Ona – tajemnicza outsiderka, skrywająca swoją tożsamość przed światem. Trzyma wszystkich na dystans. Pewne jest tylko jedno: bezbłędnie rozpoznaje, gdy ktoś kłamie. On – psycholog policyjny, który odbudował swój świat po rodzinnej tragedii.


Czy Cyrus Haven odkryje wraz z Evie Cormac potworną prawdę kryjącą się za morderstwem młodej utalentowanej łyżwiarki? Czy nadzwyczajne umiejętności Evie wystarczą, aby rozwiązać sprawę, w której wszyscy kłamią? I czy Cyrus uratuje Evie przed nią samą?

DZIEWCZYNA BEZ PRZESZŁOŚCI
Zmarznięta, głodna i brudna. Nie wiadomo, kim jest, ani kto ją skrzywdził. Wiadomo, że nikt jej nie szukał.

Po sześciu latach od odnalezienia Evie jej tożsamość pozostaje tajemnicą. Nikomu nie udało się do dziewczyny zbliżyć na tyle, aby zrozumieć, co skrywa pod maską agresywnej i nieprzewidywalnej outsiderki. Jedyną pewną rzeczą jest to, że bezbłędnie rozpoznaje, gdy ktoś kłamie.

CHŁOPAK, KTÓRY PRZETRWAŁ
Dwadzieścia lat temu Cyrus Haven wrócił po szkole do domu. Od wejścia czuł, że wydarzyło się coś bardzo złego. Kiedy odkrył, że jego starszy brat zamordował oboje rodziców i dwie siostrzyczki, cały świat chłopaka legł w gruzach.

Dziś Haven pracuje jako policyjny psycholog. Gdy spotyka na swojej drodze intrygującą Evie Cormac, postanawia wspólnie z nią odkryć potworną prawdę kryjącą się za morderstwem młodej mistrzyni łyżwiarstwa.

***

• Robotham jest absolutnym mistrzem!
STEPHEN KING

• Uwielbiam książki tego gościa!
LEE CHILD

• Nie będziecie w stanie się od niej oderwać.
KARIN SLAUGHTER

Michael Robotham
Dobra dziewczyna, zła dziewczyna
Przekład: Maciej Studencki
Seria „Znak Crime”
Wydawnictwo Znak
Premiera: 28 lutego 2024
 
 

1

– Która to z nich? – pytam, nachylając się ku szybie okna obserwacyjnego.
– Blondynka, w zbyt dużym swetrze. Siedzi osobno.
– I nie powiesz mi, po co mnie tu ściągnąłeś?
– Nie chcę wpływać na twoją decyzję.
– A o czym decyduję?
– Na razie się jej przyjrzyj.
Patrzę znów na grupę nastolatków, dziewcząt i chłopców. Większość z nich ma na sobie dżinsy i koszulki z długimi rękawami, obciągniętymi maksymalnie, jak się da, by ukryć ślady samookaleczeń. Niektórzy z nich się tną, inni przypalają lub drapią, jeszcze inni to bulimicy, anorektycy albo dotknięci nerwicą natręctw, piromani, socjopaci, narcyzowie czy też cierpiący na ADHD. Niektórzy się obżerają lub nadużywają narkotyków, inni połykają przedmioty albo celowo wbiegają na ściany, czy niepotrzebnie ryzykują.
Evie Cormac siedzi z podciągniętymi kolanami, niemal tak, jakby nie ufała, że może postawić nogi na podłodze. Ładna i naburmuszona, mogłaby mieć równie dobrze osiemnaście lat, jak i czternaście. Nie wygląda jeszcze na kobietę, czy nawet dziewczynę gotową pożegnać się z dzieciństwem, lecz w jej rysach kryje się coś ponadczasowego i niezmiennego, jak gdyby widziała już wszystko, co w życiu najgorsze, i przetrwała to. Jej brązowe oczy okalają zagęszczone rzęsy, a tlenione włosy ma przycięte na rozwichrzonego boba. Przytrzymuje rękawy swetra dłońmi zaciśniętymi w pięści, rozciągając dekolt tak, że poniżej brody widać wzorek czerwonych wybroczyn: mogą to być malinki albo ślady czyichś palców.
Adam Guthrie stoi obok mnie i przygląda się Evie, tak jakby była najnowszym nabytkiem w Twycross Zoo.
– Dlaczego się tu znalazła? – pytam.
– Jej najnowsze osiągnięcie to napaść kwalifikowana. Złamała komuś szczękę cegłówką.
– Jej najnowsze osiągnięcie?
– No, ma ich parę na koncie.
– Ile?
– Za mało. Nie warto wspominać.
Próbuje być zabawny albo udaje nierozgarniętego. Nasza rozmowa toczy się w Langford Hall, domu wychowawczym w Nottingham, gdzie Guthrie pracuje jako opiekun. Ma na sobie glany, workowate dżinsy i sportową bluzę – na siłę chce wyglądać na „jednego z nich”, kogoś zaangażowanego w nastoletnie konflikty i przestępczość nieletnich, a nie na źle opłacanego urzędnika państwowego niskiego szczebla z żoną, kredytem hipotecznym i dwójką dzieci. Uczyliśmy się razem na uniwersytecie i mieszkaliśmy w tym samym akademiku. Nie powiedziałbym, że łączyła nas przyjaźń, raczej przelotna znajomość; mimo to kilka lat temu poszedłem na jego ślub i przespałem się z jedną z druhen. Nie wiedziałem, że była najmłodszą siostrą Guthriego. Czy robiłoby mi to różnicę? Nie jestem pewien. W każdym razie Adam nie ma mi tego za złe.
– Gotów?
Kiwam głową.
Wchodzimy do pomieszczenia i zajmujemy dwa krzesła w kręgu nastolatków, którzy patrzą na nas z mieszaniną znudzenia i podejrzliwości.
– Mamy dzisiaj gościa – oznajmia Guthrie. – Przedstawiam wam Cyrusa Havena.
– Co to za typ? – pyta jedna z dziewczyn.
– Jestem psychologiem – odpowiadam.
– Rany, następny! – komentuje dziewczyna, krzywiąc się niemiłosiernie.
– Cyrus prowadzi tu obserwację.
– Nas czy ciebie?
– Wszystkich razem.
Patrzę, czy Evie jakoś zareaguje, ale tylko beznamiętnie się na mnie gapi.
Guthrie zakłada nogę na nogę, nogawka spodni podnosi się, odsłaniając bezwłosą kostkę. Wesoły z niego facet, taki, co to na początku rozmowy zawsze zaciera dłonie w przewidywaniu dobrej zabawy.
– Zacznijmy od prezentacji, dobrze? Chciałbym, żeby każde z was przedstawiło się Cyrusowi imieniem i nazwiskiem, powiedziało, skąd jest i dlaczego się tu znalazło. Kto pierwszy?
Nikt się nie zgłasza.
– Może ty, Alano?
Dziewczyna kręci odmownie głową. Siedzę dokładnie naprzeciwko Evie. Patrzę na nią, a ona dobrze o tym wie.
– Holly? – proponuje Guthrie.
– E, nie.
– Evie?
Wywołana nie odpowiada.
– Miło, że założyłaś dzisiaj trochę więcej ciuchów – zauważa Guthrie. – Ty też, Holly.
Evie parska.
– Ale to był uprawniony protest – odzywa się z nagłym ożywieniem Holly. – Sprzeciwiałyśmy się przestarzałym założeniom klasowym i płciowym, na których opiera się ten zdominowany przez białych mężczyzn gułag!
– Dziękuję, towarzyszko – odpowiada sarkastycznie Guthrie. – To może zaczniemy od ciebie, Nathan?
– Nie nazywaj mnie tak! – mówi tyczkowaty chłopak z pryszczami na czole.
– A jak cię mam nazywać?
– Nat.
– Nad czym? – pyta Evie.
Chłopak w odpowiedzi literuje:
– N… A… T.
Guthrie wyjmuje z kieszeni wydzierganego na drutach małego niedźwiadka i rzuca go Natowi.
– Mówisz pierwszy. Pamiętajcie, ten, kto trzyma misia, ma prawo mówić. Nikt inny wtedy nie przerywa.
Chłopak podrzuca misia na udzie.
– Pochodzę z Sheffield. Jestem tu, bo nasrałem w volkswagenie sąsiada, kiedy zostawił go otwartego.
Wokół rozlegają się chichoty. Evie się do nich nie przyłącza.
– Dlaczego to zrobiłeś? – pyta Guthrie.
Nat nonszalancko wzrusza ramionami.
– Dla jaj.
– Na fotelu kierowcy? – pyta Holly.
– Taa. Pewnie. A gdzie indziej? Kutafon poskarżył się policji, więc razem z kumplami spuściliśmy mu łomot.
– Czy gryzie cię przez to sumienie? – pyta Guthrie.
– E, nie, wcale nie.
– Musieli wstawić mu w czaszkę metalowe płytki.
– Taa, ale był ubezpieczony i dostał odszkodowanie, a moja mamcia musiała zapłacić grzywnę, więc na moje to ten kutafon jeszcze na tym zarobił.
Guthrie zaczyna coś mówić, lecz zmienia zdanie, zapewne zdając sobie sprawę z daremności dyskusji.
Miś przechodzi w ręce Reebah z Nottingham, boleśnie chudej dziewczyny, która zaszyła sobie usta, ponieważ ojciec próbował zmuszać ją, żeby jadła.
– Żebyś co jadła? – pyta inna dziewczyna, której pulchne uda nie pozwalają jej złączyć kolan.
– Jedzenie.
– Ale jakie?
– Tort urodzinowy.
– Ale z ciebie idiotka.
Guthrie przerywa im:
– Proszę, Cordelio, tylko bez krytycznych komentarzy. Możesz mówić, kiedy masz misia.
– To mi go daj – mówi tamta, porywając niedźwiadka z kolan Reebah.
– Hej, ale ja nie skończyłam!
Dziewczyny walczą przez chwilę, aż wkracza Guthrie, lecz Reebah zapomniała tymczasem, co chciała powiedzieć.
Miś ląduje u nowej mówczyni.
– Nazywam się Cordelia i jestem z Leeds i jak ktoś mnie wkurzy, to mu przywalę, co nie? Nie ma, że boli.
– Wściekasz się wtedy? – upewnia się Guthrie.
– Taa.
– A co powoduje u ciebie wściekłość?
– No jak ludzie mówią, że jestem gruba.
– Jesteś gruba – wtrąca Evie.
– Weź się, kurwa, zamknij! – ryczy Cordelia, wstając gwałtownie. Jest dwa razy większa od Evie. – Powtórz to, a ci przyjebię!
Guthrie staje pomiędzy nimi.
– Evie, przeproś.
Dziewczyna uśmiecha się słodko.
– Przepraszam, że nazwałam cię „grubą”, Cordelio. Wydaje mi się, że straciłaś parę kilo. Jesteś wręcz wysmukła.
– A co to znaczy? – pyta tamta.
– Chuda.
– Spierdalaj!
– Okej, uspokójmy się może – interweniuje znowu Guth­rie. – Cordelio, dlaczego się tu znalazłaś?
– Dorosłam za wcześnie – wyjaśnia dziewczyna. – Straciłam dziewictwo, jak miałam jakieś jedenaście lat. Spałam z facetami i spałam z laskami i paliłam sporo trawy. Jak miałam dwanaście lat, spróbowałam heroiny, a jak trzynaście, amfy.
Evie przewraca oczami.
Cordelia patrzy na nią spode łba.
– Mama zakapowała mnie policjantom, więc próbowałam ją otruć płynem do podłóg.
– Żeby ją ukarać? – pyta Guthrie.
– Może i tak – stwierdza Cordelia. – To był taki eksperyment, co nie? Chciałam zobaczyć, co się stanie.
– I podziałało? – pyta Nat.
– Nie – odpowiada dziewczyna. – Powiedziała, że zupa smakuje śmiesznie i nie dokończyła porcji, a potem się porzygała i to wszystko.
– Powinnaś była użyć tojadu – mówi Nat.
– Co to jest?
– Taka roślina. Słyszałem, że jeden ogrodnik umarł, bo dotknął liści.
– Mama nie lubi grzebać w ziemi – oznajmia Cordelia. Najwyraźniej nie zrozumiała, o co chodziło chłopakowi.
Guthrie przekazuje misia Evie.
– Twoja kolej.
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Szczegóły mojego życia nie są ważne.
– Nieprawda.
Evie wzdycha i pochyla się, opierając łokcie na kolanach i ściskając misia dłońmi. Zmienia akcent.
– Mój ojciec był stale doskonalącym się belgijskim piekarzem. Zboczkiem z narkolepsją. Moja matka: piętnastoletnia prostytutka z Francji z płetwiastymi stopami.
Śmieję się, a wszyscy się na mnie gapią.
– To z Austina Powersa – wyjaśniam. Kolejne tępe spojrzenia. – No, z filmu… z Mikiem Myersem… To mówiła jedna z postaci, Doktor Zło.
Wciąż nic.
Evie przybiera szorstki szkocki akcent:
– Zaraz, zaraz. Gdzie jest sracz? Głowa żółwia już wyłazi.
– To mówi Gruba Świnia – dopowiadam.
Dziewczyna się uśmiecha, ale Guthrie spogląda na mnie z irytacją, tak jakbym rozbudzał buntownicze nastroje.
Wywołuje kolejną nastolatkę, tę z błękitnym pasmem we włosach i kolczykami w uszach, brwiach i nosie.
– Co cię tu sprowadza, Sereno?
– To długa historia.
Wokoło rozlega się chór jęków.
Serena opowiada historię swojego życia: w wieku szesnastu lat jako uczennica pojechała do Stanów Zjednoczonych na wymianę i zamieszkała w Ohio, z pewną rodziną, której syn odsiadywał wyrok za morderstwo. Upierali się, żeby Serena co dwa tygodnie go odwiedzała, i to w najseksowniejszych ciuszkach: krótkich spódniczkach i koszulkach z dużym dekoltem.
– Siedział po drugiej stronie szyby, a jego ojciec cały czas mówił mi, żebym się pochyliła i pokazała synowi cycki.
Evie kicha w zgięcie łokcia, a krótki, ostry dźwięk bardzo przypomina stłumione:
– Ale kit!
Serena patrzy na nią wrogo, mimo to ciągnie opowieść:
– Jednej nocy, kiedy spałam, ojciec tego chłopaka przyszedł do mojego pokoju i mnie zgwałcił. Za bardzo się bałam, żeby powiedzieć o tym rodzicom, czy zadzwonić na policję. Byłam sama w obcym kraju, tysiące kilometrów od domu. – Rozgląda się po grupie, mając nadzieję, że ktoś okaże jej współczucie.
Evie znów kicha, przy czym rozlega się ten sam odgłos.
Serena usiłuje ją ignorować.
– Gdy wróciłam do domu, zaczęłam mieć problemy, piłam i się cięłam. Rodzice posłali mnie do terapeuty. Z początku wydawał się bardzo miły, ale potem próbował mnie zgwałcić.
– Do nagłej cholery! – wykrzykuje Evie i wzdycha z niesmakiem.
– Ej, nikogo tu nie osądzamy – upomina ją Guthrie.
– Ale ona wciska kit. Jaki jest sens opowiadania sobie nawzajem historii, jeżeli ludzie zmyślają?
– Pierdol się! – wybucha Serena, pokazując Evie środkowy palec.
– Odwal się! – odpowiada tamta.
Serena skacze na równe nogi.
– Ty świrusko! Wszyscy wiedzą, że jesteś pojebana!
– Proszę, usiądź – mówi Guthrie, usiłując uspokoić dziewczyny.
– Nazwała mnie zasraną kłamczynią!
– Nieprawda – protestuje Evie. – Nazwałam cię pierdolniętą zasraną kłamczynią!
Serena przemyka pod uniesionym ramieniem Guthriego i rzuca się na Evie, strącając ją z krzesła. Padają na podłogę. Evie wybucha śmiechem, tylko zasłania się przed ciosami.
Rozlega się alarm i do pokoju terapii grupowej wpadają ochroniarze, którzy odciągają Serenę. Reszta nastolatków zostaje odesłana do swoich pokojów – poza Evie. Dziewczyna wstaje z podłogi i otrzepuje się, po czym dotyka kącika ust; rozmazuje kroplę krwi między kciukiem a palcem wskazującym.
Podaję jej chusteczkę.
– Wszystko w porządku?
– Tak, świetnie. Bije jak baba.
– Co ci się stało w szyję?
– Ktoś próbował mnie udusić.
– Dlaczego?
– Moja mina prowokuje ludzi.
Podnoszę krzesło i wskazuję jej gestem, żeby usiadła. Robi to, a po chwili zakłada nogę na nogę, odsłaniając elektroniczną bransoletę na kostce.
– Dlaczego to nosisz?
– Myślą, że spróbuję uciec.
– A spróbujesz?
Dziewczyna unosi palec do ust i ucisza mnie.
– Jak tylko będzie okazja.

2

Guthrie czeka na mnie w pubie Pod Żelaznym Facetem, nazwanym tak ze względu na sąsiedztwo huty Stanton, zamkniętej lata temu. Balansuje na hokerze z pustym kuflem pomiędzy łokciami, patrząc jak barman nalewa następne piwo.
– Jesteś tu stałym klientem? – pytam, siadając obok.
– Uciekam tutaj – odpowiada. Palce ma pękate i blade, a jeden z nich ozdabia potrójna obrączka.
Barman pyta, co mi nalać. Kręcę odmownie głową, a Guthrie wydaje się rozczarowany perspektywą samotnego picia. Nad jego ramieniem widzę dalszą część pubu ze stołem bilardowym i jednorękimi bandytami, które dzwonią i świecą niczym wesołe miasteczko.
– Dobrze wyglądasz – odzywam się. To kłamstwo. – Jak tam w małżeństwie?
– Fantastycznie. Wspaniale. Cały czas tyję. – Klepie się po brzuchu. – Powinieneś sam spróbować.
– Tycia?
– Małżeństwa.
– A jak dzieciaki?
– Rosną jak zielsko. Mamy dwójkę, chłopca i dziewczynkę, osiem i pięć lat.
Nie pamiętam imienia jego żony, ale kojarzę, że pochodzi z Europy Wschodniej, mówi z silnym akcentem, a na ślubie miała na sobie suknię wyglądającą jak bardzo nieudana robota kiepskiego krawca. Guthrie poznał ją, kiedy uczył na pół etatu angielskiego w pewnej szkole językowej w Londynie.
– I co myślisz o Evie? – pyta.
– Naprawdę czarująca.
– Jest jedną z nich.
– Z jakich nich?
– Żywych wykrywaczy kłamstw.
Tłumię śmiech, a mój rozmówca wydaje się urażony.
– Widziałeś ją. Wiedziała, kiedy kłamali. Wykrywa łgarstwa jak prawdoznawczyni, taka, o jakich pisałeś.
– Przeczytałeś moją pracę?
– Od deski do deski.
Krzywię się.
– To było osiem lat temu.
– Ale została opublikowana.
– I doszedłem w niej do wniosku, że prawdoznawcy nie istnieją.
– Nie, nie, napisałeś, że pojawiają się bardzo rzadko, może raz na pięćset osób, a najlepsi z nich osiągają stałe wyniki na poziomie osiemdziesięciu procent prawidłowych odpowiedzi. Napisałeś także, że osoba, której nie przeszkadzałyby emocje czy brak znajomości tematu, mogłaby rozwinąć jeszcze bardziej niezwykłe umiejętności. Osoba taka funkcjonowałaby na wyższym poziomie.
„Chryste, on to naprawdę przeczytał!”
Mam ochotę przerwać tę rozmowę i powiedzieć Guthriemu, że się myli. Spędziłem dwa lata, badając prawdoznawców, zapoznając się z literaturą przedmiotu i dotychczasowymi badaniami, a także poddając testom ponad trzy tysiące ochotników. Evie Cormac jest za młoda na prawdoznawczynię. Zwykle są to osoby w średnim wieku lub starsze, zdolne czerpać ze swoich doświadczeń zawodowych: detektywi, sędziowie, prawnicy, psychologowie lub agenci tajnych służb. Nastolatki są zbyt zajęte przeglądaniem się w lustrze lub wpatrywaniem w ekran smartfona, by umieć odczytać subtelne, niemal niedostrzegalne zmiany w ekspresji rozmówców lub tonie głosu, czy też niuanse mowy ich ciał.
Guthrie czeka na moją reakcję.
– Sądzę, że się mylisz – mówię.
– Ale widziałeś przecież, jak Evie to robi.
– Jest bardzo sprytną nastolatką i doskonale manipuluje otoczeniem.
Kolega wzdycha i zagląda do opróżnionego w połowie kufla.
– To ona mnie do tego doprowadziła.
– Do czego?
– Do pijaństwa. Według lekarza mam ciało sześćdziesięciolatka: wysokie ciśnienie, otłuszczone serce i niemalże marską wątrobę.
– I niby dlaczego to wina Evie?
– Za każdym razem, kiedy z nią rozmawiam, mam ochotę zwinąć się w kłębek i łkać. W tym roku wziąłem dwa miesiące wolnego z powodu stresu, ale to nie pomogło. Teraz żona straszy mnie rozwodem, jeżeli nie zgodzę się na terapię małżeńską. Nie wspominałem o tym nikomu, ale jakimś cudem Evie się o tym dowiedziała.
– Jak?
– A jak myślisz? – Guthrie nie czeka na moją odpowiedź: – Wierz mi, dziewczyna potrafi rozpoznać, kiedy ludzie kłamią.
– Nawet gdyby tak było, nie rozumiem, co ja tu robię.
– Mógłbyś jej pomóc.
– Jak?
– Evie złożyła do sądu podanie o zwolnienie, jednak nie jest jeszcze gotowa, by opuścić Langford Hall. Ma dysleksję, jest aspołeczna i agresywna. Z nikim się nie zaprzyjaźniła, nikt jej nie odwiedza. Stanowi niebezpieczeństwo dla siebie i innych.
– Jeżeli ma osiemnaście lat, to ma prawo iść swoją drogą.
Guthrie zastanawia się i poluzowuje kołnierzyk.
– Nikt nie zna jej prawdziwego wieku.
– Co masz na myśli?
– Nigdzie nie ma jej aktu urodzenia.
Mrugam kilka razy.
– Ależ musi coś być. Akta szpitalne, raport położnej, papiery ze szkół…
– Nie ma żadnych zapisów.
– To niemożliwe.
Guthrie niespiesznie dopija piwo i daje barmanowi znak, by nalał kolejne. Obniża głos do szeptu:
– To, co ci zaraz powiem, jest w najwyższym stopniu poufne. Rozumiesz, ściśle tajne. Nie wolno ci pisnąć nikomu ani słowa.
Chce mi się śmiać. Adam to facet, który kompletnie nie wygląda na szpiega.
– Cyrusie, mówię poważnie.
– Dobrze już, dobrze.
Przybywa jego następne piwo: Guthrie umieszcza je na tekturowej podkładce i czeka, aż barman odejdzie poza zasięg słuchu. Promień światła, w którym unoszą się setki drobin kurzu, wpada ukośnie przez okno, wprowadzając w pubie sakralną atmosferę. Mam wrażenie, jakbyśmy siedzieli w konfesjonale.
– Evie to dziewczyna z pudełka.
– Kto?
– Aniołek.
Natychmiast dociera do mnie, co to znaczy, ale i tak protestuję:
– To niemożliwe.
– To ona.
– Ale tamto było…
– Sześć lat temu.
Przypominam sobie całą historię: odnaleziono dziewczynkę, mieszkającą w tajnym pokoju domu w północnym Londynie. Dawano jej jedenaście, może dwanaście lat, lecz ważyła mniej niż dziecko o połowę młodsze. Z kudłatą czupryną i dzikim wzrokiem, bardziej zwierzęcym niż ludzkim, mogłaby uchodzić za dziecko wychowane przez wilki.
Jej kryjówka znajdowała się może o metr od miejsca, gdzie policja odkryła rozkładające się ciało siedzącego na fotelu mężczyzny, którego zatorturowano na śmierć. Dziewczynka mieszkała ze zwłokami przez wiele tygodni, wymykając się stamtąd tylko po to, by kraść jedzenie dla siebie i dwóch psów, przebywających w klatce w ogródku.
Cały świat widział pierwsze zdjęcia: policjantka przeszkolona do sytuacji nadzwyczajnych wnosząca po służbie dziecko przez drzwi szpitala. Dziewczynka nie pozwoliła się dotknąć nikomu innemu i prawie się nie odzywała, poprosiła tylko o jedzenie i zapytała, czy z psami wszystko w porządku.
Pielęgniarki ochrzciły ją mianem Aniołka, ponieważ jakoś musiały się do niej zwracać. Szczegóły jej niewoli na długo zdominowały serwisy informacyjne. Wszyscy pytali, kim jest, skąd pochodzi i jak udało jej się przeżyć.
Guthrie czeka, aż załapię.
– Nigdy jej nie zidentyfikowano – wyjaśnia. – Policja próbowała wszystkiego, sprawdziła akta osób zaginionych, DNA, rentgen kości, stałe izotopy… Jej zdjęcie obiegło cały świat, ale bez rezultatu.
„Jak dziecko może pojawić się znikąd, bez śladu po narodzinach ani żadnych kolejnych wydarzeniach z jego życia?”
Guthrie ciągnie:
– Znalazła się pod kuratelą sądową. Nadano jej nowe imię i nazwisko: Evie Cormac. Minister spraw wewnętrznych zastosował wobec niej paragraf trzydzieści dziewięć, zakazując komukolwiek ujawniania jej tożsamości, miejsca pobytu, czy też utrwalania jej wizerunku na zdjęciach lub filmach.
– Kto o tym wie?
– W Langford Hall tylko ja.
– Dlaczego się tu znalazła?
– Bo nie ma żadnego innego miejsca.
– Nie rozumiem.
– Umieszczano ją w dwunastu różnych rodzinach zastępczych, ale za każdym razem uciekała albo ją odsyłano. Zajmowało się nią czworo opiekunów społecznych, troje psychologów i Bóg wie ilu pracowników socjalnych. Ja jestem ostatni.
– A co z jej zdrowiem psychicznym?
– Zaliczyła pozytywnie wszystkie testy, od Balthazara do Winslowa.
– No dobrze, ale wciąż nie rozumiem, po co tu jestem.
Poziom płynu w kuflu opada o parę centymetrów, gdy Guthrie przełyka piwo. Rozgląda się po barze.
– Jak już wspomniałem, Evie znajduje się pod kuratelą sądu, co oznacza, że wszystkie ważne decyzje dotyczące jej życia podejmuje Wysoki Trybunał, podczas gdy lokalne władze nadzorują codzienną opiekę. Dwa miesiące temu Evie złożyła podanie o zaklasyfikowanie jej jako osoby dorosłej.
– Jeżeli uznają, że ukończyła osiemnaście lat, to będzie miała pełne prawo, żeby sama o sobie decydować – dopowiadam.
Guthrie spogląda na mnie ze łzami w oczach.
– Ale jest niebezpieczna, dla siebie i innych. Jeżeli jej się uda… – Drży, przez co nie może skończyć zdania. – Wyobraź sobie kogoś o jej umiejętnościach.
– Mówisz tak, jakby to była jakaś supermoc.
– Bo jest – odpowiada poważnie.
– Wydaje mi się, że przesadzasz.
– Przekabaciła cię w parę minut.
– To, że jest spostrzegawcza, nie znaczy jeszcze, że można ją uznać za prawdoznawczynię.
Unosi brwi, tak jakby spodziewał się po mnie czegoś więcej.
– Myślę, że próbujesz przedstawić ją w fałszywym świetle.
– Chciałbym, żeby tak było! – oznajmia. – Ale nie z tego powodu cię wezwałem. Naprawdę sądzę, że mógłbyś jej pomóc. Wszyscy inni zawiedli.
– Czy kiedykolwiek opowiadała, co się z nią stało, to znaczy w tamtym domu?
– Nie. Według siebie samej nie ma przeszłości, rodziny ani żadnych wspomnień.
– Wyparła je.
– Być może. W tym samym czasie jednak kłamie, przemilcza, ściemnia i manipuluje. To prawdziwy koszmar.
– Nie sądzę, żeby była prawdoznawczynią – upieram się.
– Dobra.
– Co z akt możesz mi pokazać?
– Dostarczę ci je. Niektóre szczegóły z okresu zaraz po jej odnalezieniu zostały wykreślone, by ochronić jej nową tożsamość.
– Wspominałeś, że Evie złamała komuś szczękę. Komu? – pytam.
– Pewien mężczyzna z obsługi znalazł w jej pokoju dwa tysiące funtów. Uznał, że musiała ukraść te pieniądze, więc je zabrał, twierdząc, że przekaże policji.
– I co dalej?
– Evie wiedziała, że kłamie.
– Skąd wzięła tę forsę?
– Utrzymuje, że wygrała ją w pokera.
– To w ogóle możliwe?
– Nie obstawiałbym przeciwko niej!

3
Aniołek

Fascynuje mnie matematyka palenia papierosów. Zgodnie z plakatem, który pamiętam z przychodni, każdy z nich kosztuje mnie czternaście minut życia. Kiedy dodam do tego sześć na sam akt palenia, wychodzi w sumie dwadzieścia minut. Godzina życia za każde trzy papierosy. Podobają mi się te liczby.
Pozwalają mi tylko na cztery dziennie i muszę je wypalić na zewnątrz, na dziedzińcu, pod okiem kogoś z obsługi, gotowego skonfiskować mi zapalniczkę, w razie gdybym spróbowała podpalić budynek.
Ssę chciwie filtr i zatrzymuję dym, wyobrażając sobie toksyczne chemikalia i czarną smołę zatykającą mi płuca, wywołującą raka, rozedmę, albo niszczącą mi zęby. Wiem, to powolna śmierć, ale na tym polega życie, no nie? Długie, rozciągnięte w czasie samobójstwo.
Siedzę na ławce i czuję chłód betonu przez dziurawe lewisy koloru indygo (które ukradłam ze sklepu Primark). Wsuwam palec w jedną z postrzępionych szpar i poszerzam rozdarcie aż do szwu. Naciskam kciukiem skórę na udzie, potem go unoszę i obserwuję, jak krew z powrotem napływa do bladej plamy. Jestem na bosaka, lecz nie czuję zimna. Bywałam w chłodniejszych miejscach i miewałam wtedy na sobie mniej ciuchów.
Opieram stopę na kolanie. Zaczynam zdzierać lakier z paznokci u stopy, bo kolor już mi się nie podoba. Jest zbyt dziewczęcy i głupi. Nigdy nie powinnam nosić pastelowych kolorów, odcieni różu i fioletu. Kiedyś eksperymentowałam z czarnym, ale wtedy paznokcie wyglądały niezdrowo.
Wspominam ostatnią sesję grupową. Guthrie przyprowadził na nią gościa, świrologa o dziwnym imieniu Cyrus. Jak na starego faceta, tak gdzieś po trzydziestce – całkiem przystojny, z gęstymi, ciemnymi włosami i zielonymi, smutnymi oczami, tak jakby tęsknił za domem albo kimś bliskim. Nie mówił za dużo, ale patrzył i słuchał. Większość facetów gada za dużo i rzadko słucha. Mówią o sobie, wydają rozkazy albo podejmują decyzje. W ich wzroku czai się okrucieństwo albo głód, ale rzadko smutek.
Davina stuka w okno i potrząsa dredami.
– Do kogo mówisz, Evie?
– Do nikogo.
– Wracaj już do środka.
– Jeszcze nie skończyłam.
Davina jest jedną z „opiekunek”. Ten tytuł sprawia, że Langford Hall wydaje się internatem przy szkole, a nie „domem wychowawczym”, co oznacza w gruncie rzeczy więzienie. Drzwi zamyka się tu na klucz, a kamery obserwują korytarze. Gdyby mi odwaliło, trzyosobowy „zespół kontroli i zabezpieczania” przydusiłby mnie do podłogi i związał jak świątecznego indyka do pieczenia.
Davina znów stuka w okno i pokazuje gestem jedzenie. Lunch jest gotowy.
– Nie jestem głodna.
– Ale musisz jeść!
– Nie czuję się dobrze.
– Chcesz kolejną czerwoną kartkę?
Czerwone kartki dostaje się za niegrzeczne zachowanie i obelgi rzucane opiekunom. Nie mogę sobie pozwolić na kolejną, bo nie pojadę na niedzielną wycieczkę. W tym tygodniu wybieramy się na film do Cineworld. Życie zawsze wydaje mi się lepsze, kiedy siedzę w ciemności z ciepłym wiaderkiem popcornu pomiędzy udami i oglądam cudze gówniane życie.
Nikt nigdy nie dostał zielonej kartki. W tym celu musiałabym chyba wyleczyć raka, zapewnić pokój na świecie albo pozwolić, żeby pani Porter podglądała mnie nagą pod prysznicem (oczywiście dotyczy to tylko dziewczyn, pani Porter nie patrzy tak samo na chłopców).
Zgniatam papierosa o cegły, obserwując, jak iskry rozbłyskują i gasną, a potem wyrzucam peta do błotnistego ogródka. Davina po raz kolejny puka w szybę, ostro i rytmicznie. Przewracam oczami, a ona celuje we mnie palcem. Podnoszę peta i trzymam go wysoko, bezgłośnie pytając: „Zadowolona?”, a potem wrzucam go sobie do ust, żuję i przełykam. Otwieram je szeroko, w środku nic nie ma.
Davina z obrzydzeniem kręci głową.
Wracam do pokoju, szoruję zęby, nakładam więcej tuszu do rzęs i podkładu, żeby ukryć piegi. Nie zarobię punktów karnych, jeśli nie spóźnię się na posiłek więcej niż kwadrans. Kiedy wchodzę do jadalni, większość pozostałych dzieciaków już kończy jeść. Z nudów szybko robią się głodne. W pomieszczeniu śmierdzi przypieczonym serem i rozgotowaną brukselką. Biorę tacę i mijam pojemniki z gorącymi daniami. Nakładam sobie dwa kubeczki jogurtu, banana i pudełko musli.
– To na śniadanie – zauważa kucharka po drugiej stronie lady.
– Nie jadłam śniadania.
– A czyja to wina? – Zabiera mi musli.
Szukam wzrokiem wolnego miejsca. Za każdym razem, kiedy je wypatrzę, ktoś przesuwa się szybko, żeby zająć je przede mną. Wszyscy się w to bawią. W końcu jedna z dziewczyn spóźnia się z reakcją. Dopadam krzesła jako pierwsza.
– Świruska! – mruczy tamta.
– Dziękuję.
– Lesba!
– Zbytek łaski.
– Debilka!
– Bardzo mi miło.
Odrywam wieczko od kubka z jogurtem i zaczynam go wsuwać łyżeczką, obracając ją w ustach do góry dnem i wpychając język w jej wklęsłość. Za mną przez cały czas ktoś się kręci, więc trzymam tacę jedną ręką, żeby nikt jej nie wywrócił.
Nie mogę ich powstrzymać przed pluciem ani wrzucaniem mi do jedzenia glutów z nosa, ale obecnie zdarza się to rzadko, bo większość z nich się mnie boi. To samo dotyczy opiekunów, a zwłaszcza pani Porter, która mówi o mnie „to diabelskie dziecko”.
Nie mam nic przeciwko temu, ponieważ sama traktuję siebie okrutniej niż ktokolwiek z kadry. Nikt nie potrafi nienawidzić mnie tak jak ja. Nienawidzę swojego ciała i myśli. Jestem brzydka, głupia i brudna. Towar uszkodzony. Nikt mnie nigdy nie będzie chciał.
Prześladowca warczy. Prześladowca się śmieje. Prześladowca wygrywa.

4

Słońce powoli opada ku zachodowi, a jesień zieje chłodem. Biegnę przez Parkside, a potem zygzakiem przemykam przez bramę do Wollaton Park, gdzie wita mnie tablica ostrzegająca, że wkraczam właśnie na teren rykowiska jeleni, gdzie nie wolno wyprowadzać psów bez smyczy. Na niebie pełno jest bladych smug kondensacyjnych po przelatujących tędy odrzutowcach.
Mknę przez tunel nagich drzew, a asfalt pod nogami porusza się niby taśmociąg. W polu widzenia pojawiają się – a potem z niego znikają – ławki, klomby, przechodnie i rowerzyści. Obiegam dwa razy jezioro, zanim ruszę pod górę, ku elżbietańskiej posiadłości, od której wziął nazwę park. Na widok Wollaton Hall kiedyś zapierało mi dech w piersi, ale teraz męczy mnie splendor tego pałacu, który wygląda, jakby został zbudowany na pokaz.
Jelenie unoszą głowy, przerywając skubanie trawy, a ja przemykam obok nich niczym widmo, wzdłuż alejki lipowej i ku wschodniemu wyjściu z parku. Kłuje mnie w prawym biodrze, ale lubię ten ból: pomaga mi się skupić. Poruszam się swobodnie w krótkich spodenkach, ocieplanej czerwonej wiatrówce, wełnianej czapce i lekkich sportowych butach, zawracam przy Middleton Boulevard i biegnę przez park tą samą trasą, tyle że w przeciwnym kierunku.
Bieganie ma dla mnie wiele aspektów. Spokój. Samotność. Kara. Przetrwanie. W świecie trapionym problemami, których nie kontroluję, mogę nakazać coś swojemu organizmowi, a on to wykona, dopóki będzie w stanie. Kiedy biegnę, rozjaśnia mi się w głowie. Kiedy biegnę, wyobrażam sobie, że dotrzymuję kroku planecie, która obraca się za szybko jak na mój gust.
Myślę o Evie Cormac i z każdą minutą przypominam sobie coraz więcej szczegółów tamtej sprawy. Dziewczynkę odkryto za cienką płytą udającą tylną ścianę obszernej garderoby przy sypialni na piętrze. Dom w północnym Londynie wynajmował Terry Boland, pospolity bandzior. To jego zwłoki znalaz­ła policja w tej samej sypialni sześć tygodni wcześniej. Został przywiązany do fotela, a szyję i głowę usztywniono dodatkowo pasami. Morderca (lub mordercy) za pomocą zakraplacza zaaplikował do uszu Bolanda kwas, który powoli przeżarł bębenki ofiary, a potem zniszczył ślimaka i nerwy słuchowe. Kiedy facet już ogłuchł, sprawca podgrzał palnikiem metalowy pogrzebacz i użył go, by przepalić Terry’emu powieki i rogówkę, aż gałki oczne zagotowały się w oczodołach. Pamiętam to, ponieważ tabloidy wydawały się chorobliwie rozkoszować każdym jednym z tych makabrycznych szczegółów.
W trakcie śledztwa w sprawie tego morderstwa z kryjówki wyłonił się Aniołek. Pielęgniarki oczyściły ją z brudu i umyły włosy, odkrywając blade, piegowate dziecko o twarzy psotnego elfa i brudnobrązowych oczach, zbyt małe, by udźwignąć brzemię własnej historii.
W kolejnych dniach wizerunek dziewczynki zdominował serwisy informacyjne. Zdawało się, że zainteresowała cały naród: o jej losie dyskutowano przy stołach restauracyjnych, w barach hotelowych, ponad płotami dzielącymi sąsiadujące podwórka i w kolejkach do kas w supermarketach. Pojawiały się publiczne apele o informacje i oferty adopcji, a część gazet ufundowała nagrody dla tego, kto wyjaśni jej tajemnicę.
Wiem, jak to jest, gdy ktoś znajdzie się w centrum zainteresowania mediów. Ja też kiedyś przeżyłem coś podobnego: byłem małym, zagubionym chłopcem, którego rodzice i siostry zostały zamordowane. Byłem tam, znam ten ból, widziałem ten film i zostałem do napisów końcowych. Czy to kolejny powód, dla którego Guthrie wybrał właśnie mnie?
Przebiegłszy ostatni kilometr w szybszym tempie niż poprzednie, sprawdzam zegarek. Dobiegam do bramy frontowej, próbując odczytać czas, co wydaje się trudne, ponieważ ciężko dyszę ze zmęczenia. Czterdzieści sekund powyżej mojego najlepszego czasu, ale zupełnie mi to nie przeszkadza.
Otwieram zasuwę w bramie i idę ścieżką do wąskiego, wysokiego domu, mojego gniazda rodowego. Należało kiedyś do moich dziadków, którzy parę lat temu przeszli na emeryturę i wynieśli się na południowe wybrzeże, przedkładając skromny domek w Weymouth ponad zabytek klasy II o sześciu sypialniach, który wygląda, jakby był nawiedzony albo przynajmniej na jego poddaszu więziono szaloną kobietę. Wówczas zaczynał się sypać, teraz niemal się wali. Prawdziwe arcydzieło miejskiego rozkładu.
Na parterze znajdują się dwa wielkie okna wykuszowe i przepięknie rzeźbione drzwi ze żłobkowanymi półkolumnami i witrażami, rzucającymi na chodnik w korytarzu czerwone i zielone wzory, kiedy słońce świeci pod odpowiednim kątem. Z boku stoi garaż, niemal całkowicie porośnięty bluszczem, a od tyłu ciągnie się kamienny mur i zaniedbany trawnik, strzeżony przez stare drzewa. Całość tworzy spokojny zakątek w Wollaton Park.
Jako dziecko wraz z bratem i siostrami spenetrowałem każdą skrytkę, niszę i zakamarek tego domu. Bawiliśmy się tu w chowanego i inne gry, wymagające urojonych pistoletów, mieczy, lochów i smoków. Ćwiczyliśmy skoki z jednego mebla na drugi tak, by nie dotykać podłogi, która była z lawy… albo pokrywały ją jadowite pająki. Teraz dom należy do mnie. To moje dziedzictwo, moje szaleństwo i ostatnie ogniwo łączące mnie z przeszłością.
Co jakiś czas inwestorzy budowlani lub agenci nieruchomości stukają do drzwi lub wpychają swoje wizytówki przez klapkę szczeliny na listy, usiłując przekonać mnie do sprzedaży. Raz popełniłem ten błąd i wpuściłem jednego z nich. Zaczął mówić o salonach przedpołudniowych, kuchniach pomocniczych i oranżeriach, proponując konkretne sumy i zniżki.
– Siedzi pan na żyle złota, ale musimy działać szybko, dopóki rynek nie wystygł – stwierdził wtedy. Powinien był raczej powiedzieć: „Dopóki ten budynek się nie rozleci”.
Sięgam pod doniczkę po zapasowy klucz. Prostując się, zauważam nieoznakowany radiowóz, zaparkowany naprzeciwko domu. Wiem, że to radiowóz, ponieważ z dachu wystają anteny krótkofalówek, a za kółkiem siedzi kwadratowy facet.
Otwieram drzwi i idę do kuchni, wielkiego pomieszczenia o wysokim suficie, z drewnianym stołem i zbieraniną krzeseł od różnych kompletów. Nalewam sobie szklankę wody z kranu.
Odzywa się dzwonek do drzwi, a woda spływa mi po brodzie. Mam ochotę zignorować obie te rzeczy, ale to mi się nie udaje.
Cień za witrażami to policjant w niekształtnym garniturze (a może coś jest nie tak z jego ciałem?). Średniego wzrostu, z krótkimi rękami i włosami na jeża.
– Przepraszam, że pana niepokoję. Chciałem zadzwonić, ale nikt nie miał pana numeru.
– Nie mam telefonu.
– Kim trzeba być, żeby nie mieć telefonu?
– Facetem z pagerem.
Patrzy na mnie, jakbym był niepełnosprawny umysłowo.
Odwracam się i ruszam korytarzem, a on podąża za mną, przedstawiając się pospiesznie:
– Sierżant Alan Edgar z dochodzeniówki. Lenny przysłała mnie po pana.
– Nazywa ją pan Lenny?
Spogląda na mnie z zakłopotaniem.
– Superintendentka Parvel.
Wypijam kolejną szklankę wody. Milczenie działa Edgarowi na nerwy.
– Znaleźliśmy zwłoki nastolatki zaginionej wczoraj wieczorem.
– Gdzie?
– W Clifton, niedaleko ścieżki.
Opłukuję szklankę i stawiam ją na ociekaczu.
– Muszę wziąć prysznic.
– Czekam w samochodzie – oznajmia sierżant, zerkając na sufit, tak jakby dom mógł się w każdej chwili zawalić.
Rozbieram się w łazience na górze i odkręcam kurek. Rury brzęczą i dygoczą, kiedy czekam, aż woda dotrze na piętro, a prysznic zacznie chrząkać i spluwać. Są dni, że przez cały czas leje się z niego lodowaty strumień, tak jakby instalacja sprawdzała moją wytrzymałość, albo ukrop, jakby mnie karała, jednak za każdym razem, gdy wzywam hydraulika, facet proponuje, żebym pozbył się całego systemu grzewczego i zainstalował nowy, na co mnie nie stać.
Pojawia się ciepła woda. No to jeszcze przez jeden dzień będę czysty.
Zakładam stare dżinsy, miękką, flanelową koszulę i oliwkową parkę, a potem wrzucam do kieszeni balsam do ust w pomadce, klucze, gumę do żucia i klips na banknoty. Nie mam żadnych zwierząt domowych, którymi musiałbym się przejmować, żadnych roślin do podlewania ani innych zobowiązań.
Sierżant Edgar otwiera mi drzwi samochodu. Zastanawiam się, czy kumple mówią na niego „Poe”. Są gorsze ksywki, wiem coś o tym. W szkole przezywano mnie „Wirus”, bo rymowało się z imieniem.
– Jest pan psychologiem – mówi Edgar. To nie jest pytanie. – Prowadził pan terapię mojego kumpla od antyterrorystów. Powiedział mu pan, że ma zespół stresu pourazowego i zalecił przejście na emeryturę ze względów zdrowotnych. Nieźle go pan wkurzył.
– Nie mogę rozmawiać o moich przypadkach.
– Prawda. No tak. Pewnie miał pan rację.
„»Pewnie«” znaczy, że według niego się myliłem”.
Często spotyka mnie taka reakcja ze strony policjantów, kiedy odkrywają, czym się zajmuję. Jestem specjalistą, do którego trafiają po tym, jak ich zaatakowano albo postrzelono, kiedy to oni do kogoś strzelali lub byli świadkami tragedii. Oceniam ich stan umysłowy, szukam oznak traumy. Zapobiegam samobójstwom. Umysły funkcjonariuszy potrafią być bardzo wrażliwe.
Milczenie wyraźnie męczy Edgara.
– Skąd pan zna szefową? – pyta.
– Z dawnych czasów.
– Poznaliście się w pracy?
– Kiedy byłem dzieciakiem.
Nie reaguje, ale dobrze wiem, co teraz robi. Próbuje odkopać szczegóły. Wie, co się stało z moją rodziną. Jestem tym chłopcem, który wrócił z treningu piłkarskiego i zastał ojca martwego w salonie, matkę na podłodze kuchni, a bliźniaczki zarąbane na śmierć we własnej sypialni na piętrze. Czy naprawdę odkryłem, że starszy brat siedzi na sofie i ogląda telewizję z nogami opartymi o zwłoki ojca?
Nie daję mu okazji do zadania dalszych pytań.
– Co wiecie o ofierze?
– Jodie Sheehan, piętnaście lat. Ostatni raz widziana żywa na pokazie fajerwerków w ośrodku sportowym Clifton Playing Fields. Rodzice zgłosili jej zaginięcie dzisiaj rano. Zwłoki odkryto niedługo po południu na zalesionym terenie niedaleko Silverdale Walk.
– Kto ją znalazł?
– Kobieta na spacerze z psem.
„Dlaczego to zawsze musi być ktoś, kto wyprowadza psa?”
Przejeżdżamy przez dwa ronda i docieramy do niewielkiego trójkąta uliczek wciśniętych pomiędzy Clifton Lane i strumień Fairham. Wolno stojące domki i bliźniaki pochodzą z czasów powojennych. Wszystkie mają dachy o niewielkim spadzie, płaskie fasady, a od frontu ogródki wielkości znaczka pocztowego.
Znam podobne okolice. W takich miejscach żyją ciężko pracujący, powszechnie szanowani ludzie, którzy próbują nie dać się niskim zarobkom, niepewnemu zatrudnieniu i cięciu wydatków budżetowych, biorąc kolejne etaty, kupując używane samochody i ustalając osiągalne cele zamiast ambitnych.
Skręcamy za róg i dostrzegam tłum na drodze. Ludzie kłębią się i napierają, mając nadzieję dojrzeć zabitą dziewczynę czy też zobaczyć prawdziwą tragedię bez pośrednictwa ekranu telewizora. Dwa radiowozy stoją zaparkowane w poprzek wejścia do ośrodka kultury. Technicy kryminalistyczni w jasnobłękitnych kombinezonach wyciągają srebrne skrzynie zza przesuwnych drzwi furgonetki.
Garstka umundurowanych funkcjonariuszy utrzymuje tłum za pachołkami i taśmą policyjną. Sierżant Edgar błyska im odznaką i unosi taśmę nad moją głową. W tym samym momencie z tłumu wyłania się wielki facet i ryczy:
– Czy to ona? Czy to nasza Jodie?
Ma na sobie żółtawy płaszcz przeciwdeszczowy, ciasno opięty na piersi, a jego głowa zdaje się spoczywać na ramionach niczym kamienna kula.
– Proszę wracać do domu, panie Sheehan – mówi Edgar. – Jak tylko się czegoś dowiemy, poinformujemy pana.
Wielki mężczyzna próbuje się przecisnąć przez kordon policji, ale zostaje odepchnięty. Drugi, młodszy, łapie go za ramię.
– Daj spokój, tato – perswaduje. – Odpuść. – Wygląda jak mniejsza wersja ojca, z której ktoś spuścił powietrze, z krótkimi włosami i długimi baczkami, zachodzącymi daleko na policzki.
– Biedne skurczybyki – mruczy Edgar.
Idziemy gęsiego asfaltową ścieżką do sporego zagajnika otoczonego bujną łąką. Dochodzi szesnasta trzydzieści i już robi się ciemno. Przed nami trzy latarnie rzucają potoki światła, które wydłużają i skracają nasze cienie. Po chwili docieramy do kładki z przyspawanymi metalowymi poręczami, spod której dobiega odgłos płynącej wody. Gdy przekraczamy strumień Fairham, zerkam w bok i widzę, jak koryto rozszerza się w staw otoczony trzcinami. Osiemdziesiąt metrów dalej na małej polanie pnie drzew są srebrne od jasnych świateł. Przenośne agregaty warkoczą jak zapętlona ścieżka sekcji rytmicznej. U stóp stromego nasypu rozstawiono biały, płócienny namiot. Oświetlony od środka jarzy się niczym papierowy chiński lampion z uwięzionymi w środku ćmami.
Po zachodniej stronie kładki stoją dwa zaparkowane land rovery. W jednym z nich siedzi Lenny Parvel i rozmawia z kimś przez krótkofalówkę. Czekam, aż skończy.
Ściska moją dłoń na powitanie. Miałaby ochotę przyciągnąć mnie i uściskać, ale to spotkanie służbowe. Jej brązowe oczy łagodnieją.
– Normalnie bym tego nie zrobiła.
– Owszem, zrobiłabyś.
Ma na sobie kurtkę od Barboura i sięgające do kolan kalosze. Jej bladą, ładną twarz okalają ufarbowane na czarno włosy sięgające do ramion. „Lenny” nie jest jej prawdziwym imieniem. Na chrzcie nadano jej imiona Lenore Eustace Mary Parvel: jej rodzice uznali, że ta długa lista przyda ich dziecku prestiżu. Lenny ma na ten temat inne zdanie. Powiedziała mi kiedyś, że miałaby dużo lepsze stopnie z klasówek, gdyby nie musiała spędzać tyle czasu na podpisywaniu się pełnym nazwiskiem.
Kiedy moi rodzice i siostry zostali zamordowani, Lenny jako pierwsza policjantka przybyła na miejsce zbrodni. Znalazła mnie ukrytego w ogrodowej szopie, uzbrojonego w motykę i przekonanego, że zostanę następną ofiarą. To ona wywabiła mnie na zewnątrz, okryła swoją kurtką i siedziała ze mną aż do przybycia kawalerii. Pamiętam, jak kucała przy otwartych drzwiach radiowozu, pytając mnie o imię. Zaproponowała mi tik-taki i przytrzymała moją drżącą dłoń, wytrząsając na nią cukierki. W tamtej chwili dzięki jej dotykowi zdałem sobie sprawę, że świat wciąż jeszcze potrafi być życzliwy.
Przez kolejne dni Lenny siedziała ze mną podczas przesłuchań policyjnych i pilnowała mnie, gdy spałem na rozkładanym łóżku na posterunku. W trakcie przesłuchań wstępnych i procesu chroniła mnie przed mediami i eskortowała do sądu, dotrzymując mi towarzystwa, gdy czekałem na złożenie zeznań. Siedziała z tyłu sali rozpraw, kiedy przysięgałem mówić prawdę i próbowałem omijać wzrokiem mojego brata na ławie oskarżonych.
Wtedy, ledwie rok po rozpoczęciu pracy w policji, była dopiero konstablem. Teraz szefuje jednostce zajmującej się najpoważniejszymi sprawami w policji hrabstwa Nottingham. Wyszła za mąż, rozwiodła się, ponownie wyszła za mąż i teraz ma dwójkę dorosłych pasierbów. Ja jestem jak trzeci.
– Ile ci powiedział Edgar? – pyta.
– Jodie Sheehan, piętnaście lat, zaginęła wczoraj wieczorem.
Lenny wyciąga zdjęcie dwóch dziewczyn i wskazuje mi Jodie, nastolatkę o ciemnych, migdałowych oczach z gęstymi, brązowymi włosami i szparą między przednimi zębami, której nie zlikwidował aparat ortodontyczny.
– Ostatnia widziała ją kuzynka, Tasmin Whitaker, pięć po ósmej, w czasie pokazu fajerwerków, ponad kilometr stąd. – Lenny wskazuje na drugą dziewczynę na fotografii, wyższą i masywniejszą, z okrągłą twarzą i krzywym uśmiechem. – Jodie powiedziała Tasmin, że idzie do baru na Southchurch Drive. Umówiły się później w domu Tasmin, ale Jodie tam nie dotarła.
Lenny prowadzi mnie błotnistą ścieżką biegnącą zakosami, a chwilami pnącą się w górę. Gdy zbliżamy się do namiotu, widzę porozkładane na mokrym podłożu deski niczym kamienie w korycie strumyka. Jasne światło lamp łukowych tworzy lśniące plamy, w których zroszone pajęczyny wyglądają jak naszyjniki z pereł.
Płócienna klapa jest uniesiona, a za nią dostrzegam zwłoki. Jodie Sheehan leży na prawym boku z kolanami podciągniętymi ku piersi. Dżinsy i majtki ma spuszczone do kostek, tuż nad zamszowymi butami, a bluzę podciągniętą pod brodę. Rozpięty i przekręcony biustonosz odsłania małe, blade piersi, poplamione błotem lub krwią. Leży z otwartymi, nieco wybałuszonymi oczami, na których kładzie się matowa biel, tak jakby źrenice przesłaniała jej zaćma.
Czuję się skrępowany jej nagością. Mam ochotę podciągnąć jej dżinsy, okryć bluzą i wyznać, jak mi przykro, że spotykamy się w takiej sytuacji. Chcę ją przeprosić, że obcy ludzie robią jej zdjęcia, dłubią pod paznokciami i pobierają wymazy z otworów jej ciała. Przykro mi, że nie może mi powiedzieć, kto jej to zrobił, wskazać go spośród ustawionych w rządek podejrzanych czy też napisać jego nazwiska na skrawku papieru.
Kucam; dostrzegam liście i trawę w jej włosach. Na rękach i przedramionach ma zadrapania, podbite prawe oko i guza na czole. W jej uchu lśni pojedynczy kolczyk, mały srebrny sztyft łapie światło. Gdzie jest drugi do pary? Zgubił się podczas walki czy został zabrany jako pamiątka?
Do namiotu wkracza postać przypominająca ducha, osłonięta od stóp do głów bezkształtnym kombinezonem z kapturem. Trudno w niej rozpoznać Roberta Nessa, ale jego potężne kształty sprawiają, że namiot robi się jakby mniejszy.
Naczelny patolog policyjny, czasami zwany Nessie, to mężczyzna przed pięćdziesiątką, o skórze tak ciemnej, że na jej tle białka jego oczu wydają się jaśniejsze. Na nosie ma okulary bez oprawek, od których odbija się światło, gdy mężczyzna przechyla głowę.
– Znacie się? – zagaduje Lenny.
Przytakujemy, ale nie ściskamy sobie dłoni.
– Pospieszmy się – sugeruje Ness. – Nie chcę, żeby tu za długo leżała.
– Kiedy zmarła? – pyta go Lenny.
– Wieczorem. Ostatniej nocy było zimno, co obniżyło temperaturę jej ciała i trzymało owady z dala.
– Przyczyna śmierci?
– Niejasna. Denatka została uderzona w potylicę. Ten cios nie złamał kości czaszki, ale mógł pozbawić ją przytomności. Będę wiedział więcej po autopsji.
– Czy to była napaść na tle seksualnym? – pytam.
– We włosach ma ślady nasienia.
Czuję w gardle bąbel powietrza.
Patolog kuca i wskazuje buty Jodie.
– Pełno w nich wody, a we włosach znalazłem rdestnicę. Za tymi drzewami płynie strumień Fairham. – Teraz pokazuje guza na czole. – A to jest uraz wypadkowy, prawdopodobnie powstały przy upadku.
– Co z zadrapaniami na jej ramionach?
– Od gałęzi i cierni.
„A więc próbowała uciekać”.
Lenny odwraca się i wzywa sierżanta Edgara:
– Z samego rana chcę tu mieć policyjnych nurków. Szukamy jej komórki i naramiennej torby w kropki.
Opuszczam namiot i przechodzę po deskach aż do granicy miejsca zbrodni. Dywan cienkich, mokrych liści mlaska mi pod stopami, ukrywając wystające z ziemi korzenie, gotowe, by złapać mnie za kostki. W świetle dziennym polanę byłoby widać ze ścieżki albo ze szczytu nasypu. W nocy kompletnie znika i staje się ciemniejsza od łąki, ponieważ zwisające gałęzie blokują nikłe światło.
Dołącza do mnie Lenny i razem gramolimy się na nasyp, przytrzymując się drzew.
– Dokąd prowadzi ta ścieżka? – pytam.
– Zaraz za kładką się rozwidla, prawa odnoga biegnie do Farnborough Road, a lewa przecina tory tramwajowe i w końcu dociera do Forsyth Academy, szkoły Jodie. Jej rodzina mieszka nieco dalej, w Clifton. To mógł być skrót do domu.
– Skąd?
– Od jej kuzynki. Tasmin Whitaker mieszka pięć minut stąd.
Poniżej nas grupa techników kryminalistyki kładzie zwłoki Jodie na białą plastikową płachtę, której krawędzie zostają złożone i zapieczętowane. Następnie pakunek zostaje zamknięty na zamek błyskawiczny w większym worku z uchwytami, który czterech mężczyzn niesie do oczekującego samochodu.
Lenny obserwuje w milczeniu całą procedurę. Ciemne włosy odgarnęła na kark.
– Tabloidy dostaną przy tej sprawie orgazmu. Ładna, religijna uczennica, a w dodatku mistrzyni łyżwiarstwa figurowego.
– Mistrzyni?
– „Times” zaprezentował latem jej sylwetkę. Nazwali ją „złotą dziewczynką brytyjskiego łyżwiarstwa”.
Przechodzimy przez kładkę i podążamy asfaltowym szlakiem do ośrodka kultury. Większość sąsiadów wróciła już do domów, uciekając przed chłodem, ale ich miejsce zajęły ekipy telewizji i reporterzy. Kamery na ramionach, lampy włączone.
– Czy to Jodie?! – wrzeszczy ktoś.
– Jak zmarła?
– Czy to był gwałt?
– Macie jakichś podejrzanych?
Pytania w tych okolicznościach wydają się wręcz brutalne. Lenny idzie z opuszczoną głową, ręce trzyma w kieszeniach.
Zatrzymujemy się przy radiowozie.
– Czego potrzebujesz? – pyta mnie.
– Mogę porozmawiać z jej rodziną?
– Nie poinformowaliśmy ich jeszcze oficjalnie.
– Wydaje mi się, że i tak już wiedzą.

 
Wesprzyj nas