Opowieść o Jezusie, jakiego nie znacie. Plemienność, język nienawiści, pogarda wobec kobiet, wreszcie uwielbienie Boga posyłającego go na okrutną śmierć – to tylko niektóre aspekty planu „zbawiciela”, których spadkobiercą jest współczesny Kościół.
To nie przypadek, że centralnym punktem Ewangelii jest ślepe posłuszeństwo. Chrześcijanie od początku bali się wolności, dlatego narzucili światu przemocowy program Jezusa. Stąd nienawiść do Ewy, która miała odwagę przekroczyć granicę niewoli, uwielbienie Marii, będącej niewolnicą Pana, oraz lęk, żeby żadna owca nie oddaliła się od stada.
Jak twierdzą autorzy, to nie chrześcijaństwo jest wzorcem do oceny naszego postępowania moralnego, lecz odwrotnie – to religia chrześcijańska wraz z głoszonymi przez nią zasadami życia powinna być poddawana ciągłej ocenie moralnej.
Mimo nagromadzenia krytycznych uwag i bezlitosnego oglądu nadużyć, jakich dopuściło się chrześcijaństwo w swojej historii, trzeba jasno powiedzieć, że przesłanie tej książki jest optymistyczne. Wskazuje bowiem, jak wyzwolić się od naszych okupantów, by przywołać tytuł ciągle aktualnej książki Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Jest kolejnym krokiem w kierunku uzyskania pełnej dojrzałości społecznej i indywidualnej.
ze Wstępu Stanisława Obirka
Artur Nowak (ur. 1974) – adwokat, publicysta i pisarz, m.in. współautor – wraz z profesorem Stanisławem Obirkiem – bestsellerowych reportaży: • „Babilon. Kryminalna historia Kościoła” oraz • „Gomora. Władza, strach i pieniądze w polskim Kościele”. Napisał też • „Kroniki opętanej” – powieść, w której przedstawił opartą na faktach historię nastolatki molestowanej przez egzorcystów. Jest również autorem reportażu • „Adwokaci. Zraniony zapał”. Współautor podcastu „Kryminalna historia Kościoła”, nagrodzonego bestsellerem Empiku za 2022 rok. Kolejny sezon tego podcastu otrzymał w roku 2023 nagrodę Best Audio. Od 2021 roku na kanale Sekielski Brothers Studio prowadzi autorski podcast „Wysłuchanie”.
Ireneusz Ziemiński (ur. 1965) – filozof, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, aktualnie zatrudniony na Uniwersytecie Szczecińskim. Autor ponad dwustu publikacji z zakresu szeroko pojętej filozofii religii i filozofii człowieka. Dwukrotny stypendysta Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (program „Start” oraz „Kolumb”, w ramach którego odbył staż na Uniwersytecie Oksfordzkim pod kierunkiem Richarda Swinburne’a). Za książkę • „Zagadnienie śmierci w filozofii analitycznej” (1999) otrzymał Nagrodę Ministra Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Sportu, a za książkę • „Eschatologia filozoficzna” (2017) – Nagrodę im. Józefa Tischnera.
Chrześcijaństwo. Amoralna religia
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 7 listopada 2023
WSTĘP
Stanisław Obirek
O chrześcijaństwie bez znieczulenia
Artur Nowak (ur. 1974) nie mógł trafić na lepszego rozmówcę niż Ireneusz Ziemiński (ur. 1965). Należą do jednego pokolenia. Niewielka różnica wieku sprawia, że na wiele spraw patrzą z perspektywy podobnych doświadczeń życiowych. Choć trajektorie ich życia były odrębne, w końcu musieli się spotkać, by napisać właśnie tę książkę. Obaj patrzą na chrześcijaństwo, a zwłaszcza polski katolicyzm, bez złudzeń. Powiedziałbym: bez znieczulenia. Piszą, a właściwie mówią (książka jest nie tyle wywiadem Nowaka z Ziemińskim, ile rozmową dwóch mężczyzn przerażonych spustoszeniem, jakie katolicyzm robił i robi w umysłach polskich wyznawców), o tym, czego się dowiedzieli od innych, a może raczej – czego doświadczyli i co przemyśleli.
To jest ich pierwsza wspólna książka. Wcześniej pisali oddzielnie. Czasem z innymi, ale przeważnie o sprawach odmiennych. Ireneusz Ziemiński jest filozofem religii i autorem kilku ważnych publikacji. Najważniejsza z punktu widzenia poruszanych w tej rozmowie tematów jest wydana w 2020 roku Religia jako idolatria. Artur Nowak jest adwokatem, znanym nie tylko z głośnych procesów przeciwko księżom pedofilom czy z udziału w przełomowych filmach poświęconych tej sprawie braci Sekielskich. W 2018 roku opublikował poruszającą powieść Kroniki opętanej, w której pokazał absurdy związane z ciągle wpływowym lobby katolickich egzorcystów. Zajmujące ich patologie towarzyszące religii zostały w ich wspólnej książce wszechstronnie omówione.
Nowak jest dociekliwy, ale też z natury przekorny i potrafi zadawać pytania zaskakujące, niekiedy wręcz przewrotne. Jego celem wszak nie jest wzbudzenie w rozmówcy zakłopotania czy wpędzenie w ślepy zaułek. Chce po prostu wiedzieć i rozumieć. Szczególnie interesują go praktyczne konsekwencje tak, zdawałoby się, oczywistych nakazów chrześcijańskich jak miłość bliźniego, czy wręcz nieprzyjaciół. Ziemiński nie tylko podejmuje wyzwanie, ale w swoich odpowiedziach czerpie z przepastnych zasobów wiedzy filozoficznej i chętnie odwołuje się do znanej mu znakomicie tradycji myśli chrześcijańskiej. Wskazuje na sprzeczności tekstu biblijnego i na paradoksy jego chrześcijańskiej wykładni. Dotyczy to zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu. Jego odpowiedzi mogą niejednego zdziwić, a nawet zgorszyć. To zrozumiałe w kraju, którego mieszkańcy nie nawykli do krytycznej analizy chrześcijańskiej przeszłości. Ta przeszłość jest przeważnie widziana w kluczu apologetycznym, a co gorsza, pozbawiona twórczej konfrontacji z innymi wyznaniami chrześcijańskimi, o innych religiach nie wspominając. Szczególnie paraliżująco działa na polskiego katolika zetknięcie z myślą ateistyczną, zwłaszcza w jej marksistowskiej odmianie. Jest to zrozumiałe ze względu na ciągle żywe dziedzictwo PRL-u, który z walki z religią uczynił swój główny ideologiczny oręż. Warto jednak zdać sobie sprawę, że PRL skończył się w 1989 roku, a więc trzydzieści cztery lata temu. To wystarczająco dawno, by zdać sobie sprawę, że dzisiejsi wojownicy zmagający się z hydrą neomarksizmu sami niejednokrotnie wpadli w sidła ideologicznego zacietrzewienia. Tak się dziwnie składa, że można ich spotkać najczęściej w szeregach kleru katolickiego i prawicowych polityków i publicystów. Wielkim atutem rozmowy Nowaka z Ziemińskim jest demaskatorski wymiar ich diagnoz. Nie one jednak są najważniejsze i pojawiają się jakby mimochodem.
Ta książka powstała w bardzo ważnym momencie – powinien ją przeczytać każdy, kto chce zrozumieć, jak to było możliwe, że w sercu chrześcijańskiej Europy doszło do Zagłady sześciu milionów europejskich Żydów. Gdyż to nie antysemityzm islamski, o którym tak wiele dzisiaj słyszymy, jest historycznie najbardziej śmiercionośny, ale właśnie antysemityzm chrześcijański, który mimo przykazania miłości bliźniego i nieprzyjaciół niezmordowanie wskazywał Żyda jako bogobójcę. Ale przecież równie porażające są konsekwencje teologii nakazującej bezwarunkowe posłuszeństwo nie tylko Bogu, ale i jego przedstawicielom, czyli klerowi katolickiemu z papieżem na czele. Jest tych tematów rzadko poruszanych i słabo obecnych w świadomości przeciętnego polskiego katolika znacznie więcej. Wspomnijmy o nieograniczonym i bezwarunkowym miłosierdziu, które skrywa zdaniem rozmówców obraz psychopaty nie tylko tolerującego, ale wręcz usprawiedliwiającego największe zbrodnie w dziejach ludzkości. A czy nie można właśnie w chrześcijaństwie, a ściślej rzecz ujmując, w papiestwie, odkryć mechanizmy usprawiedliwiające i wręcz gloryfikujące podboje kolonialne i przemoc wobec rdzennych ludów oraz ich kultur i religii? Rozmówcy nie szczędzą słów krytycznych pod adresem nie tylko Jana Pawła II, ale i Benedykta XVI. Nie skupiają się jednak na anegdotach i szeroko już znanych zaniedbaniach i nadużyciach Karola Wojtyły i Josepha Ratzingera. Autorów interesują implikacje tak podstawowych pojęć i dogmatycznych przekonań chrześcijańskich jak zbawienie i odkupienie, a tu zwłaszcza ich koszty. Czy można bez przerażenia przyjąć tezę, że ceną naszego zbawienia i odkupienia jest straszliwa śmierć jedynego i ukochanego syna? Jaki ojciec mógł zdobyć się na tak perwersyjne rozwiązanie?
Sporo dowiemy się też o praktycznych konsekwencjach uświęconych tradycją praktyk pobożnościowych jak spowiedź. Autorzy zastanawiają się też nad kosztami upolitycznienia religii, czego w natężeniu trudnym do zniesienia doświadczamy po 2015 roku. Nie brak również intrygujących i nowatorskich poglądów na temat miejsca kobiety w Kościele, które jest konsekwencją złej teologii. Co więcej, dowiemy się, że Ireneusz Ziemiński staje po stronie Ewy, której jako ludzkość zawdzięczamy zakończenie bezmyślnego trwania w rajskiej bezczynności.
Mimo nagromadzenia krytycznych uwag i bezlitosnego oglądu nadużyć, jakich dopuściło się chrześcijaństwo w swojej historii, trzeba jasno powiedzieć, że przesłanie tej książki jest optymistyczne. Wskazuje bowiem, jak wyzwolić się od naszych okupantów, by przywołać tytuł ciągle aktualnej książki Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Jest kolejnym krokiem w kierunku uzyskania pełnej dojrzałości społecznej i indywidualnej.
MIŁOŚĆ BLIŹNIEGO
Zbawieni, jeśli wierzyć tekstom Nowego Testamentu, będą się radować nie tylko tym, że uniknęli losu potępionych, lecz także ogromem cierpień, spadających na tych, którzy trafili do piekła. Przykładem jest obraz nakreślony przez świętego Jana, zgodnie z którym sprawiedliwi domagają się od Boga kary dla grzeszników (Ap 6, 10), radując się, gdy zostanie wymierzona (Ap 11, 3–13). Z kolei święty Augustyn posunął się do tezy, że rodzice, którzy znaleźli się w niebie, będą odczuwali ulgę, że nie znaleźli się w piekle, gdzie smażą się ich dzieci.
Artur Nowak: Jesteśmy społeczeństwem, któremu wpojono tezę o wyższości religii katolickiej – czy w ogóle chrześcijaństwa – nad innymi religiami. Ma to wynikać z różnych przesłanek. Ta rzekoma przewaga „naszej” religii wydaje się nam oczywista, ponieważ nie otrzymaliśmy pełnego obrazu innych wyznań w szkole. Zamiast nauczania o religii polskie lekcje religii są katechezami, co w gruncie rzeczy wyklucza porównanie doktryny katolickiej z innymi obrazami świata, charakterystycznymi chociażby dla buddyzmu, hinduizmu czy islamu, nie wspominając o innych perspektywach. Na początku naszej podróży po mrocznych zaułkach Ewangelii chciałbym podjąć kwestię przykazania miłości, które uchodzi za zasadę wyjątkowo szlachetną, mającą najdobitniej świadczyć o moralnej wyższości chrześcijaństwa nad innymi religiami. Myślę, że dekonstrukcja takiego sposobu myślenia jest dobrym punktem wyjścia w naszej dyskusji.
Ireneusz Ziemiński: Przykazanie miłości bliźniego to w jakiejś mierze główne wejście do labiryntu, który mamy przemierzyć. W mojej ocenie jest ono jednym z najtrudniejszych wyzwań, z którymi prędzej czy później chrześcijaństwo będzie musiało się zmierzyć, chociaż zdaję sobie sprawę, że krytyczne spojrzenie na przykazanie miłości może być dla wielu osób – zwłaszcza wychowanych w naszym katechetycznym drylu – zaskakujące, a nawet bluźniercze. Jestem jednak głęboko przekonany – i postaram się to uzasadnić – że w tej chrześcijańskiej formule miłości Boga i bliźniego wszystkie słowa wbrew pozorom są moralnie niebezpieczne, wszystkie też, o czym świadczą dzieje chrześcijaństwa, prowadziły i nadal prowadzą do różnego rodzaju okrucieństw wobec niewinnych ludzi.
AN: Co to za drzewo, które wydało taki owoc? W Ewangelii czytamy: „Po owocach ich czynów poznacie ich”.
IZ: Chrześcijaństwo od początku swego istnienia uchodziło za religię miłości. Z jednej strony głosiło Boga kochającego wszystkich ludzi, z drugiej – pierwsi wyznawcy Chrystusa podkreślali swoją wyjątkowość, polegającą właśnie na tym, że okazują sobie wzajemnie szacunek i miłość. Podobno nawet wrogowie i prześladowcy chrześcijan mieli być zdumieni tym, jak oni się kochają, wspierając we wszystkich trudach życia. W rzeczywistości jednak kochali się w dość osobliwy sposób, bardziej w warstwie deklaracji niż czynów. Potwierdzeniem tej surowej oceny jest chociażby to, że chrześcijanie nie zmienili zastanej rzeczywiści społecznej, a więc nie znieśli ówczesnych nierówności między ludźmi, zwłaszcza niewolnictwa czy kary śmierci. Przeciwnie, właśnie w imię miłości bliźniego gotowi byli popełniać rozmaite okrucieństwa. Z tego powodu kluczowe jest uświadomienie sobie, o co w tej wzniosłej i pięknej formule naprawdę chodzi. Według mnie chodzi w głównej mierze o miłość będącą jedynie tłem relacji z Bogiem, która zawsze ma charakter nadrzędny. Na pierwszym bowiem miejscu mamy kochać Boga, dopiero na drugim – człowieka.
AN: No właśnie. Należy zadać pytanie: co to znaczy? Przede wszystkim chyba to, że miłość między ludźmi nie ma wartości, jeśli nie uświęci jej Bóg. To on ją definiuje i nadaje jej sens, czyniąc ją naszym obowiązkiem. To dziwne, bo wydawało mi się zawsze, że miłość to jednak uczucie. To jak przypływ i przyznam, że nie bardzo wiem, co zrobić, żeby w tym stanie się utrzymać albo wzbudzać ją w sobie na zawołanie wobec wrogów, osób, które wyrządziły mi krzywdę. Czego uczę swoich krzywdzicieli, odpuszczając im winy, których się wobec mnie dopuścili? Otóż zachęcam ich do eskalacji, do kolejnej agresji wobec mnie, ponieważ nie reaguję. A przecież mam moralne prawo do zakreślenia swoich granic, których innym przekraczać nie wolno.
Ale z miłością bliźniego w ujęciu chrześcijańskim mam jeszcze jeden problem. Otóż to właśnie ta miłość usprawiedliwiała największe krzywdy wyrządzone bezbronnym i słabszym przez kolonialistów, uczestników wypraw krzyżowych czy inkwizytorów, którzy czuli się zobligowani do oddawania należnej czci Bogu i służenia bliźnim w taki sposób, aby uchronić ich przed grzechem czy potępieniem wiecznym. I „owocami” tej miłości stały się chociażby holocaust Indian, zbrodnie na kobietach posądzanych o czary i wiele innych.
IZ: Moglibyśmy te przykłady mnożyć bez końca, sądzę jednak, że rozprawę z przykazaniem miłości bliźniego powinniśmy rozpocząć od zwrócenia uwagi na samo słowo „przykazanie”. Może się okazać ono pomocnym kluczem do rozumienia nie tylko chrześcijaństwa i judaizmu, ale także innych religii, traktujących ludzi w dużej mierze jako istoty niedojrzałe, naiwne, dziecinne, które trzeba prowadzić za rączkę. Nie bez powodu jedną z ulubionych metafor Jezusa, określającą jego relację z ludźmi, była metafora pasterza, który troszczy się o swoją trzodę. Tę metaforę przejęli katoliccy duszpasterze, sugerując, że świeccy są istotami bezradnymi, a nawet bezmyślnymi, gotowymi sprowadzić na siebie nieszczęście, wobec czego potrzebują troskliwych opiekunów. Owca nie wie, co jest dla niej dobre, dlatego zdana jest na pasterza, który pokieruje każdym jej krokiem. Obraz ten sugeruje, że ludzie sami z siebie nie potrafią odkryć, co jest dobre, a co złe, i z tego powodu wymagają moralnego przewodnika, który podpowie im, jak postępować.
AN: Rozumiem, że taką wskazówką, objawioną nam przez Boga, jest właśnie przykazanie miłości bliźniego. Gdyby nie ten nakaz, nie potrafilibyśmy sami zrozumieć, kim są inni ludzie ani jak powinniśmy ich traktować.
IZ: Przykazanie miłości, podobnie zresztą jak wszystkie inne nakazy i zakazy zawarte w Biblii, jest rzeczywiście traktowane przez chrześcijan jako objawienie woli Bożej, jest więc nakazem najwyższego autorytetu, któremu musimy się podporządkować. To stawia nas w pozycji niewolników, na co zresztą wyraźnie wskazał apostoł Piotr, pisząc, że człowiek nie jest istotą samodzielną, lecz sługą, a nawet niewolnikiem Boga, wobec czego powinien się zachowywać tak, jak przystało niewolnikowi, czyli być bezwzględnie posłusznym Bogu jako swemu Panu (1 P 2, 16). Znaczy to, że jesteśmy zależni od innej istoty, która nas stworzyła, zaprojektowała i narzuciła nam określone formy zachowania. Nasze zasady moralne zatem, określające sposób odnoszenia się do innych ludzi, są w istocie Bożymi nakazami, którym nie wolno się sprzeciwić ani nawet pytać o ich słuszność. Do istoty Bożego przykazania należy bowiem to, że trzeba się mu bezwzględnie podporządkować, chociaż sam Bóg, jako nasz pan i władca, już naszej ocenie moralnej nie podlega.
AN: Perfidia tej sytuacji polega na tym, że jeśli nie potrafisz sprostać Bożym wymaganiom lub nie możesz ich przyjąć, ponieważ uważasz je za niesłuszne, to z pozycji religijnej można cię zbyć twierdzeniem, że nie masz łaski, że nadużywasz swojej wolności, chociaż nie możesz być właściwym partnerem dla Boga, który jest twoim prawodawcą.
IZ: Tak, między innymi na tym polega przewrotność tej sytuacji. Pozwoliłbym sobie jednak na nieco bardziej heretycką tezę. Sądzę, że przykazanie miłości bliźniego wcale nie jest zasadą moralną w ścisłym sensie. To bowiem, co zwykle określa się mianem etyki chrześcijańskiej, nie odnosi się do sfery ludzkiej autonomii, nie oznacza wolnych działań człowieka względem świata czy innych ludzi, lecz konieczność podporządkowania się Boskim nakazom. Mamy zatem do czynienia z aktem bardziej religijnym niż moralnym, przy czym nie chodzi o wolny akt osoby, która decyduje, w co wierzyć, lecz o wymuszoną Bożymi nakazami pobożność niewolnika. Tak właśnie ludzkie obowiązki definiowali autorzy Starego i Nowego Testamentu. Jest to pobożność bierna, polegająca na spełnianiu woli Boga wyrażonej w przykazaniach. Właśnie dlatego teologowie katoliccy wzorem świętego Pawła uważają Abrahama za rycerza czy wprost ojca wiary. Abraham przecież gotów był zabić swego syna, żeby spełnić Boży nakaz i w ten sposób przekonać Boga, jak bardzo go miłuje.
AN: W takim razie Abraham był istotą bezmyślną, pozbawioną serca, jakimś ślepym narzędziem w ręku kapryśnego Boga.
IZ: Zdaniem teologów jednak właśnie z tego powodu zasługuje na najwyższą pochwałę, ponieważ zaparł się samego siebie, zaparł się ojcowskiej miłości i rzeczywiście gotów był złożyć syna w rytualnej ofierze. Z punktu widzenia naszego rozumienia ojcostwa jest to rzecz zatrważająca. Ale w takim modelu pobożności, w którym na pierwszym miejscu stoją Bóg i Jego żądania, Abraham nie miał prawa zachować się inaczej. Nie mam jednak wątpliwości, że przykład ten niszczy wszelką etykę, a wiarę w Boga czyni amoralną. Należy przy tym pamiętać, że jest wiele innych interpretacji mitu Abrahama, które w tym miejscu musimy pominąć, żeby nie zamęczyć czytelników akademickimi sporami biblistów i filozofów. Ale jedną z tych interpretacji warto przywołać, gdyż wskazuje na istotny przełom w religiach semickich, których tradycją było składanie pierworodnego syna w ofierze bogom, poprzez co stawał się on duchem opiekuńczym domostwa. Podobno zwyczaj ten mieli przejąć Izraelici po zdobyciu Ziemi Obiecanej od zamieszkującego ją rdzennego ludu Kananejczyków, co nie spodobało się Jahwe. Z tego powodu miał on powstrzymać rękę Abrahama, gotowego zabić syna, ponieważ nie chciał być czczony poprzez składanie ofiar z dzieci. Przy takim rozumieniu mit Abrahama jest ilustracją istotnego przełomu moralnego w dziejach religii, kiedy to budzi się świadomość, że chociaż bogom należy oddać wartość największą, to jednak trzeba też chronić ludzkie życie. Z tego punktu widzenia wyższość moralna religii żydowskiej nad kultami innych plemion polegałaby na tym, że Jahwe nie wymaga składania ofiar z pierworodnych synów. Niestety, w oficjalnych wykładniach teologicznych mit Abrahama nadal jest rozumiany krwawo jako zapowiedź odkupieńczej ofiary, złożonej przez Boga ze swego Syna na krzyżu, by wybawić ludzkość z grzechu.
AN: W tym wypadku akurat sprawa jest prosta, ponieważ nigdy nie zgodzimy się na to, żeby ojcowie mordowali swoich synów, aby dowieść swojej wierności Bogu czy wykupić kogoś od winy i kary.
IZ: Musimy jednak pamiętać, że z punktu widzenia etyki religijnej mamy do czynienia z czynem prawdziwie heroicznym, z najwyższą ofiarą, jaką człowiek może złożyć Bogu, oddaje mu wszak wszystko, co ma, nawet najdroższe i najbliższe sobie osoby. W chrześcijaństwie, które na szczęście nigdy nie praktykowało składania ofiar z ludzi, wzorem takiego postępowania jest Bóg, który tak nas umiłował, że wydał na śmierć swego jedynego Syna, aby nas wykupić z niewoli grzechu. Bóg zatem nie tylko żąda od nas złożenia w ofierze tego, co dla nas najcenniejsze, ale też sam taką ofiarę dla nas poniósł. Paradoksalnie jednak ofiarował swojego Syna dlatego, że żadna inna ofiara nie była go godna, tylko męka i śmierć Syna mogły go zadowolić, sprawiając, że przebaczy nam zdradę i grzech.
AN: Jako prawnik i praktykujący adwokat nie mam żadnych wątpliwości, że – pomijając oczywisty wymiar karny tej sceny – taki model wychowawczy musiałby się spotkać z pozbawieniem władzy rodzicielskiej, bo to jest po prostu okrucieństwo. Powiem więcej, gdyby jacyś biegli wzięli ten kazus na warsztat, to ja bym się nie zdziwił, gdyby orzekli, że ktoś tu ma poważny problem zdrowotny.
IZ: Zapewne taki byłby właśnie werdykt. A tymczasem Bóg żąda od człowieka wyrzeczenia się siebie i niewolniczego poddania jego woli. Tę absolutną zależność wyraża właśnie słowo „przykazanie”, które musimy spełnić bez sprzeciwu czy podawania w wątpliwość jego słuszności. Jeśli zatem Bóg coś nakazuje, staje się to naszym obowiązkiem właśnie dlatego, że on to nakazał. Nie treść nakazu ma znaczenie kluczowe, lecz osoba, która go sformułowała. Bóg zaś jest naszym stwórcą, panem i władcą, któremu nie wolno się sprzeciwić. Taki sens ma również przykazanie miłości bliźniego, które czerpie swoją moc nie stąd, że inni ludzie zasługują na szacunek czy troskę z naszej strony, lecz stąd, że Bóg nakazał nam ich miłować. Fakt ten sprawia, że nie mamy do czynienia z wolnym działaniem człowieka, lecz raczej z mechanicznym spełnianiem Bożych nakazów, co w jakiejś mierze nas dehumanizuje, a przynajmniej odbiera autonomię i podmiotowość, sprowadzając do roli bezmyślnych owieczek, zdanych we wszystkim na swego pasterza.
AN: Masz rację. Wydaje się jednak, że w przykazaniu miłości jeszcze bardziej obciążone różnymi wątpliwościami jest inne słowo, mianowicie „bliźni”.
IZ: Sądzę, że przykazanie to jest bardziej akceptowalne w wersji, w jakiej występuje w Starym Testamencie niż w Nowym. Powodem jest to, że zostało zawarte w Księdze Kapłańskiej (Kpł 19, 18) jako uzasadnienie szeregu nakazów opisujących obowiązki człowieka wobec innych ludzi, na przykład ubogich czy cudzoziemców poszukujących schronienia. Tymczasem przykazanie miłości Boga zostało zawarte w Księdze Powtórzonego Prawa (Pwt 6, 5) w kontekście obowiązków wobec Stwórcy. Świadczy to, że oba przykazania można traktować, przynajmniej do pewnego stopnia, jako względnie niezależne, gdyż z jednej strony mamy obowiązek służyć człowiekowi, z drugiej – służyć Bogu, przy czym inny zakres obowiązków określa nasze odniesienie do ludzi, inny zaś do Boga. Odmienność tę symbolicznie przedstawiają dwie kamienne tablice wręczone Mojżeszowi, na których wypisany był Dekalog. Na pierwszej tablicy wyryte są trzy pierwsze przykazania, wyrażające obowiązki wobec Boga, na drugiej siedem pozostałych przykazań, określających obowiązki wobec ludzi. Można zatem powiedzieć, że przykazanie miłości bliźniego da się skutecznie wypełnić niezależnie od relacji do Boga, ponieważ nawet osoba niereligijna może miłować bliźnich. Z pewnością ortodoksyjny wyznawca judaizmu z taką interpretacją mógłby się nie zgodzić, wydaje się ona jednak możliwa do przyjęcia. Tymczasem Jezus oba przykazania ściśle łączy w porządku hierarchicznym – na pierwszym miejscu umieszcza przykazanie miłości Boga, a dopiero na drugim przykazanie miłości bliźniego. Jezus daje w ten sposób do zrozumienia, że obowiązki wobec człowieka są wtórne względem obowiązków wobec Boga, a nawet że nie da się kochać ludzi, jeśli wcześniej nie ukochaliśmy Boga. W praktyce znaczy to, że nigdy nie wolno postawić człowieka na pierwszym miejscu przed Bogiem, na pierwszym miejscu zawsze musi być Bóg.
AN: Możemy służyć człowiekowi tylko wtedy, gdy to się nie sprzeciwia woli Boga.
IZ: Otóż to. Bóg musi być zawsze na pierwszym miejscu, wobec czego etyka rozumiana jako odniesienie do innych ludzi schodzi na dalszy plan. Podstawową relacją jest relacja religijna, nakaz miłości i posłuszeństwa Bogu.
AN: Służenie człowiekowi o tyle jest cnotą, o ile nie jest w konflikcie ze służeniem Bogu, który nie zna granic w swoich oczekiwaniach, co pokazują historie Abrahama i Jezusa.
IZ: Tak. Modelowym obrazem tego konfliktu między przykazaniem miłości Boga a przykazaniem miłości bliźniego jest przypowieść o dobrym Samarytaninie. Jej negatywnymi bohaterami są kapłan i lewita, którzy – widząc rannego, choć być może nawet nieżywego człowieka – mijają go bez udzielenia pomocy. Dopiero Samarytanin, należący do plemienia wyklętego i znienawidzonego w Izraelu, wzrusza się losem rannego, opatruje jego rany, karmi go, a nawet opłaca jego pobyt w gospodzie. Słuchacze Jezusa nie mają wątpliwości, że to właśnie ten miłosierny Samarytanin okazał się bliźnim, stanowiąc przykład dla wszystkich, jak należy postępować. Zastanawiające jest jednak, dlaczego kapłan i lewita nie zainteresowali się leżącym człowiekiem. Odpowiedź jest, niestety, stosunkowo prosta: gdyby ranny okazał się trupem, to dotknięcie go spowodowałoby nieczystość ich ciał, wobec czego nie mogliby wejść do świątyni ani spełnić religijnych obowiązków. Nie możemy zatem wykluczyć, że kapłan i lewita wzruszyli się losem rannego, może nawet chcieli mu pomóc, nie mogli jednak tego zrobić, ponieważ ważniejsze były ich obowiązki religijne, polegające na oddawaniu czci Bogu. Okazuje się zatem, że powinności rytualne, spełniane w świątyni, są ważniejsze niż pomoc cierpiącemu człowiekowi. To jest właśnie najbardziej dramatyczny punkt tej historii, świadczący o tym, że jeśli rzeczywiście na pierwszym miejscu postawimy Boga – jeśli rytuały religijne będą dla nas najważniejsze – to troska o naszych cierpiących bliźnich zejdzie na dalszy plan. W sytuacji konfliktu między obowiązkiem wobec Boga a obowiązkiem wobec człowieka osoba religijna musi w pierwszym rzędzie spełnić obowiązek wobec Boga. Powinność rytualna jest ważniejsza od powinności moralnej.
AN: Procedura jest jasna. Prymat ma oddanie czci Bogu, spełnienie jego woli, zwłaszcza w zakresie czynności rytualnych. W omawianej historii widać także obsesję Żydów na punkcie sakralnej czystości.
IZ: Podobnie jest niestety także w chrześcijaństwie, chociaż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że Jezus odwraca hierarchię powinności, nakazując w pierwszej kolejności zająć się cierpiącym bliźnim, a dopiero potem spełniać obowiązki świątynne. Potwierdzeniem mogłyby być jego słowa, zgodnie z którymi to nie człowiek jest dla szabatu, ale szabat dla człowieka, sugerujące, że należy złamać prawo, na przykład zakaz pracy w dzień święty, jeśli można w ten sposób uczynić coś dobrego, chociażby nakarmić głodnego czy uzdrowić chorego. Nie możemy jednak zapominać, że Jezus wypowiada te słowa jako Mesjasz. Jeśli zatem lekceważy szabat czy inne przepisy świątynne, to czyni tak dlatego, że uważa je za nieaktualne. Skoro bowiem to on jest Bogiem, który zstąpił z nieba na ziemię, to powinnością religijną nie jest już składanie ofiar w świątyni, lecz wiara w zbawiciela i spełnianie jego nakazów. W takim zaś razie hierarchia praw miłości Boga i miłości bliźniego pozostaje nienaruszona, co wyraźnie potwierdzają słowa Jezusa, że kto nie ma w nienawiści ojca, matki, brata, siostry, żony czy dziecka, ten nie jest go godzien i nie może być jego uczniem (Łk 14, 26). Znaczy to, że podstawowym obowiązkiem człowieka jest służba Bogu, chociaż jej wyrazem nie są obrzędy świątynne, lecz wiara w Chrystusa.
AN: Inaczej mówiąc: służba bliźniemu nie ma wartości, jeśli nie towarzyszy jej wiara w Jezusa.
IZ: Na tym właśnie polega instrumentalizacja innych ludzi, którzy mają dla mnie znaczenie o tyle tylko, o ile moje zachowanie względem nich może przyczynić się do uczczenia Boga, a poprzez to – także do mojego zbawienia. Potwierdza to sam Jezus w opisie Sądu Ostatecznego, kiedy mówi, że nie dlatego trzeba dać chleb głodnemu, aby uratować go od śmierci, lecz dlatego, że pod postacią potrzebującego skrywa się sam Chrystus. Cierpienie innych ludzi zatem nie jest wystarczającą motywacją do niesienia im pomocy. Jezus żąda, abyśmy służyli bliźnim ze względu na niego. Cokolwiek zatem uczynimy swoim bliźnim, to w rzeczywistości uczynimy Jezusowi, co sprawia, że inni ludzie zostają usunięci z horyzontu naszych działań. Jedynym przedmiotem naszej troski ma być Jezus, ukrywający się pod postacią głodującego, spragnionego, pobitego czy niesłusznie więzionego. Sam człowiek z jego potrzebami nie jest wartością najwyższą, nie dlatego wszak mamy mu służyć, że cierpi, lecz dlatego, że w jego cierpieniu obecny jest sam Chrystus. Nie bliźniego zatem mamy kochać, lecz Boga, który pod postacią bliźniego się skrywa. Z pozoru mogłoby się wydawać, że człowiek zostaje tu nieskończenie wywyższony, wprost zrównany z Chrystusem, w rzeczywistości jest zdegradowany i poniżony, gdyż jego wartość polega tylko na tym, że reprezentuje Chrystusa. Krzywdząc kogoś, nie człowieka zatem krzywdzę, tylko Chrystusa.
AN: Często pokazujemy bezwzględność i okrucieństwo Boga ze Starego Testamentu. Tu mamy postać Jezusa, który sytuuje się w centrum naszego życia. Można byłoby nawet przewrotnie powiedzieć, że Jezus jest zazdrosny o uczucia, które żywimy do naszych bliskich, rodziców do dzieci, dzieci do rodziców.
IZ: Najwięksi filozofowie i teologowie chrześcijańscy jak Augustyn czy Tomasz z Akwinu pisali, że nie wolno kochać człowieka inaczej, jak tylko poprzez Chrystusa, a nawet że tylko dlatego wolno kochać człowieka, ponieważ Chrystus się w człowieka wcielił. Pierwotni wyznawcy judaizmu myśleli podobnie, sądząc, że człowieka nie wolno zabić nie dlatego, że w ten sposób pozbawiamy go fundamentalnego dobra, jakim jest życie, lecz dlatego, że został stworzony przez Boga. Jeśli zatem mordujemy jakąś osobę, to w pierwszym rzędzie ograbiamy Stwórcę z jego własności, równocześnie go obrażając, a nawet hańbiąc. Człowiekowi przysługuje prawo do życia tylko dlatego, że został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, wobec czego każde zabójstwo wyrządza większą krzywdę Stwórcy niż ofierze. Mamy tu więc do czynienia z ewidentną instrumentalizacją ludzi, których jednostkowe życie nie ma autonomicznej wartości, niezależnej od ich relacji do Boga. Z perspektywy etyki bardziej humanistycznej niż religijnej jest to trudne do zrozumienia, gdyż dajemy głodnemu kawałek chleba po prostu dlatego, że jest głodny, bez żadnych dodatkowych racji. Nie musimy w nim widzieć ukrytego Boga, żeby mu pomóc.
AN: No tak, chęć służenia Bogu jest tu akcesoryjna. Ale widać w przykazaniu miłości bliźniego jeszcze inną pokrętność. Na pozór wszystko wydaje się oczywiste, przynajmniej jeśli chodzi o bohaterów dekodowanej przypowieści: bliźni to dobry Samarytanin, czyli ten, który okazał miłosierdzie potrzebującemu. W ocenie Jezusa zatem bliźnim jest ten, który pochylił się nad cierpieniem drugiego, wsparł go, uratował przed śmiercią, opatrzył mu rany, nakarmił, zaopiekował się nim. Bliźni to ten, którego należy naśladować, gdyż zdobył się na heroiczny czyn. Z tego punktu widzenia kapłan i lewita bliźnimi nie byli. W związku z tym można powiedzieć, że bliźni funkcjonuje w przypowieści Jezusa jako ten, który pomaga, a nie ten, któremu trzeba pomagać.
IZ: Pełna zgoda, trzeba jednak podkreślić, że w teologicznych i duszpasterskich wykładniach przykazania miłości bliźniego jest dokładnie odwrotnie: bliźnim jest ten, któremu to my mamy okazać dobroć. Jeśli jednak w tym kontekście zapytamy, kto jest naszym bliźnim, którego mamy obowiązek miłować, to odpowiedzi biblijne rozczarowują, przynajmniej gdy przyłożymy do nich współczesne kryteria moralne. Dla wyznawców judaizmu przecież bliźnim był przede wszystkim przedstawiciel narodu wybranego, czyli obrzezany, Izraelita spełniający nakazy Jahwe, co potwierdzają zasady dekalogu, zakazujące pożądać żony bliźniego swego, jego wołu, niewolnika czy niewolnicy. Wskazują one wyraźnie, że żona czy niewolnicy są częścią inwentarza mężczyzny, nie mając bynajmniej statusu bliźnich, o których należy się troszczyć. Są to jedynie przedmioty, których możemy ewentualnie bliźniemu – innemu Izraelicie – pozazdrościć bądź które w efekcie możemy ukraść. Oczywiście z czasem doszło do istotnych zmian: za równego Izraelitom czy wprost należącego do ich narodu mógł uchodzić także ten, kto przyjął religię żydowską lub zamieszkał na stałe wśród wyznawców Jahwe. Nadal jednak bliźnimi nie były osoby należące do innych plemion ani wyznający inne religie. Zgodnie z obiegową wykładnią chrześcijaństwo tym się różni od judaizmu, że uznaje za bliźniego każdego człowieka, niezależnie od płci, rasy, wieku, statusu społecznego i religii. W rzeczywistości jest inaczej, o czym przekonuje także zachowanie Jezusa, zwłaszcza jego dialog z Kananejką proszącą go o uzdrowienie córki. Kobieta ta, należąca do ludu podbitego przez Izraelitów i zamieszkującego tereny obiecane narodowi wybranemu przez Boga, dowiaduje się, że Jezus został posłany jedynie do grzeszników z jego plemienia, ponieważ nie wypada zabierać chleba dzieciom, aby rzucać go psom. Psami są w tym wypadku Kananejczycy, niewierzący w Jahwe. Zdesperowana kobieta odpowiada, że nawet psy żywią się okruchami ze stołu pańskiego, co wywołuje podziw u Jezusa, wobec czego ostatecznie godzi się jej córkę uzdrowić (Mt 15, 22–28). Niezależnie od pogardliwych słów, jakimi określił pogan, należy podkreślić, że Jezus spełnił prośbę Kananejki nie dlatego, że uznał ją za istotę równą Izraelitom, lecz dlatego, że uwierzyła w jego mesjańskie posłannictwo i boską moc uzdrawiania. Historia ta przekonuje, że Jezus nadal ogranicza kategorię bliźniego do osób należących do Izraela jako narodu wybranego. Jeśli zaś w wyjątkowych sytuacjach rozszerza ją na pogan, to tylko w odniesieniu do osób, które uwierzą w niego jako Mesjasza.
AN: Jeśli przyjmiesz Mesjasza, jeśli należysz do wspólnoty wiary w Chrystusa, to jesteś bliźnim. Jeśli odrzucasz Chrystusa, to nie tylko nie jesteś bliźnim, ale nawet nie jesteś człowiekiem. Jesteś, jak niekiedy Jezus mówi, chwastem, który musi być wypleniony, kimś, kto w żadnym wypadku nie zasługuje na miano człowieka. Mamy zatem do czynienia z sytuacją, w której Jezus jasno pokazuje, że jeśli idzie o bliźnich, to jest to jakiś ekskluzywny klub, grupa wybrańców.
IZ: Tę ideę rozwijają także apostołowie, chociażby Paweł, według którego bliźnim jest przede wszystkim ten, kto przyjął chrzest, dzięki czemu należy do Kościoła, rozumianego jako mistyczne ciało Chrystusa. W pierwszej jednak kolejności Chrystus jest zbawieniem dla Żydów, dopiero w dalszej kolejności dla Greków (Rz 1, 16; 2, 10), bo chociaż ideałem jest kochać wszystkich, to obowiązek ten w pierwszym rzędzie obejmuje naszych braci w wierze (Ga 6, 10), gdyż bardziej wskazane jest troszczyć się o ludzi bliższych i lepszych niż dalekich i gorszych (1 Tym 5, 8). Podobnie sprawę stawiał święty Jan: chociaż pisał, że ten, kto nienawidzi swoich braci, jest mordercą (1 J 3, 15), to równocześnie ostrzegał, aby nie modlić się za tych, którzy popełnili grzech ciężki rodzący śmierć (1 J 5, 16). Wprawdzie natury tego grzechu nie określił, więc trudno ustalić, co dokładnie miał na myśli, ale wyraźnie wskazał, że są ludzie, za których Kościół nie powinien się modlić, gdyż zostali skazani na wieczne potępienie. Z pewnością trudno byłoby ich zaliczyć do bliźnich, którym powinniśmy okazać miłość czy troskę. W ten sposób także w chrześcijaństwie bliźnim nie są wszystkie osoby, lecz tylko te, które należą do naszej wspólnoty religijnej lub są wolne od grzechów wykluczających możliwość zbawienia. To ograniczenie przypomina różne formy nacjonalizmu, zgodnie z którymi za człowieka gotowi jesteśmy uznać tylko tego, kto należy do naszego narodu lub podziela nasz światopogląd. W ten schemat wpisują się też współcześni duszpasterze katoliccy, nazywający osoby nieheteronormatywne tęczową zarazą. Zaraza to przecież zagrożenie, bakterie czy wirusy, które należy wytruć, a nie bliźni, których należy szanować. W przykazaniu miłości bliźniego nie chodzi zatem o wszystkich ludzi, lecz jedynie o osoby należące do ściśle określonej grupy, którą z jakiegoś powodu uważamy za bliską nam samym. Bliźnimi nie są zatem obcy ani wyznawcy innych religii.
AN: Wydaje się więc, że antysemityzm oraz homofobia chrześcijan, a także nieprawdopodobny lęk przed tym, co nowe bądź obce, czego doświadczamy we współczesnej Polsce, są ufundowane właśnie na tej ekskluzywnej, wykluczającej definicji bliźniego. Taką retorykę stosował także święty Paweł, którego język jest chyba jeszcze bardziej agresywny niż język Jezusa. A mówimy przecież o głównym architekcie Nowego Testamentu, autorze szeregu moralnych wskazówek dotyczących konkretnych sfer ludzkiego życia. Biografowie Pawła wskazują, że jego homofobia to projekcja związana z nieumiejętnością pogodzenia się z jego homoseksualną tożsamością.
IZ: Święty Paweł jest czasami nazywany drugim założycielem chrześcijaństwa po Jezusie. Powodem są bardzo szczegółowe przepisy moralne zawarte w jego listach, a dotyczące kwestii życia rodzinnego, społecznego i władzy politycznej. Aby zrozumieć jego nauczanie, musimy sięgnąć do jego biografii, był to wszak dawny rabin Szaweł, który nie wierzył w to, że Jezus jest Mesjaszem. Wobec czego uważał chrześcijan za bluźnierców, których należy wytępić. Gorliwość, z jaką przed nawróceniem prześladował wyznawców Chrystusa, była następstwem przekonania, że nie wolno kochać bliźniego bardziej niż Boga. Szaweł był wyznawcą starotestamentalnej zasady, zgodnie z którą nie wolno mieć bogów innych niż Jahwe. Jeśli zatem ktoś oddaje boską cześć człowiekowi, który został ukrzyżowany, to zasługuje na śmierć. Z tego powodu chrześcijan należy wytępić jako zagrożenie dla narodu wybranego i wiary w prawdziwego Boga.
AN: Szaweł zatem jako prześladowca chrześcijan postępuje jak najbardziej słusznie, zgodnie ze swoim przekonaniem i zgodnie z zasadą miłości Boga i bliźniego, nakreśloną przez nas w tym hierarchicznym sformułowaniu – zarówno w rozumieniu Starego Testamentu, jak i Jezusa.
IZ: Niestety, wyznawcy Chrystusa postępowali dokładnie tak samo jak Szaweł. Odkąd chrześcijaństwo zostało religią panującą w Cesarstwie Rzymskim, przejęli rolę prześladowców, tępiąc wszelkie przejawy tak zwanych kultów pogańskich. W ten sposób zniszczyli wiele pomników kultury antycznej, uważając świątynie, posągi i rzeźby za siedliska szatana i demonów. Skoro bowiem istnieje tylko jeden Bóg, to wszelkie inne kulty należy wyeliminować, tępiąc ich wyznawców jako bluźnierców, których istnienie i działanie miało być obrazą Chrystusa.
AN: Można postawić właściwie bardzo proste pytanie: Czym się różnili chrześcijanie w tamtym czasie od współczesnych terrorystów islamskich, którzy też uważają, że należy wytępić chrześcijan, ponieważ są to bluźniercy ubóstwiający proroka – ważnego proroka, ale tylko proroka – i w ten sposób, w najgorszy, okazują pogardę jedynemu prawdziwemu Bogu, czyli Allahowi, bluźnią przeciwko Allahowi, obrażają Allaha. Ponieważ zaś nie ma cięższego grzechu niż obraza Boga, to wszystkich, którzy się tego dopuszczają, należy ukarać, a nawet usunąć ze świata. Dziś trudno o bilans barbarzyństwa chrześcijan zarówno w czasach antycznych, jak też w średniowieczu i nowożytności. Z imieniem Chrystusa na ustach chrześcijanie wyrżnęli miliony tubylców w koloniach, setki tysięcy innowierców w Ziemi Świętej, podobnie zresztą postępowali z ludami zamieszkującymi nasze dzisiejsze ziemie, zanim ulegli im Piastowie (bynajmniej nie na skutek jakiegoś religijnego nawrócenia, ale z czystej politycznej kalkulacji, z lęku o przetrwanie swego plemienia). Z takim tępieniem osób, które myślą inaczej, mieliśmy do czynienia w czasie wypraw krzyżowych, potem także w obydwu Amerykach w trakcie tak zwanej ewangelizacji Indian. Papieże i biskupi uświęcali te morderstwa, błogosławiąc rycerzy udających się na krucjaty i konkwistadorów, zachęcając równocześnie do odbierania tubylcom ich ziemi. O jakiej my tu miłości bliźniego mówimy?
IZ: Jeśli chodzi o zabieranie tubylcom uprawianych przez nich pól, to wynikało to z tego, że papieże uważali się za prawowitych właścicieli całej planety. I chociaż nie należała ona do nich faktycznie, to jednak byli jej właścicielami de iure, jako ziemscy namiestnicy Chrystusa. Z tego powodu oddawali władcom kolonialnym nowo odkrywane tereny w lenno czy dzierżawę, nie uznając żadnego prawa własności zamieszkujących je tubylców. Jeśli natomiast chodzi o przemoc w głoszeniu Ewangelii, to świadczy ona dobitnie o tym, że nie istnieje żadna moralność chrześcijańska jako autonomiczna sfera relacji między ludźmi, wobec których mamy określone obowiązki i za których jesteśmy odpowiedzialni. Chrześcijaństwo te naturalne relacje między poszczególnymi osobami czy plemionami przesuwa na ogół w stronę Boga. Jeśli zatem mam jakieś obowiązki wobec osoby uważanej za mojego bliźniego, to należy do nich przede wszystkim wyzwolenie jej z błędnych wierzeń i doprowadzenie do prawdziwego Boga, którego sam wyznaję. W ten sposób moja relacja z innymi ludźmi ma zazwyczaj sens religijny: liczy się głównie to, jak dalece sam oddaję cześć Bogu i jak bardzo innych potrafię skłonić do tego samego, nawracając ich lub umacniając w wierze. To jest model obecny zarówno w teologii świętego Pawła, jak też w nauczaniu Jezusa: nie ma relacji poziomych człowieka do człowieka, lecz jedynie relacja pionowa – człowieka do Boga. W ten sposób inni ludzie są tylko narzędziem w moim dążeniu do Boga, u którego będę miał tym więcej zasługi, im więcej zagubionych owieczek do niego przyprowadzę. Ewentualne dobro zresztą, które uczynię innym, też nie ma charakteru moralnego, tylko religijny – w ten sposób oddaję cześć Bogu, zdobywając jego przychylność i łaskę. Podobnie nie powinienem krzywdzić innych, aby nie narazić się na gniew i karę ze strony Boga. W każdym z tych przypadków jednak inni ludzie nie są celem moich działań, tylko środkiem do celu, jakim jest przypodobanie się Bogu. Wskazana przez ciebie chrystianizacja świata, polegająca na tępieniu wyznawców innych religii, jest dodatkowym świadectwem, że chrześcijaństwo nie przyniosło żadnego moralnego przełomu – było w istocie religią plemienną, tak jak te, które zwalczało. Wprawdzie teologowie lubią mówić, że było kosmiczną rewolucją moralną, gdyż wraz z pojęciem bliźniego przyniosło ideę równości ludzi, ale rzeczywistość historyczna zadaje temu kłam. Nawet słynne zdanie Pawła, że nie ma już kobiety ani mężczyzny, Greka ani Żyda, pana ani niewolnika, ponieważ wszyscy jesteśmy braćmi w Chrystusie (Ga 3, 28), nie oznacza zniesienia podziałów społecznych ani równości ras i płci.
AN: No wiesz, ja znam wiele – i to bardzo dobrze wykształconych – osób, które myślą, że Jezus wyzwolił niewolników, głosił równość kobiet i mężczyzn. A przecież jest to ogromne nieporozumienie. Przekonanie to nie ma nic wspólnego z faktami.
IZ: Jezus nie podważał nierówności społecznych, charakterystycznych dla swego czasu, o czym świadczy chociażby to, że nie powołał do grona apostołów żadnej kobiety ani cudzoziemca. Jeśli zaś chodzi o Pawła, to nie ma on bynajmniej na myśli równości ludzi ani nawet równości wobec prawa. Przeciwnie, stojąc konsekwentnie na stanowisku, że istnieją panowie i niewolnicy, radzi jedynie, aby starali się oni we wzajemnych relacjach unikać przymusu i wrogości. Paweł nie nawołuje zatem panów, aby zwrócili niewolnikom wolność, tylko stara się ich namówić do tego, aby nie traktowali ich okrutnie, lecz łagodnie, zgodnie z tym, jak przystoi ludziom wierzącym w Chrystusa. Podobnie niewolnicy mają być posłuszni panom nie dlatego, żeby im się przypodobać czy uniknąć kary, lecz żeby potwierdzić swoim zachowaniem, iż są uczniami Chrystusa (Ef 6, 5–9). Myśl tę rozwijali Ojcowie Kościoła, uważając, że niewolnictwo jest zgodne z wolą i zamysłem Boga. Równocześnie jednak Paweł wprowadza nową hierarchię w obrębie samych chrześcijan, gdyż pojmuje Kościół na wzór organizmu ludzkiego, którego głową jest Chrystus, a ludzie poszczególnymi częściami, stanowiącymi korpus i kończyny (Rz 12, 4–5). Analogia ta przekonuje, że inną rolę w tym mistycznym ciele Chrystusa pełni serce, inną nerki, a jeszcze inną żołądek, kciuk i wątroba, trudno zatem mówić o równości. Raczej przeciwnie, mistyczny organizm, jakim jest Kościół, ma strukturę hierarchiczną, co zresztą wielokrotnie podkreślali papieże, uznając za herezję przekonanie, jakoby wierni świeccy byli równie ważni jak kapłani. Podstawą hierarchii są zdolności i funkcje, jakimi poszczególnych ludzi obdarzył sam Chrystus – jednym dając władzę rozkazywania i nauczania, innych czyniąc sługami (Rz 12, 6–8).
AN: Na tym patencie jest zbudowany klerykalizm, zgodnie z którym istnieje ekskluzywny klub wybrańców, będących bliżej Boga niż inni zwykli śmiertelnicy. Zasada jest prosta – im znajdujesz się wyżej w hierarchii, tym większa jest twoja zażyłość z Bogiem.
IZ: Wierni świeccy są trzódką, której muszą strzec specjalnie do tego powołani pasterze. Z punktu widzenia współczesnej idei równości taka koncepcja społeczności, w której pewnym ludziom przypisuje się urzędową świętość, wynikającą z ich stanu, jest absurdalna. Jeśli chodzi o apostoła Pawła, to można go do pewnego stopnia usprawiedliwić tym, że wierzył w rychły koniec świata i ponowne przyjście Chrystusa jako sędziego. Z tego punktu widzenia rewolucja społeczna nie miała sensu, gdyż główną troską powinno być zbawienie. Zamiast obalać niesprawiedliwe struktury państwa, niewolnicy powinni przygotować się na Boży sąd, aby zasłużyć na niebo, w którym nastąpi prawdziwe wyzwolenie – wyzwolenie z grzechu.
AN: Ale paruzja nie nastąpiła. Paweł zdał sobie sprawę, że jego proroctwo okazało się fałszywe.
IZ: To prawda, chociaż nie zmienia to w niczym wiary chrześcijan, którzy nadal żyją w oczekiwaniu końca dziejów i Sądu Ostatecznego. Z tego powodu Kościół nie troszczy się o doczesny los swych owieczek, lecz skupia się na tym, aby w pokorze przygotować je na spotkanie z Chrystusem, który będzie sądzić żywych i umarłych. Skoro zaś to właśnie Kościołowi został powierzony los wiernych, mamy do czynienia z utwierdzeniem nierówności między ludźmi z powodu boskiej władzy kapłanów, udzielających chociażby sakramentu pokuty. Ta sakralizacja kasty kapłańskiej była podważana już przez Husa, który jednak swoją odwagę przypłacił męczeńską śmiercią na stosie. Potwierdzeniem ówczesnego modelu hierarchiczności Kościoła może być list papieża Marcina V do Władysława Jagiełły, nakazujący królowi wytępienie husytów, dzięki czemu zyska zasługi u Boga. Papież nie ukrywał przy tym, że jedną z głównych zbrodni husytów była publicznie głoszona nauka o równości wszystkich ludzi, zgodnie z którą król nie jest większy od poddanego ani kapłan od wiernych świeckich. Wprawdzie poglądy Marcina V mogą się nam dzisiaj wydawać moralną aberracją, to warto pamiętać, że również bliżsi nam czasowo papieże podkreślali, że świeccy nie mogą mieć tej samej pozycji, jaką mają kapłani, gdyż Bóg w sposób szczególny wyróżnił osoby konsekrowane, powołując je do pełnienia zbawczej misji.
AN: W gruncie rzeczy ten sam model klerykalizmu, niedopuszczający wizji równości ludzi, prezentował też Jan Paweł II, odmawiając zgody na udzielanie sakramentu kapłaństwa kobietom.
IZ: Co gorsza, nierówność między ludźmi nie zostanie usunięta z chwilą ponownego przyjścia Chrystusa. Przeciwnie, dopiero wtedy dokona się podział ostateczny na tych, którzy zostaną zbawieni i przyjęci do nieba na wieczną ucztę z Chrystusem, oraz na potępionych, którzy zostaną przez niego przeklęci i strąceni do piekieł. Znamienne przy tym, że zbawieni, jeśli wierzyć tekstom Nowego Testamentu, będą się radować nie tylko tym, że uniknęli losu potępionych, lecz także ogromem cierpień osób, które do piekła trafiły. Przykładem może być obraz nakreślony przez świętego Jana, zgodnie z którym sprawiedliwi domagają się od Boga kary dla grzeszników (Ap 6, 10), radując się, gdy zostanie wymierzona (Ap 11, 3–13). Z kolei jeden z najważniejszych teologów chrześcijańskich pierwszych wieków, święty Augustyn, posunął się do tezy, że rodzice, którzy znaleźli się w niebie, będą odczuwali ulgę, że nie znaleźli się w piekle, gdzie smażą się ich dzieci.
AN: Ten pozorny egalitaryzm, proponowany przez Jezusa czy Pawła, w istocie konserwował zastane systemy. To nie przypadek, że chrześcijaństwo umacniało nierówności, wyzysk i opresje w postaci niewolnictwa, zależności feudalnych i ograniczania praw wyborczych. Humanizm, do którego odwołuje się współczesny Kościół, nie ma nic wspólnego z namysłem humanistów o świecie i relacjach międzyludzkich. Jest to „humanizm” oparty na religii, żądającej, aby Bóg był obecny we wszystkim, co czynimy. I to jest warunek, by miłość, którą sobie okazujemy, miała jakąkolwiek wartość.
IZ: Zgoda. Nadrzędność przykazania miłości Boga nad przykazaniem miłości bliźniego znaczy, że człowieka należy afirmować tylko wtedy, jeśli mieszka w nim Chrystus. Ostatecznie bowiem to nie cierpiący i grzeszny człowiek zasługuje na mój szacunek, lecz Chrystus, który przyszedł do mnie ukryty pod postacią tego właśnie człowieka. Moja motywacja do czynienia dobra musi być wsparta religijnie. Ten element był w chrześcijaństwie często akcentowany, o czym świadczą słowa świętego Jakuba, że wiara bez uczynków jest martwa (Jk 2, 14–26). Znaczyło to nie tylko, że wiara motywuje do dobra, lecz także, że każdy dobry uczynek, spełniony wobec bliźniego, powinien wypływać z wiary w Chrystusa i miłości do niego. Z kolei święty Augustyn sądził wręcz, że dobro czynione bez motywacji religijnej, bez chęci służenia Bogu nie ma żadnej wartości, w istocie nie jest w ogóle dobrem. Dobro można czynić tylko wtedy, jeśli motywuje nas do tego wiara, dzięki której w innych osobach dostrzegamy Chrystusa. Augustyn był zresztą jeszcze większym pesymistą. Uważał, że po grzechu pierworodnym ludzie są zdolni tylko do zła. Jeśli zatem rzeczywiście czynię coś dobrego, jeśli naprawdę okazuję bliźniemu należną mu miłość, to nie ja to czynię, lecz Chrystus, który działa w ten sposób przeze mnie. Jeżeli zatem czynię zło, to jestem za nie odpowiedzialny jako istota grzeszna, która uległa szatanowi. Ale gdy czynię dobro, to jestem tylko niegodnym narzędziem w ręku Boga, który działa przeze mnie.
AN: Ja bym poszedł dalej i powiedział, że to jest zerojedynkowe. Albo jest w moim działaniu Bóg, na którego chwałę wszystko czynię, albo moje zaangażowanie jest bezwartościowe, pozbawione życia. Nieprzypadkowo Chrystus jest przedstawiany jako zdrój, źródło dające życie. Bez jego udziału i wsparcia nasze uczynki są martwe.
IZ: I w ten właśnie sposób człowiekowi zostaje odebrana sprawczość, podmiotowość moralna – zarówno temu, który jest przedmiotem czyjegoś działania, jak i temu, który działa. Mam kochać drugiego dlatego, że jest dzieckiem Bożym, że został stworzony na obraz Boga bądź uosabia Chrystusa. Równocześnie jednak, spełniając tę powinność, to nie ja działam, lecz łaska Boża we mnie, wobec czego nie mam żadnej zasługi. Taka radykalna instrumentalizacja ludzi wydaje mi się moralnie trudna do przyjęcia, ponieważ nas depersonalizuje, sprowadzając do roli niewolników. Z perspektywy wszak naszej zależności od Boga nie jesteśmy – jako ludzie – podmiotami moralnymi ani jako działający, ani jako przedmiot działań innych ludzi. Ten wymiar chrześcijaństwa wydaje mi się bardzo niepokojący.
AN: Z pewnością masz rację. Ale nawet jeśli przyjmiemy, że ten system da się do pewnego stopnia wyjaśnić historycznie ówczesną sytuacją Żydów czy Cesarstwa Rzymskiego, to moim zdaniem nie może być prawdą ponadczasową, którą mielibyśmy dzisiaj się kierować. Jako prawnik obserwuję przemiany wszystkich systemów, gdyż w zasadzie żaden nie trwa wiecznie. Widzimy to wyraźnie na przykładzie systemu niewolniczego, praw kobiet, mniejszości seksualnych… Niestety, perspektywa kościelna postrzegania człowieka skamieniała. A przecież my tu nie mówimy tylko o warstwie politycznej, ale też moralnej. „Moralność” jednak to chyba najbardziej wyświechtane słowo w przestrzeni religijnej, którym wszyscy święci wycierali sobie usta.
IZ: Powiedziałbym nawet, że jeśli na przykazanie miłości bliźniego spojrzymy poza tym pierwotnym kontekstem społecznym i religijnym, to trudno w nim dostrzec zasadę szczególnie oryginalną, gdyż koresponduje ona z postawami, które uważamy za oczywiste w większości społeczeństw demokratycznych. Mam na myśli to, że pozwalamy innym żyć, staramy się wzajemnie siebie nie krzywdzić i respektować swoją wolność. Jeśli jednak w miłości bliźniego widzimy przykazanie Boże, to staje się ono elementem pobożności raczej i odniesienia do Boga niż zasadą moralną, która mogłaby skutecznie regulować relacje między ludźmi jako wolnymi podmiotami.
AN: I to jest właśnie ten paradoks: religia okazuje się bardzo szkodliwym elementem tych relacji. Dramat tej sytuacji polega też na tym, że przynaglenie człowieka do bycia przyzwoitym jest zbudowane na lęku. Człowiek nie ma wyboru, nie ma okazji transformować, szukać w relacjach z ludźmi odpowiedzi na pytanie, jak mają one wyglądać. Wiemy z życia w związkach czy przyjaźniach, jak to wygląda. Zakreślamy jakieś granice naszym bliskim, z którymi spotykamy się w życiu codziennym, uczymy się nie naruszać ich granic. To są bardzo delikatne, dość zniuansowane relacje, nie ma tu jednego wzorca. Potrzebujemy jakiegoś namysłu nad tym, jakie jest moje miejsce w życiu, co daje mi szczęście, jak mam odnaleźć się w życiu innych ludzi, zwłaszcza najbliższych. Tymczasem w etyce religijnej mamy drogę na skróty. Bóg tak chce, wobec czego będę dla kogoś dobry, zachowując posłuszeństwo przykazaniom, czy może nawet tylko dlatego, żeby uniknąć ognia piekielnego.
IZ: Co ciekawe, zarówno w pobożności żydowskiej, jak też chrześcijańskiej bojaźń Boża jest cnotą. Boga należy się obawiać.
AN: Błogosławiony, który się boi Pana. No tak. Zawsze gdzieś to podskórnie czułem, to był jakiś element mojej formacji od najmłodszych lat, że ten Bóg się obrazi, że będzie zagniewany, jeśli ja będę w kościele nieuważny albo siądę jakoś niedbale podczas mszy. Że szczególnie jest mu miła modlitwa, którą odmawiam na klęczkach, że cieszy się, że bolą mnie kolana, kiedy tak przed nim klęczę. A także że on chyba nie bardzo lubi, kiedy w tej modlitwie trwam nazbyt rozluźniony, że sprawia mu przyjemność, kiedy okazuję strach.
IZ: Podejrzewam, że nie ty jeden miałeś takie obawy. Jeśli o mnie chodzi, to postawa lęku przed Bogiem wydaje mi się wypaczeniem religii. Nie chciałbym być źle zrozumiany ani tym bardziej urazić ludzi wierzących, ale nie potrafię zrozumieć osoby, która wyznaje Boga budzącego w niej lęk. Jeśli bowiem człowiek boi się tego, któremu oddaje cześć i do którego się modli, to znaczy, że mu nie ufa, że nie widzi w nim dobrego i miłosiernego ojca, który chce dobra i potrafi pomóc w trudnej sytuacji. Wierzący, bojąc się Boga, widzi w nim raczej jakiegoś surowego sędziego, który będzie rozliczać go z grzechów, a może nawet czyha na jego błąd czy upadek. Przecież nawet Jan Paweł II podkreślał w jednym z naczelnych haseł swojego pontyfikatu, żeby się nie lękać, Bóg bowiem czuwa nad nami. Jeśli zatem ktoś rzeczywiście łączy właściwą postawę religijną z lękiem przed gniewem Boga, to zdaje się mieć problem z przypisaniem Bogu moralnie pozytywnych cech. Należy jednak pamiętać, że ewangeliści często ukazują Jezusa zagniewanego, który grozi, że na Sądzie Ostatecznym rozliczy nas z każdego czynu. Wprawdzie nagrodzi tych, którzy dali mu kromkę chleba, gdy przybył do nich głodny, to jednak tych, którzy nie uznają go za Mesjasza bądź odmówią mu chleba, strąci w czeluści piekielne, gdzie będą płacz i zgrzytanie zębów.
AN: W tych scenach sądu, które przywołujesz, Bóg nie jest chyba nieskończoną miłością, lecz raczej tyranem rozliczającym nas wszystkich z nawet najdrobniejszego czynu.
IZ: Ten portret Jezusa jako sędziego, który nie jest zadowolony z gorliwości religijnej swoich wyznawców, jeszcze bardziej obrazowo przedstawia Apokalipsa. Jezus jest tu nie tylko uzbrojony w ognisty miecz, lecz także go używa, zsyłając rozmaite plagi na swoje niewierne sługi. Obraz ten przekonuje, że najważniejszą sprawą w ludzkim życiu musi być miłość Boga, ostatecznie bowiem będziemy rozliczani z tego, jak dalece okazaliśmy się wierni swojemu Stwórcy. Miłość bliźniego zaś jest ważna tylko o tyle, o ile nie stoi w konflikcie z miłością Boga ani obowiązkami religijnymi. Z tego punktu widzenia nie należy potępiać kapłana ani lewity z przypowieści o dobrym Samarytaninie, ponieważ spełnili swój nadrzędny obowiązek, którym była służba Bogu. Kościół postępuje dzisiaj tak samo, na pierwszym miejscu stawiając wierność swoim zasadom, a nie troskę o ludzi. Przykładem jest chociażby nieprzejednany stosunek do aborcji, który sprawia, że w imię czysto formalnie rozumianego przykazania Bożego „nie zabijaj”, mającego obejmować także płody i zarodki, dochodzi do sytuacji, w których umiera nie tylko płód, lecz także matka. Idea absurdalnego posłuszeństwa Bogu, który wydał jakiś nakaz, skutkuje tym, że godzimy się na śmierć naszych bliźnich, gdyż spełnienie woli Boga jest ważniejsze niż ratowanie życia ciężarnej kobiety, bo i tak nie ma ona szansy donosić ciąży. Nie plamiąc sobie rąk usunięciem ciąży, przestrzegając dekalogu, nie chcąc obrazić Boga złamaniem jego absurdalnych przykazań, wydajemy na śmierć bezbronną kobietę. Pozostajemy jednak zgodni z nauką Jezusa – najpierw trzeba służyć Bogu, potem dopiero ludziom.
AN: To przypomina historię Abrahama, który w imię posłuszeństwa absurdalnemu żądaniu Boga gotów był zabić syna.
IZ: Niestety, nie jest to jedyna mroczna strona przykazania miłości bliźniego. Są i inne. Chociażby samo pojęcie miłości jako troski o najwyższe dobro człowieka, które w pewnych sytuacjach dopuszcza stosowanie przemocy wobec bliźnich. Równie kłopotliwe jest rozwinięcie przykazania miłości w postaci nakazu miłowania nieprzyjaciół.