Magiczna podróż po świecie duchów, tajemnic i niesamowitych zjawisk.


Epoka wiktoriańska przynosi wysyp opowiadań o duchach, nawiedzonych miejscach czy demonach. Najprawdopodobniej jest to reakcja na nagły i szybki proces industrializacji, wpływający na osobiste i zawodowe życie wielu osób. Wpływ na to ma też rozwój przemysłu, błyskawicznie powiększające się populacje miast, a przede wszystkim jest to złoty wiek nauki i technologii.

Opowiadania te są pisane, co ciekawe, głównie przez kobiety i wydawane albo pod męskimi pseudonimami, albo anonimowo. Tak jakby pisarki się ich wstydziły.

Przełom przynosi publikacja „Opowieści wigilijnej” Karola Dickensa i zaproszenie przez niego znanych pisarzy do publikowania na łamach periodyku „Household Worlds”.

Najwięksi autorzy zaczęli publikować opowieści o duchach pod swoim nazwiskiem i dali przykład mniej znanym. „Christmas all the years round”. Nastała złota era literatury grozy.

Jerome K. Jerome, Mary Elizabeth Braddon, Mrs Henry Wood, John Harwood
Duchy zimowej nocy
Przekład: Tomasz Bieroń, Jerzy Łoziński, Mira Czarnecka
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera: 28 listopada 2023
 
 


G.K. Chesterton

Sklep z duchami

Niemal wszystkie najlepsze i najcenniejsze rzeczy we wszechświecie można dostać za pół pensa. Wyjątek, rzecz jasna, stanowią Słońce, Księżyc, Ziemia, ludzie, gwiazdy, nawałnice i różne inne drobiazgi, które można zdobyć za darmo. Czynię też wyjątek dla pewnej rzeczy, której nie wolno mi tutaj dokładnie określić, a którą najtaniej można nabyć za półtora pensa. Wyjątki te jednak jak zwykle tylko potwierdzają ogólną zasadę. Na przykład po rozpościerającej się za mną ulicy można przejechać się elektrycznym tramwajem za pół pensa. Przejażdżka takim tramwajem podobna jest do bajecznego przelotu na dywanie. Za pół pensa można dostać najrozmaitsze kolorowe słodycze. Na dodatek za pół pensa można przeczytać ten artykuł obok — rzecz jasna — innych, mało istotnych kwestii.
Aby się jednak zorientować w niezwykłej feerii innych rzeczy dostępnych za pół pensa, powinniście państwo zrobić to, co ja uczyniłem zeszłego wieczoru. A co takiego uczyniłem? Otóż wtuliłem twarz w witrynę bardzo małego i kiepsko oświetlonego sklepu z zabawkami, ulokowanego przy jednej z najbardziej nieokazałych, marnych uliczek Battersea. Chociaż jednak skrywała się ta wystawa w półmroku, to jednak pełna była wszystkich kolorów, jakie tylko Panu Bogu zachciało się stworzyć (że zacytuję tu pewnego dzieciaka). Te ubogie zabawki były podobne do dzieci, które je nabywały: wszystkie brudne, a zarazem mieniące się barwami. Dla mnie, czego nie zamierzam ukrywać, taka różnobarwność ważniejsza jest od czystości, bo też pierwsza dotyczy duszy, a druga — ciała. Proszę o wyrozumiałość, wiem, że jako demokrata nie pasuję do obecnych czasów.

Coś mi się zdaje, że gapiąc się na ten pałac miniaturowych dziwów, na maciupkie zielone omnibusy, maciupkie niebieskie słonie, maciupkie czarne lalki, maciupkie czerwone arki Noego, znalazłem się w stanie jakiegoś nienaturalnego transu. Owa sklepowa witryna zdała mi się sceną, na której rozgrywa się niesłychanie barwna komedia. Zupełnie zapomniałem o szarych autobusach i ponurych ludziach przemykających za mną, tak jak zapomina się o lożach i stłoczonej publiczności w teatrze. Zielony omnibus był naprawdę zielony, to zielony omnibus Bayswater, przez jakieś dalekie pustkowie zmierzający jak zwykle do Bayswater. Niebieski słoń niebieskość zawdzięczał nie farbie, lecz odległości. Czarna lalka była faktycznie Murzynką, uwypukloną na rozszalałym listowiu tropików, gdzie każdy chwast płonie, a tylko ludzie są czarni. Czerwona arka Noego to istotnie wielki statek doczesnego zbawienia, kołyszący się na wzburzonym po deszczach morzu, a czerwieniejący w brzasku nadziei.
Podejrzewam, że każdy zna takie zaskakujące chwile nieuwagi, olśnienia umysłu, gdy twarz najlepszego przyjaciela staje się niezrozumiałym układem okularów czy wąsów. Podobne momenty odznaczają się najczęściej tym, iż pojawiają się z nagła i z nagła kończą. Powrót do rzeczywistości bywa tak gwałtowny, jak zderzenie się z kimś. Bardzo często (przynajmniej w moim przypadku) jest to wpadnięcie na inną osobę. W każdym razie rozbudzenie jest zawsze wyraźne i — ogólnie rzecz biorąc — całkowite. W tej konkretnie sytuacji ocknąłem się, uświadamiając sobie, że ostatecznie wpatruję się tylko w zagraconą wystawę sklepu z zabawkami. Jednak w przedziwny jakiś sposób rozbudzenie nie wydawało się ostateczne, ciągle bowiem żyło we mnie osobliwe przekonanie, iż wkroczyłem w dziwną krainę albo też uczyniłem coś dziwnego. Zupełnie jakbym dopuścił się jakiegoś czaru lub grzechu, a w każdym razie przestąpił pewną granicę w duszy.
Aby otrząsnąć się z tego groźnego, sennego odczucia, wszedłem do sklepu z zamiarem kupna drewnianych żołnierzyków. Sprzedawca był stary i zgarbiony, a siwe włosy konfundująco porastały głowę i twarz, ich biel zaś była tak zaskakująca, iż wydawały się sztuczne. Pomimo jednak sędziwości i chorobliwego nawet wyglądu w oczach nie czaiło się żadne cierpienie, zdawało się raczej, że mężczyzna powolutku zasypia, osuwając się nie bez przyjemności. Podał mi drewniane żołnierzyki, kiedy jednak wyłożyłem na ladę pieniądze, zrazu jakby ich nie dostrzegał, potem zerknął i nieporadnie je odsunął.
— Nie, nie — bąknął. — Nigdy. Nigdy nie… Jesteśmy tu dosyć starodawni.
— Nieprzyjmowanie pieniędzy bardziej wydaje mi się jakimś niezwykle nowym zwyczajem niż starym.
— Ja nigdy nie… — urwał, mrugając powiekami i wycierając nos. — Zawsze dawałem prezenty, a już za stary jestem, żeby to zmieniać.
— Wielkie nieba! — zakrzyknąłem. — Jak to rozumieć? Przecież nie jest pan chyba Duchem Świąt?!
— Jestem Duchem Świąt — oznajmił przepraszająco i znowu wysiąkał nos.
Na ulicy jeszcze nie zapalono latarni. W każdym razie od mroku odgradzała mnie tylko lśniąca witryna. Z zewnątrz nie dochodziły dźwięki kroków ani żadne inne odgłosy, zupełnie jakbym znalazł się w nowym, bezsłonecznym świecie. Coś jednak przetrąciło struny zdrowego rozsądku, nie poczułem więc nawet zdziwienia, a co najwyżej pewną senność. Coś kazało mi powiedzieć:
— Nie wygląda pan najlepiej, Duchu Świąt.
— Umieram — odparł.
Zmilczałem, a on przemówił znowu:
— Opuścili mój sklep wszyscy nowatorzy. Nie pojmuję tego. Wszyscy ci pasjonaci nauki i innowatorzy stawiają mi dziwaczne i niespójne zarzuty. Twierdzą, że czynię ludzi zabobonnymi i rozdymam ich wyobraźnię, że karmię ich kiełbasą i czynię prostakami. Powiadają, że moja niebiańska część jest zbyt niebiańska, a doczesna zbyt doczesna, więc ja z pewnością nie pojmuję, o co im chodzi. Jak może być część niebiańska zbyt niebiańska, a doczesna zbyt doczesna? Jak można być zbyt dobrym lub zbyt radosnym? Nie rozumiem. Natomiast jedną rzecz rozumiem całkiem dobrze: ci współcześni żyją, a ja — nie.
— Może i pan nie żyje. Sam pan powinien wiedzieć najlepiej. Co się jednak tyczy tego, co oni robią, niechże pan tego nie nazywa życiem.

Zapadło między nami milczenie, którego przerwania jakoś nie oczekiwałem. Nie potrwało ono jednak dłużej niż kilka sekund, gdy w owej zupełnej ciszy posłyszałem bardzo wyraźnie kroki nadchodzące ulicą, a już w następnym momencie jakaś postać stanęła w otworze drzwi. Mężczyzna ten miał duży, biały kapelusz jakby niecierpliwie zsunięty na tył głowy, na nogach obcisłe, czarne, staromodne pantalony, w ręku trzymał krzykliwą, staromodna laskę, a pod wiekowym fantastycznym paltem nosił kamizelkę. Duże, szeroko otwarte oczy lśniły niczym u fascynującego aktora, bladą nerwową twarz okalała broda. Ogarnął sklep i sędziwego sprzedawcę jednym spojrzeniem i wykrzyknął jak człowiek owładnięty kompletnym zdumieniem:
— Na Boga! To przecież niemożliwe! To nie pan! Wszak przyszedłem dowiedzieć się, gdzie jest pański grób!
— Jeszcze nie umarłem, panie Dickens — odrzekł starzec z nikłym uśmiechem. — Ale już umieram — dodał spiesznie.
— Też coś! — odrzekł z ożywieniem Charles Dickens. — Umierał pan już w moich czasach, ale nie wygląda ani o dzień starzej.
— Od dawna tak się czułem — powiedział Duch Świąt.
Dickens odwrócił się i wystawił głowę w ciemność za drzwiami, by zawołać na cały głos:
— Dicku! On ciągle żyje!

W drzwiach zaczernił się inny cień; ukazał się w nich postawniejszy i bardziej rumiany dżentelmen w ogromnej peruce, chłodząc poczerwieniałą twarz wojskowym kapeluszem o kroju z czasów królowej Anny. Trzymał się prosto jak żołnierz, a rozgrzane oblicze miało nawet wyraz arogancji, któremu natychmiast przeczyły oczy, potulne niczym u psa. Jego miecz rozgłośnie klekotał, jakby sklep był dlań za mały.
— Zdumiewająca to sprawa — oznajmił sir Richard Steele. — Umierał już bowiem wtedy, gdy pisałem o sir Rogerze de Coverleyu i jego Bożym Narodzeniu.
Pociemniało mi w oczach, a sklep pomroczniał od nowych przybyszów.
— Tak się też i domniemywało — oznajmił jegomość, który zabawnie uparcie trzymał głowę przechyloną trochę na bok, a którym moim zdaniem był Benem Jonsonem. — Tak się domniemywało, wielmożny konsulu Maury, za panowania króla Jakuba, jak i odeszłej niestety monarchini, że takie błogie i zdrowe obyczaje chorzeć zaczynają i jakby się zbierały ze świata. A ta siwa broda, gdym go widział po raz ostatni, nie była tak bujna jak teraz.
Zdało mi się też, że słyszałem, jak mężczyzna odziany na zielono niczym Robin Hood mówi jakąś mieszanką normańsko-francuską:
— Ale ja widziałem, jak on umiera!
— Od dawna tak się czułem — powtórzył Duch Świąt wątłym głosem.
Nagle nachylił się ku niemu Charles Dickens.
— A odkąd? Od chwili narodzin?
— Tak — potwierdził starzec i trzęsąc się, opadł na krzesło. — Zawsze umierałem.
Dickens zdjął kapelusz gestem tak układnym, jakby zapraszał zebranych do powstania.
— Teraz już rozumiem! — wykrzyknął. — Nie umrze pan nigdy.

Przełożył
Jerzy Łoziński

Henry James

Upiorny czynsz

Miałem dwadzieścia dwa lata i właśnie ukończyłem college. Mogłem już sam dokonać wyboru swej kariery i podjąłem całkiem trafną decyzję. Co prawda zmieniłem ją później z równym zdecydowaniem, nigdy jednak nie żałowałem owych dwóch młodzieńczych lat eksperymentu zawiłego i absorbującego, ale również ekscytującego i owocnego. Zasmakowałem w teologii i przez owe dwa lata studiów stałem się namiętnym czytelnikiem doktora Channinga1. Była to teologia zbawienia miłego i skutecznego, można by powiedzieć, że ofiarowała różę wiary odartą ze wszystkich kolców. Później jednak (pewnie z tego powodu), zaczęła do mnie przemawiać teologia w ujęciu tradycyjnym. Zawsze miałem na względzie kulisy ludzkiego dramatu i zdawało mi się, iż mogę odegrać swoją w nim scenę w sposób godny aplauzu (przynajmniej według mnie), w owym odosobnionym i spokojnym domu umiarkowanej kazuistyki, gdzie z jednej strony znajduje się szacowna aleja, z drugiej zaś otwiera się wizja zielonych pól oraz całych akrów lasu.
Od tamtych czasów Cambridge znacznie podupadło w oczach miłośników lasów i pól, a lokum, które mam na myśli, wiele straciło ze swej spokojnej mieszanki idylliczności i naukowości. Ongiś był to college pośród lasów, a trudno o bardziej uroczy melanż.
Dla mej opowieści nie ma znaczenia obecna postać tego miejsca; nie wątpię, że ciągle zdarzają się przejęci nauką teologii studenci wyższych lat, którzy przechodząc tędy w letnim zmierzchu, obiecują sobie, że kiedyś sami muszą zakosztować uroków tej błogiej atmosfery sielskości. Ja w każdym razie nie byłem rozczarowany. Urządziłem się w dużym, kwadratowym, nisko sklepionym pokoju o głębokich wykuszach. Na ścianach powiesiłem reprodukcje Overbecka oraz Ary,ego Scheffera; książki zaś, starannie trzymając się klasyfikacji, poustawiałem w niszach po obu stronach kominka. Zaraz też zabrałem się do czytania Plotyna i świętego Augustyna. Znalazłem ze trzech zdolnych i dobrych towarzyszy, z którymi od czasu do czasu wychylałem przy kominku czarę napitku. Moja inicjacja w kapłańską duchowość rozwijała się więc całkiem gracko dzięki intensywnym lekturom, głębokim dyskusjom, umiarkowanym libacjom i długim spacerom po lesie.
Szczególnie z jednym ze wspomnianych towarzyszy nawiązałem głębszą przyjaźń i sporo czasu spędzaliśmy razem. Ten na nieszczęście miał trwałą kontuzję kolana, co skazywało go na nader stacjonarny tryb życia, a ponieważ ja byłem zawziętym piechurem, nasze zwyczaje dosyć się różniły. Nieraz wyruszałem samotnie na cały dzień, w ręku trzymając tylko kij podróżny, do kieszeni zaś włożywszy książkę. Samo bowiem korzystanie z dziarskości nóg, a także poczucie otwartej przestrzeni, nie pozwalały mi czuć się samotnie. Powinienem dodać również, że za nieocenionego towarzysza służył mi wychwytujący wszystko dookoła bystry wzrok. Ja i moje oczy pasowaliśmy do siebie; one niestrudzenie wyłapywały wszystkie poboczne zdarzenia, a gdy się nimi radowały, także i ja byłem kontent.
Zresztą tę niezwykłą historię zawdzięczam w istocie właśnie owemu dostrzeganiu wszystkiego dokoła. Miejscowość z college,em ma piękne otoczenie, które trzydzieści lat temu było jeszcze bardziej urocze. Nie pojawiła się jeszcze wtedy ta budowlana tandeta, która zdobi dziś krajobraz w rejonie przysadzistych, niebieskawych wzgórz Waltham; zaniedbane łąki i zarośnięte ogrody nie oblekały się jeszcze wstydem wobec eleganckich willi, tworząc intensywny kontrast, na którym tracą wszystkie inne elementy krajobrazu. Te z wijących się dróżek, które utkwiły mi w pamięci, zachowały się w niej jako bardziej naturalne i rdzennie wiejskie, a porozrzucane po długich trawiastych stokach chaty, zwykle skrywające się w cieniu wiązów zawieszających w powietrzu listowie niczym kłosy obwiązanego snopa pszenicy, spuszczały na uszy swe dachówkowe kapelusze. Nie miały w sobie nic z modnych francuskich dachów, przypominały tradycyjne czepki pomarszczonych przez słoty starych wieśniaczek, które nawet nie pomyślałyby o strojnych czepcach, bez zażenowania więc prezentowały sędziwe czoła.
Nastała zima, którą nazywają „nagą”: chłodna, ale niemal bez śniegu, drogi były twarde i przejezdne: pogoda zatem nie zmuszała mnie do rezygnacji z przechadzek. Pewnego smętnego grudniowego popołudnia jedna z nich poprowadziła mnie w kierunku pobliskiego Medford. Raźno wracałem, nie zwalniając tempa, zapatrzony w blade, pastelowe odcienie bursztynu i przywiędłego różu, nietrwale przesłaniające zachodni horyzont, a mnie przywodzące na myśl sceptyczny uśmiech na wargach pięknej kobiety. O zmierzchu dotarłem do wąskiej dróżki, której dotąd nie znałem, a która, jak mi się zdawało, mogła stanowić skrót do domu. Miałem jeszcze do przejścia jakieś trzy mile, było już późno, bardzo więc chętnie zredukowałbym je do dwóch. Skręciłem zatem, a po jakichś dziesięciu minutach marszu uznałem, iż trasa ta nie była często uczęszczana. Koleiny zdawały się odciśnięte dawno, a cisza sprawiała wrażenie wręcz namacalnej. Jednak w perspektywie drogi dostrzegłem jakąś siedzibę, musiała zatem dokądś prowadzić.
Z jednej strony ograniczała ją wysoka skarpa, na szczycie której rozłożył się jabłoniowy sad, a splecione gałęzie drzew tworzyły szorstką, ciemną koronkę, zawisłą nad chłodnym zachodnim nieboskłonem. Rychło też dotarłem do domu, który natychmiast mnie zainteresował. Zatrzymałem się przed nim i nie wiedzieć czemu, począłem patrzeć na niego z mieszaniną ciekawości i onieśmielenia. Żadnym konkretnym detalem nie wyróżniał się spośród innych okolicznych siedzib, natomiast znamionowała go szczególna uroda. Wznosił się na trawiastym stoku, skrywając się pod wysokim, stosownie nachylonym wiązem, z boku zaś widniała zadaszona studnia. Uwagę zwracały jego pokaźne rozmiary, a masywność drewnianego belkowania budziła wrażenie ogólnej solidności konstrukcji. Osiągnął też dojrzały wiek, albowiem staranna snycerka na drzwiach i pod okapami wskazywała co najmniej na połowę zeszłego stulecia.
Dom ongiś pobielono, czas jednak przez ponad stulecie nękając odrzwia, pozostawił już tylko gołe drewno. Za budynek wpełzały jabłonie, w gęstniejącym mroku sprawiające wrażenie mocno strudzonych wysiłkiem życia. Zardzewiałe, jednolite żaluzje we wszystkich oknach były starannie zasunięte. Nie dostrzegłem żadnego śladu życia, siedziba wydawała się pusta, niezamieszkana, porzucona, a przecież gdy się zbliżyłem, odniosłem wrażenie czegoś znajomego, zupełnie jakby domiszcze głośno do mnie przemawiało. Myślałem zawsze, że owo wrażenie dogorywania, jakie rodziły we mnie zszarzałe rezydencje kolonialne, dowodzi, iż początkowe odczucie bywa bliskie objawieniu, bo przecież na pierwszy rzut oka nie było tu niczego, co mogłoby zrodzić emocję równie przejmującą jak ta, której doświadczyłem.
Cofnąłem się i stanąłem po drugiej stronie drogi. Ostatnie różowawe blaski zachodzącego słońca jakby się usamodzielniły na chwilę przed zgaśnięciem i przysiadły na posrebrzonym czasem frontonie domu. Musnęły szybki z zaskakującą regularnością ułożone wachlarzowato w okienku nad drzwiami. Zaraz jednak zgasły, pogrążając budynek w jeszcze większej posępności. W tejże chwili z całkowitym przekonaniem oznajmiłem sobie w duchu: „To po prostu nawiedzony dom”.
Jakoś natychmiast w to uwierzyłem, a jak długo nie byłem uwięziony wewnątrz, myśl ta sprawiała mi przyjemność. Była zgodna z wyglądem domu i go wyjaśniała. Spytany pół godziny wcześniej, odpowiedziałbym, jak przystałoby młodzieńcowi, który z kultywowanym rozbawieniem traktował kwestie nadnaturalne, że oczywiście żadne nawiedzone domy nie istnieją. Teraz jednak budynek, na który spoglądałem, napełnił sensem puste słowa. Był duchowo zainfekowany.
Im dłużej się wpatrywałem, tym bardziej gęstniała tajemniczość domu. Obszedłem go dokoła. To tu, to tam usiłowałem zajrzeć do środka przez szczeliny w żaluzjach, by na koniec z dziecięcą satysfakcją ująć gałkę klamki i delikatnie nią pokręcić. Gdyby drzwi ustąpiły, czy wszedłbym? Czy zagłębiłbym się w zakurzony bezruch? Na szczęście moja odwaga nie została wystawiona na próbę. Wejście było tak solidnie zamknięte, że drzwi ani drgnęły. Na koniec odszedłem, wielokrotnie spoglądając za siebie. Po marszu dłuższym, niż przypuszczałem, dotarłem do głównej drogi. W pewnej odległości od miejsca, gdzie łączyła się z nią wybrana przeze mnie ścieżka, znajdowała się wygodna, schludna siedziba, która mogłaby stanowić model domostwa w żaden sposób nienawiedzonego: niemającego żadnych sekretów i znającego tylko nieustające powodzenie. Czyste, białe ściany lśniły w zmierzchu, a spowity dzikim winem ganek na zimę przykryto słomą.
Jednokonna bryczka uwoziła właśnie dwoje gości, ja zaś przez odsłonięte okno mogłem zobaczyć oświetlony lampą salonik ze stołem nakrytym do podwieczorku. Gospodyni odprowadziła znajomych do bramy, po czym zwlekała z odejściem po części, aby odprowadzić wzrokiem pojazd o skrzypiących kołach, a po części, by rzucić mi pytające spojrzenie, gdy wynurzyłem się z mroku. Odważyłem się zatrzymać przy owej przystojnej, żwawej młodej kobiecie o bystrych ciemnych oczach i zagadnąłem:
— O jakąś milę stąd znajduje się przy bocznej drodze samotny dom… Czy mogłaby mi pani powiedzieć, do kogo należy?
Wpatrywała się we mnie chwilę i chyba lekko się zaczerwieniła.
— Tutejsi nigdy tamtędy nie chodzą — odparła krótko.
— Ale to przecież krótsza droga do Medford — zauważyłem.
Wzruszyła tylko ramionami.
— Kto wie, czy nie okazałaby się dłuższa. W każdym razie my jej nie używamy.
Interesujące. Zaradni gospodarze muszą mieć naprawdę dobry powód, by nie korzystać z możliwości oszczędzenia czasu.
— Rozumiem w każdym razie, że zna pani ten dom?
— Tak, owszem, widziałam go.
— A do kogo należy?
Parsknęła krótkim śmiechem i odwróciła wzrok, jakby świadoma, że dla obcego słowa te mogą mieć posmak jakiegoś wiejskiego przesądu.
— Chyba do tych, co w nim mieszkają.
— No właśnie, a ktoś w nim mieszka? Jest zamknięty na cztery spusty.
— To bez znaczenia. Nikt z niego nie wychodzi, nikt też do niego nie wchodzi.
Odwróciła się, ale ja z szacunkiem położyłem jej rękę na ramieniu.
— Czy chce pani powiedzieć, że jest nawiedzony?
Cofnęła się, zarumieniła, położyła palec na ustach i umknęła do domu. A już po chwili okna zostały zasłonięte.

Przez dobrych parę dni wspominałem tę drobną przygodę, z niejaką satysfakcją zachowując ją tylko dla siebie. Jeśli dom nie był nawiedzony, nie miało sensu dzielenie się z kimkolwiek mymi kapryśnymi wyobrażeniami, jeżeli zaś sprawa przedstawiała się inaczej, wolałem raczej samotnie wychylić puchar grozy. Postanowiłem, oczywiście, znowu przemierzyć tę drogę, więc tydzień później — trzeba trafu, że był to akurat ostatni dzień roku — powtórzyłem wędrówkę. Zbliżyłem się do domu z przeciwnego kierunku, a stanąłem przed nim o tej samej porze co poprzednio. Ściemniało się już, niskie niebo szarzało, wiatr zawodził nad stwardniałą, nagą ziemią, podrywając tabuny zmrożonych liści.
Posępny budynek zdał się otulać zimowym zmierzchem, aby się w nim skryć. Niezbyt dobrze wiedziałem, w jakim celu się tu znalazłem, niemniej miałem niejasne poczucie, że jeśli tym razem klamka ustąpi, muszę się zebrać na odwagę i zamknąć drzwi za sobą. Co to za tajemniczy mieszkańcy, których istnienie sugerowała moja rozmówczyni? Co widziano lub słyszano, o czym się mówiło? Drzwi okazały się równie nieustępliwe jak poprzednio, a moje manipulowanie przy zamku nie sprawiło, by w którymś z górnych okien ukazała się zaalarmowana obca twarz. Posunąłem się nawet do tego, by chwycić za zardzewiałą kołatkę i zastukać nią kilkakrotnie, ta jednak rozbrzmiała tylko głucho i martwo, nie wywołując echa.
Powiada się, że nudzi nas to, co dobrze znane. Nie wiem, co zrobiłbym jeszcze, gdybym w perspektywie drogi, którą sam przeszedłem, nie dostrzegł zbliżającej się osoby. Nie chciałem, by mnie dostrzeżono wałęsającego się wokół owianego równie złą sławą miejsca, wycofałem się więc w gęsty cień pobliskich zarośli, skąd mogłem obserwować, sam nie będąc widzianym. Gdy przybysz się zbliżył, zrozumiałem, że kieruje się wprost do intrygującego mnie domu. Miałem przed sobą niskiego starca, w którego postaci uwagę zwracała przede wszystkim luźna peleryna o wojskowym kroju. Opierał się na wędrownym kiju, szedł wolno, z trudem, lekko utykając, cała jednak jego postać tchnęła stanowczością.
Z drogi wykręcił na zastarzałe koleiny, a na kilka jardów od domu zatrzymał się. Podniósł oczy i ogarnął budynek wzrokiem, jakby liczył okna albo odszukiwał znane szczegóły. Potem zdjął kapelusz i bez pośpiechu wykonał uroczysty pokłon, jakby składał jakiś hołd. Teraz, kiedy głowę miał odkrytą, mogłem mu się lepiej przyjrzeć. Jak już wspomniałem, był niewysokim starcem, ale nie potrafiłbym rozstrzygnąć, czy należy do tego, czy do innego świata. Jego głowa mgliście przypominała mi portrety prezydenta Andrew Jacksona. Miał czuprynę sztywnych jak szczotka siwiejących włosów, pociągłą, bladą, gładką twarz oraz intensywnie skrzące się oczy, nad którymi stroszyły się gęste, czarne jak smoła brwi. Jego oblicze i peleryna sugerowały w nim żołnierza, emerytowanego oficera pośledniejszej rangi. Wprawdzie po takich osobach można się spodziewać osobliwych zachowań, ten jednak jegomość przekraczał wszelkie wyobrażenia. Złożywszy pokłon, ruszył ku drzwiom, poszperał w fałdach peleryny, dłuższej z przodu niż z tyłu, po czym dobył z niej klucz. Powoli i starannie umieścił go w zamku, a potem najwidoczniej przekręcił, tyle że drzwi nie otwarły się natychmiast. Przybysz najpierw pochylił głowę, nadstawił ucha i stał czujny, następnie spojrzał w obie strony drogi. Zadowolony czy uspokojony nacisnął barkiem na jeden z głęboko osadzonych paneli i przez chwilę napierał nań. Drzwi w końcu ustąpiły, odsłaniając za sobą kompletną ciemność. Wstąpił na próg i znowu zdjął kapelusz, pochylając głowę. Później wszedł do środka i starannie zamknął za sobą drzwi.
Kim on był, u licha, i co tutaj wyczyniał? Śmiało mógł być postacią z którejś niesamowitej opowieści Hoffmanna. Był zjawą czy prawdziwym człowiekiem? Mieszkańcem domu czy też zaprzyjaźnionym gościem? W jednym i drugim przypadku powstawało pytanie, co miały znaczyć jego tajemnicze ukłony, a także co zamierzał robić w zupełnej ciemności. Wysunąłem się ze swego ukrycia i z bliska począłem zaglądać do kolejnych okien. W każdym z nich przez szparę między żaluzjami mogłem dostrzec pojawiające się światło. Najwyraźniej rozpalał tam świece, może szykując się do jakiejś uroczystości, jakiejś widmowej hulanki? Moja ciekawość rosła nieustannie, ale nie bardzo wiedziałem, jak ją zaspokoić.
Przez chwilę miałem nawet chęć, aby bezceremonialnie zastukać do drzwi, następnie jednak uznałem, że to zbyt prostackie, i pomyślałem, że mogę spróbować inaczej odkryć tajemnicę, jeśli w ogóle była tu jakaś. Obszedłem cały dom i spróbowałem bez wyważania czy wybijania szyb otworzyć jedno z niższych okien. Pierwsze nie poddało się moim wysiłkom, ale inaczej było z następnym. Wiązało się z tym oczywiście pewne niebezpieczeństwo, a mianowicie, że ktoś ze środka mnie zobaczy albo też (co gorsza), że ja zobaczę coś, czego będę później żałował. Ale, jak już nadmieniłem, powodowała mną znaczna ciekawość, zaś ryzyko wydawało mi się warte próby. Odsunąwszy żaluzje, zajrzałem do pokoju oświetlonego dwiema świeczkami wetkniętymi w dwa stare, ustawione na kominku lichtarze. Najwyraźniej był to jakiś pomniejszy salonik, w którym pozostało dawne, staromodne umeblowanie: kilka włosiennych foteli, sof, stolików mahoniowych, na ścianach zaś wisiały oprawione haftowane tkaniny.
Chociaż pokój był umeblowany, sprawiał wrażenie zupełnie nieużywanego: stoliki i fotele trwały ustawione w nienaturalnych pozycjach, nigdzie też nie dało się dostrzec zwykłych przedmiotów codziennego użytku. Niewiele więcej mogłem zobaczyć i tylko zgadywałem, że po prawej znajdują się duże rozsuwane drzwi, które musiały być rozchylone, gdyż przepuszczały światło z sąsiedniego pomieszczenia. Czekałem przez jakiś czas, ale pokój nadal był pusty. W końcu spostrzegłem, że na ścianę przeciwległą do rozsuwanych drzwi pada wielki cień, rzucany najwyraźniej przez kogoś siedzącego w sąsiednim pokoju. Sylwetkę widziałem z profilu, wysoką i mającą osobliwe rysy. Wydawało mi się, że rozpoznaję czuprynę i orli nos napotkanego przed budynkiem niewysokiego starca. Trwał w niezwykłej pozie, zupełnie jakby siedział nieruchomo, intensywnie się w coś wpatrując. Przez dłuższą chwilę śledziłem ów cień, ale się nie poruszył.
W końcu jednak, gdy zaczynało mi już brakować cierpliwości, cień z wolna się podniósł, sięgnął aż do sufitu i stał się trudny do zidentyfikowania. Zupełnie nie wiem, co jeszcze mógłbym dojrzeć, gdyż pod wpływem jakiegoś nieodpartego impulsu opuściłem żaluzje. Trudno mi powiedzieć, czy zrobiłem to z powodu dyskrecji, czy też może obawy. Niemniej jednak nie odchodziłem od domu, mając nadzieję, że jegomość znowu się pojawi. I nie omyliłem się, gdyż istotnie zobaczyłem go wychodzącego, ale w sposób równie ceremonialny jak przed wejściem (zauważyłem też, że smugi światła zniknęły ze szczelin między okiennicami każdego z okien). Jak więc powiedziałem, nieznajomy zwrócił się twarzą do drzwi, zdjął kapelusz i uroczyście się pokłonił. Gdy stanął, zaczęły mi się cisnąć na usta różne pytania, ale ostatecznie pozwoliłem mu spokojnie odejść.

1 William Ellery Channing (1780–1842) — jeden z głównych w XIX wieku teologów unitaryzmu (wszystkie przypisy, jeśli nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczy).

 
Wesprzyj nas