Sześć osób i sześć powodów, dla których Miriam musiała pożegnać się z życiem. Ufała im wszystkim, a jednak któreś z nich ją zawiodło. A może sama postanowiła odejść?
W czwartą rocznicę swojego ślubu Miriam Macharow wychodzi z domu i ginie po niej wszelki ślad. Pół roku później na terenie starej fabryki w Ursusie zostają odkryte spalone zwłoki kobiety. Zbrodnia, nieszczęśliwy wypadek czy może samobójstwo? Miriam wydawała się taka szczęśliwa, więc jak to możliwe?…
O ile jej mąż, Konrad, stara się pogodzić z myślą o stracie ukochanej, to siostra ofiary ma z tym poważny problem – podczas okazania ciała nie rozpoznaje w nim Miriam i odmawia potwierdzenia jej tożsamości. Jaki ma w tym cel i czy naprawdę wierzy, że zaginiona wciąż żyje? Podobno ktoś widział ją w tłumie w tunelu metra…
Policja bada zagadkę tajemniczej śmierci: typuje pierwsze nazwiska podejrzanych o zbrodnię i stawia oskarżenia. Nikt z bliskiego grona Miriam nie może czuć się bezpiecznie, zwłaszcza że na światło dzienne zaczynają wypływać brudne sekrety, a misternie tkana sieć kłamstw zaczyna się rwać. By odsunąć od siebie podejrzenia, każdy staje przeciwko każdemu.
Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Zadebiutowała w 2013 roku powieścią Uśpienie, która dała początek popularnej i cenionej przez czytelników sadze kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej. Jej utwory charakteryzują wielowątkowa fabuła oraz wartka akcja. Autorka, poza tematyką kryminalną, porusza w swoich powieściach zawiłe kwestie psychologiczno-społeczne, w które uwikłani są bohaterowie jej książek. Do dorobku pisarki zalicza się również powieść kryminalną Jej wszystkie śmierci, a także thriller psychologiczny Lęki podskórne.
Sześć powodów by umrzeć
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 14 lutego 2024
Czwartek, 17 września
– A więc znowu się spotykamy. Kto by pomyślał. Chyba zacznę wierzyć w przeznaczenie. Albo w łaskawość losu. Powiem wam, jak to jest z tym losem. Jednym sprzyja, ale drugim już nie. Wam akurat nie wróżę niczego dobrego.
Shi Lu, dwudziestoośmioletnia funkcjonariuszka wzrostu metr pięćdziesiąt osiem, o skośnych oczach i ciasno związanych w koński ogon włosach, podeszła do okna gabinetu i sprawdziła, czy żaluzje są dokładnie zasunięte. Gdy uznała, że jest tak, jak być powinno, wróciła do biurka i usiadła obok swojego guru, śledczego Naumana. Zaraz potem skierowała światło zielonej lampki centralnie na głowy dwójki ludzi usadowionych po przeciwnej stronie. Wykrzywili odruchowo twarze.
– Coś nie tak? – spytała.
– Niepotrzebnie dręczysz naszych gości, dziecinko. – Nauman poruszył się na swoim krześle z podłokietnikami wyglądającym trochę jak fotel. – Widzisz przecież, że są w nie najlepszej formie.
Shi Lu nieśpiesznie przekręciła lampę, by nie raziła ich w oczy.
– Ma pan rację. Powinniśmy być dla siebie bardziej wyrozumiali. W końcu znamy się nie od dziś.
Linia graniczna światła zatrzymała się na wysokości nosów przesłuchiwanych. Shi Lu lubiła patrzeć na dolną część ich twarzy i wbrew opinii o prawdzie wyzierającej z oczu uważała, że o ile nad spojrzeniem można zapanować, o tyle nad reakcją ust i brody już nie do końca. Za dużo w nich mięśni, które drgają przy byle bodźcu.
Nauman swoim zwyczajem pozostawał w niemal całkowitym mroku. Siedział tyłem do okna, ubrany w ciemnografitowy garnitur, czarną koszulę i takiż krawat, co czyniło go ledwie widocznym. Znajdująca się naprzeciw niego dwójka ludzi widziała jedynie zarys jego tułowia i czaszki z ulizanymi włosami delikatnie przyprószonymi siwizną. Co pewien czas, wraz z nieznacznymi ruchami głowy, w fotochromowych szkłach okularów mężczyzny odbijało się rozproszone światło rzucane przez zieloną lampę. Dłonie trzymał splecione na wysokości żołądka. Unosiły się wraz z każdym oddechem, nieśpiesznym i nad wyraz spokojnym.
– Osobiście nie mam nic do przeznaczenia, ale nie zamierzam też go przeceniać – odezwał się, wyrwany z chwilowego zamyślenia. – To była raczej kwestia czasu. Przypomnij mi, Shi, jak to tam u was mówicie? – pstryknął palcami w powietrzu.
– Długa droga ujawnia zalety konia.
– Czyż to nie piękna metafora cierpliwości? – Nauman rozłożył ręce. – Wytrwałość, Shi. Tylko ona popłaca, zapamiętaj to sobie.
– Zapamiętam. Mimo to nasi goście wyglądają na zaskoczonych.
Nauman zsunął z oczu okulary.
– Wydaje ci się. Są tylko trochę onieśmieleni. Za kilka godzin przywykną i całkiem się oswoją. Nie mogli przecież zakładać, że rozstaliśmy się z nimi na dobre. W końcu nie mamy do czynienia z… – Mężczyzna wykonał dłonią wirowy ruch tuż przy swojej głowie. – No skąd! To inteligentni ludzie, z wyobraźnią.
– Bywa, że naiwność przerasta zdrowy rozsądek.
– To dość okrutne, co mówisz, Shi. Pozwolisz, że jednak będę się trzymał swojej wersji. Ta ich wyobraźnia… Jak nic należy się im tytuł fantastów roku. Tylko się zastanów, dałabyś radę wymyślić taką zbrodniczą bajeczkę jak oni? Do tego trzeba mieć dar, dziecinko. Więc nie odmawiajmy im ani wyobraźni, ani przeczucia, że tak to się musiało skończyć. To byłoby dla nich zbyt krzywdzące.
– Przypominam panu, że zgarnęliśmy ich z lotniska.
Nauman pokiwał głową.
– Tak, wiem. To akurat było z ich strony wyjątkowo nierozsądne posunięcie. Ucieczka? – Cmoknął nieprzyjemnie przez zęby. – Dokąd to się państwo wybierali? Masz to gdzieś w papierach?
Shi Lu zaszeleściła kartkami.
– Zatrzymano ich przy kasach. Ale nie, biletów jeszcze przy sobie nie mieli. Znaleziono za to przy nich znaczną ilość gotówki w obcych walutach. Głównie dolary i euro, trochę franków.
– Co z bagażami?
– Tylko podręczne torby.
– W końcu wszystko można kupić na miejscu. Podobnie jak w więziennym kiosku. – Nauman nachylił się nad biurkiem i zwrócił wprost do siedzącej po drugiej stronie blatu dwójki. – Przykro mi to mówić, ale najwidoczniej właśnie tam jest wasze miejsce, dość odległe od ciepłych fal Pacyfiku. À propos, komu wody?
– Nie trzeba.
– Obejdzie się.
– Nalej im, dziecinko, od serca. – Nauman skinął ręką na Shi Lu. – Bladzi są, wyglądają na wycieńczonych. Zabijanie tak ich zmęczyło. To cholernie ciężka robota. Lej, nie żałuj.
Cierpliwie obserwował, jak asystująca mu funkcjonariuszka stawia na biurku dwa żebrowane kubki i napełnia je do połowy.
– Darmowa dolewka, jakby co. Czujcie się jak w McDonaldzie – powiedziała, odstawiając butelkę na podłogę. Przy okazji zerknęła na zegarek. – Już po szóstej, zaraz zacznie świtać – szepnęła dyskretnie do Naumana.
– Nie chcę tu żadnego słońca. Na pewno zasunęłaś porządnie żaluzje?
– Na pewno. Przypomniałam jedynie, bo kazał mi pan na to uważać.
– Jesteś niezastąpiona, Shi. A teraz bierzmy się do konkretów, zmarnowaliśmy już wystarczająco dużo czasu.
– Pan czy ja? – zapytała, przysuwając się bliżej z aparaturą do nagrywania.
– Scena jest twoja, dziecinko. Zasłużyłaś.
Kobieta pokornie kiwnęła głową. Wzięła głęboki oddech, po czym włączyła zapis w policyjnej kamerze.
– Jest siedemnasty września dwa tysiące dwudziestego roku. Godzina szósta piętnaście nad ranem. Przesłuchanie w sprawie odnalezionych wczoraj, to jest szesnastego września, ludzkich zwłok znajdujących się we wczesnej fazie rozkładu, prowadzi młodsza aspirant Shi Lu wraz z nadzorującym, śledczym Rudolfem Naumanem. Doprowadzeni zatrzymani w sprawie to… Co się dzieje?! Omdlenie? Niech mi pan pomoże, bo to nie wygląda dobrze. Potrzebne coś pod głowę, żeby tak nie zwisała. Ostrożnie… Dzwonię po karetkę. Halo… mamy problem… wygląda na serce… nie wiem, czy zawał… Tak, podczas przesłuchania. Czy był stres? A jak pani myśli? Tak, oddech słaby, ale jest. Wiem, że nie potrzeba resuscytacji… Okno otwarte, nic więcej nie mogę zrobić. Co z tą karetką, jedzie? Tak, czekamy. Mogłaby jechać szybciej? Jestem spokojna, pytam jedynie, za ile będzie lekarz? To jakaś tajemnica? Wyłączamy nagrywanie. Mógłby pan, bo sama nie dosięgnę? Może pojechaliśmy z nimi za ostro…? Niech pan to wyłączy!
Nauman jedną wolną ręką wcisnął guzik, by zastopować działanie kamery. Drugą wciąż podtrzymywał głowę omdlałego świadka.
– Skasujemy zapis i zaczniemy od początku – zarządził.
Shi Lu przygryzła usta.
– Co powiedziałam nie tak?
– Tu nie chodzi ani o ciebie, ani o to, co powiedziałaś – powiedział Nauman, ściszając głos. – Na moje oko to tylko zwykły atak paniki. Jeszcze nikt od niego nie umarł. Wyliże się.
– Sprawdzę chociaż, czy równo oddycha.
– Oddycha. Ty też zacznij. I dobrze ci radzę: uodpornij się na takie sztuczki. To, co właśnie zobaczyłaś, to był teatr. Wydawało mi się, że ten trik jest już ograny, ale jak widać, na takie naiwne ofiary jak ty wciąż działa. Nie daj się nabierać, Shi.
Nauman gwizdnął przeciągle przez zęby. Do pokoju weszło dwóch funkcjonariuszy, którzy czekali dotąd na korytarzu.
– Wyprowadzić za drzwi i czekać – nakazał im, wskazując na drugiego, całkiem przytomnego świadka. – Niech siedzi tam, aż zawołam. Przerywamy przesłuchanie na czas przyjazdu pogotowia.
Kiedy zniknęli z pola widzenia, ponownie zwrócił się półgłosem do Shi Lu.
– Jak myślisz, dlaczego unikam dziennego światła?
Wzruszyła ramionami.
– Przyznam, że bałam się o to zapytać. Jest pan jedyną znaną mi osobą, która tak ostentacyjnie wystrzega się słońca.
– Wystrzega? Widzę, że lubisz eufemizmy. Pracujemy zbyt długo razem, żebyś nie zauważyła, że go nienawidzę.
– W tym rzecz. Ludzie zwykle je kochają.
Nauman obrócił twarz do okna.
– Jeden dzień z otwartymi na pełne słońce powiekami wystarczy, żeby czuć światłowstręt do końca życia. Wiesz, co to jest rozwórka do oczu?
Kiwnęła głową.
– Żeby nie wyschły, polewał je kroplami. Przyznam, że regularnie, ale i tak ból był nie do zniesienia.
– Kim był ten człowiek?
– Gdybym to wiedział, byłbym najszczęśliwszym gliną na świecie. Do tej pory go szukam. Z gównianym skutkiem – dodał.
– Kiedy to się stało?
– Dawno. Dekadę temu. Doszło do zabójstwa starszej kobiety. Dla forsy, oczywiście, i to całkiem sporej. Trzymała dolary w regale. Tamci działali we dwójkę, dokładnie jak ci teraz. Tak mi się przynajmniej wydawało. Gówniarze mieli po dwadzieścia lat. Złapałem ich i z fanfarami oddałem w ręce prokuratora. Nie miałem pojęcia, że za tą zbrodnią stoi ktoś jeszcze. Robota wyglądała mi na typowy występ w tandemie.
– A okazało się, że na ramie siedział jeszcze ten trzeci?
– Raczej na kierownicy.
– Facet od rozwórki.
– Taa… od cholernej rozwórki, Shi.
– Za wsypanie kumpla z kierownicy można doznać w celi nagłego pęknięcia śledziony – zauważyła kobieta.
– Lub udławić się szczoteczką podczas mycia zębów. Dlatego ten trzeci wciąż był na wolności. Dopadł mnie, gdy tamci siedzieli już po wyroku.
– Domyślam się, że nie chodziło mu o zawarcie z panem dozgonnej przyjaźni.
– Nie uwierzysz, Shi, ale okazał się wyjątkowo wylewnym człowiekiem. Zwierzył mi się nawet ze swoich uczuć. A konkretnie z jednego: że nikt go tak w życiu nie wkurwił jak ja. Tamci dwaj to byli jego najlepsi ludzie. Zaufani podwykonawcy. Pupile, których nie mógł odżałować. Dlatego postanowił powspominać ich razem ze mną. Ostatnie, co widziałem, kiedy zapraszał mnie do swojego samochodu, to asfalt na parkingu przed moim blokiem. Ocknąłem się na jakimś zadupiu pełnym elektrycznych słupów. Siedziałem rozebrany do pasa i z opaską na czole. Dociskała mi głowę do jednego ze słupów tak, żebym nie mógł nią obrócić.
– To miała być zemsta za kumpli?
– A jak ci się wydaje? Że chciał mi zrobić przyjemność, żebym się poopalał na słoneczku? Nie było czapki z daszkiem, Shi. O kremie z filtrem nie wspomnę.
– Grubo…
– Zabawa w obsługę solarium znudziła mu się po jakichś pięciu godzinach. Wlał mi do oczu ostatnią porcję kropli i ulotnił się na kilka minut przed przyjazdem radiowozu. Był uprzejmy powiadomić, gdzie mnie znajdą, bo zabijać mnie nie zamierzał. Wolał zostawić po sobie pamiątkę. I nie chodzi tylko o chore oczy.
– Za każdym razem, gdy patrzy pan na słońce, wracają wspomnienia? – zgadła Shi Lu.
Nauman zadumał się.
– Do tej pory nie mogę sobie darować, że ich nie docisnąłem. Gdybym tylko miał cień podejrzenia…
– Może jeszcze nie jest za późno?
– Przepadło, dziecinko. Przegapiłem moment. Nie ma już czym z nimi handlować. Siedzą od dziesięciu lat i posiedzą kolejnych piętnaście.
– Dostali od dzwonka do dzwonka?
– Taa… Nie ma o czym gadać, Shi. Co z tym pogotowiem?
– Chyba ich słyszę.
Shi Lu wyjrzała za drzwi. Na końcu korytarza zobaczyła siedzącą wyprostowaną postać, obok której warowało dwóch funkcjonariuszy. Od drugiej strony dochodziły odgłosy kroków.
– Tutaj, panowie! – zawołała, robiąc w drzwiach przejście dla ratowników. – Szybciej, szybciej!
Patrzyli z Naumanem, jak lekarz z ratownikiem klękają na wypłowiałej wykładzinie i jak sprawdzają czynności życiowe świadka. Obserwowali ich sprawne ruchy i podziwiali opanowanie, z jakim lekarz sięga do torby po stetoskop oraz strzykawkę, a następnie przyrządza w ampułce mętną zawiesinę, by po chwili wstrzyknąć ją w żyłę omdlałej ręki. Gdy tłok się zatrzymał, jeszcze raz zbadał serce.
– Za kwadrans całkiem dojdzie do siebie.
Shi Lu stanęła za lekarzem.
– Co to było? Zapaść?
– Chwilowe zasłabnięcie, nic groźnego. Podałem lek wzmacniający.
– Zasłabnięcie nie trwa dwudziestu minut, doktorze.
Mężczyzna wstał z kolan. Chwycił Shi za łokieć i odciągnął kilka kroków dalej.
– Zwykle trwa dwie, trzy minuty. Tym razem też tak było – dodał znacząco.
– Czyli udajemy? Nic nam nie jest, ale pozorujemy zawał?
– Coś w tym stylu.
Wzięła bardzo głęboki oddech. Odprowadziła ratowników na korytarz i gestem ręki dała znać, by funkcjonariusze wprowadzili osobę czekającą na krześle.
– Piękne przedstawienie – mruknęła do Naumana, gdy tylko zostali sam na sam z przesłuchiwanymi.
Uśmiechnął się na te słowa.
– Kolejna lekcja za tobą, Shi. Patrz, słuchaj, ale im nie wierz. A teraz skończmy to, co zaczęliśmy.
Nachylił się nad leżącą postacią i poklepał ją otwartą dłonią po policzku. Na tyle mocno, że od razu skrzywiła się z bólu.
– Pobudka – powiedział oschle. – No już, wstajemy.
Gdy cała czwórka siedziała z powrotem na swoich miejscach, przyjął tę samą pozycję, co poprzednio. Wyciągnął wygodnie nogi i splótł dłonie na brzuchu.
– Na czym to stanęliśmy… Zaczekaj, Shi, nie włączaj jeszcze nagrywania. Chcę powiedzieć coś naszym gościom. A że powiem to tylko raz, wolałbym, żeby nie rozpraszała ich praca kamery. Mają się skoncentrować na tym, co mam im do przekazania, i dobrze mnie zrozumieć.
– Wydaje mi się, że wystarczająco dokładnie wyjaśniłam, jak będzie wyglądało przesłuchanie – odparła Shi.
– Nie wątpię, dziecinko. Jesteś wzorem sumienności. Ale nie chodzi mi o procedury.
Shi Lu wzruszyła ramionami.
– Więc niech pan mówi.
Nauman wydał się jej nabuzowany. Widziała, jak napina się w sobie, a mięśnie w wąskich rękawach jego marynarki drgają niczym u kulturysty na zawodach. Długo zbierał się, by ponownie otworzyć usta. Była pewna, że gdy wreszcie to zrobi, wyleje z siebie potok złośliwości, ale usłyszała tylko dwa słowa. Wymówił je w czasie, w jakim dałoby się wymówić dziesięć innych.
– Ja wiem.
To był pierwszy raz, kiedy zobaczyła go bez okularów. Zdjął je, wsunął końcówkę zausznika do ust i zagryzł. Na nią nawet nie spojrzał. Patrzył za to na przemian to w jedną, to w drugą parę źrenic siedzących vis-à-vis ludzi.
– Proponuję wam układ – powiedział, nie zwracając uwagi na rozszerzające się ze zdziwienia oczy Shi. – Załóżmy, że jestem w stanie zrozumieć, iż do tej zbrodni musiało dojść. Załóżmy też, że przestanę się przyglądać temu… – Silnym szarpnięciem wysunął szufladę, wyjął z niej pękatą aktówkę i rzucił ją na biurko. – Zużyliśmy na to cały toner w drukarce. – Położył dłoń na teczce. – Ale warto było. Jest tu kilka ciekawych historii, o których prokurator z chęcią poczyta sobie do poduszki. Już ustaliliśmy, że głupi nie jesteście, więc dobrze wiecie, o czym mówię. Skompletowanie waszego portfolio, a mówiąc wprost: gówna, które po was pozbieraliśmy, zajęło nam z Shi kilka nieprzespanych nocy, nie poszło to jednak na marne. Łzy radości cisną mi się do oczu, kiedy sobie pomyślę, do jakich skarbów się dokopaliśmy. – Palce komisarza zastukały w tekturową obwolutę. – A teraz do rzeczy. Prokuratura nie ma pojęcia, że grzebaliśmy w waszej przeszłości. To była robótka na boku, powiedzmy: dla sportu. Oboje z Shi bardzo lubimy sport. W trakcie naszych ćwiczeń powstała ta oto teczka. Zwykła, z papieru. Jak wiecie, papier łatwo jest zniszczyć. W każdej chwili może trafić do przemielenia. Może też trafić w ręce kogoś, kto załatwi was na cacy. Tylko od was zależy, co się z tym stanie.
– Możemy zamienić słowo? – Shi nie wytrzymała.
– Nie teraz.
Chciała ponownie zaoponować, ale uniesiona ręka Naumana powstrzymała ją.
– Nie odzywaj się przez chwilę, dziecinko. A wy słuchajcie dalej. Deal jest następujący: wraz z Shi opuszczę ten pokój za niecałą minutę. Zostaniecie tu zupełnie sami, powiedzmy na kwadrans. Myślę, że to wystarczająco dużo czasu na podjęcie decyzji.
– Mimo wszystko chciałabym…
– Po kwadransie znów się spotkamy i ponownie uruchomimy kamery. A wy, patrząc w to okrągłe szkiełko, odpowiecie mi na pewne pytanie. Zadam je już teraz. Jest jedno i do tego dziecinnie proste: kim jest człowiek, na którego czekaliście na lotnisku? Proste, nie mówiłem? Na początek tyle mi wystarczy. Na resztę waszych jakże szczerych wyznań przyjdzie jeszcze czas. I niech wam nie przyjdzie do łbów odpowiadać, że planowaliście ulotnić się sami. Darujcie sobie i mnie bajeczkę, że dokonaliście tej zbrodni tylko we dwójkę. Nie obrażajcie mojej inteligencji, dobrze wam radzę, nie róbcie tego. Powtarzam: chcę wiedzieć, kim jest ten trzeci. A teraz kiwnijcie głowami, że zrozumieliście. Doskonale. Gotowi? To czas start.
Shi Lu patrzyła, jak Nauman ze stoickim spokojem wkłada do szuflady teczkę z dokumentami, a następnie przekręca kluczyk i chowa go do wewnętrznej kieszeni marynarki. Więc o to mu chodziło. O handel wymienny, który sobie z góry zaplanował. Po to była ta historia o rozwórce do oczu. Wystarczyło ją opowiedzieć w obecności jednego z przesłuchiwanych, a potem wyciągnąć kwity, które z taką skrupulatnością kolekcjonowała na jego polecenie przez ostatnie tygodnie. Przygotowywał sobie grunt pod tę rozmowę, bo tym razem postanowił nie odpuścić. Tylko że chyba nazbyt poniosła go wyobraźnia. Shi była tam przecież, widziała zwłoki i miejsce zbrodni. Nic nie wskazywało na to, że poza tą dwójką był tam ktoś jeszcze. Tego, że czekali na kogoś na Okęciu, by ulotnić się grupowo, też nie da się udowodnić. Chyba że jest coś, o czym wie jedynie Nauman.
Śledczy podniósł się z fotela, obszedł biurko i stanął za plecami przesłuchiwanych. Nachylił się nad ich głowami, jakby nagle zapomniał, że naraża oczy na ostre światło lampy.
– I tak go zadrutuję, tego trzeciego – powiedział ściszonym głosem. – To tylko kwestia czasu, którego możecie mi zaoszczędzić. Ja w zamian za to być może oszczędzę wam dożywocia. Przemyślcie, co się wam bardziej opłaci. Macie piętnaście minut, potem moja oferta przestanie być aktualna.
Wyprostował się. Ruchem głowy dał znak Shi, że czas opuścić pokój. Poderwała się i ruszyła pierwsza do drzwi. Nim śledczy znalazł się na korytarzu, zdążyła już zgasić część jarzeniówek i pozostawić tylko jedną, by tliła się na końcu wąskiego holu.
Podeszli do maszyny z kawą i wybrali dwa mocne espresso. Automat zabuczał i wypuścił z siebie strużki gorącego napoju.
Shi oparła się plecami o ścianę i zamieszała plastikowym patyczkiem w kawie.
– Trzeci sprawca? – zagadnęła. – Jest coś, o czymś nie wiem, czy to tylko pańska intuicja?
Nauman upił dwa łyki, po czym wycelował kubkiem do kubła.
– Na intuicję już dawno przestałem stawiać. Bywa zgubna.
– Oby się pan nie mylił.
– Nie tym razem, dziecinko – odparł, spoglądając na nią zza przyciemnionych szkieł. – Tylko raz popełniłem ten błąd i więcej tego nie zrobię. Zresztą wkrótce sama się przekonasz, że mam rację.
Sześć miesięcy wcześniej, Sobota, 7 marca
Konrad Macharow odczekał do dwudziestej pierwszej, po czym sięgnął po swój telefon komórkowy. Wybrał kontakt oznaczony jako Mi, przy którym uśmiechnięta twarz blondynki o niebieskich oczach patrzyła na niego spod długich rzęs. Doskonale pamiętał, kiedy zrobił to zdjęcie. Właśnie kończyła się ich noc poślubna, leżeli wtedy w łóżku z kieliszkami wina, minutę po szaleńczym seksie. Miriam miała zmierzwione włosy i policzki czerwone od buzującej krwi. Wyglądała tak, jak powinna wyglądać szczęśliwa kobieta. Sięgnął więc po telefon i włączył aparat. Nie chciała, by ją fotografował w takim stanie. Udawała, że się na niego boczy, i próbowała zasłonić dłonią smartfon, ale był szybszy. Uchwycił moment. Chciał mieć ją na zdjęciu właśnie taką, naturalną i zrelaksowaną.
Kiedy cztery lata temu obiecywał Miriam miłość, wierność i oddanie do grobowej deski, obiecał coś jeszcze: ilekroć będzie zmuszony zostawić ją samą, by zniknąć z powodu weekendowej konferencji w miejscu oddalonym od domu o setki kilometrów, zadzwoni o dwudziestej pierwszej, by usłyszeć jej głos. Tak też robił. Na koniec zawsze dodawał: „Słodkich snów, Mi, tęsknię jak wariat”.
Nigdy nie zawiódł, może jedynie spóźnił się raz czy dwa o kilkanaście minut, ale piękna buzia ze zdjęcia rozumiała, że po wielogodzinnych panelach o urazach twarzoczaszki lub spartaczonych zabiegach korekcji kobiecych piersi następowały rauty z kieliszkami wypełnionymi prosecco i jego nie mogło na nich zabraknąć. A choć debaty o kościach, tkankach, niciach liftingujących oraz wypełniaczach kończyły się zwykle grubo po północy, to nigdy nie zdarzyło się, by między jedną a drugą kolejką bąbelków całkiem o niej zapomniał.
Był przekonany, że Miriam czeka na te telefony i że tuż przed umówioną porą zaczyna sobie wyobrażać, jak Konrad wstaje od okrągłego stolika, przy którym siedzą tacy jak on, chirurdzy ubrani w eleganckie smokingi, jak zostawia za plecami półmiski z sałatkami śledziowymi czy szwarcwaldzką szynką i wymyka się na taras ośrodka konferencyjnego, by zakończyć dzień na „Wiesz, jak nie lubię zasypiać bez ciebie”. Tyle razy opowiadał jej ze szczegółami o przebiegu branżowych spotkań, że znała ich rozkład na pamięć.
Tym razem Konrad Macharow postanowił zrobić wyjątek. Nie zamierzał zostawać do końca rautu ani spać samotnie w wynajętym pokoju z prysznicem i łóżkiem w rozmiarze king size. Nie w rocznicę swojego ślubu. Miał zamiar pozostać trzeźwy jak noworodek, a po kolacji na ciepło wsiąść do auta i wrócić do domu przed północą. Z tą myślą wybrał numer do Miriam.
Odebrała połączenie, kiedy sekundnik na zegarku mężczyzny pokazał dwudziestą pierwszą i siedem sekund.
– Pamiętasz, co ci obiecałem jako prezent na naszą rocznicę? – zapytał, kręcąc na palcu kluczykami do auta.
Przez dłuższą chwilę udawała, że się zastanawia.
– Czterdzieści osiem buziaków? Po jednym za każdy miesiąc?
Roześmiał się.
– Co tak tanio? Ale skoro tylko tyle sobie życzysz…
– Zaraz, zaraz, negocjujmy dalej… Już sobie przypomniałam. Lot do wymarzonego miejsca na świecie. Wchodzę w to, ale chyba już nie zdążymy. Obawiam się, że odlecieli bez nas.
– Tak mi przykro, Mi.
– Następnym razem, ty wiecznie zapracowany doktorku.
– To pierwsza i ostatnia rocznica, podczas której nie ma mnie przy tobie. Nie będzie ich nigdy więcej, obiecuję. Powiedz, dokąd chciałabyś polecieć?
– Och, nieważne… Ale tak, jest taki kraj. Bardzo daleki.
– Polecisz tam, Mi, masz moje słowo. Razem polecimy. A co do dzisiejszego wieczora, zaraz się stąd zbieram. Wracam do domu. Na samolot już się nie załapiemy, ale kto wie, co przyniesie nam ta noc.
Liczył na okrzyk radości, ale zamiast tego usłyszał w głośniku, jak coś upada na podłogę, wydając metaliczny odgłos.
– Wszystko w porządku, Miriam?
– Tak, to tylko nóż – wyjaśniła natychmiast. – Wyślizgnął mi się z ręki. Wracasz? Chyba nie rozumiem… Czekałeś na ten zjazd od tygodni. Tak mało było zaproszeń, pamiętasz? Robiłeś wszystko, żeby się tam dostać, więc dlaczego? To nie jest dobry pomysł. Zwłaszcza że został jeszcze cały dzień. Mówiłeś, że jutro mają się odbyć najważniejsze panele.
– Ważniejsze od ciebie? Nie ma takiej możliwości.
– Na pewno zauważą, że zniknąłeś, i to właściwie bez powodu.
– Jeszcze trochę, a zacznę myśleć, że nie chcesz mnie widzieć. – Konrad zaśmiał się szczerze, po czym dodał: – A co do tej bandy rzeźbiarzy możesz być spokojna. Jedna połowa z nich ma już porządnie w czubie, a druga zaraz do niej dołączy. Zapewniam cię, że nikt tu za mną nie zatęskni.
– Wolałabym, żebyś tam został.
W słuchawce zaległa przeciągająca się cisza. Konrad zacisnął palce na telefonie.
– O co chodzi, Mi?
– Powiedziałam tylko, że wolałabym…
– Słyszałem. Coś się dzieje, prawda?
– Jesteś trzysta kilometrów stąd, a po zmroku na drogach bywa niebezpiecznie.
– I to jedyny powód, dla którego…
– Chyba nie sądziłeś, że może być jakiś inny – przerwała mu w pół zdania. – Ja też tęsknię, przecież wiesz.
Poczuł ulgę. Czyli że wszystko jest tak, jak być powinno.
– Będę jechał ostrożnie – zapewnił. – Widzimy się za trzy godziny, Mi. Zdążysz przez ten czas obejrzeć jakiś romantyczny film i pokroić nasz rocznicowy tort. Mam nadzieję, że twoja siostra zostawiła dla mnie kawałek? Poszła już czy nadal tam jest?
Miriam parsknęła cicho. Zapewniła go, że beza ma wielkość młyńskiego koła, a Adelę po zaledwie kilku machnięciach widelczykiem zemdliło na tyle, że resztę porcji trzeba było zapakować do pudełka i dać na wynos.
– Martwiłabym się bardziej o psa – dodała. – Cały czas zerka na lodówkę w nadziei, że dam mu polizać mascarpone.
– Kochany Cookie. – Konrad uśmiechnął się na myśl o zwierzaku. – Chciałbym już być tam z wami. Nie masz pojęcia, co to za dziura. Podczas prezentacji dwukrotnie wysiadł prąd, a teraz chyba jest problem z siecią. Słyszysz mnie, Miriam? Halo…
– Słyszę cię doskonale. Jakbyś stał na rogu ulicy. Albo jeszcze bliżej, tuż pod domem. To drzewa tak głośno szumią? Tutaj też, jakby miała się zacząć burza.
– Wciąż przerywa. – Konrad odezwał się po długich sekundach. – Możesz powtórzyć?
– Powiedziałam, że słychać cię, jakbyś stał kilka metrów ode mnie. Nabierasz mnie, prawda? Wyjechałeś dawno temu i zaraz staniesz w drzwiach. To ma być ta niespodzianka? Jesteś już gdzieś blisko?
– Halo… Znów to samo…
– Jeśli to jakiś twój żart…
– Do zobaczenia, Mi. Widzimy się przed północą. Nie zasypiaj beze mnie. Jesteś tam? Halo…
Wtorek, 1 września
ADELA
Mam już na nogach czarne pantofle i czarne rajstopy, a na sobie brązowy kostium typu żakiet ze spódnicą. Wyglądam w nim fatalnie, co potwierdza lustro w mojej sypialni. Lustro nie kłamie. Brąz podbija czerwień mojej skóry, a zęby wydają się przy nim bardziej żółte, niż są w rzeczywistości. Nie wiem, co strzeliło mi do głowy, kiedy zgarniałam z wieszaka w sklepie tę najbrzydszą w świecie garsonkę, ale gdy patrzę na metkę, która wciąż dynda przy spódnicy, wszystko staje się jasne. Pięćdziesiąt procent przeceny za bawełnę, która i tak okazała się wiskozą. Z założenia miała też być praktyczna i zakrywać mnie od szyi do kostek, dokładnie tak jak lubię. I zakrywa, więc o co te pretensje? Chyba tylko o to, że w sklepach wszystko wydaje się ładniejsze. Nie jest tak?
Jako że rzadko wychodzę z domu, to z góry wiem, iż zwrotu kostiumu nie będzie. Nie oddam go też do przeróbki. Po tym, jak włożę go dziś, bo muszę, po prostu wrzucę go do kontenera PCK i pożegnam się z nim na zawsze. Już dawno temu postanowiłam, że nie będę trzymać w swoim otoczeniu czegokolwiek, co jest brzydkie lub źle mi się kojarzy. W ten właśnie sposób wyfrunęło stąd kilka książek, ubrania naszej matki, dwa komplety pościeli, a nawet elektryczny czajnik. Może gdybym nie była tak podatna na asocjacje trudnych doświadczeń z przedmiotami, które są ich świadkami, nie musiałabym tego robić. Ale jestem, więc to oczywiste, że godziny brązowego kostiumu też są policzone. To jego nieodwołalny koniec. Zresztą ostatnio rozstaję się z wieloma rzeczami. Nie to jednak jest najgorsze. Wszystko wskazuje na to, że i z tobą też będę musiała się pożegnać.
Powiem ci, Miriam, że nie wierzę, że to wszystko dzieje się naprawdę. Za godzinę doświadczę czegoś tak abstrakcyjnego, że na samą myśl o tym trzęsą mi się kolana. Mam rozpoznać ciebie w ciele, które leży w prosektorium na drugim końcu miasta. Muszę tam pojechać i wejść do zimnego pomieszczenia, w którym jakiś obcy człowiek stanie u wezgłowia noszy lub metalowego łóżka i poczeka na sygnał, by móc odchylić prześcieradło z twojej twarzy. Bo tak to się chyba odbywa. Procedurę znam jedynie z telewizji i filmów, gdzie wygląda to właśnie w ten sposób. Proces zawsze przebiega podobnie: ktoś kiwnięciem głowy daje znak, żeby odsłonić ciało, pracownik kostnicy robi to sprawnym ruchem, a złamany bólem członek rodziny kwili: „O mój Boże, tylko nie to…”. Potem albo osuwa się w omdleniu na podłogę, albo niemrawym kiwnięciem głowy daje znać, że rozpoznaje umarlaka, i na tym zazwyczaj scena się kończy. No, może jeszcze pada pytanie: czy wie pan/pani o kimś, kto chciałby zaszkodzić ofierze? W kryminałach to pytanie zawsze pada. Albo: czy ofiara nie miała przypadkiem skłonności do depresji? Na razie brak jeszcze słów „morderstwo” czy „samobójstwo”. To nie jest właściwy moment. Na to przychodzi czas później, w innym miejscu. W komisariacie albo w domu. Nie wiem, gdzie wolałabym je usłyszeć. Chyba nigdzie. Rozumiesz mnie, mam nadzieję. Domyślasz się, że właśnie teraz, dzisiaj, wolałabym przestać istnieć. Nie chcę słyszeć tych pytań. Są z kategorii „jak szybko i skutecznie złamać w człowieku wszystko, co ma w środku, łącznie z kośćmi”, a ja mam słabe gnaty. Nie trzeba zbyt wiele siły, by mi je pogruchotać, wystarczy użyć języka. Zanim do tego dojdzie, jeszcze usłyszę od pracownika kostnicy wyrazy współczucia, że doszło do takiego nieszczęścia. Potem prowadzący twoją sprawę glina odprowadzi mnie do wyjścia i zapewni, że za jakiś czas się do mnie odezwie.
Tak będzie.
Mój mózg usilnie wyświetla ten obraz już od wczorajszego wieczora, kiedy przyszło zawiadomienie o znalezieniu twojego ciała. Najprawdopodobniej twojego, jak zaznaczono. Mam za sobą nieprzespaną noc i głodny poranek, ale to wszystko nieważne. Mało co czuję i niczego nie potrzebuję. Jedyne, czego chcę, to mieć ten dzień za sobą.
Jestem już prawie gotowa do wyjścia. Wrzucam jeszcze do torby słoneczne okulary, by ukryć zaczerwienione oczy, i paczkę chusteczek do nosa. Przydadzą się na miejscu.
Wychodzę z domu. Lexus twojego męża już na mnie czeka. Stoi na naszej wspólnej ulicy na włączonym silniku, którego zupełnie nie słychać. Lexus – luxus. Moje punto to przy nim emeryt z zadyszką.
Siadam w fotelu pasażera zaraz po tym, jak przez szybę kiwamy sobie z Konradem głowami na powitanie. Żadnemu z nas nie chce się otwierać ust, by wykrztusić „dzień dobry”. Z wiadomego powodu dla żadnego z nas ten dzień dobry nie będzie – więc po co…
W środku, w głośniku, ktoś cicho gra na pianinie. Konrad chce wyłączyć muzykę, ale mówię mu, że nie trzeba. Niech gra.
Ruszamy z Rukoli bez pośpiechu. Mamy prawie godzinę na dotarcie na miejsce. Sama nie wiem, czy wolałabym ją skrócić, czy rozciągnąć. Jakkolwiek by się stało, i tak będę w końcu musiała stanąć nad twoim ciałem i tym białym prześcieradłem. Albo nad czarnym workiem, co i tak niczego nie zmienia.
Mam nadzieję, że cię nie rozpoznam.
Mam nadzieję, że to jakaś kosmiczna pomyłka.
To nie możesz być ty.
Tak im powiem. Z bólem w głosie i z mokrymi oczami.
Jeśli dam radę zapłakać.
Wypadałoby, więc spróbuję.
Środa, 2 września
KONRAD
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego tak bardzo lubiłaś oglądać programy o zaginionych ludziach. Jakby mało ci było własnych zmartwień. To oni i ich rodziny mieli problem, nie ty. Ty byłaś bezpieczna, Miriam. Może chciałaś poczuć to, co czuli oni, kiedy siedząc w telewizyjnym studiu, patrzyli prosto w kamerę i błagali o cud. Wyjmowali z toreb lub kieszeni zdjęcia swoich bliskich, pokazywali ich twarze i łamiącym się głosem mówili: „Wyszedł z domu pół roku temu. Miał kupić papierosy… odwiedzić przyjaciela… spotkać się w sprawie pracy… i ślad po nim zaginął”. Albo: „Zaczęła się umawiać przez internet z kimś nowym… wymknęła się z koleżanką na dyskotekę… nie wróciła ze szkoły… Jeśli mnie teraz słuchasz, odezwij się, córeczko, czekamy na ciebie”. Zwykle nie potrafili stwierdzić, czy mają jakieś podejrzenia co do przyczyny zaginięcia. Nawet jeśli taka była, często woleli ją przemilczeć. Pewnie uważali, że powiedzenie o czymś na głos będzie dla nich ryzykowne lub zwyczajnie obciachowe. Odpowiadali więc wzruszeniem ramion i cichym chlipnięciem: „Nic tego nie zapowiadało”. Problem w tym, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć zawsze jest jakaś zapowiedź.
Tak wtedy myślałem.
Schemat programu Gdziekolwiek jesteś powtarzał się co cztery tygodnie równo o dwudziestej drugiej. Tematycznie był jak kalka, kopiuj-wklej, jedynie twarze się zmieniały. To z nimi spędzałaś poniedziałkowe wieczory, z tamtymi ludźmi. Na kilkadziesiąt minut stawali się częścią twojego życia. Nie szkoda ci było na nich czasu?
Chciałaś zrozumieć ich strach, stać się częścią ich bólu, ale wydaje mi się, że podchodziłaś do tego zanadto emocjonalnie. Naprawdę wydawało ci się, że nie widzę, jak dyskretnie ocierasz kącik oka, kiedy słuchasz tego, co mówią, że nie zauważam, jak się wzruszasz? Widziałem wszystko. Nie musiałaś kłamać, mówiąc: „Nic mi nie jest, daj spokój”. Wystarczył ton twojego głosu i wszystko było jasne. Potem szłaś na poddasze, do swojej pracowni. Zamykałaś drzwi i nie wychodziłaś z niej do drugiej nad ranem. Nie wiem, jak będąc w takim stanie, mogłaś projektować wesołe plakaty dla dziecięcych teatrów. Ja bym nie dał rady. Czy nie trzeba mieć do tego bardziej optymistycznego spojrzenia na świat? A przynajmniej neutralnego. Mówimy przecież o zabawnych afiszach, nie o tworzeniu nekrologów.
Po kilku dniach oglądałaś powtórki Gdziekolwiek jesteś. Po co? Niszczyłaś siebie. Czasami miałem wrażenie, że przygotowujesz się na coś, co wkrótce ma nastąpić. Jakbyś chciała się oswoić z myślą, że wydarzy się coś złego. A może tak tylko mi się zdawało. Może to ja na coś czekałem, nie ty?
Biorę do ręki małą kamerę, którą kupiliśmy przed wyjazdem na Mykonos, by zacząć na niej zapisywać historię naszego małżeństwa. Montuję ją na statywie i stawiam na wprost ściany, pod którą stoi nasze łóżko. (Pamiętam, jak je wybierałaś. Mówiłaś, że dwa złączone materace są lepsze niż jeden wspólny. Chciałaś też mieć własną kołdrę, by zawinąć się w niej jak w kokonie. Oczywiście ustąpiłem ci, choć wcale mi się to nie podobało). Układam patchworkowe poduszki, te same, które wynalazłaś na pchlim targu, i siadam na narzucie, którą kupiłaś za swoje pierwsze pieniądze zarobione na ilustracjach.
Wszystko tu jest twoje. Stworzone przez ciebie i tobą przesiąknięte.
Zaraz włączę nagrywanie. Jeszcze tylko sprawdzę, co znajduje się w kadrze: przysunięte do łóżka krzesło z przerzuconym przez oparcie moim szpitalnym kitlem i twój portret na ścianie; artystyczne, biało-czarne zdjęcie w formacie A3. Masz na głowie wianek z rumianków i rozwiane włosy. Patrzysz z tej fotografii zza mojego ramienia, prosto w kamerę. Za każdym razem, gdy na nie patrzę, czuję, jakbyś była tu ze mną.
Piękne jest to zdjęcie i ty na nim. Mówiłem ci to tyle razy, a ty droczyłaś się, że to nieprawda. Zawsze byłaś zbyt skromna. Niepotrzebnie.
Teraz muszę zrobić to, co robili tamci ludzie w studiu. Zmartwić się. Bardzo szczerze, bo sytuacja jest trudna. Dla pewności, że zrobię to właściwie, dwukrotnie obejrzałem powtórkę Gdziekolwiek jesteś, tak jak robiłaś to ty. To nie wydaje się trudne, powinienem sobie poradzić. Zanim otworzę przed kamerą usta, wypowiem głośno i powoli wszystkie samogłoski, by rozluźnić mięśnie twarzy. Nie chcę bełkotać, jak oni. To źle wypada na nagraniu. Muszę mówić bardzo wyraźnie, żeby każde moje słowo zostało dobrze zrozumiane.
A, Ą, E, Ę, O, U, I, Y.
Przygładzam włosy i przykurczam ramiona schowane w szarej, mdłej marynarce. Sam staję się poszarzały. Wyglądam jak obraz nędzy i rozpaczy. Jest dobrze. Jestem gotowy. Już za kilka sekund włączę w kamerze przycisk, by nagrać zgłoszenie do twojego ulubionego programu.
Co byś powiedziała, widząc, że to robię? Pewnie uznałabyś, że odstawiam komedię.
Zaczynam się pocić.
Lepiej tego nie przeciągać.
Fartuch na krześle, twoje zdjęcie w tle i moja zbolała mina. Wszystko jest jak należy.
Pstryk.
Muszę przerwać nagranie. Ktoś dzwoni do drzwi.