“Czarownica z Bostonu” to pełen zwrotów akcji, dobrze przemyślany i wartki thriller. To również poruszająca relacja o społecznie usankcjonowanej brutalności i genezie polowań na czarownice.


Boston, 1662 rok. Mary Deerfield, piękna młoda kobieta, której porcelanowa skóra i błękitne oczy przyciągają wzrok, w Anglii na pewno byłaby adorowana. W Nowym Świecie jest jednak drugą żoną Thomasa Deerfielda, mężczyzny wpływowego, okrutnego oraz skłonnego do pijaństwa i agresji.

Kiedy podczas jednej z awantur Thomas wbija widelec w dłoń Mary, ta postanawia ratować własną przyszłość i podejmuje decyzję o odejściu.

Jednakże w kolonii, w której rozwód jest prawie niemożliwy, a każdy wypatruje u innych oznak diabelskiego opętania, ktoś taki jak Mary – kryjący w sobie sekretne pragnienia i namiętności, z trudem znoszący bezczelną hipokryzję mężczyzn – szybko staje się obiektem podejrzeń i plotek.

Niekorzystny rozwój wypadków – uciekająca z krzykiem służąca i śmierć młodzieńca, którego Mary leczyła ziołami – sprawia, że zamiast o wolność, kobieta musi walczyć o życie.

Chris Bohjalian – pisarz, autor 18 książek, z których większość trafiła do zestawienia bestsellerów „The New York Times”. Jego powieści przetłumaczono na 30 języków, a trzy z nich zekranizowano. W Polsce nakładem Wydawnictwa Sonia Draga ukazały się do tej pory powieści Sekrety Edenu, Wojna uczuć, Bez wyjścia, Ruiny przeszłości, Zamki na piasku i Pokój gościnny. Autor tekstów dla m.in. „The Washington Post”, „Cosmopolitan” czy „Reader’s Digest”. Wielokrotnie nagradzany nie tylko za osiągnięcia literackie, ale również za działalność edukacyjną związaną z dziedzictwem kulturowym Ormian.

Chris Bohjalian
Czarownica z Bostonu
Przekład: Przemysław Hejmej
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 31 stycznia 2024
 
 


PROLOG

Z możliwej obecności Diabła zdawali sobie sprawę ciągle.
Na pewno i Bóg ich obserwował. Zbawiciel także.
Dlatego nigdy nie byli całkiem sami. Nawet wtedy, kiedy wędrowali ku nadmorskiej równinie błotnej albo po słonych bagniskach, które – ponieważ zawsze znikały w porze przypływu – nosiły nazwę Wstecznej Zatoki. Czasem wspinali się na Trójgórę – w rzeczywistości odrębne wzgórza, Watę, Wartownika i Latarnię, które niemal spłaszczyli, wybrali bowiem tamtejszą ziemię, aby zbudować nabrzeże i przystań, a także pod fundamenty magazynów. Nawet wówczas, gdy przebywali nad wąskim przesmykiem wiodącym na stały ląd albo w lesie (szczególnie w lesie) po drugiej stronie wąziutkiej mierzei.
Czuli tę obecność, ilekroć chronili się w swych małych ciemnych domach – o oknach nie szerszych od szczelin, zabitych deskami dla ochrony przed wiatrem i chłodem. Każdy mężczyzna mógł wtedy zapisać to w swym diariuszu (właściwie w rejestrze, w którym katalogował wydarzenia dnia tudzież stany umysłu, starając się ustalić, czy znajduje się pośród wybranych). Również każda kobieta mogła nabazgrać parę linijek wiersza o drzewach, rzekach albo tych zdumiewających piaszczystych wydmach, które falowały nocą niczym morskie bałwany.
Niekiedy owa obecność była przerażająca, zwłaszcza gdy istniały inne wskazówki świadczące o bezpośrednim sąsiedztwie Diabła. Wtedy jednak dane im było chwilowe wsparcie, albowiem – jako owce pod pieczą bóstwa – zaczynali czuć działanie swego pasterza. Przynosił ulgę, dodawał otuchy, swym pięknem zapierał dech w piersiach.
W każdym razie tutejsi mężczyźni i kobiety czerpali pociechę z myśli, że istnieje jakieś wytłumaczenie dla tego niepojętego świata – niepojętego zazwyczaj w przerażający sposób: oto szalupa z tuzinem wioślarzy zniknęła pod wodą gdzieś między portem a masywnym, stojącym na kotwicy statkiem z beczkami pełnymi przypraw, ze zbiornikami z prochem, skrzyniami z pewterem, porcelaną i pościelą. Szalupa przepadła bez śladu. Marynarze stojący na nabrzeżu najpierw widzieli ją wyraźnie, by chwilę później stracić całkiem z oczu: nadciągnęły deszczowe chmury, a łódź nigdy więcej nie wyłoniła się z morskiej piany i fal. Nie odnaleziono również ciał.
Nigdy.
Albo ten rolnik, któremu brzuch rozorały bycze rogi, a który umierał w męczarniach, we własnym łóżku, przez trzy dni. Jak to wyjaśnić? Pod koniec owej męki nawet wyściółka wielkiego materaca była czerwona jak okrywające go prześcieradło. Nigdy nie widziano, by człowiek wykrwawiał się tak długo.
Trzy dni. Liczba o ogromnym znaczeniu w Biblii.
No cóż. Mimo wszystko…
Albo jak wytłumaczyć to, że mąż łamie żonie nogę pogrzebaczem, a potem przywiązuje ją do pługa, żeby nie mogła odejść z domu? I odchodzi sam. Kobieta czekała cały dzień, zanim zaczęła wzywać pomocy.
Jak wyjaśnić obecność huraganów, które wsysają przystanie do morza, albo pożary wybuchające w domowych paleniskach, pozostawiające po sobie najwyżej dwa sczerniałe kominy? Jak wyjaśnić susze, głód, powodzie? Śmierć niemowląt i dzieci, a nawet – tak – śmierć ludzi starych?
Oni jednak nigdy nie pytali: „dlaczego ja?”. Prawdę mówiąc, nie zadawali też rozsądniejszego pytania: „dlaczego w ogóle ktoś?”.
Ponieważ wiedzieli. Wiedzieli, co się kryje w dziczy, i zdawali sobie sprawę, że to, co się kryje w nich samych, jest jeszcze bardziej dzikie. Dobre uczynki same w sobie nie mogły niczego zmienić – grzech pierworodny nie był urojeniem, predestynacja nie była bajką – choć bywały znakiem. Dobrym znakiem. Uświęcenie szło za usprawiedliwieniem.
A jeśli chodzi o rozwody… Zdarzały się, owszem. Rzadko. Ale zdarzały. Były możliwe. A przynajmniej powinny być. Mediacja zawsze stanowiła lepsze rozwiązanie niż proces sądowy, bo przecież – bądź co bądź – była to społeczność świętych. Przynajmniej tak zakładał plan. Podstawy musiały być solidne: opuszczenie rodziny. Bieda. Bigamia. Cudzołóstwo (w istocie zbrodnia najcięższa z punktu widzenia bożych zarządzeń wyrażonych w Księdze Kapłańskiej oraz Powtórzonego Prawa, ale nigdy żadnego cudzołożnika nie powieszono). Impotencja. Okrucieństwo.
Był to świat pełen przemocy, ale podniesienia ręki na małżonka nie akceptowano.
Przynajmniej nie bez prowokacji.
Mary Deerfield wiedziała o tym wszystkim, wiedziała, ponieważ Bóg dał jej znakomity umysł – bez względu na to, co powtarzał jej mąż Thomas. I chociaż inteligencja niezbyt się przydała Anne Hutchinson (sam Winthrop wyraził opinię, że nadmiernie mąciła, próbując myśleć jak mężczyzna) – a w latach późniejszych rozum zdecydowanie nie pomógł całym zastępom kobiet, które wieszano jako wiedźmy w Salem – ona miała pełną świadomość tego, że niczego złego nie uczyniła i nie zasługiwała na to, aby ją bić jak tępe zwierzę. Nie mogła tego tolerować. Jak się zdaje, również jej matka i ojciec, niech będą błogosławieni, nie żądaliby od niej aż takiej tolerancji.
Problemu, rzecz jasna, nie stanowiło tylko stosowanie przez Thomasa przemocy i nie sprowadzał się on jedynie do różnicy zdań pomiędzy nim a żoną. Rozpadu małżeństwa nie wywołało samo okrucieństwo męża. Złożenie pozwu rozwodowego niosło ze sobą pułapki, których Mary nie mogła przewidzieć. Zdawała sobie sprawę, że tutaj, w tym mieście, czasami lepsza byłaby samotność, przebywanie wyłącznie w obecności aniołów lub Boga, lecz zarazem oddałaby bardzo dużo za jednego świadka będącego istotą ludzką.
Ponieważ nawet osoba obdarzona tak bystrym umysłem jak Mary Deerfield rozpoznawała własne podłe żądze i demony, przez które wszystko zaczynało się komplikować.

KSIĘGA ŻONY

„(…) i to ten niewierny mąż nazywał mnie dziwką i wymyślał najbardziej szalone opowieści na temat mojego postępowania, a potem bił mnie w imię dyscypliny, jak gdybym była niedouczonym dzieckiem”.
Pozew rozwodowy wniesiony przez Mary Deerfield, Archiwum Akt Sądu Cechowego, Boston, stan Massachusetts, rok 1662, tom III

Rozdział 1

Młodzi mężczyźni popełniali zwykle dwa błędy, gdy pierwszy raz w życiu używali kosy: całą robotę starali się wykonywać ramionami, a zamachy brali zbyt szeroko. Atakowali trawę, jakby się obawiali, że jeśli nie zgładzą jej odpowiednio szybko, powstanie i ucieknie. Wówczas ojcowie bądź wujowie pokazywali im, że znacznie lepiej zaangażować do pracy także plecy, poruszając drzewcem prawie niedbale, powolnie, rytmicznie, biorąc szeroki zamach. Ostrze do tyłu, dłonie na trzonku, prawa noga do przodu, potem cięcie – wyobraź sobie, że klinga stanowi końcówkę wahadła wysokiego zegara. I druga noga naprzód. Właśnie w ten sposób.
Jeśli narzędzie było odpowiednio naostrzone, wokół metalu fruwały wiechcie trawy. Kosa wbijała się w pole, ramiona nie ciążyły jak kowadła.
Kiedy mąż Mary Deerfield uderzył ją po raz pierwszy, nie skojarzyła tego ruchu z koszeniem: zbyt mocno bolało, zbyt mocno ją to zaskoczyło. Skóra zapiekła. Ale za drugim razem, pół roku później, niedługo po jej dwudziestych urodzinach i tuż przed pierwszą rocznicą ich ślubu, zauważyła, że wyprowadził cios jak obeznany z kosą żniwiarz. Ramię wykonało zamach bez najmniejszego wysiłku, z gracją, skutecznie. Łuk. Upadła na sosnowy stół, przewracając mosiężne świeczniki. Mocny cydr, który Thomas wcześniej popijał, wylał się z metalowego kufla na podłogę, a także na deskę do krojenia, na której podała ich kolację. Wtedy zobaczyła wyraźny obraz koszących mężczyzn – z pamięci napływały szczegóły bardziej namacalne dla umysłu niż duszona dynia w kałuży cydru – a także falowanie ich ramion.
Nazwał ją dziwką, na co odparła, że nią nie jest i on o tym wie. Powiedział, że widział ją gapiącą się na innych, młodszych mężczyzn, z chucią w oczach. To nieprawda, zaoponowała, zaraz jednak pomyślała, że znów ją uderzy. Przygotowując się na cios, skuliła ramiona i zasłoniła twarz dłońmi. Nie uderzył. Dygotał z gniewu, zupełnie bezpodstawnego, a także z powodu wyrzutów sumienia – taką przynajmniej miała nadzieję. Ale nie uderzył ponownie.
Wypadł za drzwi, osiodłał Cukierka, ładnego ośmioletniego wałacha, bułanka z czarną grzywą, i odjechał. Przyłożyła palce do policzka, zadziwiona jego ciepłem. Czyżby krew gromadziła się pod skórą? Na pewno spuchnie, to nieuniknione. Cieszyła się, że byli sami. Zakręciło jej się w głowie ze wstydu. Podniosła jego kubek, dotknęła zimnym mosiądzem skóry w miejscu uderzenia, po czym usiadła na krześle. Zastanawiała się, dlaczego czuje się upokorzona, skoro nikogo z nią nie ma. Przecież to wymaga widowni.

* * *

Cztery lata później mąż Mary Deerfield leżał obok niej w łóżku, pochrapując. Przed innymi ukrywał twarz hałaśliwego i ordynarnego pijaka, prawdopodobnie dlatego nigdy nie ukarano go żadną grzywną ani nie zakuto w dyby. Gniew okazywał tylko w domu, rzadko (może wcale) pozwalał sobie na wybuchy w obecności ich młodej służącej Catherine albo podczas odwiedzin dorosłej córki. Mary wydało się teraz, że słyszy, jak dziewczyna chodzi na dole, jest w pobliżu kominka, nie miała jednak pewności. Może to tylko wiatr.
Brat tej biedaczki umierał. Był bliźniakiem Catherine, od zawsze słabowitym i kruchym. Mieli osiemnaście lat. Chłopak zapewne nie dożyje końca jesieni. Pełnił tu służbę na kontrakt, podobnie jak jego siostra. Catherine wspomniała wieczorem, że skubnął coś na kolację i przełknął odrobinę mięsa, lecz jego stan był zły, więc kilka kawałków wieprzowiny nie mogło zatrzymać procesu gaśnięcia.
Kiedy mąż Mary wrócił dziś z gospody, udała, że śpi. Wyjątkowo długo nie kładł się do łóżka. Czuła, jak się w nią wpatruje, świadoma, że jej nie zbudzi, aby przeprosić za tamtą napaść (i z pewnością nie przyglądał się jej dlatego, że rozważał ewentualność odbycia stosunku; nie było na to szansy, przede wszystkim ze względu na poziom jego upojenia alkoholowego). Na przestrzeni lat wszystko zaczęło się układać według schematu. Pił, bił ją, a potem wychodził, żeby znowu pić. Nazajutrz mówił, jak mu przykro. Przypuszczała, że gdyby ją teraz uderzył, przeprosiłby rano. Przed pójściem do kościoła stale podkreślał własną grzeszność. Pamiętała, o co się posprzeczali: że ogród wygląda na zapuszczony, pełen chwastów, co podobno źle na niego wpływa. Przynajmniej tak to się zaczęło. Wiedziała, że dręczą go też inne demony, wbijają w niego zęby ostre jak nóż.
Thomas miał czterdzieści pięć lat, blisko dwa razy więcej od niej. Była jego drugą żoną. Pierwsza – świętej pamięci Anne Drury – zmarła osiem lat temu, niedługo po tym, jak rodzina Mary przybyła do tej kolonii. Koń Thomasa kopnął Anne w szczękę i złamał jej kark. Tejże nocy właściciel zastrzelił zwierzę, choć należało do potulnych, nie licząc owego strasznego w skutkach wieczoru. Małżonkom urodziło się troje dzieci, z czego dwoje zmarło wcześnie, trzecie, Peregrine, było już dorosłe. Peregrine wyszła za mąż ledwie kilka tygodni przed zaślubinami Mary z jej ojcem. Dlatego obie kobiety nigdy nie mieszkały pod jednym dachem, a biorąc pod uwagę, że były rówieśnicami, nowa pani Deerfield bardzo się z tego cieszyła. Bo przecież, będąc w tym samym wieku co dziewczyna, została jej macochą: nie mogła sobie wyobrazić dyscyplinowania równolatki, a córkę męża postrzegała bardziej jako siostrę przyrodnią niż pasierbicę. Aczkolwiek taką, która – jak Mary podejrzewała – niezbyt ją lubiła z tej prostej przyczyny, iż nie była Anne. Obecnie Peregrine miała własne dzieci, co oznaczało, że Mary, zaledwie dwudziestoczteroletnia, została babcią. Świadomość ta budziła w niej czasem smutek i przerażenie.
Zamknęła oczy i nasłuchiwała odgłosów jesiennej nocy. Na drzewach, które nie zostały przetrzebione jak te przy placu targowym i na błoniach, utrzymywały się jeszcze liście, lecz wkrótce i one miały spaść. Wraz z nadejściem pełni księżyca spodziewano się tęgich mrozów. Druga kwarta już dawno minęła. Mary dotknęła miejsca na twarzy, w które trafił Thomas, świadoma, że ludzie będą ją pytać o siniec. Zastanawiając się nad realistyczną wersją wydarzeń, jaką im poda, zapadła nagle w głęboki sen.

„Znam dobrze gospody i karczmy. Żadna to tajemnica ani też coś, za co musiałbym prosić o wybaczenie sąd bądź samego Pana. Czy jednak kiedykolwiek ukarano mnie za nadmierną skłonność do picia? Nie. Czy kiedykolwiek poddano mnie publicznej chłoście za ów występek? Oczywiście, że nie. Sąd mnie zna, wie, że mam młyn. Tak, istnieją we mnie zło i serce skłonne do grzechu. Choć często mam powody wstydzić się przed Bogiem, prawda jest taka, że zawsze staram się Go wielbić we wszystkim. Ostatecznie odpowiem za wiele popełnionych w życiu błędów, lecz moja postawa względem żony, Mary Deerfield, nie będzie jednym z nich”.
Zeznanie Thomasa Deerfielda, Archiwum Akt Sądu Cechowego, Boston, stan Massachusetts, rok 1662, tom III

Rozdział 2

Mary Deerfield wiedziała, że jest piękna. Oczy miała błękitne, a skórę jasną i gładką jak porcelana – z takiej zastawy od czasu do czasu jadała w Anglii, gdy była jeszcze dziewczynką. Obawiała się niekiedy, że zarozumialstwo jest cechą, na którą winna mieć baczenie. Nadmierna duma to nic dobrego.
Ubrawszy się do kościoła, stwierdziła z ulgą, że Thomas uderzył ją dość blisko ucha, na tyle, by ukryć siniec pod kornetem, o ile umiejętnie się go nałoży. Na początku lata Mary przyznała się sąsiadom, że któregoś wieczoru boleśnie nadziała się na hak od wieszaka. Powszechnie śmiano się z jej niezdarności, nie licząc matki – Mary obawiała się, że podejrzewa ona, jaka jest prawdziwa przyczyna niebieskoczarnych sińców.
Dziś nabożeństwo miało się zacząć o dziewiątej i zakończyć w południe. Drugą część zaplanowano na godzinę czternastą. Trwało dobre lato, deszcze padały z odpowiednią częstotliwością, słońce świeciło jak należy. Ludzie uzyskali więc trzy zbiory siana na zimę, a rośliny uprawne na polach urosły większe, niż kiedykolwiek w Massachusetts widziano. Dynie osiągały rozmiary maselnic. Na dzisiejszym nabożeństwie planowano uniżyć się przed Bogiem, dziękując mu za pomyślność. Diabeł był odczuwalnie nieobecny, nie licząc może śmierci dwojga niemowląt przy ulicy Marlborough oraz jego odwiedzin u umierającego brata biednej Catherine. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że ów pożałowania godny William mieszkał w domu, w którym – co powszechnie wiedziano – rodzina nie zakopała wołowej kości w fundamentach ani nie pociągnęła cegieł w kominie warstwą zeszklonej soli. Niektórzy sugerowali, że śmierć dzieci to sprawka wiedźm, nie Diabła, lecz Mary w tego rodzaju spekulacjach widziała jedynie przejaw histerii. Przecież dzieci umierają ciągle. Poza tym nie słyszała o żadnej kobiecie, która byłaby w sposób oczywisty opętana. Jeśli tego lata Diabeł rekrutował sobie pomocnice, to raczej w miejscu na południowy zachód stąd, w Hartfordzie.
A naprawdę było to urocze lato i niezwykle przyjemny wrzesień. Należący do jej męża młyn miał z czego produkować mąkę przez całą jesień, aż do początku zimy, co powinno nastrajać go optymistycznie. Thomas był zadowolony wtedy, gdy miał zajęcie, a cydru i piwa wypijał tylko tyle, by ugasić pragnienie. Miniona noc, powiedziała sobie Mary, kończąc się ubierać do kościoła, to ostatnia taka na dłuższy czas. Może kilka miesięcy. On nie będzie się często upijał. Wkrótce się zbudzi, przyłapie ją wpatrzoną we własne odbicie w lustrze albo poprawiającą kołnierzyk i mankiety podczas posiłku, i łagodnie zakpi z jej próżności. Potem przeprosi za wczoraj i znów wszystko będzie dobrze.
A przynajmniej poprawnie. Do zniesienia.
Usłyszała, jak na dole Catherine otwiera słoik z melasą, przygotowując śniadanie. Po raz ostatni sprawdziła, czy kornet zakrywa siniec, po czym zeszła po schodach – tutaj stanowiły one luksus, którego Mary nie uważała za coś oczywistego, ponieważ wielu ich sąsiadów nadal korzystało ze zwykłej drabiny łączącej piętra. Minęła salon i znalazła się w kuchni, obok dziewczyny.
– Dobrego szabatu ci życzę, Catherine – przywitała się.
Służąca się uśmiechnęła i lekko skłoniła głowę.
– Nie słyszę pana Deerfielda – rzuciła. – Czy jest zdrów?
– Zaraz obie go usłyszymy. Jeszcze śpi.
Mary dostrzegła, że Catherine zdążyła już postawić stelaż swego łóżka pod ścianą i nakryć do stołu. Dziewczyna nie miała własnej izby – tak jak państwo Deerfieldowie, którzy mieli pokój na piętrze – spała w kuchni albo w przedpokoju. Dom był imponujący jak na bostońskie standardy – taki, jaki powinien posiadać właściciel młyna – bladł jednak w porównaniu z tym, w którym Mary dorastała w Anglii. Ten obejmował sześć pomieszczeń usytuowanych na dwóch poziomach, nie licząc piwnicy, ale włącznie ze spiżarką obok kuchni (wchodząc tam, Mary musiała się schylać, więc Catherine znała ów zakątek lepiej od pani domu). Na parterze mieściły się ładny przedpokój, salon i kuchnia, na piętrze – dwie przestronne izby. Między kuchnią a holem znajdował się masywny piec, w salonie – nieco mniejszy, a w pokoju, który dzieliła z Thomasem – nawet kominek. Nie więcej niż kilkanaście innych domów w okolicy mogło się pochwalić aż trzema piecami i trzema kominami. Jeden z nich należał do gubernatora, drugi do pastora Pierwszego Kościoła, a pozostałe do szczególnie zamożnych bostońskich kupców i przedsiębiorców, w tym ojca Mary.
Nie przestawała mieć nadziei, że kiedyś urodzi dzieci, które będą sypiały w drugiej izbie – tak jak córka Thomasa z pierwszego małżeństwa, mogąca cieszyć się własnym pokojem w pierwszym domu, który zbudował – lecz od pewnego czasu zdawała sobie sprawę, że to mało prawdopodobne. Pozostawali przecież w związku już od ponad pięciu lat.
– Położył się późno jak na siebie – powiedziała Catherine, odnosząc się do Thomasa.
Starała się nie zawrzeć w tonie głosu najmniejszej nutki dezaprobaty, jak zawsze zresztą. Chyba podkochiwała się w panu domu. Mary rozpoznawała to po nagłym rumieńcu, którym Catherine oblewała się w jego obecności, albo zachwycie dla jego słów, jakby był pastorem. Dziewczyna nadskakiwała Thomasowi, zdawało się niekiedy, że łazi za nim jak dobrze wyszkolony pies.
– Owszem – zgodziła się Mary, zerkając na garnek nad ogniem.
Przez chwilę rozkoszowała się płaczliwym trelem żałobnym gołębiaków długosternych, które gnieździły się na dębie dokładnie naprzeciw kuchennego okna. Ciągle gruchały. Usłyszała, że Thomas wstaje. Natychmiast przestała zwracać uwagę na ptaki i skupiła się na odgłosach na piętrze. Czasem po pierwszych wydawanych przezeń dźwiękach potrafiła rozpoznać, w jakim jej mąż budzi się nastroju. Jeśli rozpoczynał dzień od przeciągania się z zadowoleniem oraz ziewnięcia, oznaczało to dobry humor co najmniej do obiadu. Gdy jednak płuca miał zajęte i zaczynał kasłać bądź spluwać, stawał się drażliwy – wtedy pozostawała nadzieja, że wróci z młyna dopiero późnym popołudniem, na kolację.
Usłyszała tupot jego nóg na drewnianej podłodze, a potem coś podobnego do mruczenia wielkiego kocura: niskie dudnienie, jakie Thomas Deerfield wydawał z siebie na dzień dobry, wstając skacowany, lecz zadowolony ze świata.
Chciała znaleźć potwierdzenie tej nadziei w twarzy Catherine, upewnić się, że dziewczyna też tak to odbiera, ale zdała sobie sprawę, że przecież w obecności służącej Thomas zawsze udaje łagodnego patriarchę. Być może wiedziała, iż pan bywa porywczy, acz zapewne w jej mniemaniu nigdy nadmiernie, a wszelkie środki dyscyplinujące żonę, jakie przy niej stosował, bez wątpienia uznawała za mieszczące się w granicach rozsądku. Poza tym Mary odmawiała przyjęcia do wiadomości, że spokój jej domu jest rzeczą tak bardzo kruchą, dlatego podeszła do półki, zdjęła z niej psałterz, po czym odszukała psalmy, którymi Thomas lubił zaczynać ich wspólny dzień.
Wybrała jedną modlitwę, zaznaczyła stronę i położyła tomik obok deski do podawania jedzenia, które spożyje z mężem.

* * *

Thomas zszedł na dół całkowicie ubrany, z wyjątkiem butów i peleryny. Już miała się odezwać – zapytać, jak spał, czy dobrze się czuje, cokolwiek, byleby udowodnić, że w obecności Catherine zamierza okazywać mu wyłącznie szacunek – gdy on nagle się zbliżył, jedną rękę położył jej na talii, a palcem wskazującym drugiej dotknął warg żony.
– Proszę, nic nie mów. Byłem wczoraj w paskudnym nastroju i wyładowałem się na tobie. Bardzo, bardzo przepraszam. Zamierzam błagać mojego Pana o wybaczenie. Czy ty też mi wybaczysz?
Potem pocałował ją w czoło – mimo wąsów i brody poczuła z zaskoczeniem suchość jego ust po ostatniej nocy. Zaczęła mówić, lecz on tylko pokręcił głową i zwrócił się do dziewczyny przy kominku:
– Och, dzień dobry, Catherine. Mądrze wczoraj uczyniłaś, odwiedzając brata. Bo ja zachowałem się przy tej wspaniałej kobiecie jak monstrum. Potwór.
– Wątpię, żeby to było możliwe, panie Deerfield.
– A jednak, wierz mi. Możliwe jest i było. Ciężko pracowałem, potem zbyt wiele wypiłem i zanim się obejrzałem, dopadły mnie demony. Opowiedz jednak o bracie. Jakże się ma?
– Nieco lepiej chyba. Zjadł trochę.
Mary poczuła, że mąż łagodzi nacisk na jej talię. Podniosła oczy i stwierdziła, że się do niej uśmiecha. Wciąż był taki przystojny, kiedy to robił. Mrugnął, a potem całą uwagę skupił na Catherine.
– Kiedy doktor Pickering zajrzał do niego ostatnio?
– W piątek, jak sądzę.
– Upuścił mu krwi?
– Tak, proszę pana. I postawił bańki.
– Może jutro ponownie oczyści mu krew. William to silny chłopak.
– Zapewne.
Mąż zerknął na psałterz.
– Och, Mary, co za świetny wybór. Wspaniale! Zaczynajmy – polecił.
Catherine postawiła garnek z kaszą kukurydzianą bezpośrednio na stole, a następnie usiadła razem z nimi. Thomas czytał psalm i głośno się modlił. Kiedy skończył, pociągnął długi łyk piwa i zaczął jeść.

* * *

W dawnych czasach w Plymouth, na południu, separatystów wzywał do kościoła bęben. Wyznawcy gromadzili się przed domem komandora i maszerowali do świątyni trójkami, za doboszem. Zwyczaj ten zarzucono prawie dwadzieścia pięć lat temu – gdy minęły lata trzydzieste siedemnastego wieku. Mary nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego należało prowadzić ludzi do kościoła w szyku bojowym.
Tutaj życie było o wiele bardziej cywilizowane. Na wieży Pierwszego Kościoła mieli dzwon, wierni nie gromadzili się na nabożeństwa jak na wojnę. Przybywali rodzinami, jak dawniej w Anglii. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz Mary musiała się rozstawać z Thomasem w drzwiach świątyni – on siadał razem z innymi mężczyznami, ona z kobietami i małymi dziećmi. Tego ranka zajęła miejsce w trzeciej ławce po lewej stronie obok swej matki, jej służących Abigail Gathers i Hanny Dow, a także Catherine.
Zaraz po tym, jak wielebny John Norton rozpoczął modlitwę, zdała sobie sprawę, że tej niedzieli nie należy się spodziewać ani wybuchów wdzięczności wobec Pana, ani pokutniczego biadolenia. Kazanie brzmiało bardziej uczenie, ludzie odpowiednio reagowali. Ona sama miała trudności z koncentracją. Siedziała sztywno wyprostowana, starając się skupić, ale odpływała myślami. Nagle stwierdziła, że przygląda się dziewczynkom i chłopcom. Obserwowała rodziny. Były rozdzielone alejką między ławkami, owszem, lecz ona potrafiła połączyć poszczególnych mężczyzn z ich żonami i dziećmi. Bóg z pewnością tak właśnie patrzył na zgromadzenie swych wiernych. Czasem odwracała się i omiatała wzrokiem wiercące się maluchy, matki dyscyplinujące je szeptem albo uszczypnięciem. Zauważyła miękkie loki wystające spod czepka jednej z dziewcząt.
Musiała sobie przypomnieć, że mając lat dwadzieścia cztery, sama jest młodą dziewczyną, choć zarazem babcią i żoną człowieka, którego broda sprawia wrażenie oszronionej. Córka Thomasa, Peregrine, i jej mąż dochowali się dwojga potomstwa. Ich starsza pociecha była już na tyle duża, że siedziała sama na koniu, jeśli prowadziło się zwierzę powoli.
Po odczytaniu fragmentów Pisma i odśpiewaniu psalmów, w trakcie kazania Mary gapiła się jak urzeczona na te mężatki, wciąż zdrowe i młode, które nadal mogły rodzić dzieci. A także na kobiety w jej wieku tulące w ramionach oseski albo niemowlęta, na przykład na Ruth Sewall. Latem Ruth wydała na świat Richarda – zbyt poważne imię, pomyślała Mary, jak na tak małą istotę. Mary była obecna przy narodzinach. Długo nie mogła też oderwać oczu od Peregrine i dwojga jej pociech. Poczuła, jak matka bierze ją za rękę i ściska, ruchem głowy nakazując skupienie się na słowach pastora.
W miarę upływu czasu stawało się jasne, że to jedna z owych niedziel, podczas których Mary będzie musiała koncentrować się na proroctwach i czytaniach, i to ze wszystkich sił. Na wszelki wypadek sprawdziła ułożenie kornetu, czy nadal maskuje siniec, zrobiła głęboki wdech i wbiła wzrok w wielebnego, człowieka o pociągłej twarzy ze szpicbródką. Słuchała o osobach, które spodziewają się zbawienia na podstawie uczynków, o grzesznych ludziach, którzy na zewnątrz wydają się sprawiedliwi, powściągliwi i pełni cnót, lecz łudzą samych siebie, myśląc, że kilkoma dobrymi słowami zadośćuczynią swoim grzechom

* * *

W przerwie między nabożeństwami przyszła do nich na obiad Peregrine z mężem i dziećmi. Mąż, młody cieśla, odznaczał się bliznami na twarzy i cerą wskazującymi na ostrą batalię z ospą, jaką musiał stoczyć w dzieciństwie. Nazywał się Jonathan Cooke i choć był zięciem Mary, miał zaledwie pół roku więcej od niej. Lubiła go, serdecznie śmiała się z jego żartów (Peregrine zresztą też) o dzikich indykach, homarach oraz innych śmiesznie wyglądających zwierzętach, stanowiących ich podstawowe pożywienie. Jonathan, mężczyzna przystojny o włosach koloru kukurydzy (jak moje, pomyślała Mary, gdy ich sobie przedstawiono), był wysoki i szczupły. Latem widziała, jak buduje dom. Kiedy pracował bez koszuli, zobaczyła brązowe od słońca ramiona, a na nich spłowiałe, niemal białe włoski.
Jonathan mieszkał w tej kolonii prawie tak długo jak Mary, czyli już dziewięć lat, wciąż jednak pozwalał sobie na sprośne żarty, jakby przebywał w Anglii. Mary nie wiedziała, czy Peregrine wyłapywała owe sporadyczne dwuznaczności, gdy zaczął się do niej zalecać przed laty. Teraz jednak, jako kobieta zamężna, musiała je chyba rozumieć. Thomas się obawiał, że Jonathan żyje ponad stan, zgadzał się jednak, że to człowiek ambitny, że któregoś dnia będzie chciał otworzyć własne przedsiębiorstwo, mieć pracujących u siebie stolarzy. Biorąc pod uwagę, że miasto rozwijało się bardzo szybko, rozprzestrzeniało we wszystkich kierunkach prócz morza, wydawało się to całkiem realne.
W wygłoszonej przed posiłkiem modlitwie Thomas wspomniał o Williamie, bracie Catherine. Mary patrzyła, jak służka w milczeniu kiwa głową. Ani Catherine, ani William nie należeli do ich kościoła, jeszcze nie przystąpili do kongregacji. Dziewczyna czerpała radość z nabożeństw, lecz plotkowano, że William chodził tam tylko wtedy, gdy był zdrów, z obowiązku. Poczuła niespodziewaną dumę z niezaprzeczalnego daru elokwencji swego męża, jak i z jego wielkoduszności. Dziś widziała przecież mężczyzn, którzy znali Williama, jednak nie pamiętali o modlitewnym westchnieniu w jego intencji.
– Dziękuję panu – powiedziała Catherine, kiedy Thomas skończył, i spojrzała nań z wdzięcznością.
– Nie ma za co. Naprawdę.
– Nie, proszę pana. To było…
– Nie jestem lekarzem. To wszystko, co mogę uczynić dla brata mego, ale czynię to chętnie. Niech Pan się nad nim zlituje.
– Amen – rzucił Jonathan i zaczął grzebać łyżką w łososiu, którego podano wcześniej jemu i Peregrine.
Podzielił rybę na mniejsze kawałki dla dzieci, a potem zwrócił się do Mary:
– Skąd ten siniec? Musiało chyba boleć.
– No tak – odezwała się Peregrine.
Wyciągnęła rękę i samymi koniuszkami palców wcisnęła bawełnianą tkaninę bardziej za ucho Mary. Ta mogłaby ją powstrzymać – odepchnąć rękę pasierbicy i zbagatelizować, zupełnie zbagatelizować sprawę – ale paraliżowała ją świadomość, że kornet się poluzował. Umysł kręcił się już tylko wokół jednego, modlitwy: „Proszę, Panie Boże, żeby to się stało, kiedy pomagałam Catherine przygotowywać kolację przy stole, a nie wcześniej, nie w kościele! Proszę Cię, Boże”…
– Spadłaś? – rzuciła pasierbica i popatrzyła na schody prowadzące do izb na piętrze.
– Nie – odrzekła Mary, żałując, że sama tego nie wymyśliła. Nie mogła już się tłumaczyć zderzeniem z wieszakiem. Drugi raz nie wchodziło to w grę. Nikt by nie uwierzył. – To…
– Kociołek – odezwał się Thomas, wskazując na masywną, żelazną patelnię na nóżkach. – Całą winę biorę na siebie. Wczoraj wieczorem Catherine miała wolne, poszła do brata, więc nieudolnie próbowałem pomóc Mary z kolacją. Uderzyłem ją jedną z nóżek, kiedy go podnosiłem. A chciałem się na coś przydać.
– Aż dziw, że nie masz poparzeń – skomentował Jonathan. W jego głosie brzmiały niedowierzanie i ulga.
– Nie był gorący – uspokoiła go Mary, nie do końca kłamiąc, ponieważ wczoraj faktycznie był zimny. – Zamierzaliśmy zjeść trochę pasty grochowej z chlebem – podjęła. – Dlatego nawet nie rozpalałam ognia.
– Ach.
– Nadal boli? – zapytał Thomas. – Powiedz, że nie, proszę.
– Och, kompletnie zapomniałam o tym, że mam jakiś siniec – odparła Mary, wzięła męża za rękę i ścisnęła. Potem ponownie, tym razem staranniej, zawiązała swój kornet.

* * *

W nocy Thomas wspiął się na nią, aby uprawiać miłość, ale jak zwykle nie doznała niczego, co mogłoby się równać ze sprawianiem przyjemności samej sobie. Gdy skończył i zapadł w drzemkę, starała się zasnąć, zmówiwszy krótką modlitwę o cud: niech jej łono przyjmie nasienie męża, niech pierwsze dziecko pocznie jeszcze przed opadami śniegu. Pozostawała jednak rozdrażniona, wiedziała, że nie zaśnie, jeśli nie dokończy tego, co zaczął Thomas.
Mary nie przejmowała się faktem, że jej mąż spoczywa w objęciach Morfeusza w tym samym łóżku, tuż obok niej – niekiedy pijany, zawsze zmęczony, czasem jedno i drugie. Jej ciało zdolne było zrezygnować z odpoczynku, byleby znaleźć satysfakcję. Nieszczególnie doskwierało jej i to, że owe doznania – drżące fale rozkoszy, a potem narastający ciężar powiek i chęć odpłynięcia w sen – nigdy nie miały miejsca podczas zbliżeń z mężem, gdy ten jej dosiadał, sapiąc. Nie czuła nawet wstydu, iż to, co robi, jest nieco zboczone, gdyż jej prywatne, skromne odkrycie (nie używała słowa nawyk, bo to nie był, nie był, nie był żaden nawyk!) stanowiło najprzyjemniejszą rzecz, jakiej oddawała się ostatnio w życiu.
I z całą pewnością nie dlatego Thomas oskarżył ją o bycie dziwką. Nie dlatego ją uderzył. Nie miał zielonego pojęcia, co Mary już wiedziała o sobie i co robiła. Nikt o tym nie miał pojęcia, ani jedna osoba. Nie umiała określić, czy jej odkrycie stanowi skromny podarunek od Boga, rekompensatę za brak dziecka, czy może to występek z podszeptu Diabła, który chciał uniemożliwić poczęcie.
Czasem zastanawiała się tylko, czy nie jest to znak potępienia. Myśl ta pojawiała się w głowie Mary w soboty, gdy gotowała wodę do prania ubrań. Przemykała jej przez głowę, kiedy zajmowała się sałatą i ziołami w ogrodzie albo wlewała gorący wosk bądź łój do mosiężnych foremek, aby wytworzyć świece. Zjawiała się, niepokojąca i nieproszona, ilekroć cerowała płaszcz, spodnie lub koszulę. Znaki były przecież obecne wszędzie, tylko należało potrafić je odczytać.
A jednak w niektóre noce, długo po zachodzie słońca, nawet ów lęk nie wystarczał, aby zmusić Mary do utrzymania rąk między poduszką a szlafmycą. Gdy poczuła pragnienie, umiała przekonać samą siebie, że nie pójdzie do Piekła, ponieważ pod każdym innym względem prowadzi godziwe życie. Przykładne życie. I choć rozumiała, że same uczynki nie zapewnią nikomu zbawienia, to przecież fakt, iż tak rozpaczliwie pragnęła postępować dobrze, przemawiał na jej korzyść.
Z dłońmi między udami rozmyślała o pewnym chłopaku z Anglii. Wyjechał do Cambridge i został architektem. Być może ojciec pozwoliłby jej wyjść za niego za mąż, gdyby rodzina nie wybrała się w tę długą podróż do Bostonu. Czyżby Diabeł wkładał jej do głowy zakazane fantazje? Nie, uznała, że nie, gdyż tamten młodzieniec miał twarz absolutnie anielską, więc Mary nie mogła uwierzyć, iż Zły śmiałby wykorzystać tak czyste oblicze do swoich pokus.
Gdy kończyła, łóżko zaskrzypiało: linki pod materacem przyciągnęły ku sobie drewniane łączniki. Miała nadzieję, że Catherine na dole już śpi, a jeśli nie, że weźmie to za odgłos wydawany przez wiercącego się pracodawcę.
Mam mnóstwo sekretów, pomyślała Mary i wyobraziła sobie, jak trzyma się desek z wraku jakiegoś statku pośród niekończącej się połaci wody.
Kilka nocy temu fantazjowała o swym zięciu, Jonathanie Cooke’u. Kiedy patrzyła na tego mężczyznę oczyma duszy, kiedy słyszała jego głos, widziała jego źrenice i wargi, starała się owe obrazy odpychać, ponieważ świadomość, że robiąc to, co robi, myśli głównie o nim, budziła w niej obrzydzenie do samej siebie, obrzydzenie prawie nieznośne. Lecz tylko prawie. Co musiał sądzić o niej Bóg, gdy rozmyślała o Jonathanie? Jak zniesmaczona byłaby tym Peregrine, jej pasierbica?
Mary przywołała w pamięci chwilę, w której trzymała na kolanach jedną z córeczek tych dwojga. Kiedy oddawała dziecko w wyciągnięte ramiona ojca, otarli się policzkami, a ich wargi nieomal się zetknęły. Czystym przypadkiem. Z całą pewnością. Podobnie jak wówczas, gdy włożyła świeżo sprowadzoną z Londynu suknię. Jonathan rzucił jej komplement, nic ponad zwykły wyraz uprzejmości. Szli razem ulicą po nabożeństwie, a jego palce musnęły jej lędźwie. Odwróciła się odruchowo. Spojrzeli sobie w oczy i przez ułamek sekundy zdawało jej się, że on próbuje coś powiedzieć. Lecz nagle powędrował wzrokiem gdzieś indziej i zaczął opowiadać Thomasowi o domu, który właśnie buduje.
Wytarła palce w koszulę nocną. Gdzieś w zakamarkach pamięci kołatał jej się fragment wiersza Anne Bradstreet, skryty w mroku, niejasny. Był to wiersz miłosny, jaki starsza sąsiadka Mary napisała dla swego męża Simona, człowieka, który przez pewien czas pełnił funkcję ich gubernatora. Mary wiedziała, że opublikowanie go drukiem zawstydziło Anne. Poetka nie miała pojęcia, że jej brat zamierza wydać tomik wierszy, które zabrał ze sobą do Anglii. Wyjechał w 1650 roku. Kiedy powrócił do kolonii rok później, przywiózł ze sobą oprawne w skórę woluminy.
Utwór opowiadał o tęsknocie Anne za Simonem, gdy ten dość często podróżował w interesach. Mary ze smutkiem skonstatowała, że ona nigdy nie tęskniła za Thomasem, jeśli mąż musiał się dokądś udać. Zmartwiło ją to. Przecież leżał tuż obok, w tym samym łóżku, śpiąc pod pierzyną, czymś, co w tym dziwnym, ubogim świecie stanowiło luksus. Nie należał do mężczyzn, których wizerunki wypełniały jej myśli, kiedy sięgała między nogi i syciła swe hipnotyczne szaleństwo duszy.

„To pozbawiona wstydu, bezbożna i lubieżna kobieta! Grzechami swymi ściągnie gniew Pana nie tylko na siebie, lecz także na miasto, w którym mieszka!”
Zeznanie Beth Howland, Archiwum Akt Sądu Cechowego, Boston, stan Massachusetts, rok 1662, tom III

 
Wesprzyj nas