Ekscytująca opowieść o brutalnym, bajecznie bogatym i szalenie ambitnym księstwie. 1111 lat i jeden dzień historii burgundzkich Niderlandów. Oto epoka pełna bitewnego zgiełku, zdrad, luksusów i obłędu.


Na pograniczu Francji i Niemiec ośmielili się stworzyć władztwo, którego blask rozświetlił mroki średniowiecza. Do wykształconego w ich rezydencjach ceremoniału równać chcieli monarchowie Europy. Bez trwogi ruszyli na krucjatę przeciwko Turkom. Chcieli na swoją korzyść rozstrzygnąć losy wojny zwanej później stuletnią.

Czy poddani widzieli w nich dobrych władców? Czy zgubiła ich zuchwałość w dążeniu po królewską koronę? Kim byli książęta Burgundii?

Bart Van Loo tka swoją opowieść gęstym splotem meandrów wielkiej polityki, atmosferą nieprzyzwoicie bogacących się miast, dworskich intryg i upadających rycerskich ideałów. Nasze dzisiejsze wyobrażenie średniowiecza i jego kultury zawdzięczamy książętom Burgundii.

***

Okazała książkowa uczta.
The Times, Książki Roku

Ekscytująca opowieść o brutalnym, bajecznie bogatym i szalenie ambitnym księstwie.
Simon Sebag Montefiore

Bart Van Loo
Burgundczycy. Książęta równi królom
Przekład: Małgorzata Woźniak
Wydawnictwo Znak Horyzont
Premiera: 24 kwietnia 2024
 
 

PROLOG

Nie wyglądały zbyt atrakcyjnie. Bladozielone płócienne okładki emanowały ponurą nudą. Po otwarciu książki wkraczało się jednak świat pełen niezwykłych wrażeń i przygód. W wieku czternastu lat pochłonąłem wszystkie sześć tomów ’s Lands glorie (Chwała ojczyzny), albumów z lat 1949–1961. W 1987 roku stały się one dla mnie, wraz ze słynną trylogią Thei Beckman o wojnie stuletniej, bramą do wielkiej historii. Zadziałały jak hasło: „Sezamie, otwórz się!”.
’s Lands glorie była pierwszą publikacją Towarzystwa „Historia”. By ją zdobyć, należało wycinać kupony drukowane na opakowaniach żywności – otrzymywało się za nie obrazki, na których odwrocie znajdował się krótki komentarz do przedstawionej sceny. Jeśli jadło się odpowiednie produkty, można było zdobywać wiedzę. Ilustracje wklejało się do zielonych albumów dołączonych do produktów spożywczych. Te albumy stały nie tylko u nas. Wychowały się na nich dwa lub trzy pokolenia Belgów. Nie można przecenić ich wpływu na tamte pokolenia. Profesor Jean Schoonjans w zwięzłych opisach nie stronił od banałów. Mówił o „porządnych i dzielnych żołnierzach”*1, nazwał damę przebraną za zakonnicę „bystrą monarchinią”2 i krytykował „strasznego księcia Albę”3. Nałożył na przeszłość romantyczny filtr. I namawiał nas na nieco dumy. Słowo glorie (chwała) nie znalazło się w tytule bez powodu. Nad stronami albumów unosił się duch XIX wieku.
Na skutek uporczywie belgijskiej narracji historycznej Schoonjansa wydawało się, że nasz kraj istnieje od zawsze, a jego mieszkańcy już dwa tysiące lat temu byli świadomi swojej tożsamości. Czyż nie czytałem w jego książce, że „Belgowie” w 57 roku p.n.e. byli „szczęśliwym narodem4”? Niestety potem przyszli Rzymianie. Ta informacja, napisana na dziewiątej stronie, zafascynowała mnie. Niewiele dalej profesor stwierdził, że „Belgowie” odegrali „decydującą rolę w zdobyciu Jerozolimy”5. Byłem pod takim wrażeniem, że odłożyłem na bok nawet trylogię Thei Beckman. Fakt, że zdradziłem ją na rzecz szkolnych tekstów Schoonjansa, wydaje się niewytłumaczalny. Ale ’s Lands glorie miała inny atut.
Rzeczą, która czyniła tę serię nie tylko atrakcyjną, lecz także niezapomnianą, były ilustracje Jeana-Léona Huensa. Często czerpał on inspiracje z obrazów starych mistrzów – to jego oczami pierwszy raz zobaczyłem dzieło Jana van Eycka czy Rogiera van der Weydena – ale równie łatwo szedł własną drogą. Wypróbowywał nieoczekiwaną perspektywę i zaskakujące kadry, malował twarze umierających ludzi. Jego realistyczny styl zakotwiczył się w mojej pamięci. Kiedy ktoś mówi o Karolu Młocie, Gotfrydzie z Bouillon czy Wilhelmie III Orańskim, pojawiają się oni w mojej głowie w postaci, w jakiej Huens ich kiedyś przedstawił. Szczyt jego umiejętności znajdował się na piętnastej stronie trzeciego tomu, pod nagłówkiem numer sto osiemdziesiąt dwa: Nancy. Zwykle Huens serwował wymowny portret, przejmującą scenę lub szczegół jakiejś bitwy, ale tym razem jego ilustracja wyróżniała się pozorną pustką.
Za każdym razem, kiedy widzę ten obrazek, mam znowu czternaście lat. Patrzę na zimowy krajobraz – drzewo, zaśnieżoną równinę, dwóch uzbrojonych mężczyzn nadchodzących z oddali – tak, jak go wtedy widziałem. Zdumiony pustką tej ilustracji, w większości śnieżnobiałej. Drzewo i mężczyźni byli tylko dodatkami. Z ciekawością przeczytałem komentarz Schoonjansa:
„W 1477 roku Karol Zuchwały oblegał miasto Nancy. Zginął w walce, której okoliczności pozostają niejasne. Jego zwłoki, na wpół pożarte przez wilki, zostały odnalezione pod śniegiem”6. Spojrzałem ponownie na obrazek i dopiero wtedy zobaczyłem ciemną plamę na śniegu, w cieniu drzewa. Można w niej dostrzec kontury martwego ciała. Moje oczy musiały przeskakiwać z tekstu na obrazek i z powrotem. Ciągle pojawiały się te same pytania. Kim był Karol Zuchwały? Dlaczego tak go nazywano? Co, u licha, stało się z nim w Nancy? A co z tymi wilkami? Bez względu na to, jak bardzo reszta historii mnie pochłonęła, wciąż wracałem do tej ilustracji. Do wilków, do śniegu, do zwłok… do tajemnicy z Nancy.
Dopiero po trzydziestu latach udało mi się ją całkowicie rozwikłać. Tragiczny upadek Karola Zuchwałego, księcia Burgundii, jest ważnym elementem tej książki, w której szukam nie tylko faktów związanych z tą historią, lecz także tego, do czego Huens i Schoonjans w ’s Lands glorie próbowali się na swój sposób dokopać: rodowodu naszych ziem. I nie mam tu na myśli Belgii, bo – mimo dobrych chęci Schoonjansa – najpierw pojawiły się Niderlandy, a dopiero potem Belgia i Holandia7.
W końcu w 1987 roku zacząłem czytać kolejne powieści Thei Beckman. Po Geef me de ruimte! (Daj mi miejsce, 1976) połknąłem Triomf van de verschroeide aarde (Triumf spalonej ziemi, 1977) i Het rad van fortuin (Koło fortuny, 1978). Niezliczeni Belgowie – a tym razem także Holendrzy – pochłaniali przygody Marije alias Marie-Claire i jej syna Matthisa. Ich przygody w czasie wojny stuletniej uważam za moje pierwsze wielkie doświadczenie czytelnicze. To było prawdziwe życie: czytanie grubych książek, które tchnęły nowe życie w wydarzenia z dawnych wieków, wchodzenie w czyjąś skórę, drżenie z emocji i napięcia. A na dodatek można się było wiele nauczyć.
Beckman osadziła swoją trylogię w latach 1346–1369. Wprowadziła postacie, które będą mnie prześladować przez wiele lat, takie jak Bertrand du Guesclin, Jan II Dobry, Karol V, Étienne Marcel. Nie mówiąc już o scenerii: bitwy pod Crécy i pod Poitiers, czternastowieczne Paryż i Brugia. Wszystko to pojawia się w książce, którą trzymacie w rękach. Okres od lat, w których rozgrywa się trylogia, do śmierci Karola Zuchwałego stanowi główną treść tej książki. Niektóre doświadczenia czytelnicze są tak silne, że fermentują przez dziesięciolecia, by w pewnej chwili wyskoczyć z pudełka jak mały diabełek. Któregoś dnia nie mogłem oprzeć się pokusie i zanurzyłem się w otchłań, którą w mojej wyobraźni stworzyły trylogia Beckman i ilustracja numer sto osiemdziesiąt dwa Huensa.
Jesteśmy owocami przeszłości – tak jak świat wokół nas.

*

Przez wiele lat spoglądałem przez mur. Mój wzrok niezmiennie kierował się na południe – w stronę Francji. To dzięki wchłonięciu jej kultury stałem się tym, kim jestem. Dopiero znacznie później uświadomiłem sobie, że przez cały ten czas moje stopy stały tutaj – najpierw na piaszczystym podłożu w regionie Kempen, potem na ulicach Antwerpii, wreszcie w glinie Flandrii Zachodniej, a dzięki moim coraz częstszym podróżom na północ także na holenderskich polderach. Wzrok porzucił nagle południowy horyzont i skierował się na grunt pod nogami. Zaczął mnie on intrygować. Jak mogłem przez te wszystkie lata tak bardzo zaniedbać swoje korzenie?
Nasza historiografia pełna jest dzieł wyjaśniających, jak doszło do rozpadu Niderlandów pod koniec XVI wieku. Tak wiele uwagi poświęca się temu bolesnemu podziałowi, że rzadko zadajemy sobie pytanie, co było wcześniej. Jakbyśmy zawsze byli razem. Zacząłem czytać i odbyłem podróże w czasie do Dijon, Paryża, Lille, Brugii, Gandawy, Brukseli, Mechelen, Delftu, Goudy, Nijmegen i ’s-Hertogenbosch. Widziałem rozkwitające miasta, budzący się indywidualizm i zamierające ideały rycerskie. Schizofrenicznych królów, odważnych książąt i genialnych artystów.
Płonące stosy i bankiety, dżumę i turnieje, Joannę d’Arc, Filipa III Dobrego i złote runo. Długie poszukiwania doprowadziły mnie do początków Niderlandów w XV wieku. I co się okazało? Niderlandy to wynalazek Burgundczyków.
Oczywiście z perspektywy geograficznej od niezliczonych lat istniały lagen landen bi de zee (niziny przy morzu)8 – jak to ujął kiedyś anonimowy mnich – ale mieszkańcy tych księstw żyli w dużej mierze niezależnie od siebie. Feudalnie podlegały one albo królestwu francuskiemu, albo Świętemu Cesarstwu Rzymskiemu. W późnym średniowieczu niektóre z tych włości zostały jednak połączone i powstała nowa jedność, leżąca między dwoma wielkimi mocarstwami. Książęta burgundzcy – Filip II Śmiały, Jan bez Trwogi, Filip III Dobry i Karol Zuchwały, który zginął pod Nancy – odegrali w tym procesie wiodącą rolę i stali się patriarchami zjednoczonych Niderlandów. Filip II Śmiały położył fundamenty, jego potomkowie rozbudowali dziedzictwo, a wnuk Filip III Dobry miał po raz pierwszy nadać wymiar polityczny krajom wzdłuż dolnego biegu Renu, Mozy i Skaldy, zjednoczonym pod jego władzą.
Wszystko zaczęło się od ślubu Filipa II Śmiałego, księcia Burgundii, z Małgorzatą III Flandryjską, córką flamandzkiego hrabiego. Ich uroczystość weselna, która odbyła się 19 czerwca 1369 roku w Gandawie, wydawała się idealnym początkiem tej książki. Ale już po trzech stronach, by nie komplikować niepotrzebnie tekstu, potrzebowałem piętnastu przypisów wyjaśniających, kim był Ludwik II de Male lub co oznacza pojęcie feudalizmu. Krótko mówiąc, musiałem się rozpędzić, bo inaczej historia zawaliłaby się pod wpływem informacji, które nie każdy czytelnik przecież zna.
A może wystarczyłoby zacząć pół wieku wcześniej? Okazało się, że nie. A więc sto lat? W końcu zarzuciłem wędkę jakieś tysiąc lat wcześniej. A gdyby tak, pomyślałem, tytułem wstępu spróbować opowiedzieć wielką historię średniowiecza z punktu widzenia starożytnych Burgundów – germańskiego ludu, królewskich poprzedników książąt z XIV i XV wieku, którzy po raz pierwszy pojawili się w naszej historii w 406 roku? Ożywienie w alternatywny sposób tej epoki, w dużej mierze mglistej, było dużym wyzwaniem, lecz wysiłek się opłacił. Starzy wojowie nie tylko wskazali drogę do wielu kluczowych momentów historii, lecz także rozwiązali mój problem – czytelnik miał wyruszyć w burgundzką podróż z odpowiednim bagażem.
Pierwsza część księgi obejmuje prawie tysiąc lat (406–1369), następna – jedno stulecie (1369–1467). W części trzeciej omawiam dekadę (1467–1477). Części czwarta i piąta opisują tylko odpowiednio jeden rok (1482) i jeden dzień (20 października 1496 roku).
Książka ma kształt odwróconej piramidy. Szeroko rozpościera skrzydła, początkowo szybko przelatuje wysoko nad średniowieczem, następnie poświęca nieco czasu na dokładniejszą obserwację wydarzeń i w miarę, jak obraz staje się coraz ostrzejszy, powoli, ale nieubłaganie zmierza do uprzednio wybranego punktu końcowego – zapomnianego dnia w Lier, małym miasteczku w dawnym księstwie Brabancji, miejscu, gdzie właśnie 20 października 1496 roku nastąpił zwrot w historii Zachodu.

*

Jak gdyby w podziękowaniu za oddane przysługi, dziesięć lat temu Francja postawiła na mojej drodze życia Francuzkę – żadna Legia Honorowa nie może z tym konkurować. Okazało się ponadto, że moja wybranka pochodzi z burgundzkiej rodziny i spędziła młodość w starym księstwie. Nasze flamandzko-burgundzkie wesele odbyło się sześćset czterdzieści siedem lat po ślubie Filipa II Śmiałego z Małgorzatą III Flandryjską. Posag był mniej okazały, a bankiet nie dorównywał gigantycznym ucztom burgundzkich książąt, ale decyzja o ślubie zapadła mniej więcej w tym samym czasie co zamiar utrwalenia historycznego związku Burgundii z Niderlandami. Moja świeżo upieczona małżonka musiała przyznać, że mimo swego pochodzenia wie niewiele lub nic nie wie o książętach, nie mówiąc już o ich związkach z naszymi regionami. W historii Francji Burgundia była zawsze tylko ubogim krewnym. Ci, którzy znają tę historię, rozumieją dlaczego.
Nasza maleńka córeczka bacznie śledziła cały proces. Od samego początku mówi po niderlandzku i po francusku. Dziś, choć nie zdaje sobie z tego sprawy, kilkadziesiąt razy dziennie przekracza granicę językową. Parę razy w roku podróżuje na południe, a dokładniej – do ojczystej Burgundii. Postanowiłem opowiedzieć córce o mojej nowej książce. Może napisałem ją właśnie dla niej? Czy nie jest pół Francuzką, a pół Belgijką? Flamandką i Burgundką? Krótko mówiąc – idealną czytelniczką powstającej książki?
Kiedy pisałem moją poprzednią książkę, świetnie recytowała bitwy Napoleona, teraz także zadziwia zwiedzających pinakotekę. Zabrałem ją do Muzeum Sztuk Pięknych w Dijon, by zobaczyła portret mężczyzny ubranego na czarno, z wyrazistym spojrzeniem, czarnym chaperonem na głowie i łańcuchem złotego runa na szyi. Zapytałem ją wprost, czy wie, kim jest ten pan. Niespełna czteroletnia dziewczynka odpowiedziała rezolutnie i bez namysłu: „Filip Dobry!”.
Przynajmniej jedna osoba, która rozpozna człowieka z okładki mojej książki, pomyślałem. To najpiękniej zachowany portret rzeczywistego protoplasty Niderlandów, wzorowany na zaginionym oryginale Rogiera van der Weydena. Książęta scalali rozdrobnione Niderlandy poprzez bitwy, małżeństwa i reformy, ale byli również mecenasami sztuki, zleceniodawcami niezapomnianych dzieł Clausa Slutera, Jana van Eycka, Rogiera van der Weydena i Hugona van der Goesa. Opowiadanie historii Burgundczyków jest jak otwieranie skarbca pełnego arcydzieł.
Po napisaniu poprzednich książek miałem ogromną chęć zanurzyć się w końcu w historii Niderlandów. W trakcie pracy zauważyłem jednak, że nie mam innego wyjścia, jak tylko włączyć do swojej opowieści dużą część historii Francji. Przecież Filip II Śmiały, pierwszy z czterech książąt burgundzkich, był najmłodszym synem Jana II Dobrego, króla Francji, bratem Karola V Mądrego i regentem młodego Karola VI Szalonego. Napięcia między Francją a Burgundią (a później Niderlandami Burgundzkimi) były nie do uniknięcia.
Musiałem przyznać, że nie wyszło to tak, jak się spodziewałem. Jeśli chciałem właściwie opowiedzieć historię Niderlandów, musiałem zacząć od tego, czego chciałem uniknąć – od spojrzenia przez mur. Wzrok znów powędrował na południe. Oczy skierowały się na Francję. Dopiero z czasem moja historia ruszyła na północ. Krok po kroku. Kawałek po kawałku. Proces ten doskonale odzwierciedlał moją ewolucję.
Korzenie naszych regionów skrycie biegną na południe. Do tej pory nie mogłem sobie tego wyobrazić, ale moje spojrzenie na południe i moje północne korzenie były skazane na to, żeby kiedyś się ze sobą spotkać.
Bart van Loo
Druy-Parigny (Burgundia), lato 2015
Moorsele (Flandria), jesień 2018

I
ZAPOMNIANE TYSIĄCLECIE
(406–1369)

Od królestwa do księstwa
Albo o tym, jak we mgle wczesnego średniowiecza Rzymianie, Hunowie, plemiona germańskie, Maurowie i wikingowie przepychali się nawzajem na drodze ku niepewnej przyszłości, i o tym, jak pośród tych nieprawdopodobnych wydarzeń narodziła się Burgundia.

W ostatnim miesiącu roku Pańskiego 406 temperatura spadła znacznie poniżej zera. Było tak zimno, że podczas świąt Bożego Narodzenia Ren zamarzł w okolicach Moguncji. Ta pozornie niemożliwa do pokonania rzeka, pilnie strzeżona granica między Galią rządzoną przez Rzymian a nieznaną Germanią, gdzie liczne plemiona zabijały się nawzajem, zamieniła się w jeden wielki most, który zapraszał do przejścia. Wandalowie, Swebowie i Alanowie nie wahali się ani chwili i zalali Galię.
Obraz szczelnej granicy to oczywiście nonsens. Opór był skazany na niepowodzenie. Niezależnie od tego, jak bardzo w pierwszych wiekach naszej ery Rzymianie strzegli Renu, Dunaju i ufortyfikowanego muru między nimi, ruch graniczny był zawsze intensywny, a limes służył głównie do kontrolowania licznych przejść. Niektóre plemiona germańskie otrzymały nawet od Rzymu oficjalne pozwolenie na osiedlanie się w regionie przygranicznym jako ludzka strefa buforowa. W ten sposób Frankowie saliccy rozproszyli się między rzekami Mozą a Skaldą i władali znaczną częścią dzisiejszych Holandii i Flandrii.
W ciągu wieków presja migracyjna rosła. Dobrobyt po drugiej stronie granicy oraz wzrost liczby ludności sprawiły, że ludy germańskie na północnym wschodzie i Goci na wschodzie byli coraz bardziej skłonni do przeprowadzki. W II i III wieku sporo drobnych fal emigrantów przelało się przez granicę, ale na przełomie IV i V wieku nie dało się już powstrzymać tsunami. Hunowie pędzili jak burza po stepach Azji Środkowej i przegnali ze swego terytorium plemiona germańskie, a następnie – wciąż walcząc – zepchnęli je na zachód. To pokazuje, że kryzys szalejący tysiące kilometrów od domu może zapoczątkować migrację ludności sięgającą naszych własnych drzwi. Rzymianie odmówili udzielenia azylu temu kłębowisku, lecz zanim się zorientowali, porwał ich wir ludów skupionych w tym tyglu. Pod koniec 406 roku Germanie zostali zmuszeni do przełamania granic. Rzymianie, zalani tłumem, szarpali się z nim przez kolejne siedemdziesiąt lat – aż w końcu nadszedł ich kres.
W tej epickiej i złożonej historii wielkiej wędrówki ludów Burgundowie są często pomijani, a w najlepszym razie wspominani przelotnie, o ile nie schowani w przypisie. Każdy zna ich słynnych rówieśników – Chlodwiga I i Attylę, Franków i Hunów – ale czy ktoś kiedykolwiek słyszał o nich samych w tym kontekście? A jednak ten zapomniany lud germański także przekroczył Ren w latach 406-407 i niczym małe koło zębate pomógł wprawić w ruch gigantyczną machinę czasu oraz przechylić starożytność ku średniowieczu.
Kiedy po przeprawie Burgundowie osiedlili się w okolicach Wormacji, wędrowali już od wieków. Jeśli będziemy podróżować w przeciwnym kierunku, coraz dalej na wschód, dotrzemy do kraju ich pochodzenia. Przed Wormacją mieszkali w rejonie Moguncji, sto lat wcześniej zasiedlali środkowy bieg Łaby, dokąd trafili po pobycie nad Odrą, a jeszcze wcześniej – w I wieku n.e. – zamieszkiwali brzegi Wisły w dzisiejszej Polsce. Rzeki opowiadają historie narodów.
Wisła wpada do Bałtyku i wskazuje drogę do pierwszej ojczyzny Burgundów – niewielkiej wyspy Bornholm, leżącej na Morzu Bałtyckim, między Polską a Szwecją, sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód od Danii, której częścią jest do dziś. Starzy Norwegowie nazywali wyspę Burgundarholm, co znalazło odzwierciedlenie w nazwie, którą Burgundowie sobie przywłaszczyli i którą następnie przemycali przez Europę Wisłą, Odrą, Łabą i wreszcie Renem. Dzielnie parli do przodu, lecz nie wyszli z tej długiej podróży bez szwanku. W bitwach – ledwo odnotowanych – wielokrotnie przegrywali, zwłaszcza z Alamanami. Doprowadziło to do przetrzebienia populacji.
W latach 406–407 król Gundahar (Gunther) poprowadził około osiemdziesięciu tysięcy Burgundów w okolice Wormacji. Nie jest jasne, czy zabrał ze sobą tylko żołnierzy, czy też całą ludność. W zamian za pilnowanie granicy Rzymianie pozwolili mu zbudować państwo wzdłuż Renu – ale ambitnemu władcy to nie wystarczyło. By powiększyć swoje terytorium, w 435 roku przeniósł się na zachód, do regionu Gallia Belgica, leżącego między Nadrenią a Sekwaną, który później miał dać nazwę Belgii. Gundahara drogo kosztowała jego zbytnia pewność siebie. Najemna armia Hunów, dowodzona przez niejakiego Attylę, z rzymskim głównodowodzącym Flawiuszem Aecjuszem na czele, rozgromiła Burgundów w 436 roku.
Prawie cała rodzina Gundahara zginęła, uciec udało się jedynie jego synowi Gunderykowi. Poprowadził on resztki swego ludu na południe i uratował dom królewski. Masakra musiała być imponująca, ponieważ zainspirowała burgundzkich poetów do stworzenia epickich opowieści, które były przekazywane i upiększane przez wiele pokoleń. W ciągu wieków połączyły się one w epopeję Pieśń o Nibelungach, w której Gundahar występuje jako Gunther. Imię króla Etzel może być ukłonem w stronę rzymskiego Aecjusza, ale być może odnosi się do Attyli. Tak czy inaczej, Richard Wagner zawdzięcza swoje opus magnum miażdżącej klęsce Burgundów w V wieku, a dokładniej ich fatalnej chęci podbicia późniejszej Belgii.

LOS CYWILIZACJI ZACHODNIEJ WISI NA WŁOSKU

Jeszcze w 436 roku Attyla chętnie dał się opłacić Rzymianom, by zdyscyplinować Burgundów, ale już w 447 roku zerwał lukratywny sojusz i podpalił Galię Belgijską. Chociaż należy wątpić, czy to prawda, że trawa nie rosła w miejscach, w których jego koń zostawiał ślady, to okrutne plądrowanie tych terenów przez władcę Hunów zainspirowało Rzymian do ostatniego spektakularnego przedsięwzięcia militarnego w Europie Zachodniej. Gdyby nie powstrzymali oni Attyli, Galia należałaby do ogromnego imperium barbarzyńców, które rozciągało się od Renu po Kaukaz i początkowo było zarządzane z dzisiejszych Węgier.
Dwie barwne armie skrzyżowały miecze 20 czerwca 451 roku na Polach Katalaunijskich w pobliżu Troyes, w dzisiejszej północno- wschodniej Francji. Po jednej stronie stali Hunowie ze wszystkimi ludami, które zgarnęli podczas swojej niszczycielskiej wędrówki, po drugiej Rzymianie tworzący blok z siłami galijskimi i germańskimi – groźna horda z Azji Środkowej przeciwko zachodnim sojusznikom, Bicz Boży ze Wschodu przeciwko najważniejszemu człowiekowi cesarstwa zachodniorzymskiego, Attyla kontra Aecjusz.
Skład armii wiele mówi o rozdrobnieniu, które w całej Europie spowodowała wędrówka ludów. Sami Hunowie byli tylko częścią armii Attyli, składającej się również z Ostrogotów, Gepidów, Turyngów i Rugianów. Po drugiej stronie, obok Rzymian i Burgundów, walczyli także Wizygoci, Alanowie i Frankowie saliccy. Praktycznie wszystkie ludy mieszkające między Oceanem Atlantyckim a Wołgą były obecne i gotowe do zdruzgotania przeciwnika podczas najważniejszej bitwy późnej starożytności. Zdaniem kronikarzy były to setki tysięcy bojowników, choć współczesne szacunki mówią o około sześćdziesięciu tysiącach ludzi, rozłożonych mniej więcej po równo na dwa obozy.
Dla Burgundów przybycie Attyli do Galii było sygnałem do zemsty. Podsycani wspomnieniem dobrych czasów pod Wormacją i koszmarem gorzkiej porażki, smarowali oni broń i siodłali konie. Starsi wojownicy uczestniczyli w klęsce piętnaście lat wcześniej, młodsi żołnierze odtwarzali tę bitwę przez całą swoją młodość. Teraz otrzymali jak na tacy szansę wymierzenia sprawiedliwości. Burgundom nie przeszkadzał fakt, że o udział w walce prosił ich Aecjusz – dowódca, który kiedyś wysłał na nich Hunów. Po kilku potyczkach Aecjusz zdobył wzgórze i mógł spojrzeć na Pola Katalaunijskie. Attyla pospiesznie nakazał swoim kapłanom i jasnowidzom przepowiedzieć wynik bitwy. Z łopatek owiec ofiarnych wyczytali oni, że sytuacja nie wygląda różowo. Wódz Hunów widział tylko jedno wyjście – atak jako najlepszą formę obrony. „Ja sam pierwszy włócznię rzucę, a nieszczęśnik, który za przykładem swego wodza nie pójdzie, niechybnie na śmierć skazany zostanie”1.
Łucznicy strzelali przez chwilę z obu stron, aż nagle pojawiła się przerażająca kawaleria Hunów. Jeźdźcy potrafili obrócić się na galopującym koniu i zaatakować prześladowców strzałami z łuków. Zrobili wyłom pośrodku armii Aecjusza. W tym chaosie Teoderyk I, król Wizygotów, poległ i został stratowany przez własne wojska. Kiedy zamęt zagroził odwrotem, Toryzmund, syn Teoderyka, dobył miecza, włożył na głowę koronę ojca i przepędził Hunów. Frankowie, Burgundowie i Rzymianie przyszli mu z pomocą, a Attyla musiał okopać się w zaimprowizowanej fortecy z siodeł i wozów. Zmrok spowolnił natarcie aliantów. Attyla nie mógł sobie wyobrazić, że wyjdzie z tej bitwy żywy. Kazał podpalić zaporę obronną z siodeł i broni, po czym spokojnie przygotowywał się na śmierć. W razie ostatecznego natarcia aliantów planował rzucić się w morze płomieni jak męczennik i w ten sposób uniknąć upokorzenia niewoli. Z tą myślą udał się na spoczynek.
Atak, którego się obawiał, nie nastąpił. Głównodowodzący Aecjusz rzucił na szalę całą siłę swojej perswazji i przekonał żołnierzy, żeby pozwolili Hunom uciec. Jako mistrz rozgrywek taktycznych mógł mieć poparcie wszystkich plemion, lecz wkrótce będzie musiał się z nimi spierać o zarządzanie Galią. Zewnętrzne zagrożenie ze strony Hunów mogło mu w tych sporach pomóc. Cierniem w oku Aecjusza była szczególnie potęga Wizygotów. Posiadali oni nie tylko południowo-zachodnią Galię, lecz także znaczną część Półwyspu Iberyjskiego, dlatego cieszył się, że udało mu się podstępem odesłać Toryzmunda do domu. Wmówił mu, że po śmierci Teoderyka jego bracia objęli tron w stolicy, Tuluzie. Po odejściu Wizygotów wielka armia została pozbawiona serca, a zagrożenie było zbyt małe, by zadać Hunom ostateczny cios. Dzięki swoim taktycznym podstępom Aecjusz odmówił Burgundom zemsty za wszystkie doznane cierpienia – wkrótce jednak sowicie im to wynagrodzi.
O świcie, ku zdumieniu Attyli, jego oczom ukazała się prawie pusta równina. Zdziwiony wódz zmienił swoje bohaterskie zamiary i uciekł za Ren. W ramach zemsty zwrócił uwagę na Rzym, lecz i ta kampania zakończyła się niepowodzeniem, choć miała ważne konsekwencje. Na wieść o nadejściu Attyli mieszkańcy północno-wschodnich Włoch wpadli w panikę i ukryli się na wyspach adriatyckiej laguny. To niepewne schronienie miało z czasem stać się Wenecją – obok Paryża największą metropolią nowej ery.
Attyla nie był krwiożerczym tyranem, jak przedstawiano go w legendach – był na to zbyt sprytnym dyplomatą. Nie był też genialnym wojownikiem, jak opisywano go w licznych książkach – bilans jego zachodnich podbojów prezentował się na to zbyt skromnie. Okazał się wyjątkowym przywódcą, który potrafił połączyć chaotyczną różnorodność plemion Hunów w jedno wielkie imperium i zmusić ówczesne potęgi do stworzenia silnego sojuszu i stawienia mu czoła. Lecz przede wszystkim stał się symbolem barbarzyńcy swoich czasów, i to w okresie, w którym trudno było policzyć nacierających barbarzyńców. Przerażająca aureola, z jaką przedstawia się go w kronikach, zapewniła mu najważniejszy pośmiertny podbój: przesiąknięte krwią miejsce w naszej zbiorowej pamięci. Według przekazu Attyla – mały, ale solidnie zbudowany – zginął w nieheroiczny sposób podczas uczty weselnej w 453 roku. Jeden z kronikarzy podawał, że pijany władca udusił się krwią w wyniku obfitego krwotoku z nosa; inny przedstawiał Ildiko, jego nową żonę, jako niespodziewaną morderczynię.
Legenda głosząca, że 20 czerwca 451 roku losy cywilizacji zachodniej wisiały na włosku, to romantyczna bufonada. Koniec cesarstwa zachodniorzymskiego już od jakiegoś czasu był zapisany w gwiazdach. Na Polach Katalaunijskich Rzymianie doprowadzili jedynie do tego, że to nie Hunowie, lecz plemiona germańskie będą walczyć między sobą o zostanie nową siłą napędową Zachodu. Frankowie, Wizygoci czy zaskakujący Burgundowie?
W połowie V wieku zagrożenie ze strony Hunów zostało definitywnie zażegnane, choć ćwierć wieku później duch Attyli nawiedził miasto po raz ostatni. W 475 roku Orestes, polityk odnoszący sukcesy, wmanewrował na tron rzymski swojego syna, co było podstępem: w istocie sam stał się silnym człowiekiem stolicy. Kiedy w 476 roku germański Odoaker zgładził przebiegłego Orestesa i obalił słabego Romulusa Augustulusa – dosłownie cesarzątko – nastąpił koniec cesarstwa zachodniorzymskiego, i tak upadającego.
Bicz Boży musiał się cieszyć w swoim pogańskim życiu pozagrobowym. Ostatnim cesarzem został syn jego dawnego sekretarza, a resztka rzymskiej władzy znajdowała się w rękach Orestesa, jego starego poplecznika. Attyla mógł ze spokojem pogrążyć się w wieczności.

 
Wesprzyj nas