“Symfonia potworów” to opowieść o odwadze, matczynej miłości, sile uczuć między siostrą i bratem. To historia, która mówi o mocy wyobraźni i niegasnącej nadziei.


Opowieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Poruszająca historia, która przedstawia brutalne tło konfliktu w Europie Wschodniej – bezprawną deportację ukraińskich dzieci do Rosji, za którą rosyjska komisarz ds. praw dziecka Maria Lwowa-Biełowa oraz prezydent Rosji Władimir Putin zostali objęci nakazem aresztowania przez Międzynarodowy Trybunał Karny.

Weronika jest pielęgniarką w Ukrainie. Należy do kobiet, które dają sobie radę nawet w najgorszych momentach. Po wyjeździe męża na front oswoiła samotność, lecz zapanowanie nad strachem… to coś zupełnie innego.

Pewnego wieczoru po powrocie do domu odkrywa, że jej dziewięcioletni syn zaginął. Zrozpaczona matka wraz z nastoletnią córką próbują go odnaleźć. Obie są gotowe poruszyć niebo i ziemię, by trafić na jego ślad. Jedna kierowana młodzieńczą brawurą, druga – matczyną determinacją.

Niestety wróg jest obecny wszędzie. Weronika i Lila nie mogą nikomu ufać. Razem próbują udaremnić „symfonię potworów”, projekt o wiele bardziej przerażający niż fikcja. Czy koszmarna sytuacja zbliży je do siebie? Czy wspólnymi siłami uda się odnaleźć chłopca?

***

Praca nad postaciami Weroniki, Liliji i Wałentyna naprawdę wiele zmieniła w moim życiu. Uwiodła mnie ich walka, siła charakteru, wzajemne uczucie. Mam nadzieję, że zapoznacie się z tym, co przeżyli, i pokochacie ich tak, jak ja ich pokochałem.
Marc Levy, autor

Marc Levy
Symfonia potworów
Przekład: Bożena Sęk
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 24 lutego 2024
 
 


Tak było, zanim zmieniło się wszystko. Tata przychodził z pracy wykończony. Często. Zazwyczaj. Mama wydawała się równie zmęczona jak on, więc atmosfera przy stole nie należała do najlżejszych. Ty i ja patrzyliśmy na siebie, czekając, kiedy z ust jednego albo drugiego z rodziców padnie jakieś słowo czy zdanie, które wywoła burzę. Była to dla nas niemal zabawa: kto pierwszy mrugnie porozumiewawczo, sygnalizując, że ta chwila właśnie nadeszła. W twoim pokoju stał słoik z cukierkami i zwycięzca mógł się nimi poczęstować. Był to taki nasz sposób na odzyskanie radości, na zapomnienie, gdy położymy się spać, o tym, co wtedy wydawało nam się wojną dorosłych. Dziś chciałabym znów usłyszeć ich krzyki i wzdychanie mamy, zobaczyć, jak tata unika starcia, wychodząc na spacer z psem. Dziś chciałabym, żeby wszystko było jak przedtem. Zanim szaleństwo jednego człowieka sprawiło, że na naszej ziemi zaczęły się podnosić krwawe mgły.
Kiedy nie zjawiłeś się w porze, o której codziennie wracasz, zrozumiałam, że coś ci się stało, poczułam, że dopadły cię potwory. Biegłam wtedy do utraty tchu, obiecując Panu Bogu, że jeśli się mylę i na szkolnym podwórku zobaczę, jak siedzisz sam na ławce, co ci się czasem zdarzało po ciężkim dniu, albo jeśli znajdę cię u szkolnej pielęgniarki, bo znowu zdarłeś sobie kolano w trakcie przegranej bójki – jeśli więc tak będzie, uwierzę w Niego już na zawsze. Przebiegłam przed domem pani Błanskiej, w którym okiennice były pozamykane, później przyspieszyłam. Mijając ruiny bloku, w którym kiedyś mieszkał pianista pan Zillig, nie mogłam sobie przypomnieć, czy budynek miał siedem, czy osiem pięter, i strasznie mnie to rozzłościło. Jak można zapomnieć coś takiego w tak krótkim czasie… Jakby szczęśliwe dni odeszły już na zawsze.

1

Wałyk z głową przechyloną na bok wpatruje się w mężczyznę. Kiedy kogoś obserwuje, ta pozycja daje mu ciekawszą perspektywę, bo spogląda wtedy pod kątem, dzięki czemu widzi więcej. Choć może to jedynie pretekst uzasadniający przedwcześnie wykształcone dziwactwo. W odniesieniu do dziewięciolatka wszystko, co wykracza poza normalność, jest określane jako przedwczesne. Zarówno w grze w szachy, jak i w grze na pianinie Wałyk osiągnął przedwczesną dojrzałość, podobnie w matematyce, ale najbardziej przedwcześnie dojrzała w nim intuicja – nadzwyczajna zdolność odgadywania, co ludzie mają w głowie. Jedyne, w czym jest wyraźnie opóźniony, to mowa. „Dziecięcy mutyzm wybiórczy, czasowa blokada”, zapewniał doktor Zabłonski rodziców Wałentyna, kiedy prawie sześcioletni chłopiec ciągle nie mówił. Zabłonski, świetny pediatra, nie należał do tych, którzy się zadowolą przybliżoną diagnozą, zwłaszcza jeśli problem jest delikatny. Badał wszelkie możliwe tropy, doszukiwał się choćby najdrobniejszych korelacji między objawami, a duma nie pozwalała mu zasięgnąć opinii kolegi. Poprosił specjalistę od mowy o zbadanie młodego pacjenta, wysłał też jego kartotekę do neurologa, po czym oświadczył stanowczo: słuch dziecka jest idealny, rozwój intelektualny powyżej średniej, a badanie rezonansem magnetycznym potwierdza, że chłopiec ma całkiem normalny mózg. Gdyby Wałyk mógł mówić, zapytałby Zabłonskiego, co to znaczy „normalny mózg”. Dzięki milczeniu mógł przynajmniej nie zadawać głupich pytań.
Tego ranka mężczyzna, który stojąc przed półką sklepu samoobsługowego, udaje, że wybiera płatki śniadaniowe, zachowuje się dziwnie. Wałyk przysiągłby, że go śledzi. Dwa tygodnie wcześniej zauważył tego człowieka na chodniku naprzeciwko szpitala. Facetowi niewiarygodnie długo zeszło z otwarciem paczuszki gumy do żucia, co przecież nie jest skomplikowaną operacją. Co dziwniejsze, kiedy Wałyk znalazł się na jego wysokości, ten człowiek schował paczuszkę do kieszeni – nie wyjął ani jednej gumy.
Kilka dni później wydało mu się, że znów go widzi – tym razem czekał na przystanku autobusowym. A przecież autobusy od dawna nie jeżdżą, wszyscy o tym wiedzą, dlaczego więc tam tkwił? W każdym razie nie mieszkał w okolicy. Wałyk zna tu niemal wszystkich, mało która twarz w dzielnicy jest mu obca. Myśli sobie teraz, że powinien był podzielić się podejrzeniami z siostrą, Lila ma jednak dość własnych zmartwień, zresztą może coś mu się uroiło. Wałyk ma własny świat, do którego wprowadza wymyślone istoty, kiedy zaczyna się nudzić, a jeśli nadal się nudzi, czyli na przykład w szkole, w tym świecie dzieją się niezwykłe rzeczy. Właśnie gdy o tym myśli – również po to, żeby się uspokoić – przypomina sobie pewien szczegół. Trzy dni wcześniej widział dwóch innych mężczyzn na chodniku. Stali nie na wprost szkoły, lecz po obu stronach wejścia w odległości dwudziestu metrów, tak symetrycznie, że wydało mu się to dziwne.
Wspomnienie to przyprawia go o szybsze bicie serca. Wałyk zrzuca plecak i wyciąga z niego swój rozmównik. Nieduży kołonotatnik, za którego pośrednictwem porozumiewa się z otoczeniem. Wyjmuje z piórnika pierwszy lepszy długopis i wygląda teraz, jakby robił listę zakupów. Pisze karteczkę do nauczycielki matematyki, z którą tego dnia ma pierwszą lekcję, zbiera swoje rzeczy i jakby nigdy nic kieruje się do regału z konserwami w głębi sklepu. Szybkim rzutem oka upewnia się, że facet nie poszedł za nim, ostrożnie uchyla więc drzwi na tyłach i wychodzi. Przewaga własnego terenu, powiedziałby tata, którego nie widział od wielu miesięcy.
Znalazłszy się na zewnątrz, biegnie ile sił w nogach, skręca w wąską uliczkę, przeciska się pod ogrodzeniem na jakieś nieużytki i dalej idzie na skróty – tę drogę wybiera w dni, gdy zdarzy mu się za długo poleniuchować w łóżku.
Nie zatrzymuje się na szkolnym podwórku, mija kolegów, nawet się nie witając, wchodzi do starego ceglanego budynku i wspina się po schodach. Na pierwszym piętrze przystaje przed drzwiami swojej klasy, by chwilę się zastanowić.
Jeśli pokaże, co napisał, mogą go wziąć za takiego, który chce zwrócić na siebie uwagę. Niekoniecznie powinien zaraz podnosić alarm tylko dlatego, że podejrzewa o złe intencje człowieka, którego najpierw widział, jak próbował otworzyć paczuszkę gumy do żucia, a potem znów się na niego natknął w sklepie; i dlatego, że nie spodobali mu się dwaj inni, bo stali na chodniku. Wałyk jednak ma pewność, że instynkt go nie myli. Natura skazała go na milczenie, ale w zamian dała mu nadzwyczajną spostrzegawczość. Zbiera się zatem na odwagę, starannie zapisuje w rozmówniku swoje ostatnie wnioski, wchodzi do klasy i kładzie notes na biurku nauczycielki.
Po przeczytaniu notatki pani Żaruska podnosi głowę i uważnie mu się przygląda. Wałyk wzrusza ramionami nastawiony na reprymendę, ale nauczycielka ma inne zamiary.
– Dobrze zrobiłeś, że mi to dałeś. Pomówię o tym z innymi nauczycielami. Zaraz po lekcjach idź prosto do domu. Jeśli chcesz, mogę zadzwonić do twojej mamy, żeby po ciebie przyszła.
Wałyk kręci głową.
– Jak wolisz, ale miej się na baczności. A jeżeli znowu zobaczysz któregoś z tych ludzi, masz mi natychmiast powiedzieć. Teraz siadaj na swoim miejscu – dodaje, zwracając mu rozmównik. – Niedługo będzie przerwa.
Instynkt nie zawiódł Wałyka – ten dzień nauki nie będzie taki jak inne.

*

W gimnazjum cztery ulice dalej Lilia Chodowa siedzi w swojej ławce i obraca w palcach ołówek, którego końcówkę przygryza, zapatrzona w łuszczącą się farbę na ścianach klasy. Szyby pobielały od utwardzonego deszczem pyłu, lecz są nadal nienaruszone. To cud, w dzielnicy niewiele bowiem zostało budynków z całymi oknami. Dyrektor zapewniał, że szkoła to bezpieczne miejsce, bo przecież barbarzyńcy, którzy bombardują domy zwykłych ludzi, nie będą walczyli z dziećmi. Ale to marzyciel, Lila nie ma wątpliwości. Na zachodzie zbombardowali porodówkę, a w Marjince pocisk przebił mur przedszkola na parterze i wybuchł w sali zabaw. Na szczęście atak przeprowadzono w porze obiadu, a stołówka jest na drugim piętrze. Nikt nie zginął, lecz było wielu rannych. Jak wytłumaczyć czterolatkom, że ludzie bezpiecznie ukryci dziesiątki kilometrów stąd umyślnie w nie celowali? Dyrektor skłamał, szkoła wcale nie jest miejscem nietykalnym.
Wzrok Lili przenosi się ze stolika na stolik, skacząc jak wróbelek, który nie potrafi wzbić się w powietrze. Ptaszek zatrzymuje się w końcu na karku siedzącego w trzecim rzędzie Stepana.
Jest coś wzruszającego w tym chłopcu. Inni pętają się grupkami po korytarzach, prężąc muskuły, a on, taki wyrośnięty – jest o rok starszy, bo powtarza klasę – snuje się z nonszalancją, która wydaje się jej elegancka. Jego obecność wzbudza w Lili nowe odczucia, w gardle rośnie jej gula, ledwie znajdzie się w pobliżu Stepana. I jest skrępowana, że chłopak z taką uwagą jej słucha. Jakby każde słowo było ważne. Bywa, że w drodze powrotnej ze szkoły idzie obok niej w milczeniu, a Lila, chociaż taka dumna ze swojej odwagi, przyznaje przed sobą, że jego obecność dodaje jej pewności siebie.
Ich pierwsze prawdziwe spotkanie miało miejsce pewnego popołudnia, gdy po lekcjach Stepan podszedł do niej i zapytał:
– Idziesz do domu?
– Nie, muszę wstąpić po młodszego brata.
– Może pójdę z tobą?
Lila umierała z pragnienia, żeby z nią poszedł.
– Lepiej nie – odpowiedziała.
– Jak chcesz…
– Czekaj, to nie tak, jak myślisz. Po prostu mój brat jest inny.
– Wszyscy się różnimy, nie?
Zanim Stepan zadał kolejne pytanie, Lila wyznała mu prawdę.
– On nie mówi.
– Ja też nie mówię dużo.
– Tak, ale on nie mówi nigdy.
Stepan wzruszył ramionami, a jego odpowiedź zdziwiła Lilę.
– Ma prawo w sumie. A my możemy do niego mówić?
– Jasne. Odpowiada na migi albo pisze w notesie.
– Czyli twój brat to poeta.
– Taaa, coś w tym stylu.
Dwa dni później Stepan czekał na Lilę w tym samym miejscu. Kiedy szli wzdłuż ruin tego, co niegdyś było centrum handlowym, wyjął z kieszeni niedużą książeczkę.
– Dla twojego brata – powiedział.
Lila spojrzała na okładkę: tomik wierszy Serhija Żadana.
– Wiesz – dodał Stepan – nie głos jest najcenniejszy, tylko wolność. Teraz chyba więcej ludzi zdaje sobie z tego sprawę. Najeźdźcy nigdy nie zaznali wolności, dlatego tak nas nienawidzą. Znaczy ci, którzy nas nienawidzą.
Przystanął, uśmiechnął się do Lili i zawrócił. A ona, trzymając zbiór poezji grzejący ją w dłonie, patrzyła za Stepanem z sercem wypełnionym żarem, o którym nic nie wiedziała.
W ten czy inny wieczór, kiedy się poznawali – nikomu o tym nie powiedzieli – w ich nastoletnim życiu zrodziła się przyjaźń zabarwiona miłością.

*

W porze, gdy uczniowie są na stołówce, pani Żaruska obserwuje przez okno dwa autokary zaparkowane przed wejściem do budynku. Nie poinformowano jej o żadnej szkolnej wycieczce, która w tych czasach i tak by była nie do pomyślenia. Jeszcze bardziej niepokoi ją widok ustawionej niedaleko autobusów ciężarówki z brezentową budą. Nagle pojazdy ruszają, warkot silników wprawia w wibracje szybę, o którą oparła czoło. Głupi lęk, mówi sobie nauczycielka w duchu, ale jakże tu się nie bać, kiedy wybuchy rozdzierają noc, syreny zaczynają wyć znienacka i musi sprowadzać do schronu całą tę dzieciarnię, za którą ponosi odpowiedzialność, a do tego jeszcze hamować własny krzyk, by nie straszyć uczniów, bo tylko jej łagodny głos działa na nich uspokajająco? Kilka miesięcy wcześniej pani Żaruska psioczyła na zmianę jadłospisu, która wywołała liczne problemy na stołówce, a dzisiaj psioczy na sługi nienawiści.
Ciężarówka przejeżdża przed szkołą, za nią autokary. Dlaczego okrążają kwartał budynków? – zastanawia się pani Żaruska. – Może nie chcą za wcześnie przyciągnąć uwagi? Coś tu się szykuje. Nauczycielka postanawia ostrzec dyrektora. Wychodzi z klasy, na korytarzu przyspiesza kroku. Musi dojść na drugie piętro, a płuca już ją palą żywym ogniem. Dociera do klatki schodowej i tam się waha – czas nagli, musi się wykazać inicjatywą, by uchronić dzieci przed zagrożeniem, które w jej mniemaniu jest tuż-tuż.
Zamiast pójść na górę, rusza w dół, na parter. Na półpiętrze dopada ją atak kaszlu. Ma trudności z oddychaniem, lekarz kazał jej się oszczędzać, ale teraz nie ma czasu stosować się do jego zaleceń. Jeszcze dwadzieścia metrów, przyciska ręce do piersi jak maratonka u kresu sił. Nogi się pod nią uginają. Słyszy w oddali męskie krzyki, trzaskanie drzwi. Szeroko otwiera wejście do stołówki. Zadyszana, nie mogąc wykrztusić słowa, rzuca rozpaczliwe spojrzenie wychowawczyni, która pilnuje, by posiłek przebiegł w spokoju. Zajęta zmywaniem kucharka na widok miny pani Żaruskiej natychmiast pojmuje, że coś się dzieje. Każe dzieciom wstać, nauczycielka tymczasem trochę dochodzi do siebie.
– Zostawcie swoje rzeczy, biegnijcie do sali gimnastycznej i wyjdźcie drzwiami awaryjnymi. Wracajcie natychmiast do domu, nigdzie się nie zatrzymujcie i nie przychodźcie do szkoły, póki nie otrzymacie polecenia, rozumiecie? No już, szybciutko, zmykać! – krzyczy kucharka.
Dzieci jednak nic z tego nie zrozumiały. Nie zawyły syreny, które obwieszczają bombardowanie, no i czemu mają iść przez salę gimnastyczną zamiast jak zwykle przez piwnicę? Pani Żaruska klaszcze, popycha do wyjścia tych, którzy się podnieśli – nielicznych. Kucharka rozbija szybkę alarmu pożarowego i pociąga za rączkę.
Kiedy rozlega się dzwonek, stołówka wreszcie pustoszeje. Dzieci pędzą na korytarz i biegną do drzwi wahadłowych prowadzących do sali gimnastycznej.
Kozima ciągnie się w ogonie – nie ze złej woli, lecz dlatego, że jest inna. Kuśtyka z powodu sztucznej nogi. Ortopeda jej obiecał, że kiedy dorośnie, dostanie nowocześniejszą protezę, dzięki której będzie mogła chodzić jak wszyscy, a nawet biegać. Dziewczynka musi więc uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż osiągnie odpowiedni wzrost, a kraj zostanie uwolniony od najeźdźcy.
Wałyk nie zamierza jej zostawić. Kozima nie chce, żeby ją brać za rękę ani żeby w ogóle pomagać jej w chodzeniu, dlatego chłopiec idzie obok, dostosowując się do jej kroku. Kiedy za plecami słyszy jakieś głosy, ogląda się i jego oczom ukazuje się dziwny widok: kucharka i pani Żaruska próbują zagrodzić drogę mężczyznom, którzy maszerują wprost na nie. Matematyczka jest chuda jak zapałka, ale kucharka na niejednym robi wrażenie, nawet sam dyrektor nie dorównuje jej wagą. Od razu widać, że ma autorytet, a kiedy weźmie się pod boki, ten, kto stawia jej czoło, powinien się spodziewać poważnych kłopotów. Dlatego gdy ciężko pada na plecy pchnięta przez uzbrojonego człowieka w mundurze, Wałyk nie posiada się ze zdumienia i gdyby mógł mówić, powiedziałby Kozimie, że muszą raz-dwa brać nogi za pas. Łamie zatem zasadę, chwyta przyjaciółkę za rękę i ciągnie ją do sali gimnastycznej.
Kucharka co prawda została pokonana, lecz zastosowany wraz z panią Żaruską podstęp powiódł się w pełni, bo reszta dzieci zdołała uciec. W pustej sali Wałyk pokazuje Kozimie drzwi awaryjne znajdujące się za tablicą do koszykówki. Sparaliżowana strachem dziewczynka drży na całym ciele. Wałyk uświadamia sobie, że nigdy nie zdążą tam dotrzeć. Na myśl przychodzi mu tata, od którego nie ma wieści, odkąd wyjechał na front. Co on by zrobił w takiej sytuacji? Odpowiedź wydaje mu się oczywista. Znowu wskazuje palcem kosz, uśmiecha się do Kozimy, popycha ją w kierunku wyjścia i odwraca się. Zatrzyma wroga, jak długo da radę.
Rzuca się między ławki trybun i lawirując między nimi, wodzi żołnierzy za nos, w końcu jednak go dopadają. Wałyk zerka jeszcze za tablicę z koszem i widzi na podłodze smugę światła – coraz węższą, w miarę jak drzwi awaryjne się zamykają.
Dwa autokary, które miały zabrać około stu dzieci i wywieźć je w nieznanym kierunku, wezmą tylko dwóch chłopców. Wałentyna i jednego z jego kolegów, który pechowo akurat był w toalecie.

*

Jak pojąć, co sprawia, że ludzie karmią się kłamstwami? – zastanawia się Weronika. Może robią tak dlatego, że bardziej niż Pana Boga boją się prawdy i spojrzenia jej w twarz. W trakcie przerwy naczelna pielęgniarka szpitala w Rykowem musi pogodzić się ze swoją prawdą, nie ma bowiem innej możliwości. Jeśli ci, którzy okupują miasto, wygrają wojnę, zniknie i jej kraj, i pamięć o nim. Najeźdźcy chcą wymazać przeszłość, od nowa napisać wielką historię świata, aby uzasadnić swoją ideologię i wygumkować zbrodnie. W opracowaniach pióra reżimowych historyków Putina zbrodnie systemu sowieckiego, którego ofiarą padły miliony Rosjan, zostały już zapomniane, a masowe zsyłki przekształcone w internowania lub przesiedlenia. Zwolennicy zapomnienia tłumaczą, że w interesie ogółu leży pokojowe współistnienie ofiar z oprawcami, tak wielki bowiem jest strach przed siłą pamięci, która mogłaby zapobiec okrucieństwu w przyszłości. Tyle że wielka historia składa się z małych historii tych, którzy przeżyli. A ile świadectw już odeszło wraz z tymi, których Weronika okryła prześcieradłem w szpitalnej izbie przyjęć? Od początku inwazji na obrzeżach miasta pogrzebano dwieście ciał. Tyle żywotów przepadło, tylu odeszło rodziców i dziadków, którzy już nic nie przekażą swoim dzieciom i wnukom. Na cmentarzach pamięci odtąd rosły będą już tylko ciernie nienawiści.
Zamocowany do paska pager wibruje, Weronika ledwie ma czas na niego zerknąć.
– Mamy nowego pacjenta, stan zły – informuje koleżanka, wchodząc do pokoju socjalnego. – Wiesz, że jest zakaz palenia nawet przy oknie?
Weronika zgniata niedopałek, jak codziennie o tej samej porze marząc o tym, że zostanie otwarty nowy proces norymberski1, który toczył się będzie w Symferopolu – na wyzwolonym Krymie. Na razie jednak skończyła się jej przerwa, a do końca zmiany jeszcze daleko, skoro zapowiada się operacja. No, chyba że pacjent umrze. Spogląda na zegarek: za dwie godziny Lila odbierze Wałyka ze szkoły. Dzieci zdrowo jej dają popalić – zamknięty w milczeniu syn i córka, która zbyt wcześnie dojrzała. Weronice wstyd, że niemal pragnie, aby operacja zakończyła się szybko, więc postanawia, że pójdzie do domu dopiero po kolacji, co często się zdarza od początku wojny. Późną nocą ucałuje dzieci w łóżkach i z całych sił będzie się modliła, by żaden wybuch nie zakłócił ich snu. Teraz, gdy miasto zostało zdobyte, noce są spokojniejsze, ale wszyscy wypatrują kontrofensywy.
Staje przy umywalce, uważając, by nie zużyć więcej środka dezynfekującego, niż trzeba, wkłada kitel i zawiązuje maskę przed wejściem na blok. Na stołach leżą dwaj ranni mężczyźni, jeden ma około pięćdziesiątki, drugi ledwie ze dwadzieścia lat.
– Wracali z pola, najemnik ostrzelał ich samochód – informuje chirurg.
– Dlaczego? – pyta sucho Weronika.
– Bez powodu. Wagnerowcy lubią zabijać. Tak bardzo lubią, że zrobili z tego swój zawód. Prigożyn sprzedał usługi swoich prywatnych oddziałów Baszarowi al-Asadowi, żeby mu pomóc w masakrowaniu Syryjczyków. W Afryce zarabia krocie, uczestnicząc w krwawych zamachach stanu. Kiedy jego ludzie nie mają co robić, posyła ich, żeby grabili bogactwa tego kontynentu. Kopalnie krwawych diamentów albo kobaltu. Putin należy do jego największych odbiorców. Tak sobie myślę, że żołnierze Wagnera, którzy zabijają tylu Ukraińców, na pewno dostają premie. Nie zdziwiłbym się, gdyby pewnego dnia Prigożyn zabił samego Cara, by zasiąść na jego tronie. No, a teraz do roboty. Nie dam rady zająć się obydwoma naraz. Ojciec jest chyba w gorszym stanie niż syn, więc zacznę od niego.
– Ale chłopak taki młodziutki… – zauważa Weronika. – Ma kulę w płucu.
– Musimy wybrać. Może uda mi się uratować obu, pod warunkiem że mi siostra pomoże, zamiast dyskutować.
Anestezjolog już zrobił swoje, obaj ranni śpią. Chirurg każe Weronice czuwać nad młodym, gdy będzie operował jego ojca. Zawoła, jeśli okaże się potrzebna.
Stan chłopaka wydaje się stabilny, tyle że przy perforacji płuca może się szybko pogorszyć. Jeśli powietrze zgromadzi się w jamie opłucnej, dojdzie do ucisku na pęcherzyki płucne i do zapadnięcia płuca. Weronika woli nie myśleć o ciągu dalszym. Kiedy nie ma się do dyspozycji ultrasonografu, prewencja sprowadza się do obserwacji i słuchania oddechu w oczekiwaniu na świst lub duszności, na sprawdzaniu, czy usta i końce palców nie sinieją.
Na wszelki wypadek przygotowuje się do usunięcia odmy. Musi mieć pod ręką długą igłę, którą bardzo precyzyjnie wkłuje się między żebra – nawet drobna niedokładność miałaby katastrofalne skutki. Od jej zręczności może zależeć życie młodego człowieka.
Po pół godzinie chirurg wzdycha przeciągle. Na czole perli mu się pot, lekarz ociera go i znowu wzdycha. Człowieka leżącego na stole operacyjnym trafiły dwa pociski – w lewą nogę i w brzuch. Jako doświadczony chirurg, który w trakcie inwazji na Krym miał do czynienia z niejednym rannym, potrafi chłodno jak patolog odtworzyć przebieg wydarzeń.
– Drań strzelał do nich jak do zajęcy. Przez karoserię. Ojciec prowadził, krzyknął do syna, żeby się położył. Kula trafiła go w brzuch, przeszła na wylot i utkwiła w ciele chłopaka – wyjaśnia, kreśląc palcem w powietrzu trajektorię pocisku. – Co z nim?
– Trzyma się – odpowiada Weronika. – A w ogóle to niekoniecznie jego syn – dodaje. – Może bratanek albo robotnik rolny, albo ktoś, kogo akurat podwoził. Moim zdaniem nie są do siebie podobni.
Naczelna pielęgniarka dyskutuje z szefem, by zapomnieć o ludzkim okrucieństwie; woli nie myśleć, że wystarczyły trzy sekundy – czas potrzebny na wystrzelenie serii z automatu – i chwila nienawiści, by zniszczyć rodzinę. Spędzą w tej sali kilka godzin, próbując naprawić wyrządzone zło i ratować dwa ludzkie żywoty. A jeżeli im się to nie uda, na nią spadnie obowiązek przekazania żonie i matce wieści, że jej syn i mąż już nigdy nie wrócą do domu.

*

Dyrektor gimnazjum Lili wkracza do klasy z niewyraźną miną. Uczniowie patrzą na niego w głębokiej ciszy. Wchodzi na podwyższenie, staje obok nauczyciela i ogłasza, że na dzisiaj koniec lekcji, bo w podstawówce po sąsiedzku doszło do pewnego incydentu. Każe młodzieży niezwłocznie opuścić szkołę, nigdzie nie zbaczać w drodze, a po przyjściu do domu zamknąć drzwi na klucz.
Lila zrywa się na równe nogi i pyta, co to był za incydent i w której szkole.
– Tuż obok – odpowiada dyrektor, nie znajdując słów, aby jej powiedzieć, że chodzi o placówkę, w której uczy się jej brat. – Rosjanie urządzili obławę – ciągnie. – Na szczęście oprócz dwojga dzieci wszystkim udało się uciec.
– Które dzieci nie uciekły? – dopytuje Lila drżącym głosem.
– Na pewno do wieczora je wypuszczą…
Zanim dyrektor dokończy zdanie, Lila wypada na korytarz. Nigdy w życiu nie biegła tak szybko, nigdy tak bardzo się nie bała, nawet kiedy najemnicy wkroczyli do miasta, strzelając do wszystkiego. Przed ich małym domkiem niezgrabnie szuka w plecaku kluczy, wali pięścią w drzwi, wykrzykując imię młodszego brata. Nie słyszy odpowiedzi, chwyta plecak za dno i wysypuje jego zawartość na podest. Podnosi klucz, który dojrzała pod zeszytem, przekręca go w zamku i z hukiem otwiera drzwi. Woła w sionce, w salonie, biegnąc po schodach na górę. Wałentyn oczywiście nie odpowiada i nie wystawił dotąd nosa, padalec jeden, bo leży w słuchawkach na uszach i gra na konsoli. Już ona zmyje mu głowę… nie, wyściska go, wycałuje jak nigdy i razem będą się cieszyli, że szczęście się do nich uśmiechnęło.
Kiedy stwierdza, że pokój brata jest pusty, uświadamia sobie również, że Wałyk nie zaszedł do żadnego kolegi. Wie o tym, ponieważ ma dar, który pozwala jej z wyprzedzeniem wyczuwać nieszczęście. Ona pierwsza zrozumiała, że jej brat nie mówi, wiedziała też, że ojciec idzie na front, zanim jej to wyznał.
Osuwa się na kolana i z jej ust wyrywa się straszny krzyk. Jak ryk konającego zwierzęcia. Lila wali pięściami w podłogę i wrzeszczy:
– Tylko nie on, błagam, tylko nie on!
Płacz nic tu nie da – Lila wstaje, zbiega po schodach i pędzi do szkoły. Jeśli zobaczy go na podwórku siedzącego samotnie na ławce, co mu się zdarza czasami po ciężkim dniu, już zawsze będzie wierzyła w Pana Boga.
Mija dom Błanskich. Od śmierci męża pani Błanska nigdy nie otwiera okiennic. Lila przyspiesza, przebiegając obok ruin bloku, w którym mieszkał nauczyciel muzyki Wałyka. Ze ściskającym trzewia gniewem wydłuża krok, póki nie dotrze do podwórka podstawówki.
Na ławce pani Żaruska bezskutecznie pociesza kucharkę.
Jedno spojrzenie w jej oczy wystarcza, by Lila zrozumiała.

 
Wesprzyj nas