„Noc szpilek” to porywający od pierwszego zdania thriller autorstwa jednego z najważniejszych współczesnych południowoamerykańskich pisarzy.


„Nie byliśmy przecież żadnymi potworami. Możliwe, że trochę… przeholowaliśmy” – tak zaczyna się opowieść o czterech kumplach ze szkoły prowadzonej przez jezuitów, Peru lat 90. XX wieku i o tym, jak łatwo przekroczyć granicę, zza której nie ma już odwrotu.

Beto, Moco, Carlos i Manu wracają do historii, która związała ich ze sobą na zawsze i miała na zawsze rozdzielić. Gdy wylądowali na celowniku nauczycielki, panny Pringlin, postanowili jej odpłacić pięknym za nadobne, a przy okazji pokazać rówieśnikom, że nie są klasowymi ofermami. Co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy, gdy zbuntowali się przeciwko całemu światu?

Santiago Roncagliolo w „Nocy szpilek” tworzy nie tylko arcywciągającą fabułę, lecz także wnikliwy obraz targanej przemocą Limy i całą galerię przekonujących postaci – od dorastających, chłopaków, których rozsadza testosteron, przez nieszczęśliwe małżeństwa, po przetrąconego wojną z Ekwadorem ojca z PTSD. To literatura popularna najwyższej próby.

***

• Dorastanie i śmierć dziwnie są splątane w tej książce. Bo to fascynująca i straszna opowieść o przyjaźni, błędach i miłości. Niby dzieje się w konkretnym czasie i konkretnym miejscu, ale jest boleśnie uniwersalna. Bo każdy z nas kiedyś dorastał i stracił swoją niewinność.
Wojciech Chmielarz

• Mocna, szczera i wciągająca opowieść o żarcie, który wymknął się spod kontroli. O zemście, rodzicach, pierwszej miłości, o przemocy, marzeniach i tragedii straty. Dawno nie czytałem równie wciągającej książki.
Łukasz Orbitowski

Santiago Roncagliolo (ur. 1975) – jeden z najwybitniejszych południowoamerykańskich pisarzy swojego pokolenia. Pierwszy sukces odniósł w 2005 roku powieścią “Wstyd”. Rok później ukazał się głośny “Czerwony kwiecień”, nagrodzony prestiżową Premio Alfaguara i przetłumaczony na ponad 20 języków. W 2010 roku znalazł się w gronie 25 najbardziej utalentowanych hiszpańskojęzycznych pisarzy do 35 roku życia, których raz na dekadę wybiera magazyn “Granta”. Poza prozą, w której z powodzeniem łączy literackie ambicje z wciągającymi fabułami, pisuje także scenariusze, teksty dziennikarskie i tłumaczy. Od 2000 roku mieszka w Hiszpanii.

Santiago Roncagliolo
Noc szpilek
Przekład: Tomasz Pindel
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 29 stycznia 2024
 
 

1. Narząd rozrodczy

Carlos

Nie byliśmy przecież żadnymi potworami. Możliwe, że trochę… przeholowaliśmy. Ale tylko przez chwilę. Parę dni raptem. I parę nocy.
To nic takiego. Wszyscy dookoła byli znacznie gorsi.
To prawda: to, co zrobiliśmy, pewnie nie trafiłoby do podręczników dobrych manier. Może raczej do działu kryminalnego jakiejś gazety, między przestępstwami na tle seksualnym i napadami z bronią w ręku. Jednak jako karnista mogę przywołać kilka okoliczności łagodzących: niepełnoletniość, obrona własna, przedawnienie sprawy… O ile w ogóle można tu mówić o jakiejś sprawie. Wcale nie mam w tym względzie pewności. W parę godzin mógłbym dostarczyć orzeczenie udowadniające, że wszelkie oskarżenia są bezzasadne.
Choć tak w ogóle to trzymałbym się prawa do odmowy zeznawania we własnej sprawie.
Nie mam ochoty siedzieć przed kamerą i opowiadać o tym wszystkim, jakby to była jakaś młodzieńcza przygoda albo spacer po plaży. Dlaczego teraz? Po tak długim czasie? I po co przywoływać ten koszmar? Całe życie próbuję o tym zapomnieć.
No wiem, wiem.
Nie mam wyjścia.
Będzie gorzej, jeśli odmówię, mam rację?
Będę mówił. Powiem wszystko, co chcesz. Ale to pierwszy i ostatni raz.
No to zaczynajmy. Żeby szybciej skończyć.

Manu

Kurde, stary, a niby dlaczego mamy o tym gadać? Przez te dwadzieścia lat trzymałem mordę na kłódkę i na co mi to teraz. A tym bardziej jeśli zamierzasz to nagrywać, jakby to było jakieś reality show z celebrytami na bezludnej wyspie albo plotkarski program tej całej Magaly Mediny.
Masz nierówno pod sufitem, stary. To najdurniejszy pomysł, jaki ci w życiu przyszedł do łba.
Ty pierwszy się na tym przejedziesz, wiesz o tym? Ubabrasz się tym gównem. Dlatego że się w nim nurzasz.
No ale jeśli nas zmuszasz, to dobra. Nie będę uciekał. Nie rzucę się do drzwi. Ja nigdy nie uciekałem. To raczej te wszystkie ciołki za mną ganiały. Jak barany. Jak szczury za tym fletnistą z bajki. Jak plemniki.
W sumie to wszystko zaczęło się od całej masy plemników.
Na lekcji u panny Pringlin.
Kiedy przerabialiśmy narządy rozrodcze.

Moco

Gdyby ktoś sfilmował naszą historię, to wyszłoby z tego coś w rodzaju Goonies.
Ktoś pamięta Goonies? Klasyk, z 1985 roku. Reżyseria Richard Donner, historia Steven Spielberg, a gra tam Josh Brolin. Wtedy się nawet jeszcze nie golił, he, he.
To historia grupki normalnych chłopaków, takich jak my, którzy mają zostać wyrzuceni ze swoich domów. Ale przypadkiem znajdują mapę, która wskazuje drogę do ukrytego skarbu piratów, i ruszają na poszukiwania. Mają masę przygód. Muszą zmierzyć się z rodziną złodziei. Wpadają w pułapki zastawione przez piratów wieki temu. Ale ostatecznie wygrywają i zdobywają skarb.
Myśmy tacy byli. Goonies z dzielnicy Surco, he, he. My też zasługujemy na film, a pierwszej scenie, początkowemu ujęciu, będzie towarzyszył widoczny na ekranie napis: „Na lekcji o narządach rozrodczych”.
A skoro nie mamy ani Stevena Spielberga, ani Josha Brolina, to sami se to musimy nakręcić.

Beto




Nie chcę tego robić. Dlaczego mamy to nagrywać?

Opowiem, ale ja sam. Nie chcę widzieć niczyjej twarzy, kiedy będę o tym gadał. Albo wychodzisz, albo zapomnij o sprawie.
Dobra. Zamknij drzwi.


Okej: lekcja o narządach rozrodczych. O to chodzi? Tak, pamiętam. Mniej więcej. Siedzieliśmy tam, na lekcji wychowania seksualnego, nudziliśmy się i śmialiśmy, nauczycielka zwróciła nam uwagę. I wtedy Manu wstał i zadał to głupie pytanie.
Pytał o syfilis i język albo syfilis i usta, coś takiego, równie niesmacznego. Jedna z tych rzeczy, których po prostu lepiej nie wiedzieć.
Jaki zbok pyta o coś takiego?

Carlos

Kurde, to było tylko pytanie. I wcale nie wydawało mi się takie dziwne.
Ostatecznie w czwartej klasie szkoły średniej sporo jeszcze mieliśmy do odkrycia. W Limie 1992 roku mało wiedzieliśmy o życiu. No i życie mało wiedziało o nas.
Znajdowaliśmy się poza zasięgiem prawa, jeśli wolno mi użyć branżowego wyrażenia. To znaczy byliśmy nieświadomi, nie mogliśmy ponosić odpowiedzialności wobec prawa, a tym samym nie podlegaliśmy karze. Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli: poza zasięgiem.
W męskiej szkole La Inmaculada, prowadzonej przez księży jezuitów, kłębiło się nas tam ze dwa tysiące samców in spe, jak w jakimś wielkim samowarze pełnym hormonów. Dysponowaliśmy ogromnym terytorium, z boiskiem do nogi i bieżnią olimpijską, które zajmowało pół wzgórza Monterrico. Ale o tym, co poza murem wytyczającym granicę tego świata, nie wiedzieliśmy prawie nic. Niebezpiecznie było oddalać się od naszej dzielnicy. Mogło cię zaskoczyć odcięcie prądu. Albo obława. Albo wybuch bomby. Bezpieczne było uprawianie sportu w szkole i oglądanie telewizji w domu. Większość z nas nie umiałaby nawet wskazać alei Javiera Prado na planie miasta. Internetu jeszcze nie było. Naszym jedynym stałym tematem było to, co nam wisiało między nogami.
Nawet jeśli o tym nie gadaliśmy, wszystko skręcało w tę stronę. Każde, nawet zupełnie niewinne zdanie mogło nabrać nieoczekiwanych konotacji. Mogłeś powiedzieć: „Podaj mi sól”, i zaraz jakiś żartowniś za tobą wrzeszczał:
– A może też pieprz, to byś se mógł wreszcie popieprzyć!
I wszyscy w śmiech.
Żeby nie sprowokować tej watahy wygłodniałych szczeniaków, trzeba było bardzo uważać przy nazywaniu rzeczy długich i ostrych. Unikałem takich słów jak „ołówek”, „nóż” czy „marchewka”, bo mogły zostać łatwo użyte przeciwko mnie, natomiast starałem się obracać je przeciwko innym, jak jakąś broń. Popularność ucznia mierzono ilością dwuznacznych żartów, jakie był w stanie z siebie wyrzucić. Choć tak naprawdę większość z nich znaczenie miała tylko jedno:
– Jaimito zostaje na noc u nauczycielki. W środku nocy mówi: „Proszę pani, nie mogę zasnąć. Mogę wsadzić paluszek w pani pępek?”. Ona się zgadza, ale zaraz krzyczy: „Jaimito, to nie jest pępek!”. A on na to: „Paluszek to też nie jest”.
Ha, ha. Szkolny humor.
Seks nam się śnił. Dyszeliśmy seksem. Jedliśmy seks na śniadanie. Tyle że w odróżnieniu od tego, ile miejsca zajmował ten temat w naszych głowach, na zewnątrz, w prawdziwym życiu, brakowało nam konkretnych doświadczeń.
Wszyscy moi koledzy zarzekali się, że już to zrobili. Jednak za każdym razem, kiedy któryś opowiadał o swoim doświadczeniu – a robiło się to bez przerwy – szczegóły się zmieniały. Brunetka stawała się blondynką. Prostytutka dziewczyną. Sypialnia samochodem. A jeśli ktoś naprawdę już tego dokonał, trudno było mu uwierzyć w tej powodzi kłamstw. Chłopaki czasami wymyślały sobie życie erotyczne tylko po to, by mieć o czym gadać.
Kobiety jako takie stanowiły odrębny gatunek, niepojęty – chyba że dla tych, którzy mieli siostry – do którego dostęp mieliśmy tylko przez filmy i czasopisma. (To owszem; po szkole krążyło ich całe mnóstwo, większość dostarczał Moco, oficjalny dystrybutor porno w naszym roczniku).
Kiedyś, przy okazji jakichś rekolekcji, księża przyprowadzili do nas dziewczyny. Nie żebyśmy mogli ich dotknąć czy coś takiego, wiadomo. Przyprowadzili je, żebyśmy sobie popatrzyli. I pogadali. Przyszły cztery, ze szkoły koedukacyjnej. Usiadły przed całą klasą, jak kolorowe rybki w akwarium, a opiekunowie zachęcali nas do zadawania pytań. Każdy uczeń miał prawo podzielić się swoimi wątpliwościami:
– Co ci się podoba w chłopaku?
– Miałaś już chłopaka?
– Jak cię poderwał?
Spędziliśmy tak dwie godziny, próbując ustalić, co to takiego kobieta. Robiliśmy notatki. Gromadziliśmy dane. A następnego dnia wróciliśmy do naszych sprośnych kawałów i zakazanych słów.
W naszej szkole dziewczyny były trochę jak igrzyska olimpijskie: szeroko reklamowane, zawsze odległe, a do tego Peruwiańczycy nigdy nie wygrywali. Na olimpiadach wszystkie medale zgarniały Stany Zjednoczone i ZSRR. Żeńskie szkoły z naszego małego światka też przypominały supermocarstwa: szkole San Silvestre przypadał złoty medal. Srebro było dla Villa María, a brąz dla Santa Úrsula. Tuż za nimi znajdowała się Regina Pacis (znana pod czułym pseudonimem „Vagina Palcis”).
Jeśli zjawiałeś się na imprezie z dziewczyną z którejś z tych szkół – albo przynajmniej wymyślałeś sobie narzeczoną stamtąd – stawałeś się bohaterem całej szkoły, przykładem do naśladowania, środowiskową ikoną. Potem sytuowała się szeroka klasa średnia, w której mieściły się Belén, Sophianum i jeszcze kilka innych szkół kościelnych; te się akceptowało, ale nie podziwiało. Na najniższym szczeblu hierarchii znajdowały się szkoły De Jesús i Santa María Eufrasia. Lepsza była brzydula z Santa Úrsula niż ślicznotka z Santa María. W końcu nie liczyło się to, jaka ta dziewczyna jest, tylko jak ją postrzegają twoi koledzy.
Ale dla naszej małej grupki – Moco, Beto i ja – nie był to żaden problem. Tacy jak my znajdowali się poza rankingiem fizycznej atrakcyjności. Tak w zasadzie nawet nie musieliśmy sobie wymyślać tych nieistniejących doświadczeń seksualnych, bo nikt po nas niczego specjalnego się nie spodziewał. Jeśli kobiety przypominały igrzyska olimpijskie, my startowaliśmy co najwyżej w paraolimpiadzie.
To pewnie dlatego tak pamiętam tę lekcję o narządach rozrodczych. Jakby to było wczoraj. Na tablicy wisiały wielkie rysunki wyobrażające penisa i waginę, jeden przy drugim. Uzupełniały je wykresy i ryciny instruktażowe: kompletny plan całości, u mężczyzny i kobiety, od środka i z zewnątrz. Było to dużo fajniejsze niż wzory algebraiczne albo mapy z granicami Peru. Czegoś takiego nigdy w klasie nie widzieliśmy, zupełnie jakby tablica straciła dziewictwo.
A przed rysunkiem penisa, jak cesarzowa przed swoim herbem, stała panna Pringlin.
Panna Pringlin posiadała niewiarygodną umiejętność opowiadania o seksie tak, że stawał się nudny. Nawet nie tyle umiejętność, ile misję. Miała mocne postanowienie, by odebrać nam chęć do uprawiania go czy nawet myślenia o nim. Każdy temat poruszany w klasie okazywał się ostrzeżeniem przed ryzykiem, jakie niesie przyjemność czy w ogóle życie.
Tym razem starała się nas przekonać, że pójście do łóżka z dziewczyną jest rzeczą równie przyjemną, jak egzamin z biologii. Mówiła, nie zmieniając ani na chwilę tonu głosu:
– Płyn przenoszący plemniki do celu ich podróży nazywany jest nasieniem albo spermą i wytwarzany jest w jądrach, czyli w dolnej części męskiego narządu rozrodczego…
Choć odmalowywała seks w jak najgorszych barwach, wiedziała, że niektórzy z nas mimo wszystko nadal mieli na niego ochotę. By temu zaradzić, straszyła nas wszelkiego rodzaju chorobami, wysypkami i dolegliwościami:
– Płyny te przenoszą nasiona życia – mówiła – ale także mogą okazać się nośnikiem posłańców śmierci: choroby zwane wenerycznymi mogą być przenoszone tą drogą właśnie podczas aktu seksualnego. Syfilis, charakteryzujący się występowaniem krosty na czubku penisa – i tu panna Pringlin pokazała nam zdjęcie, żeby nie było niejasności – w pewnym okresie ludzkiej historii leczony był obfitym puszczaniem krwi, do którego stosowano pijawki wysysające zakażoną krew…
Taki styl miała panna Pringlin: po co mówić o tych sprawach przyjemnie, skoro można pokazywać nam krosty?
Lekcja stwarzała idealną okazję do wszelkiego rodzaju kawałów – szczeniackich i głupich, jak ten o Jaimito – więc wszyscy po cichu między sobą żartowaliśmy, a potem z tych żartów zrodziło się pytanie.
Tak, przypominam sobie, to przez pryszcz Beto.
Panna Pringlin pokazywała nam zdjęcie penisa z ogromną naroślą, a Beto miał coś podobnego na wardze, w okolicy kącika ust. Moco powiedział szeptem:
– Beto ma syfilis na wardze. Komu obciągałeś, co?
Beto nienawidził, kiedy mu ktoś wytykał pryszcze, wągry i inne fizyczne niedoskonałości, więc odpowiedział:
– Twojej matce. A ona zaraziła się w pracy.
Tak naprawdę Moco miał znacznie więcej pryszczy niż Beto. Jego twarz to było prawdziwe pole minowe, magma i erupcja. Więc ja mu powiedziałem:
– Jeśli to tak wygląda, to sam chyba brałeś udział w orgii.
Nie pamiętam, czy mówiliśmy to dokładnie tymi słowami. W każdym razie taki był zwyczajowy ton naszych rozmów. I uważaliśmy, że są genialne. Cały dzień nawijaliśmy o czymś, czego nie znaliśmy. Trochę się śmialiśmy, przerzucaliśmy się we trzech kawałami… i wtedy jednemu z nas przyszła do głowy myśl:
– A jeśli ci ktoś obciąga fiuta? Można się zarazić syfem, kiedy ktoś ci robi loda?
Pringlin nawijała dalej o pijawkach albo grzybach – ale nie o HIV; wtedy uważaliśmy, że AIDS dotyczy tylko piosenkarzy i gwiazd kina. A my po raz pierwszy poczuliśmy autentyczne naukowe zainteresowanie, ogarnęła nas medyczna wątpliwość. Nie mogliśmy jednak na głos wypowiedzieć pytania zawierającego wyrażenie „obciągać fiuta”. Lekcje nie były po to, żebyśmy pytali o każdą bzdurę, która nam się w głowach zalęgnie. Znacznie bezpieczniej – i zabawniej – było spekulować we własnym gronie.
Tak że dalej szeptaliśmy i się chichraliśmy. Mniejsza o odpowiedź. Pytanie było zabawne samo w sobie. Zwłaszcza powtarzane raz po raz. Jakby człowiek mówił, gdyby miał taką krostę na ustach? I z opuchniętą wargą? Jak zapytać pielęgniarkę, kiedy język ci się w gębie nie mieści?
– Pszympramszam pamni, czszy mmyżna śymzramzić pmszy obsiomganiu?
Kupa śmiechu. Dopóki, rzecz jasna, panna Pringlin nas nie przyłapała.
– Jakiś godny ogólnej uwagi komentarz dotyczący rozmnażania albo przenoszenia chorób wenerycznych, panowie? – zaatakowała swoim drapieżnym tonem, który przyjmowała bezpośrednio przed ukąszeniem. – Widzę, że temat was ogromnie fascynuje.
Nie pamiętam, czy panna Pringlin była wysoka. Pewnie niespecjalnie. A jednak kiedy stała na podeście i patrzyliśmy na nią z podziemi naszych piętnastu lat, sprawiała wrażenie olbrzymki. Podejrzewam, że atmosfera też robiła swoje. Kiedy panna Pringlin odzywała się do ciebie przy całej klasie tym swoim sarkastycznym tonem, wokoło zapadała cisza i spojrzenia czterdziestu kolegów, spojrzenia całej ludzkości, skupiały się na twojej poczerwieniałej twarzy. Wyrastały jej nietoperze skrzydła, na nogach pojawiały się wysokie buty, a w ręku pejcz w stylu sado-maso, myśmy zaś się modlili, żeby ziemia rozstąpiła się pod naszymi nogami.
Ale ziemia zawsze wystawiała nas do wiatru.
– Ja… – powiedział Moco.
– Eeee – wymamrotał Beto.
– Bo… – dodałem ja, tak jak oni sparaliżowany strachem.
– Robicie sobie żarty z infekcji przenoszonych drogą płciową? – zapytała gardłowo, już z obcasem na naszych grdykach. – No to podzielcie się tym z klasą. Wszyscy się pośmiejemy.
Wszyscy się pośmiejemy. Ona nigdy nie zadawała ciosu bezpośrednio. Wolała rzucić twoje ciało na żer kolegów-piranii. Zaplątywałeś się we własną sieć i tonąłeś jak gigantyczny tuńczyk, niezdolny do wykonania ruchu, a wtedy tamci pożerali cię żywcem. Pogodziliśmy się już z czekającą nas powolną i okrutną śmiercią, przekonani, że nie ma dla nas ratunku, kiedy nagle zdarzyła się rzecz zupełnie niespodziewana: jedna pirania przeszła na naszą stronę.
Do tego dnia Manu niewiele się odzywał. Był nowy w szkole i niespecjalnie zadawał się z innymi. Czyli należał do naszej grupy, bo nasza grupa miała właśnie to do siebie, że inni trzymali się od nas na dystans.
Z początku największe osiłki z klasy chciały go trochę upokorzyć, normalka, ale przy pierwszej próbie – podjętej przez kapitana drużyny piłkarskiej we własnej osobie – Manu od razu odpowiedział siłą. Dwa strzały prosto w twarz, zero cykora. Kop w brzuch. Nawet nie zdążyliśmy zawołać: „Biją się! Biją!”. Piłkarz skończył z podbitym okiem i nosem we krwi. Od tego czasu nikt już nie próbował zaczepiać Manu… ani się do niego odzywać.
A tymczasem podczas lekcji o narządach rozrodczych, kiedy Moco, Beto i ja mieliśmy się już za straconych i nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, Manu wziął i wstał.
Wyglądało to prawie jak na zwolnionym filmie. Najpierw pomyślałem, że chce wyjść do łazienki. Potem, że będzie na nas kablował. Nawet gdy już się odezwał, dopiero po chwili zrozumiałem sens tego, co mówi:
– To moja wina – oświadczył.
Zaskoczył nie tylko nas. Przez klasę przebiegł szmer zdziwienia. Takie wyznanie to coś, czego nigdy w naszym szkolnym życiu nie widzieliśmy. Kilka tygodni wcześniej, kiedy Cuadradowi Gómezowi ukradziono zegarek, ukarano nas wszystkich czterdziestu, trzy godziny stania po lekcjach na dziedzińcu – i nikt nikogo nie zakablował.
A tym bardziej się nie przyznał.
No a przyznać się do czegoś, czego się nie zrobiło, to już w ogóle jakiś kosmos.
Panna Pringlin uniosła brew i spojrzała w jego stronę, zbita z tropu tą deklaracją, ale spragniona nowej ofiary i to takiej, co radośnie pakuje się w jej szpony, w dodatku z własnej woli.
– Czyli ty mi możesz opowiedzieć ten żarcik – zareagowała jadowicie.
– Ja… – W tej chwili Manu się zawahał. Albo tak mi się wydało. Teraz wiem, że po prostu cieszył się tą chwilą. Budował napięcie, żeby wszyscy uważnie go słuchali. – Ja mam pytanie. Zadałem je kolegom, dlatego się śmiali.
Pringlin rozkoszowała się już smakiem świeżej krwi. Miało być prościej, niż się mogła spodziewać:
– Pytania, panie Battaglia, zadaje się na głos. Jestem przekonana, że cała klasa z radością podzieli się swoją wiedzą i zaspokoi pańską ciekawość.
Manu kiwnął głową i zaczął:
– Chciałem się dowiedzieć…
Biedny Manu był tu nowy, nie wiedział, na co się naraża. Naszym obowiązkiem było powstrzymać go przed wejściem na to pole minowe.
– Nie rób tego… – szepnął Beto, ale Manu nawet na niego nie spojrzał.
– Przynajmniej użyj fachowej terminologii – mruknąłem. – „Oralny”, powiedz „stosunek oralny”.
– Nie ma opcji – burknął Moco, chyba przede wszystkim sam do siebie. – On to zrobi. Serio.
I rzeczywiście. Manu zebrał siły i bez dalszych wstępów zadał pytanie. W pierwotnym brzmieniu.

 
Wesprzyj nas