Sześć osób i sześć powodów, dla których Miriam musiała pożegnać się z życiem. Ufała im wszystkim, a jednak któreś z nich ją zawiodło. A może sama postanowiła odejść?


W czwartą rocznicę swojego ślubu Miriam Macharow wychodzi z domu i ginie po niej wszelki ślad. Pół roku później na terenie starej fabryki w Ursusie zostają odkryte spalone zwłoki kobiety. Zbrodnia, nieszczęśliwy wypadek czy może samobójstwo? Miriam wydawała się taka szczęśliwa, więc jak to możliwe?…

O ile jej mąż, Konrad, stara się pogodzić z myślą o stracie ukochanej, to siostra ofiary ma z tym poważny problem – podczas okazania ciała nie rozpoznaje w nim Miriam i odmawia potwierdzenia jej tożsamości. Jaki ma w tym cel i czy naprawdę wierzy, że zaginiona wciąż żyje? Podobno ktoś widział ją w tłumie w tunelu metra…

Policja bada zagadkę tajemniczej śmierci: typuje pierwsze nazwiska podejrzanych o zbrodnię i stawia oskarżenia. Nikt z bliskiego grona Miriam nie może czuć się bezpiecznie, zwłaszcza że na światło dzienne zaczynają wypływać brudne sekrety, a misternie tkana sieć kłamstw zaczyna się rwać. By odsunąć od siebie podejrzenia, każdy staje przeciwko każdemu.

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Zadebiutowała w 2013 roku powieścią Uśpienie, która dała początek popularnej i cenionej przez czytelników sadze kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej. Jej utwory charakteryzują wielowątkowa fabuła oraz wartka akcja. Autorka, poza tematyką kryminalną, porusza w swoich powieściach zawiłe kwestie psychologiczno-społeczne, w które uwikłani są bohaterowie jej książek. Do dorobku pisarki zalicza się również powieść kryminalną Jej wszystkie śmierci, a także thriller psychologiczny Lęki podskórne.

Marta Zaborowska
Sześć powodów by umrzeć
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 14 lutego 2024
 
 


Czwartek, 17 września

– A więc znowu się spo­ty­kamy. Kto by pomy­ślał. Chyba zacznę wie­rzyć w prze­zna­cze­nie. Albo w łaska­wość losu. Powiem wam, jak to jest z tym losem. Jed­nym sprzyja, ale dru­gim już nie. Wam aku­rat nie wróżę niczego dobrego.
Shi Lu, dwu­dzie­sto­ośmio­let­nia funk­cjo­na­riuszka wzro­stu metr pięć­dzie­siąt osiem, o sko­śnych oczach i cia­sno zwią­za­nych w koń­ski ogon wło­sach, pode­szła do okna gabi­netu i spraw­dziła, czy żalu­zje są dokład­nie zasu­nięte. Gdy uznała, że jest tak, jak być powinno, wró­ciła do biurka i usia­dła obok swo­jego guru, śled­czego Naumana. Zaraz potem skie­ro­wała świa­tło zie­lo­nej lampki cen­tral­nie na głowy dwójki ludzi usa­do­wio­nych po prze­ciw­nej stro­nie. Wykrzy­wili odru­chowo twa­rze.
– Coś nie tak? – spy­tała.
– Nie­po­trzeb­nie drę­czysz naszych gości, dzie­cinko. – Nauman poru­szył się na swoim krze­śle z pod­ło­kiet­ni­kami wyglą­da­ją­cym tro­chę jak fotel. – Widzisz prze­cież, że są w nie naj­lep­szej for­mie.
Shi Lu nie­śpiesz­nie prze­krę­ciła lampę, by nie raziła ich w oczy.
– Ma pan rację. Powin­ni­śmy być dla sie­bie bar­dziej wyro­zu­miali. W końcu znamy się nie od dziś.
Linia gra­niczna świa­tła zatrzy­mała się na wyso­ko­ści nosów prze­słu­chi­wa­nych. Shi Lu lubiła patrzeć na dolną część ich twa­rzy i wbrew opi­nii o praw­dzie wyzie­ra­ją­cej z oczu uwa­żała, że o ile nad spoj­rze­niem można zapa­no­wać, o tyle nad reak­cją ust i brody już nie do końca. Za dużo w nich mię­śni, które drgają przy byle bodźcu.
Nauman swoim zwy­cza­jem pozo­sta­wał w nie­mal cał­ko­wi­tym mroku. Sie­dział tyłem do okna, ubrany w ciem­no­gra­fi­towy gar­ni­tur, czarną koszulę i takiż kra­wat, co czy­niło go led­wie widocz­nym. Znaj­du­jąca się naprze­ciw niego dwójka ludzi widziała jedy­nie zarys jego tuło­wia i czaszki z uli­za­nymi wło­sami deli­kat­nie przy­pró­szo­nymi siwi­zną. Co pewien czas, wraz z nie­znacz­nymi ruchami głowy, w foto­chro­mo­wych szkłach oku­la­rów męż­czy­zny odbi­jało się roz­pro­szone świa­tło rzu­cane przez zie­loną lampę. Dło­nie trzy­mał sple­cione na wyso­ko­ści żołądka. Uno­siły się wraz z każ­dym odde­chem, nie­śpiesz­nym i nad wyraz spo­koj­nym.
– Oso­bi­ście nie mam nic do prze­zna­cze­nia, ale nie zamie­rzam też go prze­ce­niać – ode­zwał się, wyrwany z chwi­lo­wego zamy­śle­nia. – To była raczej kwe­stia czasu. Przy­po­mnij mi, Shi, jak to tam u was mówi­cie? – pstryk­nął pal­cami w powie­trzu.
– Długa droga ujaw­nia zalety konia.
– Czyż to nie piękna meta­fora cier­pli­wo­ści? – Nauman roz­ło­żył ręce. – Wytrwa­łość, Shi. Tylko ona popłaca, zapa­mię­taj to sobie.
– Zapa­mię­tam. Mimo to nasi goście wyglą­dają na zasko­czo­nych.
Nauman zsu­nął z oczu oku­lary.
– Wydaje ci się. Są tylko tro­chę onie­śmie­leni. Za kilka godzin przy­wykną i cał­kiem się oswoją. Nie mogli prze­cież zakła­dać, że roz­sta­li­śmy się z nimi na dobre. W końcu nie mamy do czy­nie­nia z… – Męż­czy­zna wyko­nał dło­nią wirowy ruch tuż przy swo­jej gło­wie. – No skąd! To inte­li­gentni ludzie, z wyobraź­nią.
– Bywa, że naiw­ność prze­ra­sta zdrowy roz­są­dek.
– To dość okrutne, co mówisz, Shi. Pozwo­lisz, że jed­nak będę się trzy­mał swo­jej wer­sji. Ta ich wyobraź­nia… Jak nic należy się im tytuł fan­ta­stów roku. Tylko się zasta­nów, dała­byś radę wymy­ślić taką zbrod­ni­czą bajeczkę jak oni? Do tego trzeba mieć dar, dzie­cinko. Więc nie odma­wiajmy im ani wyobraźni, ani prze­czu­cia, że tak to się musiało skoń­czyć. To byłoby dla nich zbyt krzyw­dzące.
– Przy­po­mi­nam panu, że zgar­nę­li­śmy ich z lot­ni­ska.
Nauman poki­wał głową.
– Tak, wiem. To aku­rat było z ich strony wyjąt­kowo nie­roz­sądne posu­nię­cie. Ucieczka? – Cmok­nął nie­przy­jem­nie przez zęby. – Dokąd to się pań­stwo wybie­rali? Masz to gdzieś w papie­rach?
Shi Lu zasze­le­ściła kart­kami.
– Zatrzy­mano ich przy kasach. Ale nie, bile­tów jesz­cze przy sobie nie mieli. Zna­le­ziono za to przy nich znaczną ilość gotówki w obcych walu­tach. Głów­nie dolary i euro, tro­chę fran­ków.
– Co z baga­żami?
– Tylko pod­ręczne torby.
– W końcu wszystko można kupić na miej­scu. Podob­nie jak w wię­zien­nym kio­sku. – Nauman nachy­lił się nad biur­kiem i zwró­cił wprost do sie­dzą­cej po dru­giej stro­nie blatu dwójki. – Przy­kro mi to mówić, ale naj­wi­docz­niej wła­śnie tam jest wasze miej­sce, dość odle­głe od cie­płych fal Pacy­fiku. À pro­pos, komu wody?
– Nie trzeba.
– Obej­dzie się.
– Nalej im, dzie­cinko, od serca. – Nauman ski­nął ręką na Shi Lu. – Bla­dzi są, wyglą­dają na wycień­czo­nych. Zabi­ja­nie tak ich zmę­czyło. To cho­ler­nie ciężka robota. Lej, nie żałuj.
Cier­pli­wie obser­wo­wał, jak asy­stu­jąca mu funk­cjo­na­riuszka sta­wia na biurku dwa żebro­wane kubki i napeł­nia je do połowy.
– Dar­mowa dolewka, jakby co. Czuj­cie się jak w McDo­nal­dzie – powie­działa, odsta­wia­jąc butelkę na pod­łogę. Przy oka­zji zer­k­nęła na zega­rek. – Już po szó­stej, zaraz zacznie świ­tać – szep­nęła dys­kret­nie do Naumana.
– Nie chcę tu żad­nego słońca. Na pewno zasu­nę­łaś porząd­nie żalu­zje?
– Na pewno. Przy­po­mnia­łam jedy­nie, bo kazał mi pan na to uwa­żać.
– Jesteś nie­za­stą­piona, Shi. A teraz bierzmy się do kon­kre­tów, zmar­no­wa­li­śmy już wystar­cza­jąco dużo czasu.
– Pan czy ja? – zapy­tała, przy­su­wa­jąc się bli­żej z apa­ra­turą do nagry­wa­nia.
– Scena jest twoja, dzie­cinko. Zasłu­ży­łaś.
Kobieta pokor­nie kiw­nęła głową. Wzięła głę­boki oddech, po czym włą­czyła zapis w poli­cyj­nej kame­rze.
– Jest sie­dem­na­sty wrze­śnia dwa tysiące dwu­dzie­stego roku. Godzina szó­sta pięt­na­ście nad ranem. Prze­słu­cha­nie w spra­wie odna­le­zio­nych wczo­raj, to jest szes­na­stego wrze­śnia, ludz­kich zwłok znaj­du­ją­cych się we wcze­snej fazie roz­kładu, pro­wa­dzi młod­sza aspi­rant Shi Lu wraz z nad­zo­ru­ją­cym, śled­czym Rudol­fem Nauma­nem. Dopro­wa­dzeni zatrzy­mani w spra­wie to… Co się dzieje?! Omdle­nie? Niech mi pan pomoże, bo to nie wygląda dobrze. Potrzebne coś pod głowę, żeby tak nie zwi­sała. Ostroż­nie… Dzwo­nię po karetkę. Halo… mamy pro­blem… wygląda na serce… nie wiem, czy zawał… Tak, pod­czas prze­słu­cha­nia. Czy był stres? A jak pani myśli? Tak, oddech słaby, ale jest. Wiem, że nie potrzeba resu­scy­ta­cji… Okno otwarte, nic wię­cej nie mogę zro­bić. Co z tą karetką, jedzie? Tak, cze­kamy. Mogłaby jechać szyb­ciej? Jestem spo­kojna, pytam jedy­nie, za ile będzie lekarz? To jakaś tajem­nica? Wyłą­czamy nagry­wa­nie. Mógłby pan, bo sama nie dosię­gnę? Może poje­cha­li­śmy z nimi za ostro…? Niech pan to wyłą­czy!
Nauman jedną wolną ręką wci­snął guzik, by zasto­po­wać dzia­ła­nie kamery. Drugą wciąż pod­trzy­my­wał głowę omdla­łego świadka.
– Ska­su­jemy zapis i zaczniemy od początku – zarzą­dził.
Shi Lu przy­gry­zła usta.
– Co powie­dzia­łam nie tak?
– Tu nie cho­dzi ani o cie­bie, ani o to, co powie­dzia­łaś – powie­dział Nauman, ści­sza­jąc głos. – Na moje oko to tylko zwy­kły atak paniki. Jesz­cze nikt od niego nie umarł. Wyliże się.
– Spraw­dzę cho­ciaż, czy równo oddy­cha.
– Oddy­cha. Ty też zacznij. I dobrze ci radzę: uod­por­nij się na takie sztuczki. To, co wła­śnie zoba­czy­łaś, to był teatr. Wyda­wało mi się, że ten trik jest już ograny, ale jak widać, na takie naiwne ofiary jak ty wciąż działa. Nie daj się nabie­rać, Shi.
Nauman gwizd­nął prze­cią­gle przez zęby. Do pokoju weszło dwóch funk­cjo­na­riu­szy, któ­rzy cze­kali dotąd na kory­ta­rzu.
– Wypro­wa­dzić za drzwi i cze­kać – naka­zał im, wska­zu­jąc na dru­giego, cał­kiem przy­tom­nego świadka. – Niech sie­dzi tam, aż zawo­łam. Prze­ry­wamy prze­słu­cha­nie na czas przy­jazdu pogo­to­wia.
Kiedy znik­nęli z pola widze­nia, ponow­nie zwró­cił się pół­gło­sem do Shi Lu.
– Jak myślisz, dla­czego uni­kam dzien­nego świa­tła?
Wzru­szyła ramio­nami.
– Przy­znam, że bałam się o to zapy­tać. Jest pan jedyną znaną mi osobą, która tak osten­ta­cyj­nie wystrzega się słońca.
– Wystrzega? Widzę, że lubisz eufe­mi­zmy. Pra­cu­jemy zbyt długo razem, żebyś nie zauwa­żyła, że go nie­na­wi­dzę.
– W tym rzecz. Ludzie zwy­kle je kochają.
Nauman obró­cił twarz do okna.
– Jeden dzień z otwar­tymi na pełne słońce powie­kami wystar­czy, żeby czuć świa­tło­wstręt do końca życia. Wiesz, co to jest roz­wórka do oczu?
Kiw­nęła głową.
– Żeby nie wyschły, pole­wał je kro­plami. Przy­znam, że regu­lar­nie, ale i tak ból był nie do znie­sie­nia.
– Kim był ten czło­wiek?
– Gdy­bym to wie­dział, był­bym naj­szczę­śliw­szym gliną na świe­cie. Do tej pory go szu­kam. Z gów­nia­nym skut­kiem – dodał.
– Kiedy to się stało?
– Dawno. Dekadę temu. Doszło do zabój­stwa star­szej kobiety. Dla forsy, oczy­wi­ście, i to cał­kiem spo­rej. Trzy­mała dolary w regale. Tamci dzia­łali we dwójkę, dokład­nie jak ci teraz. Tak mi się przy­naj­mniej wyda­wało. Gów­nia­rze mieli po dwa­dzie­ścia lat. Zła­pa­łem ich i z fan­fa­rami odda­łem w ręce pro­ku­ra­tora. Nie mia­łem poję­cia, że za tą zbrod­nią stoi ktoś jesz­cze. Robota wyglą­dała mi na typowy występ w tan­de­mie.
– A oka­zało się, że na ramie sie­dział jesz­cze ten trzeci?
– Raczej na kie­row­nicy.
– Facet od roz­wórki.
– Taa… od cho­ler­nej roz­wórki, Shi.
– Za wsy­pa­nie kum­pla z kie­row­nicy można doznać w celi nagłego pęk­nię­cia śle­dziony – zauwa­żyła kobieta.
– Lub udła­wić się szczo­teczką pod­czas mycia zębów. Dla­tego ten trzeci wciąż był na wol­no­ści. Dopadł mnie, gdy tamci sie­dzieli już po wyroku.
– Domy­ślam się, że nie cho­dziło mu o zawar­cie z panem dozgon­nej przy­jaźni.
– Nie uwie­rzysz, Shi, ale oka­zał się wyjąt­kowo wylew­nym czło­wie­kiem. Zwie­rzył mi się nawet ze swo­ich uczuć. A kon­kret­nie z jed­nego: że nikt go tak w życiu nie wkur­wił jak ja. Tamci dwaj to byli jego naj­lepsi ludzie. Zaufani pod­wy­ko­nawcy. Pupile, któ­rych nie mógł odża­ło­wać. Dla­tego posta­no­wił powspo­mi­nać ich razem ze mną. Ostat­nie, co widzia­łem, kiedy zapra­szał mnie do swo­jego samo­chodu, to asfalt na par­kingu przed moim blo­kiem. Ock­ną­łem się na jakimś zadu­piu peł­nym elek­trycz­nych słu­pów. Sie­dzia­łem roze­brany do pasa i z opa­ską na czole. Doci­skała mi głowę do jed­nego ze słu­pów tak, żebym nie mógł nią obró­cić.
– To miała być zemsta za kum­pli?
– A jak ci się wydaje? Że chciał mi zro­bić przy­jem­ność, żebym się poopa­lał na sło­neczku? Nie było czapki z dasz­kiem, Shi. O kre­mie z fil­trem nie wspo­mnę.
– Grubo…
– Zabawa w obsługę sola­rium znu­dziła mu się po jakichś pię­ciu godzi­nach. Wlał mi do oczu ostat­nią por­cję kro­pli i ulot­nił się na kilka minut przed przy­jaz­dem radio­wozu. Był uprzejmy powia­do­mić, gdzie mnie znajdą, bo zabi­jać mnie nie zamie­rzał. Wolał zosta­wić po sobie pamiątkę. I nie cho­dzi tylko o chore oczy.
– Za każ­dym razem, gdy patrzy pan na słońce, wra­cają wspo­mnie­nia? – zga­dła Shi Lu.
Nauman zadu­mał się.
– Do tej pory nie mogę sobie daro­wać, że ich nie doci­sną­łem. Gdy­bym tylko miał cień podej­rze­nia…
– Może jesz­cze nie jest za późno?
– Prze­pa­dło, dzie­cinko. Prze­ga­pi­łem moment. Nie ma już czym z nimi han­dlo­wać. Sie­dzą od dzie­się­ciu lat i posie­dzą kolej­nych pięt­na­ście.
– Dostali od dzwonka do dzwonka?
– Taa… Nie ma o czym gadać, Shi. Co z tym pogo­to­wiem?
– Chyba ich sły­szę.
Shi Lu wyj­rzała za drzwi. Na końcu kory­ta­rza zoba­czyła sie­dzącą wypro­sto­waną postać, obok któ­rej waro­wało dwóch funk­cjo­na­riu­szy. Od dru­giej strony docho­dziły odgłosy kro­ków.
– Tutaj, pano­wie! – zawo­łała, robiąc w drzwiach przej­ście dla ratow­ni­ków. – Szyb­ciej, szyb­ciej!
Patrzyli z Nauma­nem, jak lekarz z ratow­ni­kiem klę­kają na wypło­wia­łej wykła­dzi­nie i jak spraw­dzają czyn­no­ści życiowe świadka. Obser­wo­wali ich sprawne ruchy i podzi­wiali opa­no­wa­nie, z jakim lekarz sięga do torby po ste­to­skop oraz strzy­kawkę, a następ­nie przy­rzą­dza w ampułce mętną zawie­sinę, by po chwili wstrzyk­nąć ją w żyłę omdla­łej ręki. Gdy tłok się zatrzy­mał, jesz­cze raz zba­dał serce.
– Za kwa­drans cał­kiem doj­dzie do sie­bie.
Shi Lu sta­nęła za leka­rzem.
– Co to było? Zapaść?
– Chwi­lowe zasłab­nię­cie, nic groź­nego. Poda­łem lek wzmac­nia­jący.
– Zasłab­nię­cie nie trwa dwu­dzie­stu minut, dok­to­rze.
Męż­czy­zna wstał z kolan. Chwy­cił Shi za łokieć i odcią­gnął kilka kro­ków dalej.
– Zwy­kle trwa dwie, trzy minuty. Tym razem też tak było – dodał zna­cząco.
– Czyli uda­jemy? Nic nam nie jest, ale pozo­ru­jemy zawał?
– Coś w tym stylu.
Wzięła bar­dzo głę­boki oddech. Odpro­wa­dziła ratow­ni­ków na kory­tarz i gestem ręki dała znać, by funk­cjo­na­riu­sze wpro­wa­dzili osobę cze­ka­jącą na krze­śle.
– Piękne przed­sta­wie­nie – mruk­nęła do Naumana, gdy tylko zostali sam na sam z prze­słu­chi­wa­nymi.
Uśmiech­nął się na te słowa.
– Kolejna lek­cja za tobą, Shi. Patrz, słu­chaj, ale im nie wierz. A teraz skończmy to, co zaczę­li­śmy.
Nachy­lił się nad leżącą posta­cią i pokle­pał ją otwartą dło­nią po policzku. Na tyle mocno, że od razu skrzy­wiła się z bólu.
– Pobudka – powie­dział oschle. – No już, wsta­jemy.
Gdy cała czwórka sie­działa z powro­tem na swo­ich miej­scach, przy­jął tę samą pozy­cję, co poprzed­nio. Wycią­gnął wygod­nie nogi i splótł dło­nie na brzu­chu.
– Na czym to sta­nę­li­śmy… Zacze­kaj, Shi, nie włą­czaj jesz­cze nagry­wa­nia. Chcę powie­dzieć coś naszym gościom. A że powiem to tylko raz, wolał­bym, żeby nie roz­pra­szała ich praca kamery. Mają się skon­cen­tro­wać na tym, co mam im do prze­ka­za­nia, i dobrze mnie zro­zu­mieć.
– Wydaje mi się, że wystar­cza­jąco dokład­nie wyja­śni­łam, jak będzie wyglą­dało prze­słu­cha­nie – odparła Shi.
– Nie wąt­pię, dzie­cinko. Jesteś wzo­rem sumien­no­ści. Ale nie cho­dzi mi o pro­ce­dury.
Shi Lu wzru­szyła ramio­nami.
– Więc niech pan mówi.
Nauman wydał się jej nabu­zo­wany. Widziała, jak napina się w sobie, a mię­śnie w wąskich ręka­wach jego mary­narki drgają niczym u kul­tu­ry­sty na zawo­dach. Długo zbie­rał się, by ponow­nie otwo­rzyć usta. Była pewna, że gdy wresz­cie to zrobi, wyleje z sie­bie potok zło­śli­wo­ści, ale usły­szała tylko dwa słowa. Wymó­wił je w cza­sie, w jakim dałoby się wymó­wić dzie­sięć innych.
– Ja wiem.
To był pierw­szy raz, kiedy zoba­czyła go bez oku­la­rów. Zdjął je, wsu­nął koń­cówkę zausz­nika do ust i zagryzł. Na nią nawet nie spoj­rzał. Patrzył za to na prze­mian to w jedną, to w drugą parę źre­nic sie­dzą­cych vis-à-vis ludzi.
– Pro­po­nuję wam układ – powie­dział, nie zwra­ca­jąc uwagi na roz­sze­rza­jące się ze zdzi­wie­nia oczy Shi. – Załóżmy, że jestem w sta­nie zro­zu­mieć, iż do tej zbrodni musiało dojść. Załóżmy też, że prze­stanę się przy­glą­dać temu… – Sil­nym szarp­nię­ciem wysu­nął szu­fladę, wyjął z niej pękatą aktówkę i rzu­cił ją na biurko. – Zuży­li­śmy na to cały toner w dru­karce. – Poło­żył dłoń na teczce. – Ale warto było. Jest tu kilka cie­ka­wych histo­rii, o któ­rych pro­ku­ra­tor z chę­cią poczyta sobie do poduszki. Już usta­li­li­śmy, że głupi nie jeste­ście, więc dobrze wie­cie, o czym mówię. Skom­ple­to­wa­nie waszego port­fo­lio, a mówiąc wprost: gówna, które po was pozbie­ra­li­śmy, zajęło nam z Shi kilka nie­prze­spa­nych nocy, nie poszło to jed­nak na marne. Łzy rado­ści cisną mi się do oczu, kiedy sobie pomy­ślę, do jakich skar­bów się doko­pa­li­śmy. – Palce komi­sa­rza zastu­kały w tek­tu­rową obwo­lutę. – A teraz do rze­czy. Pro­ku­ra­tura nie ma poję­cia, że grze­ba­li­śmy w waszej prze­szło­ści. To była robótka na boku, powiedzmy: dla sportu. Oboje z Shi bar­dzo lubimy sport. W trak­cie naszych ćwi­czeń powstała ta oto teczka. Zwy­kła, z papieru. Jak wie­cie, papier łatwo jest znisz­czyć. W każ­dej chwili może tra­fić do prze­mie­le­nia. Może też tra­fić w ręce kogoś, kto zała­twi was na cacy. Tylko od was zależy, co się z tym sta­nie.
– Możemy zamie­nić słowo? – Shi nie wytrzy­mała.
– Nie teraz.
Chciała ponow­nie zaopo­no­wać, ale unie­siona ręka Naumana powstrzy­mała ją.
– Nie odzy­waj się przez chwilę, dzie­cinko. A wy słu­chaj­cie dalej. Deal jest nastę­pu­jący: wraz z Shi opusz­czę ten pokój za nie­całą minutę. Zosta­nie­cie tu zupeł­nie sami, powiedzmy na kwa­drans. Myślę, że to wystar­cza­jąco dużo czasu na pod­ję­cie decy­zji.
– Mimo wszystko chcia­ła­bym…
– Po kwa­dran­sie znów się spo­tkamy i ponow­nie uru­cho­mimy kamery. A wy, patrząc w to okrą­głe szkiełko, odpo­wie­cie mi na pewne pyta­nie. Zadam je już teraz. Jest jedno i do tego dzie­cin­nie pro­ste: kim jest czło­wiek, na któ­rego cze­ka­li­ście na lot­ni­sku? Pro­ste, nie mówi­łem? Na począ­tek tyle mi wystar­czy. Na resztę waszych jakże szcze­rych wyznań przyj­dzie jesz­cze czas. I niech wam nie przyj­dzie do łbów odpo­wia­dać, że pla­no­wa­li­ście ulot­nić się sami. Daruj­cie sobie i mnie bajeczkę, że doko­na­li­ście tej zbrodni tylko we dwójkę. Nie obra­żaj­cie mojej inte­li­gen­cji, dobrze wam radzę, nie rób­cie tego. Powta­rzam: chcę wie­dzieć, kim jest ten trzeci. A teraz kiw­nij­cie gło­wami, że zro­zu­mie­li­ście. Dosko­nale. Gotowi? To czas start.
Shi Lu patrzyła, jak Nauman ze sto­ic­kim spo­ko­jem wkłada do szu­flady teczkę z doku­men­tami, a następ­nie prze­kręca klu­czyk i chowa go do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki. Więc o to mu cho­dziło. O han­del wymienny, który sobie z góry zapla­no­wał. Po to była ta histo­ria o roz­wórce do oczu. Wystar­czyło ją opo­wie­dzieć w obec­no­ści jed­nego z prze­słu­chi­wa­nych, a potem wycią­gnąć kwity, które z taką skru­pu­lat­no­ścią kolek­cjo­no­wała na jego pole­ce­nie przez ostat­nie tygo­dnie. Przy­go­to­wy­wał sobie grunt pod tę roz­mowę, bo tym razem posta­no­wił nie odpu­ścić. Tylko że chyba nazbyt ponio­sła go wyobraź­nia. Shi była tam prze­cież, widziała zwłoki i miej­sce zbrodni. Nic nie wska­zy­wało na to, że poza tą dwójką był tam ktoś jesz­cze. Tego, że cze­kali na kogoś na Okę­ciu, by ulot­nić się gru­powo, też nie da się udo­wod­nić. Chyba że jest coś, o czym wie jedy­nie Nauman.
Śled­czy pod­niósł się z fotela, obszedł biurko i sta­nął za ple­cami prze­słu­chi­wa­nych. Nachy­lił się nad ich gło­wami, jakby nagle zapo­mniał, że naraża oczy na ostre świa­tło lampy.
– I tak go zadru­tuję, tego trze­ciego – powie­dział ści­szo­nym gło­sem. – To tylko kwe­stia czasu, któ­rego może­cie mi zaosz­czę­dzić. Ja w zamian za to być może oszczę­dzę wam doży­wo­cia. Prze­my­śl­cie, co się wam bar­dziej opłaci. Macie pięt­na­ście minut, potem moja oferta prze­sta­nie być aktu­alna.
Wypro­sto­wał się. Ruchem głowy dał znak Shi, że czas opu­ścić pokój. Pode­rwała się i ruszyła pierw­sza do drzwi. Nim śled­czy zna­lazł się na kory­ta­rzu, zdą­żyła już zga­sić część jarze­nió­wek i pozo­sta­wić tylko jedną, by tliła się na końcu wąskiego holu.
Pode­szli do maszyny z kawą i wybrali dwa mocne espresso. Auto­mat zabu­czał i wypu­ścił z sie­bie strużki gorą­cego napoju.
Shi oparła się ple­cami o ścianę i zamie­szała pla­sti­ko­wym patycz­kiem w kawie.
– Trzeci sprawca? – zagad­nęła. – Jest coś, o czymś nie wiem, czy to tylko pań­ska intu­icja?
Nauman upił dwa łyki, po czym wyce­lo­wał kub­kiem do kubła.
– Na intu­icję już dawno prze­sta­łem sta­wiać. Bywa zgubna.
– Oby się pan nie mylił.
– Nie tym razem, dzie­cinko – odparł, spo­glą­da­jąc na nią zza przy­ciem­nio­nych szkieł. – Tylko raz popeł­ni­łem ten błąd i wię­cej tego nie zro­bię. Zresztą wkrótce sama się prze­ko­nasz, że mam rację.

Sześć miesięcy wcześniej, Sobota, 7 marca

Konrad Macha­row odcze­kał do dwu­dzie­stej pierw­szej, po czym się­gnął po swój tele­fon komór­kowy. Wybrał kon­takt ozna­czony jako Mi, przy któ­rym uśmiech­nięta twarz blon­dynki o nie­bie­skich oczach patrzyła na niego spod dłu­gich rzęs. Dosko­nale pamię­tał, kiedy zro­bił to zdję­cie. Wła­śnie koń­czyła się ich noc poślubna, leżeli wtedy w łóżku z kie­lisz­kami wina, minutę po sza­leń­czym sek­sie. Miriam miała zmierz­wione włosy i policzki czer­wone od buzu­ją­cej krwi. Wyglą­dała tak, jak powinna wyglą­dać szczę­śliwa kobieta. Się­gnął więc po tele­fon i włą­czył apa­rat. Nie chciała, by ją foto­gra­fo­wał w takim sta­nie. Uda­wała, że się na niego boczy, i pró­bo­wała zasło­nić dło­nią smart­fon, ale był szyb­szy. Uchwy­cił moment. Chciał mieć ją na zdję­ciu wła­śnie taką, natu­ralną i zre­lak­so­waną.
Kiedy cztery lata temu obie­cy­wał Miriam miłość, wier­ność i odda­nie do gro­bo­wej deski, obie­cał coś jesz­cze: ile­kroć będzie zmu­szony zosta­wić ją samą, by znik­nąć z powodu week­en­do­wej kon­fe­ren­cji w miej­scu odda­lo­nym od domu o setki kilo­me­trów, zadzwoni o dwu­dzie­stej pierw­szej, by usły­szeć jej głos. Tak też robił. Na koniec zawsze doda­wał: „Słod­kich snów, Mi, tęsk­nię jak wariat”.
Ni­gdy nie zawiódł, może jedy­nie spóź­nił się raz czy dwa o kil­ka­na­ście minut, ale piękna buzia ze zdję­cia rozu­miała, że po wie­lo­go­dzin­nych pane­lach o ura­zach twa­rzo­czaszki lub spar­ta­czo­nych zabie­gach korek­cji kobie­cych piersi nastę­po­wały rauty z kie­lisz­kami wypeł­nio­nymi pro­secco i jego nie mogło na nich zabrak­nąć. A choć debaty o kościach, tkan­kach, niciach liftin­gu­ją­cych oraz wypeł­nia­czach koń­czyły się zwy­kle grubo po pół­nocy, to ni­gdy nie zda­rzyło się, by mię­dzy jedną a drugą kolejką bąbel­ków cał­kiem o niej zapo­mniał.
Był prze­ko­nany, że Miriam czeka na te tele­fony i że tuż przed umó­wioną porą zaczyna sobie wyobra­żać, jak Kon­rad wstaje od okrą­głego sto­lika, przy któ­rym sie­dzą tacy jak on, chi­rur­dzy ubrani w ele­ganc­kie smo­kingi, jak zosta­wia za ple­cami pół­mi­ski z sałat­kami śle­dzio­wymi czy szwar­cwaldzką szynką i wymyka się na taras ośrodka kon­fe­ren­cyj­nego, by zakoń­czyć dzień na „Wiesz, jak nie lubię zasy­piać bez cie­bie”. Tyle razy opo­wia­dał jej ze szcze­gó­łami o prze­biegu bran­żo­wych spo­tkań, że znała ich roz­kład na pamięć.
Tym razem Kon­rad Macha­row posta­no­wił zro­bić wyją­tek. Nie zamie­rzał zosta­wać do końca rautu ani spać samot­nie w wyna­ję­tym pokoju z prysz­ni­cem i łóż­kiem w roz­mia­rze king size. Nie w rocz­nicę swo­jego ślubu. Miał zamiar pozo­stać trzeźwy jak nowo­ro­dek, a po kola­cji na cie­pło wsiąść do auta i wró­cić do domu przed pół­nocą. Z tą myślą wybrał numer do Miriam.
Ode­brała połą­cze­nie, kiedy sekund­nik na zegarku męż­czy­zny poka­zał dwu­dzie­stą pierw­szą i sie­dem sekund.
– Pamię­tasz, co ci obie­ca­łem jako pre­zent na naszą rocz­nicę? – zapy­tał, krę­cąc na palcu klu­czy­kami do auta.
Przez dłuż­szą chwilę uda­wała, że się zasta­na­wia.
– Czter­dzie­ści osiem buzia­ków? Po jed­nym za każdy mie­siąc?
Roze­śmiał się.
– Co tak tanio? Ale skoro tylko tyle sobie życzysz…
– Zaraz, zaraz, nego­cjujmy dalej… Już sobie przy­po­mnia­łam. Lot do wyma­rzo­nego miej­sca na świe­cie. Wcho­dzę w to, ale chyba już nie zdą­żymy. Oba­wiam się, że odle­cieli bez nas.
– Tak mi przy­kro, Mi.
– Następ­nym razem, ty wiecz­nie zapra­co­wany dok­torku.
– To pierw­sza i ostat­nia rocz­nica, pod­czas któ­rej nie ma mnie przy tobie. Nie będzie ich ni­gdy wię­cej, obie­cuję. Powiedz, dokąd chcia­ła­byś pole­cieć?
– Och, nie­ważne… Ale tak, jest taki kraj. Bar­dzo daleki.
– Pole­cisz tam, Mi, masz moje słowo. Razem pole­cimy. A co do dzi­siej­szego wie­czora, zaraz się stąd zbie­ram. Wra­cam do domu. Na samo­lot już się nie zała­piemy, ale kto wie, co przy­nie­sie nam ta noc.
Liczył na okrzyk rado­ści, ale zamiast tego usły­szał w gło­śniku, jak coś upada na pod­łogę, wyda­jąc meta­liczny odgłos.
– Wszystko w porządku, Miriam?
– Tak, to tylko nóż – wyja­śniła natych­miast. – Wyśli­zgnął mi się z ręki. Wra­casz? Chyba nie rozu­miem… Cze­ka­łeś na ten zjazd od tygo­dni. Tak mało było zapro­szeń, pamię­tasz? Robi­łeś wszystko, żeby się tam dostać, więc dla­czego? To nie jest dobry pomysł. Zwłasz­cza że został jesz­cze cały dzień. Mówi­łeś, że jutro mają się odbyć naj­waż­niej­sze panele.
– Waż­niej­sze od cie­bie? Nie ma takiej moż­li­wo­ści.
– Na pewno zauważą, że znik­ną­łeś, i to wła­ści­wie bez powodu.
– Jesz­cze tro­chę, a zacznę myśleć, że nie chcesz mnie widzieć. – Kon­rad zaśmiał się szcze­rze, po czym dodał: – A co do tej bandy rzeź­bia­rzy możesz być spo­kojna. Jedna połowa z nich ma już porząd­nie w czu­bie, a druga zaraz do niej dołą­czy. Zapew­niam cię, że nikt tu za mną nie zatę­skni.
– Wola­ła­bym, żebyś tam został.
W słu­chawce zale­gła prze­cią­ga­jąca się cisza. Kon­rad zaci­snął palce na tele­fo­nie.
– O co cho­dzi, Mi?
– Powie­dzia­łam tylko, że wola­ła­bym…
– Sły­sza­łem. Coś się dzieje, prawda?
– Jesteś trzy­sta kilo­me­trów stąd, a po zmroku na dro­gach bywa nie­bez­piecz­nie.
– I to jedyny powód, dla któ­rego…
– Chyba nie sądzi­łeś, że może być jakiś inny – prze­rwała mu w pół zda­nia. – Ja też tęsk­nię, prze­cież wiesz.
Poczuł ulgę. Czyli że wszystko jest tak, jak być powinno.
– Będę jechał ostroż­nie – zapew­nił. – Widzimy się za trzy godziny, Mi. Zdą­żysz przez ten czas obej­rzeć jakiś roman­tyczny film i pokroić nasz rocz­ni­cowy tort. Mam nadzieję, że twoja sio­stra zosta­wiła dla mnie kawa­łek? Poszła już czy na­dal tam jest?
Miriam par­sk­nęła cicho. Zapew­niła go, że beza ma wiel­kość młyń­skiego koła, a Adelę po zale­d­wie kilku mach­nię­ciach widel­czy­kiem zemdliło na tyle, że resztę por­cji trzeba było zapa­ko­wać do pudełka i dać na wynos.
– Mar­twi­ła­bym się bar­dziej o psa – dodała. – Cały czas zerka na lodówkę w nadziei, że dam mu poli­zać mascar­pone.
– Kochany Cookie. – Kon­rad uśmiech­nął się na myśl o zwie­rzaku. – Chciał­bym już być tam z wami. Nie masz poję­cia, co to za dziura. Pod­czas pre­zen­ta­cji dwu­krot­nie wysiadł prąd, a teraz chyba jest pro­blem z sie­cią. Sły­szysz mnie, Miriam? Halo…
– Sły­szę cię dosko­nale. Jak­byś stał na rogu ulicy. Albo jesz­cze bli­żej, tuż pod domem. To drzewa tak gło­śno szu­mią? Tutaj też, jakby miała się zacząć burza.
– Wciąż prze­rywa. – Kon­rad ode­zwał się po dłu­gich sekun­dach. – Możesz powtó­rzyć?
– Powie­dzia­łam, że sły­chać cię, jak­byś stał kilka metrów ode mnie. Nabie­rasz mnie, prawda? Wyje­cha­łeś dawno temu i zaraz sta­niesz w drzwiach. To ma być ta nie­spo­dzianka? Jesteś już gdzieś bli­sko?
– Halo… Znów to samo…
– Jeśli to jakiś twój żart…
– Do zoba­cze­nia, Mi. Widzimy się przed pół­nocą. Nie zasy­piaj beze mnie. Jesteś tam? Halo…

Wtorek, 1 września
ADELA

Mam już na nogach czarne pan­to­fle i czarne raj­stopy, a na sobie brą­zowy kostium typu żakiet ze spód­nicą. Wyglą­dam w nim fatal­nie, co potwier­dza lustro w mojej sypialni. Lustro nie kła­mie. Brąz pod­bija czer­wień mojej skóry, a zęby wydają się przy nim bar­dziej żółte, niż są w rze­czy­wi­sto­ści. Nie wiem, co strze­liło mi do głowy, kiedy zgar­nia­łam z wie­szaka w skle­pie tę naj­brzyd­szą w świe­cie gar­sonkę, ale gdy patrzę na metkę, która wciąż dynda przy spód­nicy, wszystko staje się jasne. Pięć­dzie­siąt pro­cent prze­ceny za bawełnę, która i tak oka­zała się wiskozą. Z zało­że­nia miała też być prak­tyczna i zakry­wać mnie od szyi do kostek, dokład­nie tak jak lubię. I zakrywa, więc o co te pre­ten­sje? Chyba tylko o to, że w skle­pach wszystko wydaje się ład­niej­sze. Nie jest tak?
Jako że rzadko wycho­dzę z domu, to z góry wiem, iż zwrotu kostiumu nie będzie. Nie oddam go też do prze­róbki. Po tym, jak włożę go dziś, bo muszę, po pro­stu wrzucę go do kon­te­nera PCK i poże­gnam się z nim na zawsze. Już dawno temu posta­no­wi­łam, że nie będę trzy­mać w swoim oto­cze­niu cze­go­kol­wiek, co jest brzyd­kie lub źle mi się koja­rzy. W ten wła­śnie spo­sób wyfru­nęło stąd kilka ksią­żek, ubra­nia naszej matki, dwa kom­plety pościeli, a nawet elek­tryczny czaj­nik. Może gdy­bym nie była tak podatna na aso­cja­cje trud­nych doświad­czeń z przed­mio­tami, które są ich świad­kami, nie musia­ła­bym tego robić. Ale jestem, więc to oczy­wi­ste, że godziny brą­zo­wego kostiumu też są poli­czone. To jego nie­odwo­łalny koniec. Zresztą ostat­nio roz­staję się z wie­loma rze­czami. Nie to jed­nak jest naj­gor­sze. Wszystko wska­zuje na to, że i z tobą też będę musiała się poże­gnać.
Powiem ci, Miriam, że nie wie­rzę, że to wszystko dzieje się naprawdę. Za godzinę doświad­czę cze­goś tak abs­trak­cyj­nego, że na samą myśl o tym trzęsą mi się kolana. Mam roz­po­znać cie­bie w ciele, które leży w pro­sek­to­rium na dru­gim końcu mia­sta. Muszę tam poje­chać i wejść do zim­nego pomiesz­cze­nia, w któ­rym jakiś obcy czło­wiek sta­nie u wez­gło­wia noszy lub meta­lo­wego łóżka i poczeka na sygnał, by móc odchy­lić prze­ście­ra­dło z two­jej twa­rzy. Bo tak to się chyba odbywa. Pro­ce­durę znam jedy­nie z tele­wi­zji i fil­mów, gdzie wygląda to wła­śnie w ten spo­sób. Pro­ces zawsze prze­biega podob­nie: ktoś kiw­nię­ciem głowy daje znak, żeby odsło­nić ciało, pra­cow­nik kost­nicy robi to spraw­nym ruchem, a zła­many bólem czło­nek rodziny kwili: „O mój Boże, tylko nie to…”. Potem albo osuwa się w omdle­niu na pod­łogę, albo nie­mra­wym kiw­nię­ciem głowy daje znać, że roz­po­znaje umar­laka, i na tym zazwy­czaj scena się koń­czy. No, może jesz­cze pada pyta­nie: czy wie pan/pani o kimś, kto chciałby zaszko­dzić ofie­rze? W kry­mi­na­łach to pyta­nie zawsze pada. Albo: czy ofiara nie miała przy­pad­kiem skłon­no­ści do depre­sji? Na razie brak jesz­cze słów „mor­der­stwo” czy „samo­bój­stwo”. To nie jest wła­ściwy moment. Na to przy­cho­dzi czas póź­niej, w innym miej­scu. W komi­sa­ria­cie albo w domu. Nie wiem, gdzie wola­ła­bym je usły­szeć. Chyba ni­gdzie. Rozu­miesz mnie, mam nadzieję. Domy­ślasz się, że wła­śnie teraz, dzi­siaj, wola­ła­bym prze­stać ist­nieć. Nie chcę sły­szeć tych pytań. Są z kate­go­rii „jak szybko i sku­tecz­nie zła­mać w czło­wieku wszystko, co ma w środku, łącz­nie z kośćmi”, a ja mam słabe gnaty. Nie trzeba zbyt wiele siły, by mi je pogru­cho­tać, wystar­czy użyć języka. Zanim do tego doj­dzie, jesz­cze usły­szę od pra­cow­nika kost­nicy wyrazy współ­czu­cia, że doszło do takiego nie­szczę­ścia. Potem pro­wa­dzący twoją sprawę glina odpro­wa­dzi mnie do wyj­ścia i zapewni, że za jakiś czas się do mnie ode­zwie.
Tak będzie.
Mój mózg usil­nie wyświe­tla ten obraz już od wczo­raj­szego wie­czora, kiedy przy­szło zawia­do­mie­nie o zna­le­zie­niu two­jego ciała. Naj­praw­do­po­dob­niej two­jego, jak zazna­czono. Mam za sobą nie­prze­spaną noc i głodny pora­nek, ale to wszystko nie­ważne. Mało co czuję i niczego nie potrze­buję. Jedyne, czego chcę, to mieć ten dzień za sobą.
Jestem już pra­wie gotowa do wyj­ścia. Wrzu­cam jesz­cze do torby sło­neczne oku­lary, by ukryć zaczer­wie­nione oczy, i paczkę chu­s­te­czek do nosa. Przy­da­dzą się na miej­scu.
Wycho­dzę z domu. Lexus two­jego męża już na mnie czeka. Stoi na naszej wspól­nej ulicy na włą­czo­nym sil­niku, któ­rego zupeł­nie nie sły­chać. Lexus – luxus. Moje punto to przy nim eme­ryt z zadyszką.
Sia­dam w fotelu pasa­żera zaraz po tym, jak przez szybę kiwamy sobie z Kon­ra­dem gło­wami na powi­ta­nie. Żad­nemu z nas nie chce się otwie­rać ust, by wykrztu­sić „dzień dobry”. Z wia­do­mego powodu dla żad­nego z nas ten dzień dobry nie będzie – więc po co…
W środku, w gło­śniku, ktoś cicho gra na pia­ni­nie. Kon­rad chce wyłą­czyć muzykę, ale mówię mu, że nie trzeba. Niech gra.
Ruszamy z Rukoli bez pośpie­chu. Mamy pra­wie godzinę na dotar­cie na miej­sce. Sama nie wiem, czy wola­ła­bym ją skró­cić, czy roz­cią­gnąć. Jak­kol­wiek by się stało, i tak będę w końcu musiała sta­nąć nad twoim cia­łem i tym bia­łym prze­ście­ra­dłem. Albo nad czar­nym wor­kiem, co i tak niczego nie zmie­nia.
Mam nadzieję, że cię nie roz­po­znam.
Mam nadzieję, że to jakaś kosmiczna pomyłka.
To nie możesz być ty.
Tak im powiem. Z bólem w gło­sie i z mokrymi oczami.
Jeśli dam radę zapła­kać.
Wypa­da­łoby, więc spró­buję.

Środa, 2 września
KONRAD

Nigdy nie rozu­mia­łem, dla­czego tak bar­dzo lubi­łaś oglą­dać pro­gramy o zagi­nio­nych ludziach. Jakby mało ci było wła­snych zmar­twień. To oni i ich rodziny mieli pro­blem, nie ty. Ty byłaś bez­pieczna, Miriam. Może chcia­łaś poczuć to, co czuli oni, kiedy sie­dząc w tele­wi­zyj­nym stu­diu, patrzyli pro­sto w kamerę i bła­gali o cud. Wyj­mo­wali z toreb lub kie­szeni zdję­cia swo­ich bli­skich, poka­zy­wali ich twa­rze i łamią­cym się gło­sem mówili: „Wyszedł z domu pół roku temu. Miał kupić papie­rosy… odwie­dzić przy­ja­ciela… spo­tkać się w spra­wie pracy… i ślad po nim zagi­nął”. Albo: „Zaczęła się uma­wiać przez inter­net z kimś nowym… wymknęła się z kole­żanką na dys­ko­tekę… nie wró­ciła ze szkoły… Jeśli mnie teraz słu­chasz, ode­zwij się, córeczko, cze­kamy na cie­bie”. Zwy­kle nie potra­fili stwier­dzić, czy mają jakieś podej­rze­nia co do przy­czyny zagi­nię­cia. Nawet jeśli taka była, czę­sto woleli ją prze­mil­czeć. Pew­nie uwa­żali, że powie­dze­nie o czymś na głos będzie dla nich ryzy­kowne lub zwy­czaj­nie obcia­chowe. Odpo­wia­dali więc wzru­sze­niem ramion i cichym chlip­nię­ciem: „Nic tego nie zapo­wia­dało”. Pro­blem w tym, że w dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć zawsze jest jakaś zapo­wiedź.
Tak wtedy myśla­łem.
Sche­mat pro­gramu Gdzie­kol­wiek jesteś powta­rzał się co cztery tygo­dnie równo o dwu­dzie­stej dru­giej. Tema­tycz­nie był jak kalka, kopiuj-wklej, jedy­nie twa­rze się zmie­niały. To z nimi spę­dza­łaś ponie­dział­kowe wie­czory, z tam­tymi ludźmi. Na kil­ka­dzie­siąt minut sta­wali się czę­ścią two­jego życia. Nie szkoda ci było na nich czasu?
Chcia­łaś zro­zu­mieć ich strach, stać się czę­ścią ich bólu, ale wydaje mi się, że pod­cho­dzi­łaś do tego zanadto emo­cjo­nal­nie. Naprawdę wyda­wało ci się, że nie widzę, jak dys­kret­nie ocie­rasz kącik oka, kiedy słu­chasz tego, co mówią, że nie zauwa­żam, jak się wzru­szasz? Widzia­łem wszystko. Nie musia­łaś kła­mać, mówiąc: „Nic mi nie jest, daj spo­kój”. Wystar­czył ton two­jego głosu i wszystko było jasne. Potem szłaś na pod­da­sze, do swo­jej pra­cowni. Zamy­ka­łaś drzwi i nie wycho­dzi­łaś z niej do dru­giej nad ranem. Nie wiem, jak będąc w takim sta­nie, mogłaś pro­jek­to­wać wesołe pla­katy dla dzie­cię­cych teatrów. Ja bym nie dał rady. Czy nie trzeba mieć do tego bar­dziej opty­mi­stycz­nego spoj­rze­nia na świat? A przy­naj­mniej neu­tral­nego. Mówimy prze­cież o zabaw­nych afi­szach, nie o two­rze­niu nekro­lo­gów.
Po kilku dniach oglą­da­łaś powtórki Gdzie­kol­wiek jesteś. Po co? Nisz­czy­łaś sie­bie. Cza­sami mia­łem wra­że­nie, że przy­go­to­wu­jesz się na coś, co wkrótce ma nastą­pić. Jak­byś chciała się oswoić z myślą, że wyda­rzy się coś złego. A może tak tylko mi się zda­wało. Może to ja na coś cze­ka­łem, nie ty?
Biorę do ręki małą kamerę, którą kupi­li­śmy przed wyjaz­dem na Myko­nos, by zacząć na niej zapi­sy­wać histo­rię naszego mał­żeń­stwa. Mon­tuję ją na sta­ty­wie i sta­wiam na wprost ściany, pod którą stoi nasze łóżko. (Pamię­tam, jak je wybie­ra­łaś. Mówi­łaś, że dwa złą­czone mate­race są lep­sze niż jeden wspólny. Chcia­łaś też mieć wła­sną koł­drę, by zawi­nąć się w niej jak w koko­nie. Oczy­wi­ście ustą­pi­łem ci, choć wcale mi się to nie podo­bało). Ukła­dam pat­chwor­kowe poduszki, te same, które wyna­la­złaś na pchlim targu, i sia­dam na narzu­cie, którą kupi­łaś za swoje pierw­sze pie­nią­dze zaro­bione na ilu­stra­cjach.
Wszystko tu jest twoje. Stwo­rzone przez cie­bie i tobą prze­siąk­nięte.
Zaraz włą­czę nagry­wa­nie. Jesz­cze tylko spraw­dzę, co znaj­duje się w kadrze: przy­su­nięte do łóżka krze­sło z prze­rzu­co­nym przez opar­cie moim szpi­tal­nym kitlem i twój por­tret na ścia­nie; arty­styczne, biało-czarne zdję­cie w for­ma­cie A3. Masz na gło­wie wia­nek z rumian­ków i roz­wiane włosy. Patrzysz z tej foto­gra­fii zza mojego ramie­nia, pro­sto w kamerę. Za każ­dym razem, gdy na nie patrzę, czuję, jak­byś była tu ze mną.
Piękne jest to zdję­cie i ty na nim. Mówi­łem ci to tyle razy, a ty dro­czy­łaś się, że to nie­prawda. Zawsze byłaś zbyt skromna. Nie­po­trzeb­nie.
Teraz muszę zro­bić to, co robili tamci ludzie w stu­diu. Zmar­twić się. Bar­dzo szcze­rze, bo sytu­acja jest trudna. Dla pew­no­ści, że zro­bię to wła­ści­wie, dwu­krot­nie obej­rza­łem powtórkę Gdzie­kol­wiek jesteś, tak jak robi­łaś to ty. To nie wydaje się trudne, powi­nie­nem sobie pora­dzić. Zanim otwo­rzę przed kamerą usta, wypo­wiem gło­śno i powoli wszyst­kie samo­gło­ski, by roz­luź­nić mię­śnie twa­rzy. Nie chcę beł­ko­tać, jak oni. To źle wypada na nagra­niu. Muszę mówić bar­dzo wyraź­nie, żeby każde moje słowo zostało dobrze zro­zu­miane.
A, Ą, E, Ę, O, U, I, Y.
Przy­gła­dzam włosy i przy­kur­czam ramiona scho­wane w sza­rej, mdłej mary­narce. Sam staję się posza­rzały. Wyglą­dam jak obraz nędzy i roz­pa­czy. Jest dobrze. Jestem gotowy. Już za kilka sekund włą­czę w kame­rze przy­cisk, by nagrać zgło­sze­nie do two­jego ulu­bio­nego pro­gramu.
Co byś powie­działa, widząc, że to robię? Pew­nie uzna­ła­byś, że odsta­wiam kome­dię.
Zaczy­nam się pocić.
Lepiej tego nie prze­cią­gać.
Far­tuch na krze­śle, twoje zdję­cie w tle i moja zbo­lała mina. Wszystko jest jak należy.
Pstryk.

Muszę prze­rwać nagra­nie. Ktoś dzwoni do drzwi.

 
Wesprzyj nas