Czy wykład heliocentrycznej i heliostatycznej budowy wszechświata, który zapoczątkował przewrót kopernikański, to książka, której nikt nie przeczytał?


Owen Gingerich przedstawia prawdziwą historię dzieła „O obrotach sfer niebieskich” Mikołaja Kopernika.

Prześledź, jak astronomowie, święci, heretycy, nicponie, muzycy, gwiazdy filmowe, lekarze i bibliofile wpłynęli na akceptację heliocentrycznej koncepcji kosmosu jako fizycznie realnego opisu świata.

***

„Z przyjemnością informuję, że mylą się ci, którzy utrzymują, że «O obrotach sfer niebieskich» Mikołaja Kopernika to książka, której nikt nie prze­czytał. Na uzyskanie pewności w tej sprawie potrzebowałem blisko dziesięciu lat, a kolejne trzydzieści lat zajęło mi staranne udokumentowanie wpływu tego dzieła.

Koniec końców miałem do czynienia z egzemplarzami, których właścicielami byli: święci, heretycy, nicponie, muzycy, gwiazdy filmowe, lekarze i maniakalni bibliofile. Jednak najbardziej interesujące są kopie należące niegdyś do astronomów i pokryte ich notatkami. Ukazują one długotrwały proces akceptowania heliocentrycznego kosmosu jako fizycznie realnego opisu świata. Są świadectwem fascynujących bitew, prowadzonych przez astronomów między sobą, jak również działań Kościoła, próbującego pogodzić się z nową rzeczywistością.

Wyłania się z nich pasjonująca opowieść o tym, w jaki sposób bardzo zaawansowany matematycznie traktat z XVI wieku rozpoczął rewolucję może nawet większą niż reformacja i jak egzemplarze tego dzieła przeobraziły się w symbole kultury warte miliony dolarów”.
– fragment

Owen Jay Gingerich (ur. 24 marca 1930 w Washingtonie, zm. 28 maja 2023[1]) – amerykański astronom oraz historyk nauki. Prowadził dogłębne studia nad pracami Jana Keplera i Mikołaja Kopernika. Studia nad zapiskami i marginaliami umieszczonymi w I i II wydaniu De revolutionibus orbium coelestium trwały około 30 lat. Ich wyniki zostały opublikowane w książce An annotated census of Copernicus’ De Revolutionibus (Nuremberg, 1543 and Basel, 1566). Dwie popularnonaukowe prace Gingericha zostały przetłumaczone na język polski.

Owen Gingerich
Książka, której nikt nie przeczytał
Przekład: Jarosław Włodarczyk
Wydawnictwo Copernicus Center Press
Premiera: 20 grudnia 2023
 
 


OWEN GIN­GE­RICH:
ASTRO­FI­ZYK, HI­STO­RYK NA­UKI, TEO­LOG AMA­TOR

O Owe­nie Gin­ge­ri­chu pierw­szy raz usły­sza­łem na wy­kła­dzie z fi­zyki Słońca i nie miało to nic wspól­nego ani z hi­sto­rią astro­no­mii, ani z Ko­per­ni­kiem. Na prze­ło­mie lat 60. i 70. XX wieku Gin­ge­rich opra­co­wał bo­wiem – wy­ko­rzy­stu­jąc jako pierw­szy naj­now­sze dane na te­mat pro­mie­nio­wa­nia ul­tra­fio­le­to­wego Słońca – mo­del sło­necz­nej at­mos­fery, który stał się na pe­wien czas stan­dar­dem. O tym, że jest wy­bit­nym hi­sto­ry­kiem na­uki, który jako je­den z pierw­szych za­czął sto­so­wać w ba­da­niach daw­nej astro­no­mii kom­pu­te­rowe me­tody ob­li­cze­niowe, do­wie­dzia­łem się kilka lat póź­niej od mo­jego mi­strza, a przy­ja­ciela Gin­ge­ri­cha, Je­rzego Do­brzyc­kiego, kiedy pod­ją­łem pracę w In­sty­tu­cie Hi­sto­rii Na­uki Pol­skiej Aka­de­mii Nauk. Do­brzycki zwró­cił moją uwagę na dwa ar­ty­kuły Gin­ge­ri­cha, The com­pu­ter ver­sus Ke­pler (Kom­pu­ter ver­sus Ke­pler, 1964) i Ap­pli­ca­tions of high-speed com­pu­ters in the hi­story of astro­nomy (Za­sto­so­wa­nia szyb­kich kom­pu­te­rów w hi­sto­rii astro­no­mii, 1967). Do na­pi­sa­nia tych prac Gin­ge­rich po­słu­żył się tym sa­mym har­wardz­kim kom­pu­te­rem, za po­mocą któ­rego ob­li­czał mo­dele at­mos­fer gwiaz­do­wych.
Droga Gin­ge­ri­cha do hi­sto­rii na­uki, Ke­plera i Ko­per­nika nie była oczy­wi­sta. Uro­dził się w 1930 roku w ro­dzi­nie ame­ry­kań­skich me­no­ni­tów. Jego oj­ciec był hi­sto­ry­kiem i wy­kła­dał w col­lege’ach w Kan­sas i In­dia­nie, do któ­rych uczęsz­czał też młody Owen. Wła­śnie w tym cza­sie Gin­ge­rich za­czął kon­stru­ować te­le­skopy. Sztukę tę opa­no­wał na tyle do­brze, że w wieku 19 lat opu­bli­ko­wał w me­no­nic­kim ty­go­dniku ar­ty­kuł na ten te­mat. Poza tym stu­dio­wał che­mię, pro­wa­dził ob­ser­wa­cje gwiazd zmien­nych i roz­wa­żał moż­li­wość ka­riery dzien­ni­kar­skiej. Ame­ry­kań­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Ob­ser­wa­to­rów Gwiazd Zmien­nych, do któ­rego Gin­ge­rich się za­pi­sał, miało swoją sie­dzibę w Ob­ser­wa­to­rium Ha­rvard Col­lege. Dy­rek­to­rem ob­ser­wa­to­rium był sławny astro­nom Har­low Sha­pley. Gin­ge­rich na­pi­sał do Sha­pleya z za­py­ta­niem, czy mógłby la­tem od­być u niego prak­tykę. W ten spo­sób w 1948 roku zna­lazł się w ob­ser­wa­to­rium po raz pierw­szy. Po raz drugi po­ja­wił się tam na­stęp­nego lata, tym ra­zem w re­dak­cji cza­so­pi­sma „Sky and Te­le­scope”, miesz­czą­cej się w ob­ser­wa­to­rium. Od­tąd jego ak­tywny zwią­zek z tym sław­nym wśród astro­no­mów i mi­ło­śni­ków astro­no­mii pe­rio­dy­kiem bę­dzie trwał bli­sko pół wieku.
Osta­tecz­nie Gin­ge­rich zo­stał przy­jęty na stu­dia astro­no­miczne na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvarda, cho­ciaż wciąż nie po­rzu­cał my­śli, by zo­stać dzien­ni­ka­rzem na­uko­wym. Pod­czas stu­diów przez krótki czas po­ma­gał w pro­wa­dze­niu za­jęć wy­bit­nemu hi­sto­ry­kowi na­uki I.B. Co­he­nowi, zna­nemu ze swo­ich prac o New­to­nie. W 1953 roku Gin­ge­rich uzy­skał sto­pień ma­gi­stra. Bę­dąc zgod­nie z na­ukami me­no­ni­tów pa­cy­fi­stą, wy­stą­pił o za­mianę służby woj­sko­wej na inne obo­wiązki i z po­mocą Sha­pleya otrzy­mał po­sadę wy­kła­dowcy na Ame­ry­kań­skim Uni­wer­sy­te­cie w Bej­ru­cie, z za­da­niem oży­wie­nia dzia­łal­no­ści tam­tej­szego ob­ser­wa­to­rium. W 1958 roku pod­jął stu­dia dok­to­ranc­kie na Ha­rvar­dzie i w 1962 roku obro­nił roz­prawę na te­mat kom­pu­te­ro­wego mo­de­lo­wa­nia at­mos­fer gwiaz­do­wych. To wła­śnie w tym cza­sie za­czął my­śleć o roz­sze­rze­niu swo­ich pro­gra­mi­stycz­nych kom­pe­ten­cji na źró­dła daw­nej astro­no­mii ma­te­ma­tycz­nej.
Lata 1971 i 1973 przy­nio­sły dwie wiel­kie rocz­nice, ob­cho­dzone przez cały świat: czte­rech­set­le­cie uro­dzin Ke­plera i pięć­set­le­cie uro­dzin Ko­per­nika. W or­ga­ni­za­cję zwią­za­nych z nimi kon­gre­sów, kon­fe­ren­cji i wy­kła­dów Gin­ge­rich za­an­ga­żo­wał się z pa­sją i to osta­tecz­nie prze­są­dziło o kie­runku jego dal­szej ka­riery na­uko­wej (w 1971 roku opu­bli­ko­wał swoją ostat­nią pracę astro­fi­zyczną). O wątku ko­per­ni­kań­skim i zwią­za­nych z nim oko­licz­no­ściach wspo­mina w swoim wstę­pie do tej książki.
Kiedy Gin­ge­rich koń­czył swoją ka­rierę aka­de­micką, był pro­fe­so­rem astro­no­mii i hi­sto­rii na­uki na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvarda oraz astro­no­mem-se­nio­rem w Smi­th­so­nian Astro­phy­si­cal Ob­se­rva­tory, człon­kiem wielu pre­sti­żo­wych to­wa­rzystw na­uko­wych, ame­ry­kań­skich i za­gra­nicz­nych. Ostat­nie re­gu­larne wy­kłady na Ha­rvar­dzie po­pro­wa­dził w 1999 roku. Na­pi­sał też kilka ksią­żek, z któ­rych za naj­waż­niej­szą uwa­żał An An­no­ta­ted Cen­sus of Co­per­ni­cus’ De re­vo­lu­tio­ni­bus (Nu­rem­berg, 1543 and Ba­sel, 1566), wy­daną w 2002 roku – hi­sto­rię tych ba­dań opo­wiada Książka, któ­rej nikt nie prze­czy­tał. Jed­nakże wszy­scy za­in­te­re­so­wani hi­sto­rią astro­no­mii po­winni rów­nież pa­mię­tać o The Great Co­per­ni­cus Chase and other ad­den­tu­res in astro­no­mi­cal hi­story (1992) i The Eye of He­aven: Pto­lemy, Co­per­ni­cus, Ke­pler (1993). W pierw­szej z tych ksią­żek Gin­ge­rich ze­brał swoje naj­cie­kaw­sze ar­ty­kuły, przede wszyst­kim z cza­so­pi­sma „Sky and Te­le­scope”, w dru­giej ar­ty­kuły na­ukowe, które za­pew­niły mu po­zy­cję wy­bit­nego znawcy astro­no­mii Ko­per­nika i Ke­plera. Ko­per­ni­kowi Gin­ge­rich po­świę­cił jesz­cze dwie książki po­pu­lar­no­nau­kowe: Ni­co­laus Co­per­ni­cus: Ma­king the Earth a Pla­net (wy­da­nie pol­skie: Mi­ko­łaj Ko­per­nik. Gdy Zie­mia stała się pla­netą, 2005) oraz Co­per­ni­cus: A Very Short In­tro­duc­tion (2016).
Oso­bi­ście po­zna­łem Gin­ge­ri­cha w sierp­niu 1989 roku, kiedy na XVIII Mię­dzy­na­ro­do­wym Kon­gre­sie Hi­sto­rii Na­uki w Ham­burgu pod­szedł do mnie, by za­ko­mu­ni­ko­wać, że mój ar­ty­kuł zo­stał przy­jęty do druku w „Jo­ur­nal for the Hi­story of Astro­nomy”, naj­waż­niej­szym dla hi­sto­ry­ków astro­no­mii pe­rio­dyku, któ­rego był re­dak­to­rem. Po kilku dniach kon­gres prze­niósł się spe­cjal­nie wy­na­ję­tym po­cią­giem z Ham­burga do Mo­na­chium. Całą po­dróż spę­dzi­li­śmy z Owe­nem w tym sa­mym prze­dziale; po­świę­cił wspa­nia­ło­myśl­nie swój czas na ostatni szlif ar­ty­kułu po­cząt­ku­ją­cego hi­sto­ryka astro­no­mii. Tak roz­po­częła się pierw­sza z mo­ich trzech ko­le­jo­wych przy­gód z Gin­ge­ri­chem. Druga miała po­dobny prze­bieg jak pierw­sza, al­bo­wiem pod­czas po­dróży po­cią­giem z War­szawy do Kra­kowa we wrze­śniu 2004 roku Owen czy­tał moją ko­lejną pracę po­świę­coną sta­ro­żyt­nym ka­ta­lo­gom gwiazd. Tym ra­zem sku­pił się przede wszyst­kim na po­praw­nym uży­ciu „that” i „which” w zda­niach pod­rzęd­nych, opo­wia­da­jąc z sa­tys­fak­cją, jak prze­ko­ny­wał i prze­ko­nał do swo­jego zda­nia na ten te­mat Mi­cha­ela Ho­skina z an­giel­skiego Cam­bridge, za­ło­ży­ciela i re­dak­tora na­czel­nego „Jo­ur­nal for the Hi­story of Astro­nomy”.
Kilka dni póź­niej wra­ca­li­śmy do War­szawy i ta trze­cia przy­goda oka­zała się naj­bar­dziej za­ska­ku­jąca. Tak wy­da­rze­nie to opi­sał Gin­ge­rich w cza­so­pi­śmie „The Ame­ri­can Scho­lar” w 2011 roku:
 
Był ciemny i zimny wrze­śniowy wie­czór, kiedy ra­zem z Ja­ro­sła­wem Wło­dar­czy­kiem za­ję­li­śmy miej­sca w po­ciągu do War­szawy. W Kra­ko­wie wzię­li­śmy udział w kon­fe­ren­cji hi­sto­ry­ków, na któ­rej opo­wie­dzia­łem o mo­jej trzy­dzie­sto­let­niej ob­se­sji tro­pie­nia wszyst­kich za­cho­wa­nych szes­na­sto­wiecz­nych eg­zem­pla­rzy De re­vo­lu­tio­ni­bus Mi­ko­łaja Ko­per­nika – książki, która za­kwe­stio­no­wała wie­lo­wie­kową tra­dy­cję, stwier­dza­jąc, że to Słońce, a nie Zie­mia, tkwi nie­ru­chomo w środku ko­smosu. […] Sie­dzie­li­śmy z Wło­dar­czy­kiem w pierw­szej kla­sie i roz­ma­wia­li­śmy o Ko­per­niku, jego książce oraz o zna­le­zio­nych przeze mnie do­wo­dach świad­czą­cych o tym, że była ona dość in­ten­syw­nie czy­tana, gdy do na­szego prze­działu we­szło dwóch męż­czyzn w to­wa­rzy­stwie ko­biety.
Nie prze­ry­wa­jąc, kon­ty­nu­owa­li­śmy na­szą roz­mowę. Wów­czas na­gle je­den z nie­zna­jo­mych spoj­rzał na mnie i wy­krzyk­nął: – Pan musi być pro­fe­so­rem Gin­ge­ri­chem! Po czym zwró­cił się do mo­jego to­wa­rzy­sza po­dróży: – A pan to Wło­dar­czyk! Szu­ka­li­śmy was!
Po­nure dni ko­mu­ni­stycz­nego re­żimu w Pol­sce i jego po­li­cji po­li­tycz­nej już dawno mi­nęły dzięki So­li­dar­no­ści, ale to nie­ocze­ki­wane roz­po­zna­nie nas spra­wiło, że wie­czorny chłód stał się do­tkliw­szy. Czy spo­tka­li­śmy wła­śnie przed­sta­wi­cieli pol­skiej od­miany KGB? Wkrótce prze­ko­na­łem się, że je­stem świad­kiem naj­bar­dziej nie­zwy­kłego przy­padku w ca­łym moim ży­ciu.
Oka­zało się, że nie­zna­jo­mym, który nas roz­po­znał, był Krzysz­tof Ostrow­ski, pro­rek­tor Aka­de­mii Hu­ma­ni­stycz­nej w Puł­tu­sku, nowo utwo­rzo­nej uczelni, po­ło­żo­nej około 50 mil na pół­noc od War­szawy, w po­bliżu miej­sca, w któ­rym w 1806 roku sto­czono nie­roz­strzy­gniętą, choć sławną bi­twę kam­pa­nii na­po­le­oń­skiej. Ostrow­ski po­dró­żo­wał z rek­to­rem, Ada­mem Ko­stec­kim. […] A ta­jem­ni­czą ko­bietą, która im to­wa­rzy­szyła, była córka Alek­san­dra Gieysz­tora, współ­za­ło­ży­ciela puł­tu­skiej uczelni. I dzięki temu spo­tka­niu roz­wią­za­łem wresz­cie za­gadkę, która drę­czyła mnie od dłuż­szego czasu.
 
Rek­to­rzy puł­tu­skiej Aka­de­mii po­szu­ki­wali Gin­ge­ri­cha i mnie w związku z sen­sa­cyj­nym od­kry­ciem pod po­sadzką ka­te­dry we From­borku frag­men­tów szkie­letu, który mógł na­le­żeć do Ko­per­nika. Od­kry­cia tego do­ko­nał ze­spół Je­rzego Gąs­sow­skiego, zwią­za­nego z Aka­de­mią Hu­ma­ni­styczną, i uczel­nia za­mie­rzała nadać tej spra­wie od­po­wiedni roz­głos. Ale to nie roz­wią­za­nie tej za­gadki przy­nio­sło opi­sane spo­tka­nie w po­ciągu.
W roz­dziale 14 Książki, któ­rej nikt nie prze­czy­tał Gin­ge­rich opi­sał, jak w 1984 roku od­krył kra­dzież trzech nie­zwy­kle cen­nych sta­ro­dru­ków z Bi­blio­teki Uni­wer­sy­tec­kiej we Wro­cła­wiu i w jaki spo­sób przy­czy­nił się do od­zy­ska­nia dwóch z nich. Istotną rolę w tej spra­wie ode­grał pre­zes Pol­skiej Aka­de­mii Nauk, któ­rego Gin­ge­rich spo­tkał w Ha­rvard Yard. Osoba ta po­zo­sta­wała ano­ni­mowa w jego wspo­mnie­niach i taka po­zo­stała w tej książce, która zo­stała na­pi­sana przed pa­mięt­nym spo­tka­niem w po­ciągu. A był to Alek­san­der Gieysz­tor.
Mia­łem przy­jem­ność prze­tłu­ma­cze­nia na ję­zyk pol­ski trzech ksią­żek Owena Gin­ge­ri­cha. Ostat­nią, po Książce, któ­rej nikt nie prze­czy­tał i Mi­ko­łaju Ko­per­niku. Gdy Zie­mia stała się pla­netą, był Bo­ski wszech­świat (2008). Książka ta, choć głę­boko za­nu­rzona w hi­sto­rii na­uki, jest inna. Po­wstała na pod­sta­wie Wy­kła­dów im. Wil­liama Bel­dena No­bla, wy­gło­szo­nych przez Gin­ge­ri­cha na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvarda. Treść wy­kła­dów (i książki) udało się Gin­ge­ri­chowi za­wrzeć w jed­nym zda­niu: „A za­tem wy­stę­puję tu jako za­wo­dowy uczony i hi­sto­ryk na­uki, ale rów­nież jako teo­log ama­tor”. Przed­mio­tem roz­wa­żań „teo­loga ama­tora” jest kon­tem­pla­cja wszech­świata, w któ­rym obec­ność Boga jest kwe­stią wiary, ale nie wy­klu­cze­nia przez na­ukę.
Za­my­ka­jąc wstęp do Bo­skiego wszech­świata, Gin­ge­rich pi­sał:
 
Od­wo­łu­jąc się do prze­no­śni, ży­cie jest piel­grzymką, po­dróżą, pod­czas któ­rej się uczymy: od na­uczy­cieli i za sprawą eg­za­mi­nów, z ksią­żek i me­diów, prze­ży­wa­jąc przy­gody i kon­tem­plu­jąc. Jest nie­koń­czą­cym się po­szu­ki­wa­niem wie­dzy, pracą w toku.
 
Trudno się z tym nie zgo­dzić, a jed­nym z do­wo­dów w spra­wie jest Książka, któ­rej nikt nie prze­czy­tał.
 
Ja­ro­sław Wło­dar­czyk
3 paź­dzier­nika 2023

WSTĘP

Wio­sna 1543 roku. Eu­ropę ogar­nął za­męt. Nie­mieccy ksią­żęta prze­jęli od sta­rego Mar­cina Lu­tra sztan­dar pro­te­stan­ty­zmu i kon­ty­nent zna­lazł się na kra­wę­dzi wojny. Mi­ko­łaj Ko­per­nik spo­czy­wał na łożu śmierci, gdy je­den z ka­no­ni­ków ka­te­dry we From­borku przy­niósł mu długo ocze­ki­waną prze­syłkę. Cenny plik kar­tek do­tarł wresz­cie do wy­su­nię­tej na pół­noc pol­skiej die­ce­zji Ko­ścioła ka­to­lic­kiego, prze­byw­szy setki ki­lo­me­trów, ja­kie dzie­liły ją od nie­miec­kiego dru­ka­rza Jo­han­nesa Pe­tre­iusa z No­rym­bergi. Były to pierw­sze strony (choć zo­stały wy­dru­ko­wane na sa­mym końcu) naj­więk­szej pracy na­uko­wej XVI wieku. Na kar­cie ty­tu­ło­wej wid­niał na­pis: De re­vo­lu­tio­ni­bus or­bium co­ele­stium. Ręka dok­tora Mi­ko­łaja spo­częła na epo­ko­wym dziele, ale on sam za­pewne nie był już tego świa­dom.
Prze­skoczmy cztery i pół stu­le­cia. Książka pol­skiego astro­noma stała się kla­syką re­wo­lu­cji na­uko­wej. Na moim biurku leży kartka z żar­tem ry­sun­ko­wym. Dziecko in­for­muje za­sko­czo­nych ro­dzi­ców, że w szkole prze­ra­biają De re­vo­lu­tio­ni­bus Ko­per­nika. Pu­entę za­wiera drugi ry­su­nek: „Uczymy się, jak to wy­ma­wiać!”.
Z pew­no­ścią jest to sztuka. Pełny wy­dru­ko­wany ty­tuł brzmiał De re­vo­lu­tio­ni­bus or­bium co­ele­stium li­bri sex, czyli Sześć ksiąg o ob­ro­tach sfer nie­bie­skich. Ist­nieją jed­nak po­szlaki, że we­dług Ko­per­nika ty­tuł po­wi­nien mieć krót­szą po­stać: De re­vo­lu­tio­ni­bus (O ob­ro­tach). Tak więc trak­tat ten nie­mal za­wsze jest tu na­zy­wany De re­vo­lu­tio­ni­bus lub O ob­ro­tach, poza oka­zjo­nal­nymi przy­pad­kami, kiedy używa się sy­no­nimu „dzieło Ko­per­nika” lub „Ko­per­nik”.
Ar­thur Ko­estler w Lu­na­ty­kach, swej be­st­sel­le­ro­wej hi­sto­rii daw­nej astro­no­mii, na­zwał O ob­ro­tach książką, któ­rej nikt nie prze­czy­tał. To bar­dzo kon­tro­wer­syjne stwier­dze­nie, opu­bli­ko­wane w 1959 roku, w znacz­nym stop­niu roz­bu­dziło moje za­in­te­re­so­wa­nie hi­sto­rią na­uki. W owym cza­sie udo­wod­nie­nie praw­dzi­wo­ści tej opi­nii o tek­ście Ko­per­nika, czy też jej oba­le­nie, nie było moż­liwe. Ko­estler, wy­trawny pi­sarz, któ­remu sławę przy­nio­sła po­ru­sza­jąca Ciem­ność w po­łu­dnie, po­strze­gał świat w ka­te­go­riach an­ta­go­ni­stów. Hi­sto­ryczna wi­zja z bo­ha­ter­skim Ke­ple­rem wy­ma­gała czar­nego cha­rak­teru i Ko­estler ob­sa­dził w tych ro­lach Ko­per­nika oraz Ga­li­le­usza. Ko­per­nik stał się jego nie­szczę­sną ofiarą.
Po­czątki związ­ków z Ko­per­ni­kiem, choć wtedy nie zda­wa­łem so­bie jesz­cze z tego sprawy, się­gają ranka 20 czerwca 1946 roku, gdy okręt Ste­phen R. Mal­lory od­bi­jał od wy­brzeża w New­port News w Wir­gi­nii, roz­po­czy­na­jąc mę­czącą dla mnie, ale pa­miętną po­dróż. Mal­lory był wy­re­mon­to­wa­nym stat­kiem to­wa­ro­wym wy­po­sa­żo­nym w wy­star­cza­jącą liczbę prze­gród, by po­mie­ścić 847 koni, które miały tra­fić do spu­sto­szo­nej przez wojnę Pol­ski. Od za­koń­cze­nia II wojny świa­to­wej mi­nął rok i Or­ga­ni­za­cja Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych do Spraw Po­mocy i Od­bu­dowy (UNRRA) pro­wa­dziła roz­le­gły pro­gram wspie­ra­nia znisz­czo­nych kra­jów. Mię­dzy in­nymi po­sy­łano do ob­ró­co­nej w zglisz­cza Eu­ropy Wschod­niej ty­siące koni. Ko­mi­sja Służby Bra­ciom, wy­wo­dząca się z jed­nego z hi­sto­rycz­nych ko­ścio­łów po­koju, miała wła­sny pro­gram „Ja­łówki dla Od­bu­dowy”. Ubili z UNRRA in­te­res: je­śli ONZ za­pewni statki do prze­wozu ja­łó­wek, oni po­mogą zna­leźć kow­bo­jów do trans­por­tów koni. W ten spo­sób mój oj­ciec, pro­fe­sor hi­sto­rii w nie­wiel­kiej me­no­nic­kiej szkole wyż­szej, skom­ple­to­wał grupkę 32 po­ten­cjal­nych kow­bo­jów – w więk­szo­ści żół­to­dzio­bów – i owego lata do­star­czył do New­port News. Ukoń­czy­łem do­piero co 16 lat i by­łem dru­gim naj­młod­szym kow­bo­jem na po­kła­dzie, z tru­dem więc kwa­li­fi­ko­wa­łem się na ma­ry­na­rza floty han­dlo­wej. Czas za­tarł moje wra­że­nia z tej po­dróży przez ocean, ale ob­razy spu­sto­szo­nej Pol­ski, z pa­no­szą­cym się czar­nym ryn­kiem i pro­sty­tu­cją, za­pa­dły mi głę­boko w pa­mięć.
Dwa­dzie­ścia lat póź­niej by­łem świeżo upie­czo­nym dok­to­rem astro­fi­zyki ze skłon­no­ścią do hi­sto­rii astro­no­mii. Na mię­dzy­na­ro­do­wej kon­fe­ren­cji astro­no­micz­nej spo­tka­łem Je­rzego Do­brzyc­kiego, astro­noma z Pol­ski, który miał po­dobne za­in­te­re­so­wa­nia. Opo­wie­dzia­łem mu o przy­go­dzie z końmi, a on za­czął mnie za­chę­cać do po­now­nego od­wie­dze­nia tego kraju, zwłasz­cza że w 1965 roku za­pla­no­wano tam mię­dzy­na­ro­dowy kon­gres hi­sto­ry­ków na­uki. Tak też uczy­ni­łem i wkrótce na do­bre za­an­ga­żo­wa­łem się w wiel­kie ogól­no­świa­towe przy­go­to­wa­nia do ob­cho­dów 500-le­cia uro­dzin Mi­ko­łaja Ko­per­nika, który przy­szedł na świat w 1473 roku. Za­czą­łem wów­czas czę­sto by­wać w Pol­sce.
Jed­nej rze­czy się oba­wia­łem. Zo­sta­łem pro­fe­so­rem astro­no­mii i hi­sto­rii na­uki na Uni­wer­sy­te­cie Ha­rvarda i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że na 500. rocz­nicę uro­dzin Ko­per­nika mu­szę po­świę­cić mu swe wy­kłady. Ale cóż po­zo­stało do od­kry­cia po stu­le­ciach ba­dań ży­cia i dzieła Ko­per­nika? Ja­kie świeże po­my­sły miał­bym szansę wnieść do nad­cią­ga­ją­cych rocz­ni­co­wych ob­cho­dów? No i Ko­estler mógł mieć ra­cję, że O ob­ro­tach jest dzie­łem na tyle spe­cja­li­stycz­nym i nud­nym, że nikt go nie prze­czy­tał.
Ob­ja­wie­nie przy­szło w naj­mniej ocze­ki­wa­nym mo­men­cie: w Ob­ser­wa­to­rium Kró­lew­skim w Edyn­burgu, gdzie w li­sto­pa­dzie 1970 roku mysz­ko­wa­łem w ol­brzy­mim sej­fie za­peł­nio­nym sta­rymi książ­kami astro­no­micz­nymi. Po­śród rzę­dów to­mów zna­la­złem pierw­sze wy­da­nie dzieła Ko­per­nika. Ku memu za­sko­cze­niu strony tego eg­zem­pla­rza od po­czątku do końca po­kry­wały ob­szerne no­tatki. Je­żeli książka miała garstkę czy­tel­ni­ków, za­czą­łem się za­sta­na­wiać, to dla­czego je­den z nie­wielu eg­zem­pla­rzy, które do­tąd udało mi się przej­rzeć, zo­stał prze­stu­dio­wany tak sta­ran­nie? Co cie­kawe, uwaga czy­tel­nika wcale nie sku­piła się na frag­men­tach ob­ja­śnia­ją­cych ko­smo­lo­gię he­lio­cen­tryczną, czyli ze Słoń­cem w środku świata; od no­ta­tek ro­iło się na mar­gi­ne­sach dal­szych, za­awan­so­wa­nych ma­te­ma­tycz­nie czę­ści tek­stu. Kto był ich au­to­rem i co jesz­cze znajdę, je­śli prze­ba­dam wię­cej eg­zem­pla­rzy dzieła?
Po trwa­ją­cym ja­kiś czas śledz­twie udało się usta­lić, że ano­ni­mo­wym au­to­rem no­ta­tek na edyn­bur­skim eg­zem­pla­rzu Ko­per­nika był Era­smus Re­in­hold, znany w la­tach 40. XVI wieku w pół­noc­nej Eu­ro­pie wy­kła­dowca astro­no­mii. Jego Ko­per­nik po­dzia­łał jak ka­ta­li­za­tor, da­jąc po­czą­tek ob­se­syj­nej my­śli, by zo­ba­czyć na wła­sne oczy każdy za­cho­wany eg­zem­plarz dzieła from­bor­skiego uczo­nego. Pod­czas tych po­szu­ki­wań prze­by­łem setki ty­sięcy ki­lo­me­trów, od Aar­hus do Pe­kinu, od Co­im­bry do Du­blina, od Mel­bo­urne do Mo­skwy, od St. Gal­len do San Diego. Rów­nież Edyn­burg nie od razu ujaw­nił swe wszyst­kie ta­jem­nice.
Mam przy­jem­ność do­nieść, że Ko­estler głę­boko się my­lił, utrzy­mu­jąc, iż O ob­ro­tach to książka, któ­rej nikt nie prze­czy­tał, choć na uzy­ska­nie pew­no­ści w tej spra­wie po­trze­bo­wa­łem bli­sko 10 lat, a 30 lat za­jęło mi sta­ranne udo­ku­men­to­wa­nie wpływu tego dzieła. Ko­niec koń­ców mia­łem do czy­nie­nia z eg­zem­pla­rzami, któ­rych wła­ści­cie­lami byli: święci, he­re­tycy, nic­po­nie, mu­zycy, gwiazdy fil­mowe, le­ka­rze i ma­nia­kalni bi­blio­file. Naj­bar­dziej jed­nak in­te­re­su­jące są eg­zem­pla­rze na­le­żące nie­gdyś do astro­no­mów i po­kryte ich no­tat­kami – uka­zują one dłu­go­trwały pro­ces ak­cep­to­wa­nia he­lio­cen­trycz­nego ko­smosu jako fi­zycz­nie re­al­nego opisu świata. Są one świa­dec­twem fa­scy­nu­ją­cych bi­tew, pro­wa­dzo­nych przez astro­no­mów mię­dzy sobą, jak rów­nież dzia­łań Ko­ścioła, pró­bu­ją­cego po­go­dzić się z nową rze­czy­wi­sto­ścią.
Wy­ła­nia się stąd opo­wieść, w jaki spo­sób bar­dzo za­awan­so­wany ma­te­ma­tycz­nie trak­tat z XVI wieku roz­po­czął re­wo­lu­cję głęb­szą bo­daj niż re­for­ma­cja i jak eg­zem­pla­rze tego dzieła prze­obra­ziły się w warte mi­liony do­la­rów sym­bole kul­tury. W pew­nym sen­sie jest to także dzien­nik, do­ku­men­tu­jący po­wsta­wa­nie mego An An­no­ta­ted Cen­sus of Co­per­ni­cus’ De Re­vo­lu­tio­ni­bus (Spis eg­zem­pla­rzy De re­vo­lu­tio­ni­bus Ko­per­nika z ko­men­ta­rzem) – wy­da­nej w lu­tym 2002 roku mo­no­gra­fii li­czą­cej 400 stron. Cen­sus opi­suje każdy z za­cho­wa­nych 600 dru­ko­wa­nych eg­zem­pla­rzy wiel­kiego dzieła Ko­per­nika. Pracę tę za­de­dy­ko­wa­łem człon­kom To­wa­rzy­stwa Pe­tre­iusa, cał­ko­wi­cie fik­cyj­nej or­ga­ni­za­cji, która nosi imię dru­ka­rza De re­vo­lu­tio­ni­bus. Aby zo­stać człon­kiem sto­wa­rzy­sze­nia, na­le­żało wcze­śniej zo­ba­czyć co naj­mniej sto XVI-wiecz­nych eg­zem­pla­rzy dzieła Ko­per­nika, czyli po­cho­dzą­cych albo z pierw­szego wy­da­nia z 1453, albo z dru­giego w 1566 roku. Moja żona Mi­riam, to­wa­rzyszka licz­nych wy­praw w po­szu­ki­wa­niu eg­zem­pla­rzy książki, dzie­liła ze mną wiele przy­gód i nie ulega wąt­pli­wo­ści, że speł­nia kry­te­rium człon­ko­stwa To­wa­rzy­stwa Pe­tre­iusa. Je­rzy Do­brzycki, który na­mó­wił mnie do po­now­nego od­wie­dze­nia Pol­ski, stał się nie­oce­nio­nym sprzy­mie­rzeń­cem w tym przed­się­wzię­ciu; jego głę­boka wie­dza na te­mat wszyst­kiego, co do­ty­czyło Ko­per­nika, wsparta ta­len­tami ję­zy­ko­wymi, wnio­sła bar­dzo wiele do tego pro­jektu. Gdy spis po­wsta­wał, Je­rzy zdą­żył zo­stać pro­fe­so­rem, a w końcu dy­rek­to­rem In­sty­tutu Hi­sto­rii Na­uki Pol­skiej Aka­de­mii Nauk. Ko­lej­nym człon­kiem tego eks­klu­zyw­nego sto­wa­rzy­sze­nia jest Ro­bert S. West­man, pro­fe­sor hi­sto­rii Uni­wer­sy­tetu Ka­li­for­nij­skiego w San Diego, po­cząt­kowo ry­wal, pro­wa­dzący wła­sne, nie­za­leżne po­szu­ki­wa­nia eg­zem­pla­rzy dzieła Ko­per­nika, osta­tecz­nie za­ufany ko­lega z dru­żyny.
Gdyby żyły w chwili koń­cze­nia mo­jego spisu, mógł­bym roz­wa­żyć przy­zna­nie ho­no­ro­wego człon­ko­stwa jesz­cze dwóm oso­bom. Pierw­sza z nich to Har­ri­son Hor­blit, wy­bitny ko­lek­cjo­ner na­uko­wych sta­ro­dru­ków, który po­sia­dał naj­waż­niej­szy eg­zem­plarz dzieła Ko­per­nika, jaki znaj­do­wał się w pry­wat­nych rę­kach. Był to eg­zem­plarz oka­zowy z de­dy­ka­cją dla dzie­kana uni­wer­sy­tetu w Wit­ten­ber­dze, wpi­saną ręką je­dy­nego ucznia Ko­per­nika; książka ta po­jawi się jesz­cze w tej opo­wie­ści. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem ko­lek­cjo­nera na miarę Hor­blita. En­tu­zjazm, z ja­kim zbie­rał sta­ro­druki, spra­wił, że i ja za­ra­zi­łem się tym wspa­nia­łym bak­cy­lem; obec­nie w swej ko­lek­cji mam pewną liczbę wo­lu­mi­nów, które nie­gdyś na­le­żały do Hor­blita. Druga osoba to Edward Ro­sen, pro­fe­sor hi­sto­rii na no­wo­jor­skim City Col­lege, który był jed­nym z naj­więk­szych znaw­ców Ko­per­nika i jego dzieła, gdy roz­po­czy­na­łem swoje po­szu­ki­wa­nia. Po dziś dzień od­wo­łuję się do jego wielu ksią­żek i prze­kła­dów, mimo że, o ile pa­mięć mnie nie za­wo­dzi, cał­ko­wi­cie nie zga­dza­łem się z kil­koma te­zami, przy któ­rych nie­za­chwia­nie ob­sta­wał.
Przez bli­sko pół wieku co ty­dzień pi­sy­wa­łem szcze­gó­łowe li­sty do mo­ich ro­dzi­ców lub dzieci i ko­pie tej ob­szer­nej ko­re­spon­den­cji oka­zały się bez­cenne przy usta­la­niu wielu za­po­mnia­nych już de­tali, jak rów­nież chro­no­lo­gii przy­wo­ły­wa­nych tu wy­da­rzeń. Roz­mowy i wy­da­rze­nia na sali są­do­wej od­twa­rzam z pa­mięci, ży­wiąc na­dzieję, że do­kład­nie od­daję bieg wy­pad­ków.
Poza tym, że tak wiele za­wdzię­czam człon­kom To­wa­rzy­stwa Pe­tre­iusa, chciał­bym także po­dzię­ko­wać Da­vie So­bel, Kitty Fer­gu­son, Mar­kowi Gin­ge­ri­chowi i Den­ni­sowi Da­niel­so­nowi za kry­tyczną lek­turę wszyst­kich czę­ści wcze­śniej­szych wer­sji tych wspo­mnień. Szcze­gólne po­dzię­ko­wa­nia na­leżą się Edwar­dowi Ten­ne­rowi, który wpadł na po­mysł, bym na­pi­sał tę książkę. Przede wszyst­kim pra­gnął­bym jed­nak skie­ro­wać wy­razy uzna­nia dla Geo­rge’a Gib­sona, wy­dawcy z Wal­ker & Com­pany, za jego en­tu­zja­styczne po­dej­ście do tego po­my­słu; po­dzi­wia­łem jego wni­kliwą pracę re­dak­cyjną.
Na ko­niec kilka słów o ilu­stra­cjach. Więk­szość pre­zen­to­wa­nych zdjęć wy­ko­na­łem sam i wy­soko so­bie ce­nię ów przy­wi­lej, przy­znany mi przez bi­blio­te­ka­rzy i ko­lek­cjo­ne­rów na ca­łym świe­cie. Uzy­ska­nie ko­lo­ro­wego zdję­cia por­tretu Ko­per­nika z ze­gara astro­no­micz­nego w Stras­burgu, pędzla To­biasa Stim­mera, oka­zało się szcze­gól­nym przed­się­wzię­ciem. Por­tret znaj­duje się 6 me­trów nad pod­łogą, a na wy­ko­rzy­sta­nie fo­to­gra­fii mu­sieli dać po­zwo­le­nie: mer Stras­burga, ko­mi­sja za­byt­ków, ar­chi­dia­kon ka­te­dry i prze­wod­ni­czący re­gionu. Dzię­kuję Geo­r­ge­sowi Fric­kowi i Wil­lia­mowi Shea za ich sku­teczne dzia­ła­nia dy­plo­ma­tyczne. Mam rów­nież dług wdzięcz­no­ści wo­bec Te­asel Muir-Har­mony za jej za­an­ga­żo­wa­nie pod­czas przy­go­to­wy­wa­nia zdjęć do re­pro­duk­cji.
 
Cam­bridge, Mas­sa­chu­setts
li­piec 2003

 
Wesprzyj nas