To miała być wspaniała karnawałowa noc na Mazurach. Zmieniła się jednak w koszmar, który niczym bumerang powraca po dwóch dekadach od tragicznego wydarzenia…


To miała być wspaniała zimowa noc na Mazurach. Zmieniła się jednak w koszmar. Amelia cudem ocalała z tragedii, która rozegrała się w 2002 roku na wyspie Czarci Ostrów. W domu letniskowym zamożnych rodziców jej znajomej panował szampański nastrój imprezy karnawałowej – do czasu, aż w trzcinach nad lodowatymi Śniardwami znaleziono ciało.

Śmierć gwałtownie pochłaniała kolejne ofiary, a odcięci od świata młodzi ludzie nie mieli szans na ratunek. Za oknami migała tylko czarno-biała maska oprawcy.

Dwie dekady później upiory powracają.

Pewnego dnia Amelia dostaje list z zaskakującą zawartością, który w jednej chwili zmienia wszystko. Od tej pory musi walczyć o swoje życie – tak jak przed laty. Bo dla kogoś czarci karnawał wciąż trwa.

***

Ależ się znakomicie bawiłem przy tej książce! «Karnawał» to thriller, który mrozi krew w żyłach, zaskakuje i zapiera dech w piersiach. Alicja Sinicka znakomicie żongluje popularnymi tropami, osadza je w polskich realiach i w rezultacie daje nam opowieść, od której trudno się oderwać.
Wojciech Chmielarz

„Thriller doskonały! «Karnawał» potwierdza, że każda kolejna powieść pióra Alicji Sinickiej jest coraz lepsza. To historia o tym, że wcale nie trzeba nosić karnawałowej maski, żeby ukryć swoje najmroczniejsze oblicze”.
Marta Bijan

Alicja Sinicka
Karnawał
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 24 stycznia 2024
 
 


Amelia

2022

Najgorzej jest po zachodzie słońca. Kiedy świat spowija ciemność, coś zaczyna się we mnie zmieniać. Stopniowo zwiększam czujność, a moje zmysły się wyostrzają. Trochę tak, jakbym była bardzo głodna.
Wysiadając z auta na parkingu pod blokiem, słyszę huk przypominający wystrzał z broni palnej. Rozglądam się niespokojnie w poszukiwaniu źródła dwięku, ale nie widzę nic, co mogłoby naprowadzić mnie na właściwy trop. Dochodzi siedemnasta, chłodne, styczniowe popołudnie niedawno zmieniło się w wieczór. Do moich uszu dociera kolejny podobny dźwięk, za którym ciągnie się dziecięcy śmiech. W oddali obok słupa ogłoszeniowego majaczą drobne, chłopięce sylwetki. Co chwilę padają na nie światła sunących ulicą samochodów. Zaczynam rozumieć, że chłopcy strzelają petardami. Mam nadzieję, że szybko się to skończy.
Ręce zdążyły zrobić mi się lepkie, a oddech przyspieszył. Nawet kiedy myślę, że już nic mnie nie zaskoczy, gdy szykuję się na cichy, spokojny wieczór, dzieje się coś takiego. Uderzenie petardy, rozdzierający ciszę krzyk albo dotyk czyjejś dłoni na moim ramieniu: „Coś pani upadło, proszę, nie, doprawdy nie ma za co”. Zwykłe ludzkie sprawy, drobne anomalie, które nie robią specjalnego wrażenia na przeciętnym człowieku. Z tym że ja niestety do nich nie należę.
Zasuwam zamek kurtki aż po samą brodę i opuszczam parking, kierując się w stronę klatki. Dwie kobiety wędrują chodnikiem, trzymając się pod rękę, jedna z odsłoniętą szyją, druga opatulona szalikiem, znad którego pada na mnie złowrogie spojrzenie. Ta łypiąca kiwa głową, słuchając koleżanki, która opowiada jej o czymś szybko i cicho, co rusz przerywając wypowiedź słowem: „Wiesz”.
Domyślam się, że nie rozmawiają o mnie, ale czasem musi minąć kilka sekund, zanim to sobie uświadomię. Kobieta po prostu zawiesiła na mnie spojrzenie, bo jestem jedyną osobą w zasięgu wzroku. Może uznała, że mam ładną czapkę, albo spodobał jej się mój kraciasty szalik. W sumie mocno w to wątpię, ale staram się wchodzić na ścieżki pozytywnego myślenia za każdym razem, gdy przypomnę sobie, że powinnam. To trudne. Ludzie wolą myśleć negatywnie, zamartwiać się bez końca, poddawać się lękowi. Ciągnie nas do niego jak do kuszącego zapachu; im bliżej podejdziemy, tym więcej go będzie wokół nas. W pewnym momencie jednak orientujemy się, że to zgubne. Czasem wyobrażam sobie, że mój lęk jest ogromnym dołem w ziemi. Ma dość łagodny spad i łatwo się do niego schodzi, swobodna wędrówka krok po kroku. Budzę się w nim, najczęściej w nocy, zlana potem, odrywam głowę od poduszki i patrzę na wielkie wzniesienie, po którym muszę się teraz wspiąć, żeby powrócić do stanu względnej normalności. I tak bez końca od dwudziestu lat.
Jestem jedną z niewielu ocalałych po tragedii na wyspie Czarci Ostrów w 2002 roku. Tak to zdarzenie nazwały media. Tragedia na wyspie Czarci Ostrów. Może chcieli przyciągnąć uwagę odbiorców, może chodziło o to, że ofiarami w większości byli młodzi ludzie, studenci, mający całe życie przed sobą. Ktoś z biało-czarną maską na twarzy zabił nadzieję, którą uosabiali, a potem zniknął. Ta nazwa szybko przylgnęła do tamtej zimnej karnawałowej nocy, pokryła ją wiecznym lodem, którego nie sposób rozkruszyć.
Tamta noc zmieniła całe moje życie. Jakie to banalne i jakie prawdziwe. Życie składa się jednak z banałów, prostych sytuacji, które często rozpoczynają się niewinnie, stopniowo przeobrażając się w upiorne pułapki. Nie ma z nich ucieczki. Przynajmniej wtedy nie było.
Żyję z syndromem stresu pourazowego. Przez pięć lat chodziłam na terapię. Żywiłam co do niej wielkie nadzieje, wierzyłam, że mnie wyleczy i że po niej znowu będę pogodną dziewczyną, która ufnie patrzy w przyszłość. Tak się jednak nie stało. Co prawda w gabinecie doktora Rolińskiego zdobyłam wiedzę o narzędziach, które mogą mi pomóc w momentach, gdy nieuzasadniony lęk zaciska pętlę na mojej szyi. Ze wspomnieniami jednak nie uporałam się na dobre, jakby były odrębnymi bytami, duchami, które robią, co chcą i kiedy chcą. Gdy mnie nawiedzają, wiem już, jak sobie z nimi radzić. Istotne są oddech, uważność, skupienie na chwili obecnej. Wtedy powoli ustępują, rozrzedza je powietrze, które wciągam do płuc, czekając, aż fale mózgowe odrobinę zwolnią. Prędzej czy później jednak upiorne wspomnienia powracają. Nie pomaga to, że oprawca nie został aresztowany. Żyję w ciągłym stanie zawieszenia, jakby ktoś wcisnął wtedy pauzę zamiast stopu. Ta pauza trwa już dwadzieścia lat.
Obok wejścia do klatki schodowej widzę niewielkie zbiegowisko. Kilka osób stoi w nierównym kręgu z głowami skierowanymi do dołu. Sąsiadka z parteru wychyla się z okna, po chwili dołącza do niej sąsiad i razem patrzą z nietęgimi minami tam, gdzie pozostali.
Jakaś nastolatka w kurtce moro trzęsie się z telefonem przy uchu, obok niej stoi starszy facet i instruuje ją, co dokładnie ma powiedzieć, ale nie słyszę zbyt dobrze. Podchodzę bliżej, czując, że ciało powoli mi sztywnieje. Jednocześnie chcę i nie chcę dołączyć do kręgu. Kiedy w końcu zatrzymuję się między tymi ludźmi i patrzę na to co oni, kolana zaczynają mi drżeć, a mroczne retrospekcje zalewają mnie w jednej chwili.

Robert

2002

„Będziemy tu niemal odcięci od świata” – pomyślał, stojąc w rzadkiej, wypłowiałej trawie tuż przed ciemną wodą jeziora Śniardwy, które co prawda jeszcze nie zamarzło, ale wiedział, że za parę dni to się zmieni. Zgodnie z prognozą pogody nadciągał mróz. Woda robiła się coraz twardsza, jakby jezioro powoli zaczynało się scalać, choć bez trudu można było jeszcze zanurzyć w nim dłoń, nie wyczuwając na skórze ani kryształka lodu. Nie było to jednak przyjemne doświadczenie. Woda miała temperaturę około dwóch stopni. Nawet krótki kontakt z nią sprawiał, że skóra robiła się zaczerwieniona. Spróbował tego przed chwilą, a teraz masował zmarznięte palce.
Wyspę można było przejść w niecałe piętnaście minut. Długa na trzysta pięćdziesiąt metrów i szeroka na dwieście, przypominała wyłaniający się z wody ciemny garb, nawet zimą, gdy porastające ją klony i żołędzie nie miały już liści. Rośliny żyły tu własnym życiem. Krzewy przywierały do drzew, jakby były ich dziećmi, korzenie porośniętych mchem starych, wysuszonych pni wystawały ponad ziemię, chcąc odnaleźć źródło pożywienia. W tej ciasnocie drzewa i krzewy łączyły się, świadome tego, że dalej jest tylko woda i mogą liczyć wyłącznie na siebie.
Od jakiegoś czasu myślał o napisaniu książki. Choć studiował na akademii ekonomicznej, był typem wrażliwca z bujną wyobraźnią i ponurą przeszłością. Nikomu nie przyznawał się do swojej skrytej pasji. Zapiski do pierwszego thrillera leżały w szufladzie, w domu po jego babci we Wrocławiu. Stał pusty, odkąd on wyprowadził się do Kai. Czasem tam przyjeżdżał miejskim autobusem, siadał przy podniszczonym dębowym stole i pisał w wysłużonym kołonotatniku. Miał już sto czterdzieści stron opowieści o mordercy, który polował na turystów wędrujących po Bieszczadach.
Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i uniósł go, wpatrując się w czarno-zielony wyświetlacz. Nie było zasięgu. Mówiono mu wcześniej, że z wyspy nigdzie się nie dodzwoni, ale chciał sam się o tym przekonać.
Stał, a za nim rozciągały się ogołocone z liści drzewa, w oddali majaczył dom letniskowy, który rodzice jego dziewczyny Kai, postawili tu kilka lat temu. W zeszłym roku na imprezie podsłuchał, że nie wydarzyło się to do końca legalnie. Ojciec Kai, Leon Rawicz, miał mocne plecy w urzędach i udało mu się wydzierżawić fragment wyspy Czarci Ostrów, a następnie postawić tu wielki drewniany dom letniskowy. Pan Rawicz odznaczał się bezwzględną pewnością siebie. Był typem bogacza z cygarem w kąciku ust, takim, który wie, że upór to podstawa sukcesu. Jeśli człowiek będzie walić kilofem wystarczająco długo, to przebije wszystko i dojdzie tam, gdzie chciał dojść.
Dziś rano, gdy lekka mgła unosiła się jeszcze nad jeziorem, Robert nie zobaczył drugiego brzegu i odniósł wrażenie, że otwiera się przed nim bezmiar morza. Śniardwy są potężnym jeziorem, kapryśnym, na którym w cieplejszych miesiącach powstają fale przypominające te morskie. Zimą jest spokojniej, ale poczucie odgrodzenia od świata się nie zmienia.
Z Czarciego Ostrowia najbliżej jest do wschodniego wybrzeża wsi Niedźwiedzi Róg, ale i tak dystans wynosi przeszło kilometr. Nie wiedzieć czemu Roberta niepokoiło to, że nie dałoby się go teraz pokonać wpław. Przy tak niskiej temperaturze wody szybko doszłoby do utraty energii i wychłodzenia organizmu. Najdalej w połowie drogi ciało odmówiłoby posłuszeństwa, a lodowate objęcia jeziora wciągnęłyby człowieka pod powierzchnię.
Oczywiście dysponowali łodzią motorową. To nią Robert przypłynął tu dwa dni temu z Kają, dziś rano dołączył do nich jego kumpel Wojtek, a po południu mieli pojawić się pozostali goście. Kaja postanowiła, że zorganizuje na Czarcim Ostrowiu imprezę karnawałową. Kiedy już wpadnie na jakiś pomysł, trudno ją od tego odwieść.
Kaja Rawicz była piękną i bogatą studentką prawa. Robert wprowadził się do jej wrocławskiego mieszkania parę miesięcy temu. Niedawno, podczas świąt, które spędzili w willi jej rodziców, ojciec Kai powiedział mu po kilku kieliszkach, że zawsze chciał mieć syna i teraz ma. Potem poklepał go znacząco po plecach i popatrzył na niego z tak autentyczną szczerością, że Robertowi aż zakręciła się łza w oku. On nie miał rodziców. Stracił ich jako mały chłopiec, ale o tym wolał teraz nie myśleć.
– Tutaj jesteś – usłyszał za sobą jej delikatny, ciepły głos.
Podeszła, odgarniając włosy za ucho, i wtuliła się w niego. Wiedział, że jest zadowolona z ich związku. Czy on też był? Chyba od samego początku nie podchodził do tego zbyt poważnie. Kaja traktowała go z góry, co czasami było męczące. To ona w ich związku była słońcem, on cieniem.
Poza tym zdawał sobie sprawę z tego, że Kaja spotyka się także z innymi mężczyznami. Zresztą ona też nie miała go na wyłączność. Zgodził się, gdy zaproponowała taki układ. Umówili się, że to będzie związek otwarty. Kaja chciała żyć pełnią życia. Ponoć jej rodzice od dawna byli swingersami. Myśleli, że Kaja nie wie o ich schadzkach ze znajomymi w drugim mieszkaniu ojca, ale wiedziała aż za dobrze. Co prawda nie zaproponowała Robertowi tego typu relacji i wydawało mu się, że sama do niej nie dążyła, ale wychowała się w poczuciu, że poligamia jest normalna. Dla Roberta to wszystko było zupełnie nowe. Pochodził z małej wsi pod Lublinem, gdzie życie kręciło się wokół kościoła, przydrożnych ławek i dyskotek w remizie. Zgodził się z ciekawości i dlatego, że mimo wszystko pragnął być częścią ich rodziny. Rodziny, która miała dwa oblicza. Jednym była piękna willa, mieszkania i domy letniskowe w wyjątkowych lokalizacjach, a drugim dość niespotykane upodobania.
Nie pozostawał zresztą dłużny. Spróbował czegoś podobnego (przynajmniej tak mu się początkowo wydawało). Zrobił to w zeszłym tygodniu z Amelią, koleżanką z uczelni. Studiowali razem zarządzanie i marketing, wieczorem pracowali nad wspólnym projektem w jej pokoju w akademiku i nagle to się stało. Szeptała mu do ucha, pełna wątpliwości:
– Przecież masz dziewczynę.
– Nie myśl teraz o niej – odpowiedział, a potem położył palec na jej pełnych wargach i kontynuował taniec pocałunków na jej delikatnej szyi.
Pojawił się jednak problem, bo Amelia nie była pierwszą lepszą dziewczyną, nie wybrał jej przypadkowo, tak jak zwykła to robić ze swoimi partnerami Kaja. Amelia podobała mu się od pierwszego dnia studiów. Była jak przebiśnieg, którego dostrzega się po długiej zimie.
W jego przypadku ta zima trwała wiecznie. Zapragnął jej natychmiast, ale ona była wtedy w związku. Nie miał śmiałości, żeby w to wkroczyć. Odpuścił, a potem poznał wyzwoloną Kaję. Rok później wszystko się zmieniło. Amelia rozstała się z chłopakiem, a Robert zaczął przyłapywać ją na ukradkowych spojrzeniach. Kochali się z Amelią u niej w akademiku i czuł się przy niej zupełnie inaczej niż przy Kai. To, jak wodziła swoimi pięknymi szarymi oczami po jego twarzy, jak wzdychała, jak wbijała krótkie paznokcie w jego plecy, to wszystko dodawało mu skrzydeł. Wyszedł od niej, czując się tak, jakby unosił się nad ziemią. Nie przyznał się do tego Kai. Choć umówili się na szczerość w tych sprawach, czuł, że akurat to się jej nie spodoba. Piękne blondynki z wielkimi piersiami, długonogie brunetki, ogniste rude, wszystkie były w porządku, ale nie niewinna Amelia, z którą widywał się każdego dnia na zajęciach.
Piotr, pomocnik ojca Kai, chwilę temu opuścił wyspę na łodzi motorowej. Goście mieli czekać na brzegu o szesnastej, która właśnie wybiła. Wśród nich powinna być Amelia. Zgodziła się przyjechać na imprezę, choć od tamtej soboty, gdy zrobili to w jej pokoju, nie zamienił z nią ani słowa. Nie było jej na zajęciach od poniedziałku do środy. Ponoć źle się czuła, ale miał wrażenie, że chodzi o niego. O nieznośne napięcie, jakie między nimi narosło. W czwartek wyjechał na Mazury i nie mógł już się z nią skontaktować.
– Jesteś jakiś nieswój – powiedziała Kaja. – Wszystko okej?
Jej wytuszowane rzęsy odrobinę się posklejały. Uśmiechała się jak zawsze, pełna wiary w niego i w zbliżający się właśnie wieczór. Wyglądała trochę jak femme fatale, choć pewna bezwzględność w spojrzeniu upodabniała ją także do ojca. Wolałby przytulać Amelię i ta prawda uderzyła w niego w tamtej chwili z całą mocą. Zrozumiał, że musi wydostać się z tej relacji. Że ta cała poligamia jednak nie jest dla niego. Potrzebował w zeszłą sobotę zbliżyć się do Amelii, żeby wreszcie oprzytomnieć. Kaja wraz z rodzicami połowę życia spędziła w Stanach Zjednoczonych, przywoziła stamtąd dziwne zwyczaje, firmowe ubrania, okulary przeciwsłoneczne o niespotykanych kształtach i perfumy od Calvina Kleina. Długo wierzył, że takie wyrafinowane życie ma swoje dobre i złe strony.
– Wszystko okej – odpowiedział, a potem spojrzał na ciemny wilgotny piasek tuż przy linii brzegowej.
Wystawały z niego brunatne kamienie.
– Już nie mogę się doczekać imprezy – szepnęła Kaja, wsuwając dłoń do tylnej kieszeni jego dżinsów.
Miał wrażenie, że włożyła mu tam gorący węgiel.
– Na pewno będzie ciekawie – rzucił, żeby coś powiedzieć.
– Dla tych, którzy nie będą chcieli się przebrać, mam świetne biało-czarne maski.
Zostawiła je na werandzie przed domem. Kilkanaście sztuk, jeszcze w fabrycznej folii. Biel na górze, czerń na dole, otwór na usta wygięty w szerokim, ale niepokojącym uśmiechu.
Spojrzał w bok i jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, między wysokimi krzewami zobaczył coś białego, jakby właśnie maskę. Nie był jednak pewien, czy ktoś tam stoi, czy to tylko rekwizyt. Niedawno zerwał się wiatr, który kołysał na boki cienkimi gałęziami krzewów.
– Widzisz to?
Podążyła wzrokiem za jego dłonią. Gałęzie przysłoniły na moment widok. Po chwili odgięły się i nic tam już nie było, tylko ciemność między pniami drzew.
– Co mam widzieć?
– Nic – odpowiedział – coś mi się przywidziało.
„Z pewnością tak było” – wmawiał sobie, ale nie wiedzieć czemu gardło lekko mu się ścisnęło.

Amelia

2022

Na chodniku, plecami do kostki brukowej, leży człowiek. Pod nim rośnie plama krwi, szkarłatna strużka wypływa też z ucha. Cofam się o kilka kroków, nie zważając na to, że weszłam na jezdnię. Słyszę za sobą pisk opon i zdaję sobie sprawę, że prawie wpadłam pod pędzące auto. Kierowca zatrzymał się w ostatniej chwili. Widzę ten ciemny samochód kątem oka, ale nie patrzę na niego wprost. Wciąż nie mogę oderwać wzroku od kręgu ludzi.
Słyszę trzask drzwi samochodu.
– Co pani wyprawia? – pyta mnie męski głos.
Dopiero wtedy zerkam w stronę kierowcy, który zmierza w moim kierunku. Facet jest wysoki, nie mogę się jednak skupić na jego twarzy. Wszystko rozmywa mi się przed oczami. Jedynie widok kręgu ludzi jest ostry, wyrazisty, choć wolałabym, żeby taki nie był.
Dobiega mnie kobiecy krzyk, bardziej jęk, gdzieś z prawej strony.
– Karetka! Karetka! Trzeba zadzwonić!
– Spokojnie, już dzwoniliśmy – uspokaja ją starszy mężczyzna.
Kierowca zatrzymuje się obok mnie w milczeniu. Już rozumie, dlaczego wtargnęłam na ulicę.
Muszę się odwrócić. Patrzę na nagie korony drzew, ich oszronione gałęzie na tle ciemnego nieba, ocierające się o czerwony dach niewielkiego studia fotograficznego. Zwalniam oddech i powtarzam sobie w duchu, że jestem bezpieczna. Widok martwego człowieka, który nie leży w trumnie, nie umarł z przyczyn naturalnych, kojarzy mi się jednoznacznie z traumą, którą przeszłam dwie dekady temu. Inni mogą tego nie rozumieć. Więcej jest w ich oczach zaciekawienia aniżeli lęku. We mnie w takich chwilach przeszłość miesza się z teraźniejszością jak dwie farby na płótnie. Patrzysz na dziwny, nieoczywisty kolor, próbując wyodrębnić barwy, ale nie możesz tego zrobić. Musisz zaakceptować tę nową, choć wiesz, że nie jest czysta i naturalna.
U większości ludzi z syndromem stresu pourazowego objawy takie jak lękliwość, nadpobudliwość i powracające w koszmarach obrazy po paru miesiącach lub latach od zdarzeniaustępują całkowicie. U niewielkiego odsetka mają charakter przewlekły i powodują trwałą zmianę osobowości – ja jestem takim przypadkiem. Myślę, że choć minęło tyle lat, gdzieś w zakamarkach umysłu spodziewam się, że niebezpieczeństwo może w każdej chwili powrócić.
Znowu spoglądam w stronę mojej klatki, przed którą zebrali się ludzie. Widzę, jak kierowca podchodzi tam z rękami opartymi na biodrach, potem wraca do mnie, jakbym raptem stała się jego towarzyszką.
– Kiedyś już coś takiego widziałem – mówi. – On nie żyje. Ma otwarte oczy. Martwe oczy. Mówią, że skoczył. Jeden facet to wszystko widział. – Wydaje się podekscytowany tą informacją. – Miała pani dużo szczęścia. – Ogląda się na swój samochód.
– Nie wiem, czy „szczęście” to dobre słowo – mówię niewyraźnie, zdziwiona tym, jak wiele wysiłku mnie to kosztuje.
– Wiadomo. – Mężczyzna spogląda na mój blok. – To wieżowiec samobójców. Jest dla oławian tym samym, czym most Golden Gate dla mieszkańców San Francisco.
Nigdy nie myślałam o moim bloku jako o wieżowcu. Ma zaledwie dziesięć pięter. Jest szeroki. Kształtem przypomina trzy złączone ze sobą żyletki. Wiem jednak, że ludzie tak o nim mówią, i wiem, że to nie pierwszy raz, gdy ktoś z niego skoczył.
Zbieram się w sobie i ruszam do przodu, chcę już wrócić do swojego mieszkania. Wszystko wydaje mi się teraz złowrogie, naładowane negatywną energią. Brązowe drzwi otwierają się ciężej, winda zjeżdża głośniej niż zawsze, a gdy do niej wchodzę, coś w moim lustrzanym odbiciu mi przeszkadza. Jakby moja twarz w nieuchwytny sposób odzwierciedlała grymas tego martwego człowieka.
Zanim drzwi windy się domykają, do środka wpada łysy facet w ciemnej kurtce. Intensywnie przeżuwa gumę albo ma taki irytujący tik mlaskania. W jego ciemnych, płytkich oczach dostrzegam chciwość złodzieja i odruchowo przysuwam do siebie torebkę. Facet patrzy na mnie otwarcie, z zaciekawieniem, jakby chwilę temu zadał pytanie i czekał na moją odpowiedź.
– Niezłe widoki – rzuca.
W żaden sposób nie odnoszę się do jego słów. Nie odpowiada mi jego zaczepny ton. Patrzę tęsknie w kierunku licznika pięter. Liczby jak zawsze zmieniają się w męcząco powolny sposób. Dwa, długo, długo nic, trzy… Facet przechyla głowę.
– Lipa, nie?
Wzruszam ramionami, licząc na to, że wysiądzie gdzieś po drodze. Dopiero teraz zerkam na podwójny rząd białych, okrągłych guzików. Podświetlony jest tylko ten oznaczony dziesiątką, który wcisnęłam po wejściu do kabiny. Puls mi przyspiesza, gdy zdaję sobie sprawę, że od chwili, w której ten mężczyzna wszedł za mną do windy, nawet nie spojrzał w kierunku przycisków. Chyba że czegoś nie zauważyłam. W każdym razie oboje jedziemy na dziesiąte piętro. Są tam tylko trzy mieszkania. Moje, staruszki, do której zagląda jedynie córka, a trzecie stoi od jakichś dwóch lat puste – trwa ponoć o nie jakaś zażarta walka w sądzie.
Facet robi krok w moim kierunku. Próbuję się opanować, choć przychodzi mi to z coraz większym trudem. Winda wznosi nas w górę, a ja mam w głowie coraz gorsze scenariusze, łącznie z tym, że ten mężczyzna jest chory psychicznie. Dyskretnie otwieram zamek torebki i wkładam dłoń do środka. Próbuję odnaleźć po omacku wąską buteleczkę z gazem łzawiącym. Od lat noszę go przy sobie, choć jeszcze nigdy nie byłam tak bliska tego, żeby go użyć. Gdy wreszcie go znajduję w odmętach torby, czuję, jak w moich żyłach zaczyna rozpływać się adrenalina.
– Dużo krwi, Amelia, co? – zadaje kolejne pytanie, a ja zamieram.
Mierzę go wzrokiem, przewijając w głowie wspomnienia. Nie mogę go jednak w nich odnaleźć.
Winda zatrzymuje się na siódmym piętrze. Wsiada do niej kobieta w błyszczącym puchowym płaszczu do kostek. Czuć od niej ciężkie kwiatowe perfumy. Niczego nieświadoma, ustawia się między nami, kiwając do mnie głową na powitanie, bo znamy się z widzenia.
– Dobry wieczór – witam się z nią trochę za głośno, próbując przybrać jak najbardziej swobodny ton głosu.
Chcę pokazać temu facetowi, że dobrze się znamy.
– Dobry wieczór. – Uśmiecha się do mnie lekko zakłopotana.
– Widziała pani, co się stało na dole? – pytam.
– Nie, a co się stało? – pyta, poprawiając natapirowane włosy z dużym, jasnym odrostem.
– Ktoś najprawdopodobniej skoczył ze sporej wysokości na chodnik, leży tuż pod naszą klatką. Chyba nie żyje.
– Chryste. – Przykłada dłoń do czoła.
Mężczyzna tymczasem stuka w przycisk oznaczony dziewiątką. Po chwili winda się zatrzymuje, a on opuszcza kabinę. Wtedy wzdycham z ulgą.
– …z tymi samobójcami – docierają do mnie słowa sąsiadki.
Chyba mówiła coś wcześniej, ale nie zwróciłam na to uwagi. W głowie wciąż brzęczy mi moje imię, które wypłynęło z ust tamtego człowieka. Wymówił je wyraźnie i powoli, nie odrywając ode mnie kpiącego spojrzenia.
Może mieszka na dziewiątym piętrze? Może jest nowym facetem Nataszy, dziewczyny, która wynajmuje lokal tuż pode mną. Znamy się z jogi. Czasem zabiera się ze mną do domu. Nie wiem, z kim teraz się spotyka, ale kiedyś widziałam ją z nieprzyjemnym mięśniakiem, który trzymając ją za rękę, klął do telefonu.
– Młody czy starszy? – pyta kobieta.
– Dość młody – odpowiadam, gdy winda zatrzymuje się na moim piętrze.
Wysiadam z niej, żegnając się z sąsiadką. W jej oczach zauważam ekscytację, której z pewnością nie było wcześniej. Wygląda, jakby chciała już zobaczyć to, co rozegrało się pod klatką, nasycić się rzadkim widokiem makabrycznej śmierci.
Kiedy stawiam stopę na piętrze, mam wrażenie, że ktoś wwierca we mnie spojrzenie. Zerkam w stronę klatki schodowej. Nikogo na niej nie ma. Idę szybko w kierunku drzwi mojego mieszkania, wyciągając z kurtki klucz. Patrzę już tylko na zamek pod srebrną gałką, chcę wejść do środka, zrobić sobie herbatę, odciąć się od tego, co stało się na dole. Wtem słyszę za sobą jakiś dźwięk, w pierwszej chwili nie mogę go zidentyfikować. Odwracam się w napięciu i widzę, jak staruszka mieszkająca naprzeciwko stawia gołą stopę na szorstkiej wycieraczce. Ma na sobie długą białą koszulę. W jej wypłowiałych oczach dostrzegam strach. W tej samej chwili dobiegają mnie stłumione jęki syren. Domyślam się, że przyjechały już służby ratunkowe.
– Co się stało tam na dole? Ktoś skoczył? – pyta, opierając się drżącą ręką o ścianę.
– Tak.
– Nie żyje?
– Obawiam się, że tak.
– Ile ja bym dała, żeby zamienić się na życia z choć jednym takim samobójcą.
Zaskakuje mnie tak bardzo, że nie jestem w stanie nic odpowiedzieć. Patrzę na nią tylko z uniesionymi brwiami, trzymając dłoń na klamce. Ona tymczasem wycofuje się z wycieraczki, chowa się w wyłożonym boazerią przedpokoju i zamyka drzwi, a ja wchodzę do siebie.
Kiedy ściągam kurtkę i buty, wciąż jestem rozchwiana. Myślałam, że u siebie poczuję się lepiej, ale tak nie jest. Teraz głowę wypełnia mi sytuacja z windy. Dziwny mężczyzna, który wiedział, jak mam na imię. Nie wiem skąd. Dobrze, że byłam tam sama, bez Zosi. Ma dopiero pięć lat. Zawiozłam ją na urodziny do koleżanki i muszę po nią pojechać za dwie godziny. W tym czasie chciałam popracować. Zamówienia czekają na biurku w małym pokoju obok kuchni. Ręcznie wykonana biżuteria sama się nie sprzeda.
Już to przerabiałam. W tym momencie nie wyobrażam sobie, że mogłabym otworzyć mój sekretarzyk, usiąść przy nim i nawlekać kamienie na gumkę, ale wiem, że to zawsze dużo we mnie zmienia. Uspokaja, odwraca bieg myśli, kołysze do snu piętrzące się we mnie emocje.
Pracuję zwykle w ciszy, przy spuszczonych żaluzjach i zapalonych świeczkach, w snopie światła padającym jedynie z lampki halogenowej. W mojej małej pracowni czuję się bezpiecznie, a kiedy wykonuję te proste, choć precyzyjne ruchy, nie myślę o niczym. To stan podobny do medytacji. Potrzebuję go.
Teraz jednak chodzę po przedpokoju tam i z powrotem, próbując zebrać myśli. Mam nadzieję, że kiedy wyjdę z klatki za dwie godziny, ciała już tam nie będzie, albo przynajmniej będzie zasłonięte policyjnym parawanem. Robię sobie herbatę, potem zmuszam się do wejścia do pracowni. Przynajmniej sprawdzę pocztę i odbiorę nowe zamówienia. Przewijając wiadomości, oddalam się mentalnie od martwych oczu człowieka, którego widziałam pod klatką, i od przykrego incydentu w windzie. Skupiam się na kolejnych zamówieniach. Jak zawsze: głównie bransoletki Wenus i Jowisz, czyli hity moich kolekcji planetarnych, ale jest też zamówienie personalizowane. Nadawca ma nick „Mazury”, a treść wiadomości brzmi następująco: „Zamawiam bransoletkę z malachitu, odcień 005 (czyli zielony). Pomiędzy kamieniami napis z białych koralików oznaczonych literami, które będą razem tworzyć słowo: KARNAWAŁ. Na kiedy to zrobisz?”.
Masuję bezwiednie przedramię, na którym mam bliznę przypominającą krótką szczelinę. To ślad po ciosie nożem. Próbuję zachować spokój. Nic złego się nie dzieje. Zwykłe zamówienie. Zdarzało mi się już dostawać wiadomości z kont, które nie były opatrzone imieniem i nazwiskiem. „Strefa urody”, „parisparis”, „gerbera” to tylko kilka z nich. Zdarza się też, że klientki zwracają się do mnie po imieniu. Od razu przechodzą na ty, ponieważ i ja we wszystkich opisach pod produktami tak się do nich zwracam: „Poczuj ochronną moc apatytu” albo „Jadeit doda ci energii”.
Nie mogę jednak powstrzymać drżenia palców, jakbym podświadomie czuła, że to wszystko jest połączone z karnawałem sprzed dwudziestu lat.

 
Wesprzyj nas