Futurystyczna, wielopokoleniowa saga o rodzinie, która chce przetrwać i przeobrazić wszechświat, mając nieznaną dotąd moc.


Od płonącego Londynu, przez geotermiczną Islandię po atakowane zmianami klimatycznymi wyspy Polinezji, od narodzin, przez życie po śmierć, od spokoju, przez przerażenie po radość, podróż Raisy skryje w sobie cały świat.

Ale jedno zawsze będzie prawdą. Hopelandia to rodzina – a rodzina jest… niebezpieczna.

Raisa Hopeland, zdeterminowana, aby wygrać wyścig i zostać następną elektromancerką Londynu, zderza się z Amonem Brightbourne’em, chłopakiem w tweedowym garniturku, nie z tego świata, prowadzonym w życiu przez Łaskę, pośrodku londyńskich zamieszek.

To powoduje ciąg następstw rozciągających się na dziesięciolecia, na wiele kontynentów oraz serię zdarzeń, które zmieniają świat…

Ian McDonald
Hopelandia
Przekład: Wojciech M. Próchniewicz
Seria „Uczta Wyobraźni”
Wydawnictwo MAG
Premiera: 7 lutego 2024
 
 


Grom w naszych sercach

Rozdział 1

Miłość spada z let­niego nieba.

***

Jest 22.23, a Lon­dyn pło­nie. Pło­mie­nie buchają z roz­bi­tych witryn Foot Loc­kera na Bri­xton. Białe szkie­lety pod­pa­lo­nych citroënów i toyot leżą mar­twe wzdłuż Wood Green Lane. Na Enfield poli­cję z psami blo­kuje bary­kada z pło­ną­cych pojem­ni­ków na śmieci. Turcy z Turn­pike Lanes, z kijami base­bal­lo­wymi w pogo­to­wiu, two­rzą falangę pomię­dzy skle­pami, keba­bami, kawiar­niami, swoim źró­dłem utrzy­ma­nia a nie­ar­ty­ku­ło­wa­nym rykiem ulicz­nej furii. Ostre zęby roz­bi­tych bute­lek, kosteczki z szyb samo­cho­do­wych, powgnia­tane rolety. Poroz­rzu­cane pudełka po butach, samotny tele­wi­zor LCD, prze­wró­cony na grzbiet, z facjatą roz­bitą czy­jąś stopą w prze­lo­cie. Od Wal­tham Forest po Croy­don, od Wool­wich po She­pherd’s Bush, zamieszki prze­le­wają się jak roz­to­piony ołów z black­berry na iPhone’a, z nokii na sam­sunga, płyną do serca mia­sta, na Isling­ton, Slo­ane Squ­are, Oxford Cir­cus.
– Co ty tu robisz? – Kobieta w kami­zelce Trans­port for Lon­don pyta wysia­da­ją­cego z metra mło­dego czło­wieka.
Biały, wiel­ko­oki, z opa­da­jącą na oczy szopą rudych wło­sów. W twe­edach, o dwa numery za małych, w brog­sach, z prze­wie­szoną przez wąskie ramię skó­rzaną torbą. Chude, nie z tej ziemi stwo­rze­nie, poza swoim cza­sem i miej­scem, jak jelo­nek w fabryce. Kobieta i ta zjawa są jedy­nymi oso­bami na pero­nie linii Cen­tral.
– Szu­kam Meard Mews.
– Meard Mews?
– To gdzieś koło Bro­adwick Street. Zdaje się.
– Zwa­rio­wa­łeś?
– Jestem na Oxford Cir­cus, tak?
– Nie sły­sza­łeś wia­do­mo­ści? O uni­ka­niu zbęd­nych podróży? – Kobieta w odbla­sko­wej kami­zelce poka­zuje na swój black­berry. – Tam się wszystko roz­kręca.
Pod­ziemne wia­try pod­ry­wają pył z butów, sze­lesz­czą na kafel­kach papie­rami po bato­nach i niosą szum ulicy, cza­sem głosy, cza­sem cichy, nara­sta­jący ryk. Łomot. Brzęk tłu­czo­nych szyb. Dźwięki wirują w rurach olbrzy­miego instru­mentu, sta­cji Oxford Cir­cus, młody czło­wiek unosi wzrok, oczy ma wiel­kie jak anty­lopa.
– Może mi pani pomóc?
– Wyj­ście numer sie­dem – mówi kobieta. – Tylko uwa­żaj tam na górze.
– Ja mam szczę­ście w życiu – woła chło­pak za sie­bie.
Wyła­nia się w samym środku roz­ru­chów. Dło­nie ciskają kamie­nie, cegły, kawałki roz­wa­lo­nego kosza na śmieci i roz­kładu auto­bu­so­wego, które odbi­jają się od rolet fir­mo­wego sklepu Nike. Każde tra­fie­nie w łyżwę powo­duje rado­sne okrzyki. Powi­nien prze­śli­znąć się za ich ple­cami w wąskie uliczki Soho, lecz widok, dźwięk, zapach anar­chii są tak sprzeczne ze wszyst­kim, co wie o tym mie­ście, że zafa­scy­no­wany waha się odro­binę za długo. Radar tłumu go wykrywa. Tłum się odwraca. Widzi go. Bla­dego, w twe­edach. Torba przez ramię. Deka­den­cja. Elita.
Dłoń wędruje ku skó­rza­nej tor­bie, mięk­kiej jak poca­łu­nek, ze sta­ro­ści i z miło­ści. Ta sama torba towa­rzy­szyła jego stry­jecz­nemu dziad­kowi Aube­ro­nowi w taj­nych, nie­cnych akcjach w Licji i na Dode­ka­ne­zie. Ci ludzie mogą mu ją zabrać. Mogą zro­bić z nim, co zechcą. O ile więk­sza satys­fak­cja z odbi­ja­nia kamieni od ciała niż od grze­cho­czą­cej stali. Ciało potrafi krzy­czeć, potrafi krwa­wić. Czte­rech ludzi odłą­cza się od grupy i rusza ku niemu, z kawał­kami ulicz­nych mebli w dło­niach. Cofa się. Szkło chru­pie pod obca­sami brog­sów. Stoi na środku szkla­nego ścier­ni­ska z potłu­czo­nych bute­lek, witryn skle­po­wych, szyb aut.
Niebo roz­brzmiewa nagłym hała­sem. Tele­wi­zyjny śmi­gło­wiec nad­la­tuje nisko i ostro, znad dachu Deben­hamsa. Obro­towa kamera zwisa jak jądro pod jego tuło­wiem. Zawraca nad Oxford Cir­cus, szu­ka­jąc sen­sa­cyj­nych ujęć. Tłum zadziera głowy, pozuje. To jego pięć minut dla CNN.
Chło­pak okręca się na odłam­kach szkła i znika na Soho.
Wąskie, cia­sne uliczki pro­wa­dzą w świat rów­no­le­gły. Soho ma gdzieś heli­kop­tery, tłu­czone szyby, łoskot opusz­cza­nych rolet, szy­der­cze wrza­ski, fakt, że jest rok 2011. Na Soho życie toczy się jak zawsze, ławice ludzi w restau­ra­cjach z sushi. Bary z chińsz­czy­zną, puby na rogach, kawiar­nie. Chłopcy w kra­cia­stych szor­tach i japon­kach stoją na chod­ni­kach, piją i się drą. Młode kobiety w obcię­tych dżin­sach i let­nich butach palą. Tele­wi­zory poka­zują zamieszki na żywo. Amy Wine­ho­use śpiewa, że miłość to prze­grana gra.
Przy­staje, żeby pora­dzić się tele­fonu. Google nie zna Meard Mews.
– Lepiej z tym uwa­żaj – woła któ­ryś z piją­cych pod barem. – Ktoś ci go zabie­rze.
– Szu­kam Meard Mews.
Wzru­sze­nia ramion. Śmieszki.
– Meard Mews? – Gość zbie­ra­jący szklanki pstryka pal­cami nad ekra­nem tele­fonu. – Na mapie nie będzie, ale to jest tu, o. – Stuk­nię­cie w szybkę.

***

Meard Mews to szcze­lina na sze­ro­kość bar­ków mię­dzy dwiema cegla­nymi ścia­nami, pełna smro­dli­wych cieni. Włą­cza latarkę w tele­fo­nie – góry czar­nych wor­ków ze śmie­ciami, kar­tony roz­mięk­czone desz­czem i butami. Zapach sierp­nio­wej zgni­li­zny, czosnku, prze­grza­nego oleju do sma­że­nia. Kuchenne roz­mowy. Papla­nie radia, piwne szczyny Soho. „Podwójne czarne drzwi”, mówił email. W wąskim prze­smyku są takich trzy sztuki.
Dzwoni domo­fo­nem do pierw­szych.
– Crum­ble? – pyta.
– Co?
– Crum­ble. Taki, ten, klub.
– Spier­da­laj.
Syreny, wzmoc­nione przez ceglaną trąbkę Meard Mews. Następne drzwi, następny domo­fon.
– Crum­ble?
Długi stru­mień szyb­kich sylab w języku, któ­rego nie roz­po­znaje, koń­czący się odło­że­niem słu­chawki. Ostat­nie drzwi.
– Dzień dobry, ja od muzyki.
– Że co, skar­bie?
– Muzyka. Do klubu Crum­ble. Mam grać set.
– W życiu nie sły­sza­łam, skar­bie.
– Może jest mały.
Głos woła kogoś poza zasię­giem domo­fonu.
– Nie­stety, kochany, nie ma tu nic takiego.
– A to jest Meard Mews?
– Tak.
– Pisali w mailu, żeby przyjść na Meard Mews. Czarne drzwi.
– Ale to nie tu, skar­bie.
Tele­wi­zyjny śmi­gło­wiec prze­la­tuje jesz­cze raz. Chło­pak jesz­cze raz stuka w ema­ila od pro­mo­tora.
Nagle z let­niego nieba spada miłość.

Rozdział 2

– Hej, halo?
Wga­pia się w domo­fon na ostat­nich czar­nych drzwiach.
– Tutaj. Tu jestem. Na górze.
Świa­tło z tele­fonu prze­ska­kuje po ścia­nach, przez drut kol­cza­sty i tłu­czone szkło na spę­ka­nym beto­nie, po ryn­nach. I tra­fia na twarz mło­dej kobiety ponad kru­szą­cym się cegla­nym gzym­sem. Skóra jasno­brą­zowa, ostre kości policz­kowe, piegi, zie­lone oczy, na wło­sach opa­ska Nike.
– Może to wyłącz? Razi mnie.
– A. Prze­pra­szam.
– Ile masz pro­cent? – woła kobieta.
– Eee?
– Bate­rii. W tele­fo­nie.
– Aaa. Osiem­dzie­siąt mniej wię­cej.
Na ulicę opada dra­binka poża­rowa. Pierw­sze scho­dzą buty. I to jakie buty – mięk­kie, jak ręka­wiczki dla stóp. Potem old­scho­olowe ska­ter­skie pod­ko­la­nówki z jedy­nym słusz­nym czer­wono-biało-nie­bie­skim paskiem u góry. Potem leg­ginsy Adi­dasa, do pół łydki, trzy paski, dziura z tyłu uda. Krótka koszulka, na niej ple­cak. Lek­kie, mocne ręka­wiczki bez pal­ców. Na lewym przed­ra­mie­niu tele­fon w czymś w rodzaju uprzęży. Scho­dzi z ide­alną rów­no­wagą, roz­pę­dem, gra­cją. Tak zstę­pują anioły z nieba. Anioły Soho.
– Daj Blu­eto­otha.
Kuca w zaułku, z twa­rzą oświe­tloną ekra­nem. Prze­ciąga pal­cem. Jego tele­fon odgrywa ury­wek melo­dii, którą grałby w klu­bie Crum­ble. Powia­do­mie­nie. Przy­cho­dzi apli­ka­cja.
– Zaak­cep­tuj. Jest bez­pieczna. Jak ona zdech­nie, to i ja nie żyję.
– Co takiego? – pyta.
Zagląda mu przez ramię i stuka w apli­ka­cję. Ekran wypeł­nia mapa Soho, prze­cięta pio­no­wym pół­prze­zro­czy­stym zie­lo­nym paskiem.
– Tak – szep­cze i wyrywa mu tele­fon z dłoni.
Skok, prze­skok, chwyt i już jest w poło­wie dra­binki po dru­giej stro­nie ulicy.
– Mój tele­fon!
Odwraca się na dra­bince i rzuca mu świe­tli­stą tabliczkę. Jej tele­fon. Kiedy trzyma go w zło­żo­nych dło­niach jak sakra­ment, apa­rat wcho­dzi w tryb oszczę­dza­nia ener­gii. Pięć pro­cent. Wyłą­cza go.
– Nała­duj – krzy­czy ona. – On mnie znaj­dzie.
– Co takiego? – pyta raz jesz­cze i dodaje: – Cze­kaj…
Ta chwila to wszystko. Łap ją. W któ­rymś punk­cie wiecz­no­ści losowe kwan­towe fluk­tu­acje raz jesz­cze odtwo­rzą ten wszech­świat w każ­dym szcze­góle i ta chwila wyda­rzy się na nowo. Ale miriady lat to zbyt dłu­gie ocze­ki­wa­nie na zaspo­ko­je­nie nie­odwza­jem­nio­nego pra­gnie­nia.
Gra­moli się na prze­my­słowy śmiet­nik. Do dra­binki daleko, ale jest zwinny i chudy. Torba huśta się za nim. Pode­szwy chwyt­nych butów zni­kają w górze na gzym­sie. Krzywi się, rysu­jąc czubki butów o cegły. Te brogsy są ręcz­nie szyte.
Ona jest już jeden dach dalej, sku­lona na tle roz­ja­rzo­nego przez Rich­mond Buil­dings powie­trza, jak super­bo­ha­terka. Nieco wyż­sze latar­nie Soho Squ­are błysz­czą za nią jak kotara z ceki­nów.
– Idę z tobą.
– Nie możesz.
– Ale coś ci grozi.
– Że co?
– Możesz zgi­nąć.
– Co?
– Powie­dzia­łaś: „Jak tele­fon zdech­nie, to i ja nie żyję”.
Kręci głową.
– Nie dosłow­nie „nie żyję”, raczej… Zresztą nie mam czasu. To jest wyścig.
Jest szybka, ale on idzie za nią. Lek­kie dachowe baletki ledwo doty­kają papy, poroz­bi­ja­nych dachó­wek, nad­ple­śnia­łych gzym­sów. Brogsy bie­gną pew­nie. Ona śmiga po dachach Soho jak niska let­nia bły­ska­wica. On jest jak idący jej śla­dem grzmot. Zatrzy­muje się w cie­niu walą­cych się komi­nów, dło­nie na udach, oddy­cha ciężko. Doga­nia ją.
– To tweed – mówi, tak­su­jąc go wzro­kiem.
„Wik­to­riań­scy dżen­tel­meni zdo­by­wali Alpy w twe­edzie”, ma już powie­dzieć, ale ona pędzi dalej, po sko­sie dachu ku cegla­nemu gzym­sowi nad wąskim zauł­kiem, bar­dziej zna­kiem prze­stan­ko­wym mię­dzy domami niż ulicą. Staje na kra­wę­dzi, prze­nosi cię­żar z nogi na nogę, oce­nia odle­głość. „Nie” więź­nie mu w gar­dle, kiedy ona cofa się o krok, łapie rów­no­wagę, robi krótki, ostry roz­bieg. Ska­cze. Wydaje się zawi­sać nad ciemną pustką wypeł­nioną skwa­rem Soho i zapa­chem taj­skiego jedze­nia – jedyny nie­ru­chomy punkt w kłę­bią­cym się mie­ście. Ląduje z trza­skiem dachó­wek, kuca, odzy­skuje rów­no­wagę.
– Z kimże się ści­gasz? – krzy­czy przez szcze­linę.
– Moim koli­ga­tem.
– Twoim… kim?
– Koli­ga­tem Fin­nem. Naprawdę powie­dzia­łeś „z kimże”?
Sza­cuje prze­paść. Roz­bieg, wyskok, lądo­wa­nie, przy­czep­ność – wszystko jest prze­ciwko niemu. Po jego stro­nie – Łaska. Roz­pę­dza się, wyska­kuje nad ulicę, ląduje ciężko, pada naprzód, opiera się na dło­niach.
– Rany – szep­cze ona.
– No dobra. – Otrze­puje dło­nie z brudu. – Z kimże się ści­gasz?
Niebo za kobietą jest spo­wite żół­tym, pod­świe­tlo­nym sodowo dymem. Syreny tkają siatkę alar­mów.
– Posłu­chaj. Jest taka jedna rzecz, którą mogę odzie­dzi­czyć. Coś tak rzad­kiego i magicz­nego, że nie uwie­rzysz. Finn też ma do tego prawo. I stąd ten wyścig. Kto pierw­szy to coś włą­czy, to jego. Zaczy­namy na prze­ciw­le­głych koń­cach linii, która idzie przez Lon­dyn.
– Linii kole­jo­wej?
– Nie. Cicho, posłu­chaj. Linii na mapie. Zero stopni osiem minut, dwa koma jeden sekundy na zachód. Ja na Stre­atham, on na Muswell Hill. Jeśli ktoś zej­dzie z linii o wię­cej niż dwa­dzie­ścia metrów, game over.
– Nawet na domach ludzi, na pry­wat­nym tere­nie i tak dalej?
– Chuj z pry­wat­nym tere­nem, twe­edziak. Tamizę musia­łam prze­pły­nąć. W ple­caku mam piankę. Tro­chę śmier­dzi.
– Wbi­ja­łaś się w piankę w cen­trum Lon­dynu?
– No, i zdej­mo­wa­łam na oczach dzie­się­ciu zbo­ków. Mnie się dostała rzeka, a Finn dostał tory na Euston i West Coast. Jak linia mówi: bie­gnij po dachach, prze­ska­kuj przez uliczki, to bie­gniesz i prze­ska­kujesz. – Odwraca się, poka­zuje mu jego tele­fon świe­cący na lewej ręce. – GPS. Iskro­ma­go­wie patrzą. No dobra, mam wyścig do wygra­nia.
– Mogę ci się przy­dać – woła, gdy ona rusza w górę dachu, muska­jąc dachówki czub­kami pal­ców.
– Co ty nie powiesz, twe­edziaku?
– Poważ­nie. Mam szczę­ście w życiu.
To prawda. To wię­cej niż prawda. To coś, co defi­niuje jego dwa­dzie­ścia cztery lata. To dla­tego drzwi na Meard Mews nie reago­wały na hasło „Crum­ble”. To dla­tego demon­stranci na Oxford Cir­cus smark­nęli, burk­nęli i poszli dalej; aby dopro­wa­dzić go tutaj, na ten dach. I ona też go nie odtrąci. Łaska zawsze fawo­ry­zuje tych, co ją mają.
– No to chodź. – I rusza po dachów­kach. On depce jej po pię­tach.
Pod pubem Nel­lie Dean na Dean Street roz­ga­dany tłu­mek popija piwo. Sku­pieni na swych nud­nych plot­kach, na grzmią­cych śmie­chach, ni­gdy nie patrzą w górę. Tak pozo­staje nie­do­strze­żone pół wszech­świata, jak ciemna mate­ria. Dzie­sięć ulic stąd pali się mia­sto, dziew­czyny zakła­dają pianki do nur­ko­wa­nia, super­bo­ha­terka w lycrze i jej towa­rzysz w twe­edzie i brog­sach bie­gną po dachach, jak w dzi­wacz­nym serialu szpie­gow­skim z lat sześć­dzie­sią­tych zakoń­czo­nym po paru odcin­kach. Ciemna ener­gia.
Dziew­czyna spraw­dza czer­woną szpilkę na przy­własz­czo­nym tele­fo­nie.
– Szybki jest.
– Daleko to?
Dźga pod­bród­kiem w kie­runku Soho Squ­are.
– Car­li­sle Street. – Opada na dach ganku i zerka w dół, na ulicę. – Pięć, sześć metrów.
– Z boku jest dra­binka poża­rowa.
– To poza linią.
– Nie dla mnie.
Scho­dzi po zaka­za­nej dra­bince i opada mię­dzy gości z piwem na Dean Street.
– Słu­chaj­cie, mogę was o coś popro­sić?
Łaski nie da się przy­wo­łać, nie da się jej roz­ka­zy­wać. Ona jest jak blask. Ema­nuje nim i dotyka serc roz­grza­nych piwem i latem. Piwo­sze poma­gają mu prze­su­nąć pik­ni­kową ławkę na drugą stronę ulicy i posta­wić ją pio­nowo pod ścianą.
– Teraz ile?
– Może ze trzy.
Piwo­sze widzą dziew­czynę i anga­żują się w przy­godę. Ona odwraca się, zwie­sza z ganku, opada. Ląduje na sko­sie ławki, zjeż­dża po niej na ulicę, prze­biega na drugą stronę, prze­ska­kuje przez maskę cia­sno zapar­ko­wa­nego peu­ge­ota 205, w zaułek, przez prze­my­słowy pojem­nik na śmieci, po ścia­nie w górę, przez wyj­ście ewa­ku­acyjne na wysoko obra­mo­wany taras.
– Par­kour czy jak to tam, nie? – pyta chudy typ w kra­cia­stej koszuli.
Patrzy, jak jej pasia­ste skar­petki pod­ska­kują, prze­ska­kują, zni­kają z jego życia pomię­dzy roz­pa­da­ją­cymi się komi­nami i dacho­wymi kry­jów­kami do pale­nia zioła, w pogoni za bez­cenną nagrodą.
Łaska nie da się tak łatwo oszu­kać. Nie jest uwią­zany do pro­stej linii. Może iść przez to mia­sto, jak chce. A więc: w głąb Dean Street, przez Car­li­sle Street na Soho Squ­are. Ostat­kiem bate­rii w tele­fo­nie dziew­czyny wywo­łuje apli­ka­cję i zwraca się na pół­noc, w kie­runku rywala. Tego koli­gata, cokol­wiek to zna­czy. Jest, leci pod prąd ludzi zmie­rza­ją­cych na wcze­śniej­sze metro i bez­piecz­niej­szy auto­bus. Dwa­dzie­ścia parę lat, wysoki. Wyspor­to­wany jak nie wiem. Oliw­kowa skóra, wydatny nos, oczy gazeli. Ciemne fale gęstych, lśnią­cych wło­sów. Ma na sobie takie same leg­ginsy Adi­dasa jak ona. Takie same buty i skar­petki. Ple­cak z wor­kiem z wodą na obci­słej koszulce, anty­po­śli­zgowe ręka­wiczki bez pal­ców. Iden­ty­fi­ku­jący go poblask tele­fonu zamo­co­wa­nego na lewym przed­ra­mie­niu. Wiel­kie oczy utkwione w zauł­kach, dra­bi­nach poża­ro­wych, gzym­sach. Wpa­trzony w Nagrodę. I tak oto przej­dzie ci koło nosa, szep­cze Łaska w zaka­mar­kach jego serca.
Pełną parą zde­rza się z Fin­nem. Prze­wra­cają się na ulicę.
– Prze­pra­szam, prze­pra­szam! – Pomaga koli­ga­towi Fin­nowi wstać. Chwila dla ilu­zjo­ni­sty. – Nic się nie stało? O, to chyba pana tele­fon. – I sztuczka wyko­nana. – Naj­moc­niej prze­pra­szam.
Finn wsuwa tele­fon w pasek na ręce i bie­gnie dalej, ze wzro­kiem utkwio­nym w dachach mia­sta. Teraz finał.
Finn zerka na lewe przed­ra­mię, bo musi. Zerka raz jesz­cze. Wyciąga tele­fon, potrząsa nim.
Amon widzi, jak z chło­paka ula­tuje życie i nadzieja. Widzi, jak pada na kolana. Sły­szy coś, czego miał nadzieję już ni­gdy nie sły­szeć – wycie, jakby komuś wyry­wano kości z ciała. Oto dla miło­ści zro­bił naj­gor­szą rzecz w życiu.

***

Oddala się z miej­sca pod­mianki. Na skra­dzio­nym tele­fo­nie Finna łatwo namie­rza Nagrodę. Poobi­jane drzwi pro­wa­dzą na podwó­rze. Jest tu dra­binka poża­rowa. Oczy­wi­ście. Wspi­na­jąc się po niej na pła­ski dach, przy­po­mina sobie i wyłą­cza kra­dziony tele­fon. Dopeł­nić zbrodni. Za kil­koma metrami porzu­co­nych grilli i roz­bi­tych bute­lek wznosi się witra­żowa kopuła, zdo­biona w liście i gałę­zie niczym lampa od Tif­fany’ego. W czte­rech rogach dachu stoją smu­kłe meta­lowe kolumny, dwa razy wyż­sze od niego, każda zwień­czona meta­lową kulą wiel­ko­ści jego głowy. A pod sto­pami – czy to zawiłe wzory wytra­wione w dachu, czy hie­ro­glify z gołę­biego gówna?
Witraże są stare i tłu­ste od sadzy, kru­che po dzie­się­cio­le­ciach prze­pusz­cza­nia świa­tła. Zagląda. Pół­mrok i cie­nie. Siada oparty ple­cami o kopułę, czeka, aż dziew­czyna nad­bie­gnie długą, trudną drogą dyk­to­waną przez linię. Na tle sodo­wego nieba uno­szą się słupy dymu. Syreny, krzyki. Mia­sto war­czy, złe i krnąbrne. Heli­kop­tery odfru­nęły do cie­kaw­szych dziel­nic.
Na gzym­sie poja­wia się dłoń w ręka­wiczce. Potem druga. Pod­biega, żeby podać jej rękę.
Wpa­truje się w jego twarz. Jest wyczer­pana, oczy zapad­nięte, twarz pla­mi­sta od potu i kurzu, poła­mane paznok­cie.
– Jak?
– Znam inną drogę.
Bie­rze go za rękę i ostat­kiem sił gra­moli się na dach. Na widok szkla­nej kopuły spina wszyst­kie mię­śnie.
– O Boże. – Zamiera. – Czy ja… Czy on?
– Jemu się nie udało.
– Widzia­łeś go? Finna?
– Tele­fon mu… – Myśli o praw­dzie. Prawda i Łaska nie­ko­niecz­nie się kochają. – Tele­fon mu się roz­ła­do­wał.
– To ja wygry­wam – mówi ona po pro­stu, a ponie­waż te słowa jakoś słabo dzia­łają, powta­rza je, mówi je mia­stu, które nie zwraca uwagi.
Tele­fon na jej przed­ra­mie­niu wyświe­tla czte­ro­cy­frowy kod. Pochyla się i kręci bęben­kami skrytki szy­fro­wej obok kopuły. W środku jest kółko z dwoma klu­czami. Jed­nym otwiera seg­ment kopuły, odchyla go i wcho­dzi do środka.
– No chodź. Musisz to zoba­czyć. Po pro­stu musisz.

Rozdział 3

Meta­lowe schody skrę­cają w dół, do dużego salonu zaj­mu­ją­cego ostat­nie pię­tro budynku.
Na ścia­nach miesz­kają całe mito­lo­gie – bóstwa, duchy, dżiny łypią spo­mię­dzy liści, kwia­tów, owo­co­wych orgii i gniazd jaskrawo upie­rzo­nych pta­ków. Stwory z dzio­bami, gadzimi oczyma jak klej­noty, demony, wie­lo­ręcy pół­bo­go­wie, młoty, topory, bębny. Jarzące się błę­ki­tem korony i tiary z iskier, bran­so­lety na prze­gu­bach, pier­ście­nie mocy, owa moc prze­ska­ku­jąca łukami bły­ska­wic od boga do boga.
Przy­staje na spi­ral­nych scho­dach, ocza­ro­wany.
– Zeus, Indra, Astrape, Thor, Xolotl, Ptak Gromu, Set, Raijin. Tych sub­sa­ha­ryj­skich za bar­dzo nie znam.
– Frank Bran­gwyn1 – mówi młoda kobieta. Pstryka sze­re­giem kre­mo­wych bake­li­to­wych wyłącz­ni­ków, kru­szą­cych się ze sta­ro­ści. – Pry­watne zamó­wie­nie. To miej­sce jest naprawdę stare. One są dość cenne.
– To jest ta bez­cenna nagroda? – pyta.
– Nie – odpo­wiada dziew­czyna. – To.
Dru­gim klu­czem z kółka otwiera pokrywę w pod­ło­dze. Pod nią: prze­kład­nia. Pętla z łań­cu­cha bie­gnie od kół zęba­tych do bloczka w sufi­cie. Cią­gnie. Ogniwa grze­cho­czą na kołach, zęby kli­kają. Kołowy kształt pośrodku par­kietu roz­dziela się na trój­kąty. Zaokrą­glona meta­lowa kopuła wypy­cha je ku górze i na zewnątrz. On, na scho­dach, ści­ska poręcz w zachwy­cie i prze­stra­chu. Jakby gigan­tycz­nemu robo­towi-nisz­czy­cie­lowi miast ktoś domon­to­wał fiuta – tak wła­śnie wygląda ten pod­no­szący się z pod­łogi sta­lowy dzwon. Owalna gała unosi się, pod nią jest smu­kła kolumna.
– To? A czym jest „to”?
– Co, twe­edziaku, cewki Tesli nie widzia­łeś?
Nagle wśród buj­nej dżun­gli i biją­cych pio­ru­nów zauważa po wik­to­riań­sku sztyw­nego dżen­tel­mena, w wyso­kim koł­nie­rzyku, ele­gancko ufry­zo­wa­nego, z przy­strzy­żo­nym wąsem, chy­trym uśmiesz­kiem i bystrym spoj­rze­niem. Nikola Tesla, serb­ski mag elek­trycz­no­ści, naj­więk­szy spo­śród nich.
– Przy­daj się na coś – woła młoda kobieta. – Ta waj­cha tam. – Wska­zuje pod­bród­kiem. Ma ład­nie wska­zu­jący pod­bró­dek.
Naprze­ciwko łań­cu­cha w ścia­nie jest korba. Amon zbiega po żeliw­nych stop­niach. On kręci, ona cią­gnie. Dzieją się cuda. Wie­kowa maszy­ne­ria skrzypi, strząsa z sie­bie lata kurzu i nie­uży­wa­nia. Zenit kopuły otwiera się maleńką gwiazdką nocy. Mię­dzy meta­lo­wymi żebrami poja­wiają się prze­rwy. Powoli, z potwor­nym jazgo­tem, płatki roz­dzie­lają się i opusz­czają do salonu.
– To jest naprawdę! – prze­krzy­kuje hałas try­bów, szyn, łożysk. Zakrzy­wiony witra­żowy trój­kąt opusz­cza się przed jego twa­rzą.
– Naprawdę, twe­edziaku – odkrzy­kuje dziew­czyna. Cewka wznosi się ponad poziom sufitu. – Elek­tro­man­cja! Jak byłam mała, uwiel­bia­łam to miej­sce, ale wyszło tak, że tutaj tra­fił Finn, a ja do ciotki Mar­go­lis na Spi­tal­fields. Zawsze mu zazdro­ści­łam.
– Nie mam poję­cia, o czym ty mówisz! – krzy­czy on.
Kopuła się scho­wała. Cewka Tesli wysu­nęła się ponad poziom dachu. Młoda kobieta prze­rzuca sze­reg zasuw, aby ją zablo­ko­wać.
– Gotowy jesteś? Chcesz to zoba­czyć? – W jej oczach skrzą się bły­ska­wice.
Trze­cią ścianę pokry­wają kable i złą­cza, bez­piecz­niki i skrzynki roz­dziel­cze, a wszystko to zbiega się w jed­nym wiel­kim nożo­wym wyłącz­niku, auten­tycz­nie jak wyłącz­nik „daj­cie pio­runy na tę trumnę” z fil­mów z potwo­rami i baro­nem Frank­fur­ter­kiem, z czer­woną ręko­je­ścią. I ona go prze­rzuca. I unosi dło­nie do ust, zachwy­cona wła­sną śmia­ło­ścią. Budy­nek pul­suje mocą. Czoła wszyst­kich bogów, demo­nów, anio­łów i tesli na ścia­nach buzują ogniami świę­tego Elma.
Dziew­czyna pędzi po spi­ral­nych schod­kach. Na ple­cach pod­ska­kuje jej worek ze śmier­dzącą pianką. On, przy­ci­ska­jąc torbę do piersi, jakby bicie serca mogło nie dopu­ścić nisz­czą­cego chipy pola elek­tro­ma­gne­tycz­nego, idzie za nią na dach. Muska dło­nią poręcz i poję­kuje, użą­dlony przez małą bły­ska­wicę.
– To sza­leń­stwo! – woła do dziew­czyny.
– Naj­więk­sze na świe­cie! – odkrzy­kuje ona przez bucze­nie prądu.
Cewka Tesli eks­plo­duje pio­ru­nami. Bia­ło­błę­kitne palce pla­zmy prze­ska­kują na kolumnę w połu­dniowo-wschod­nim naroż­niku dachu. Łukowe świa­tło parzy w siat­kówki. Pio­run prze­ska­kuje z meta­lo­wej kuli na meta­lową kulę, tań­czy, drga, znaj­duje w powie­trzu nowe drogi, ani przez chwilę nie sto­jąc w miej­scu. On stoi z zapar­tym tchem, zachwy­cony, roz­ra­do­wany, w alta­nie z bły­ska­wic. Zabłą­kana iskra mogłaby go spa­lić na popiół. Nie dba o to. Jest węglo­wym robacz­kiem, triadą w wiecz­no­ści. Dziew­czyna tkwi w eks­ta­zie, uko­ro­no­wana elek­trycz­nym ogniem.
– Kim ty jesteś? – krzy­czy.
Ona roz­kłada ręce, jak Anioł Tesli doma­ga­jący się od mia­sta czci.
– Jestem Raisa Peri Anta­res Hope­land!
Prze­chod­nie na Car­li­sle Street zatrzy­mują się i zadzie­rają głowy, na Soho Squ­are hamują samo­chody. Rik­sze stają, ich pasa­że­ro­wie wysia­dają, aby się poga­pić.
– Może trzeba… – mówi. – Bo poli­cja…
– Jesz­cze nie – odpo­wiada Raisa Peri Anta­res Hope­land. Wszy­scy bogo­wie burz się zga­dzają. Pysz­nie jest wła­dać gro­mem. Prze­cho­dzi na wschod­nią stronę dachu, od Soho Squ­are. – Oni muszą… O! Jest! O rany, patrz!
Na pół­noc­nym wscho­dzie, pomię­dzy wie­żow­cami City of Lon­don migo­cze bły­ska­wica.
Włosy stają mu dęba, skóra na gło­wie zaczyna mro­wić. Zachwyt, czy­sty i pier­wotny. Wywo­łała stam­tąd coś przed­wiecz­nego i potęż­nego, coś, co długo spało, a teraz zbu­dziło się czujne, dzi­kie, nie­okieł­znane.
– Iskro­ma­go­wie mnie uznają – mówi Raisa Peri Anta­res Hope­land. – Jestem Elek­tro­man­cerką. – Jej ciemna skóra lśni elek­trycz­nym indygo; policzki, oczo­doły, włosy jarzą się ogni­kami. Nad dachem prze­la­tuje z ter­ko­tem heli­kop­ter, zawraca nad Soho Squ­are. – Trzeba to już wyłą­czyć. Zwra­cam na sie­bie uwagę.
Scho­dzi do gabi­netu Elek­tro­man­cera pomię­dzy spi­ra­lami ogni świę­tego Elma, które prze­ska­kują w górę i w dół wzdłuż porę­czy krę­co­nych scho­dów. Bły­ska­wica gaśnie. Szczę­kają łań­cu­chy, cewka się opusz­cza. On czuje się zmro­żony i bez­bronny. Ener­gia, która wysłała go na dachy Soho po psy­cho­ge­ogra­ficz­nych liniach mocy, odpły­nęła do ziemi. Nocne marki i cie­kaw­skie uliczne łazęgi wzna­wiają swoje wędrówki, wszy­scy oprócz jed­nego, który zostaje, gdy reszta gapiów znik­nęła; wysoki, atle­tyczny młody czło­wiek w spor­to­wej koszulce, leg­gin­sach, pod­ko­la­nów­kach. Zadziera głowę. Amon patrzy, jak odwraca się, idzie, pusz­cza się bie­giem, znika w mie­ście.
Śmi­gło­wiec wznosi się pro­sto w górę, skręca i leci na wschód.

***

W wiel­kim salo­nie jej nie ma. Szuka jej po kory­ta­rzach i na niż­szym pię­trze tego miesz­ka­nia, które wygląda na więk­sze, niż pozwala cza­so­prze­strzeń. Sły­szy dźwięk pusz­czo­nej wody. Świa­tło za uchy­lo­nymi drzwiami łazienki. Na kafel­kach spor­towe ubra­nie, buty do wspi­naczki, grube skar­pety. Pianka do nur­ko­wa­nia to zrzu­cona neo­pre­nowa skóra sel­kie. Serce mu pod­ska­kuje z pod­nie­ce­nia – zawsze chciał mieć takie życie, w któ­rym zakłada się pianki.
– Mogę gdzieś tu się prze­spać? – krzy­czy przez men­tol, lawendę i odgłosy drob­nej pry­wat­nej przy­jem­no­ści, jakie ludzie wydają pod bie­żącą wodą, ostat­nim wspo­mnie­niem mokrego łona. – Bo, ten… ja mia­łem dzi­siaj być w klu­bie.
– Pew­nie. Tu jest masa łóżek.
– Amon Bri­ght­bo­urne – woła z kory­ta­rza. – Ja. Jestem. Amon. Bri­ght­bo­urne.
Ona śpiewa Back to Black. Amon wraca po swo­ich kro­kach do scho­dów i namie­rza sypial­nię, która naj­mniej zala­tuje sta­rymi ludźmi. Przy zie­lo­nym świe­tle lampy ban­kier­skiej przy łóżku przy­pa­truje się histo­rii wiszą­cej w ram­kach na ścia­nach, jak egip­to­log odcy­fro­wu­jący dyna­styczne drzewa. Miesz­kał tu arty­sta estra­dowy. Afi­sze z Pal­la­dium i Hack­ney Empire; główne gwiazdy obwiesz­czone 96-punk­to­wym Play­bil­lem, a wśród 36-punk­to­wych pozy­cji tre­so­wane psy, komik-żon­gler oraz sir Kara­ge­orge, Elek­try­cerz. Uśmiech­nięty puco­ło­waty facet, ubrany w kol­czugę i kap­tur. Ma mały teslow­ski wąsik.
Potem zdję­cia – Elek­try­cerz w mięk­kim, ele­ganc­kim gar­ni­tu­rze, z pięk­nie zawią­za­nym kra­wa­tem, spin­kami, pozu­jący z innymi przed­po­to­po­wymi arty­stami. Drob­niutka śpie­waczka, wyglą­da­jąca jak nauczy­cielka z pod­sta­wówki, we wspa­nia­łej sukni empire z lat pięć­dzie­sią­tych. Inna kobieta, wyż­sza, bar­dziej pstro­kata, w fan­ta­stycz­nym stroju balet­nicy, z wyso­kim jak ul kokiem. Sta­rzy komicy – jeden łysie­jący, w rogo­wych oku­la­rach, obok drugi, mniej­szy, szpa­ko­waty. Wysoki typ o twa­rzy gang­stera, w fezie. Kolejny, w płasz­czu prze­ciw­desz­czo­wym i ugrzecz­nio­nym fil­co­wym kape­lu­szu, z rysami, które nale­ża­łoby prze­prać i prze­pra­so­wać. Gir­la­ski w ręka­wicz­kach, srebr­nych koza­kach, z pió­rami. Sce­niczne reflek­tory pod­świe­tla­jące iskrę prze­ska­ku­jącą z cewki na grot lancy. Bły­ska­wice pomię­dzy kol­czymi ręka­wi­cami. Scena pełna łuków strze­la­ją­cych mię­dzy dwiema cew­kami. Fotosy z cze­goś, co wygląda jak stu­dio tele­wi­zyjne z pio­sen­ka­rzami z lat sześć­dzie­sią­tych. Amon roz­po­znaje Cliffa Richarda, bo jego matka cią­gle wie­rzy, że uśmiech­nął się do niej z ekranu tele­wi­zora. Młody i świeży Bruce For­syth z cywi­lami o wystra­szo­nych minach, w czymś, co wygląda jak tele­tur­niej. Potem znów scena – z zespo­łami roc­ko­wymi. Tu Elek­try­cerz, star­szy, z ele­ganc­kim posi­wia­łym wąsi­kiem, z kimś prze­bra­nym za wielki kwiat; tu z Ozzym Osbo­urne’em szcze­rzą­cym zęby, wytrzesz­cza­ją­cym oczy i ukła­da­ją­cym palce w różne kształty; tu na wyso­kiej estra­dzie, pusz­cza­jący iskry gołej elek­trycz­no­ści ponad roc­ko­wym trio z chu­der­la­wym, dłu­go­wło­sym basi­stą i bęb­nia­rzem-mię­śnia­kiem za naj­więk­szym zesta­wem per­ku­syj­nym, jaki Amon w życiu widział. Rick Wake­man w srebr­nej pele­ry­nie za bate­rią syn­te­za­to­rów, z ryce­rzami w zbro­jach na lodzie. Potem już tylko pusta ściana.
Prze­ście­ra­dło budzi w Amo­nie Bri­ght­bo­urne odrazę, więc kła­dzie się na koł­drze. Nad łóż­kiem wisi małe i dziwne urzą­dzonko – kon­cen­tryczne pier­ście­nie żyro­skopu na cien­kim srebr­nym łań­cuszku. W środku swo­bod­nie obraca się lusterko wiel­ko­ści pię­cio­pen­sówki. Nie ma poję­cia, co to takiego, ale nie ema­nuje żadną złą aurą, a kręci się przy naj­lżej­szym dmuch­nię­ciu, więc uznaje to za amu­let.
Co chwilę budzą go wyima­gi­no­wane kroki w kory­ta­rzu. Jej ni­gdy tam nie ma. Bra­kuje mu odwagi, by pójść jej poszu­kać, jesz­cze by się oka­zało, że jej tu ni­gdy nie było i cała ta magiczna noc roz­sy­pie się w proch. Kiedy Amon Bri­ght­bo­urne zapada w ner­wowy sen, Lon­dyn pło­nie. Nasto­let­nie chło­paki biją się na kory­ta­rzach i w pocze­kal­niach szpi­tala King’s Col­lege. Roz­sza­bro­wano sklep elek­tryczny Bri­xton Cur­rys. A oto czaszka zabi­tego Tesco. Na Wool­wich pali się pub Great Harry. Demon­stranci jego wła­snym popio­łem piszą mu hasła na ścia­nach. Śmi­głowce, psy, pło­nące samo­chody. Pianka tapi­cer­ska daje taki piękny pło­mień. Budzi się w środku nocy, spa­ra­li­żo­wany, nie wie, gdzie jest, prze­ko­nany, że stało się coś strasz­nego i waż­nego i że kiedy zrobi się jasno, ujrzy odmie­niony, cał­kiem odmie­niony świat. Spa­dła na niego miłość.
I ten ranek rze­czy­wi­ście nad­cho­dzi, i on woła ją – tym peł­nym, absur­dal­nie dłu­gim i cudow­nym imie­niem-nazwi­skiem – a nie otrzy­maw­szy odpo­wie­dzi, raz jesz­cze prze­szu­kuje miesz­ka­nie. Nie ma jej. Czaj­nik jest cie­pły, wyszła chwilę temu i to go pocie­sza, kiedy robi sobie roz­pusz­czalną neskę ze sło­ika na łusz­czą­cym się bla­cie w pożół­kłej mela­mi­no­wej kuchni. Wcho­dzi na górę do stu­dia elek­tro­man­tycz­nego. Scho­wała cewkę. Pośrodku klapy w pod­ło­dze poło­żyła kar­teczkę. Na niej – mapa, adres, data za cztery dni i słowa: „Przyjdź fona ode­brać”.

Rozdział 4

Sły­szy muzykę z dru­giej strony parku Wand­sworth Com­mon, Tro­jan dub, bit ponad sapa­niem bie­ga­czy i jękiem pocią­gów metra w wyko­pie. Wcze­sno­je­sienne liście sypią się na ścieżki, powie­trze wydaje się brudne i tłu­ste, przy­pró­szone zło­ścią i dymem z lon­dyń­skiego ataku furii, który zwija się teraz do snu jak wąż. Amon Bri­ght­bo­urne przy­śpie­sza kroku. Praca skoń­czona, jest wolny.
Cztery świty. Cztery sesje pomię­dzy sank­tu­arium Kara­ge­orge’a Elek­try­ce­rza a teraz.
Sho­re­ditch, piąta rano. Pierw­sza jaśniej­sza sza­rość. Wyso­kie okna maga­zy­no­wego pod­da­sza otwarte sze­roko, ludzie opici ran­kiem. Cichut­kie, zmie­nia­jące wyso­kość jękliwe bła­ga­nia jego muzyki roz­bie­gają im się mię­dzy nogami. Czy już wyśnił swoją noc bły­ska­wic? Dostaje kanapę do spa­nia, wi-fi do pod­pię­cia się i zapro­sze­nie na sesję na kolej­nej zamknię­tej impre­zie.
Stoke Newing­ton, opusz­czona hur­tow­nia papier­ni­cza, zabez­pie­cza­jące bla­chy otwarte przy uży­ciu szli­fie­rek kąto­wych, kiedy oczy poli­cji zwró­cone były na Panów Roz­ru­chów. Amon jest zbyt młody, by pamię­tać złote lata rave’u – to był ter­roir jego ojca – ale takie rze­czy zata­czają kręgi. „Nie da się do tego tań­czyć”, krzy­czeli. Tylko że się da.
Croy­don, Lon­dyn tnący się po wła­snych ramio­nach. Prze­my­ka­nie wśród zamia­ta­nych wia­trem popio­łów, żarzą­cych się szkie­le­tów i sprę­żyn roz­sza­bro­wa­nych kanap, do wyso­kiego szkla­nego apar­ta­mentu, żeby grać dla kil­ku­na­stu bana­no­wych dzie­cia­ków w bez­prze­wo­do­wych słu­chaw­kach. Ni­gdy nie odkryją, że nie wygi­nają się do tego samego bitu.
Rother­hi­the, na śnia­da­nie, potem gdzieś, gdzie można będzie spę­dzić nie­dzielę, aż przyj­dzie pora ponow­nego spo­tka­nia z Raisą na Wand­sworth. Google zna wszyst­kie numery na Dorling Ave­nue oprócz 34a. Amon Bri­ght­bo­urne wycho­wał się w miej­scach, które nie chciały wid­nieć na mapach, nie może jed­nak wyzbyć się lęku, że ona użyła jego pod­stępu prze­ciwko niemu, taka skrza­cia zmyłka. Przyjdź fona odbierz, przyjdź daj się obro­bić. Przy­ci­ska­jąc torbę mocno do piersi, wycho­dzi przez zardze­wiałą i na stałe otwartą bramę parku na Dorling Ave­nue. Idzie pod pięk­nymi pla­ta­nami. Wiel­kie wik­to­riań­skie sze­re­gówki bez­tro­sko zioną roz­pa­dem, stare toyoty i poobi­jany kom­biak volvo par­kują w poło­wie na chod­niku, na balu­stra­dach wiszą rowery, w rynsz­to­kach walają się sty­ro­pia­nowe tacki po żar­ciu. Prze­cho­dzi obok numeru 33. Numer 35. Cofa się. 35, 33. Nie ma mię­dzy nimi miej­sca na numer 34, a co dopiero 34a.
– Co tam, kolego? – woła czarna twarz zza kie­row­nicy forda focusa, fur­go­netki. Chudy biały towa­rzysz szcze­rzy zęby z wysie­dzia­nego fotela pasa­żera.
– Pró­buję zna­leźć Dorling Ave­nue trzy­dzie­ści cztery a.
– Wybie­rasz się na Ugwież­dże­nie?
– Szu­kam Raisy Peri Anta­res Hope­land.
– Czyli się wybie­rasz. – Typ się roz­pro­mie­nia. – No, tego się za cho­lerę nie da zna­leźć, jak się wcze­śniej nie było. Bym cię pod­wiózł, ale to jest dosłow­nie koniec drogi.
Fur­go­netka skręca w zaułek na końcu sze­regu domów. Dwaj męż­czyźni cze­kają pod zie­lo­nymi podwój­nymi drzwiami. Amon sły­szy głosy, czuje dym z grilla. Zalewa go dubowy rytm. Ele­gancka cera­miczna tabliczka przy drzwiach obwiesz­cza: „34a”.
– Bo rozu­miesz, to nie jest od przodu. Jest z tyłu. Wszyst­kiego.
Kie­rowca wstu­kuje cyferki, zie­lone drzwi się otwie­rają. Amon Bri­ght­bo­urne wcho­dzi do raju.
Para­di­sus. Pairi Daesa. Po sta­ro­irań­sku, miej­sce oto­czone murem. Przez aka­dyj­ski i ela­micki do greki – para­de­isos i łaciny – para­di­sus. Przy­by­tek roz­ko­szy to ogród za murem. Raj Mil­tona był za murem. Ogród Roz­ko­szy Ziem­skich Boscha był obra­miony z obu stron przez stwo­rze­nie i potę­pie­nie. Na jakimś teo­lo­gicz­nym roz­jeź­dzie raj prze­je­chał ze świata natu­ral­nego do nadnatu­ral­nego. Para­di­sus stał się nie­bem, nie­skoń­czo­nym, choć ogra­ni­czo­nym. I szedł coraz wyżej i coraz dalej; Aslan wcią­gał rodzinę Peven­siech z ruin Narnii do kolej­nych nieb, coraz więk­szych i bar­dziej raj­skich niż to, w któ­rym się zawie­rały.
Amon Bri­ght­bo­urne stoi w wiel­kim ogro­dzie strze­żo­nym ze wszyst­kich stron przez domy. Pla­cyki, traw­niki, patia, tarasy. Ścieżki z uło­żo­nych w jodełkę omsza­łych cegieł pro­wa­dzą do drob­nych zie­lo­nych roz­ko­szy – nawie­dzo­nych przez Bud­dów, tajem­nych sola­riów, maleń­kich amfi­te­atrzy­ków, wynie­sio­nych grzą­dek warzyw­nych, win­nicy na tre­ja­żach, alta­nek, bel­we­de­rów i osmań­skich kanap wokół pale­nisk. Prze­my­kają kury. Grzmiący dub dudni z drew­nia­nego pode­stu na dru­gim końcu ogrodu, za gałę­ziami trzech drzew limon­ko­wych pośrodku. Pomię­dzy ich pniami roz­pięto jedno- i dwu­oso­bowe hamaki, a ich gałę­zie pełne są budek dla pta­ków, budek dla nie­to­pe­rzy, wia­tro­wych dzwon­ków i roz­ma­itych krę­cą­cych się i poły­sku­ją­cych ozdó­bek. Woda, albo­wiem nie ma raju bez wody: zagaj­ni­czek na cześć ogro­do­wego bóstwa z hała­śliwą fon­tanną, przy­kryty siatką sta­wik z kar­piami zbu­do­wany z kole­jo­wych pod­kła­dów; plus, jesz­cze przy­jem­niej­sze ogro­dowe jacuzzi i dmu­chane base­niki. Na traw­niku stoją dzie­cięce bramki do nogi i altanki z B&Q. Koce, poduszki, leżaki wyle­gują się na tra­wie.
W ogro­dzie jest tłoczno jak na dar­mo­wym festy­nie albo jed­nym z tych impro­wi­zo­wa­nych festi­wali, gdzie nie możesz się nadzi­wić, kto przy­szedł, a które potem umie­rają, kiedy ope­ra­to­rzy komór­kowi wcho­dzą ze swo­imi mar­kami i logo. Pił­kar­skie koszulki, krót­kie topy, piwne brzu­chy. Ostat­nio modne krótko obcięte szorty, leg­ginsy. Spodenki w kratę, sari i gar­ni­tury. Stopy w japon­kach. Absur­dalne i piękne szpilki. Różny wiek i różna skóra. Czarna, cza­sem biała, w więk­szo­ści taka i taka. Jak ona.
Dzieci.
Dla­tego raj jest lep­szy niż niebo – w nie­bie nie ma dzieci. A tu są – głosy, kolory, ruchy, bez­ru­chy i nagło­ści, goni­twy po cegla­nych ścież­kach, kopa­nie przed­mio­tów i rzu­ca­nie przed­mio­tami, krzyki, bicie, sku­pie­nie na wła­snych pry­wat­nych tań­cach do dubo­wego bitu, pod­ska­ki­wa­nie, pokrzy­ki­wa­nie z czy­stej rado­ści pod stru­mie­niem wody z węża. Rowerki, piłki, śnia­da­niówki z Dorą, co poznaje świat, wdep­tane w murawę zabawki z Happy Meala – bole­sne miny dla bosych stóp – lalki, Trans­for­mersy, człon­ko­wie Sylva­nian Fami­lies.
Jest i domek na drze­wie, a jakże. Oto­czone porę­czami pode­sty, dra­binki, schodki. Przez liście miga mu błę­kit, jak zimo­ro­dek, jak wiecz­ność. Blue jak akord e7-moll. Błę­kit i czer­wień serca.
Kie­rowca fur­go­netki kła­dzie mu dłoń na ramie­niu.
– Zaraz cię tu ogar­niemy, kolego. Jacob Sirius. A to jest Deme­trios Dene­bola.
Jeden spory, drugi nie­duży, pro­wa­dzą Amona po cha­otycz­nej kostce bru­ko­wej, deskach i pode­stach do pod­nóża domku na drze­wie. Ten zimo­rod­kowy błę­kit to suk­nia, czer­wień – raj­stopy i nie­praw­do­po­dob­nie kolo­ry­stycz­nie dopa­so­wane buty. Rubi­nowe pan­to­felki.
– E! – drze się Jacob. – Raisa! Ktoś do cie­bie!
Błę­kit i czer­wień trze­po­czą, liście się roz­chy­lają i ona patrzy na niego z góry, znad drew­nia­nej porę­czy.

Rozdział 5

Pod­parta rękami w talii swo­jej naj­lep­szej-ulu­bio­nej-jedy­nej sukienki, patrzy z pierw­szego poziomu domku na wycze­ki­wa­nego gościa. Wokół dudni i prze­wala się Ugwież­dże­nie.
– Widzę, że dalej w twe­edzie.
– Amon – jąka się. – Nazy­wam się Amon Bri­ght­bo­urne.
I dalej taki chudy. Dalej wiel­ko­oki. Znów woła do niej z dołu. W ogóle zmie­niał ubra­nie? Ma jakieś inne ubra­nie? Jadł coś? Raisa zrzuca dra­binkę sznu­rową nr 3 i scho­dzi. Tylko Hope­lan­do­wie, któ­rzy wycho­wali się z tyłu wszyst­kiego, potra­fią to robić w szpil­kach.
– Masz mój tele­fon – przy­po­mina jej.
Zapra­sza go gestem. No chodź. Piwo mieszka w base­niku, w któ­rym pływa topiący się lód. Otwiera mu red stripa i wtyka butelkę do ręki.
– Kiedy ostatni raz jadłeś? U Kara­ge­orge’a, co?
Idą do sto­łów na obrzeżu ogrodu, gdzie z zie­leni wyła­niają się podwó­rza i patia. Raisa bie­rze samosę od kara­ib­skiej kobiety w śred­nim wieku, koli­gatki Patience, przy sto­liku zasta­wio­nym górą sma­żo­nych trój­ką­tów. Na domu za nią jest tabliczka: „34a”.
– Jedz.
Pochła­nia samosę jak ktoś, kto nie widział jedze­nia od czte­rech dni. Obsy­puje tłu­stymi płat­kami cia­sta cały przód tej słod­kiej twe­edo­wej mary­narki.
Wytrzesz­cza oczy, czu­jąc atak chili, potem marsz­czy się z powro­tem.
– To foie gras?
Koli­gatka Patience uśmie­cha się sze­roko.
– Łoży­sko.
Przy kolej­nej ogro­do­wej kuchni, kolejna tabliczka „34a”. Dwie młode kobiety w szal­war kami­zach z Ogni­ska Bri­stol ofe­rują złote pakory na papie­ro­wej ser­wetce.
– To też z łoży­skiem?
– O pew­nie – odpo­wiada star­sza.
Pro­wa­dzi go na trze­cie patio, do trze­ciej tabliczki „34a” i trze­ciego sto­lika, obsa­dzo­nego przez chu­dego jak bły­ska­wica mło­dego koli­gata, ofe­ru­ją­cego pla­sterki bagietki grubo posma­ro­wa­nej pasz­te­tem.
– Dobrze myślę, że to też z łoży­ska? – pyta Amon Bri­ght­bo­urne.
Zaczyna łapać.
– Dobrze.
Amon je, kiwa głową.
– Z szał­wią?
Młody się roz­pro­mie­nia.
– Ide­alna do podro­bów.
– Tu wszystko jest z łoży­ska? – pyta.
Skoń­czyło mu się piwo. Raisa pro­wa­dzi go wokół bam­bu­so­wego para­wanu i przez zmarszczkę cza­so­prze­strzeni, któ­rej nie roz­k­mi­niła przez tyle lat miesz­ka­nia tutaj, i już są z powro­tem przy base­nie z piwem.
– No wiesz, mamy Ugwież­dże­nie, a to jest duży organ – mówi, wkła­da­jąc mu w dłoń kolejną butelkę piwa. – Jest jesz­cze grill. I jak zawsze tort.
– Tort – powta­rza Amon Bri­ght­bo­urne. Podą­żają inną drogą przez para­wan z bam­busa i już są po dru­giej stro­nie ogrodu, gdzie nad gril­lem z beczki po ropie skwier­czą metro­wej dłu­go­ści szpi­kulce. – Jak to się…
Śliczny jest, taki zacu­kany. Grupka zgro­ma­dziła się wokół dwóch face­tów kuca­ją­cych pod mar­kizą – koli­gata Marca i koli­gata Pat­ter­sona. Raisa ni­gdy za nimi nie prze­pa­dała. Cią­gle kom­bi­nują coś podej­rza­nego. Pod nogami mają pudełka z butami spor­to­wymi. Każde ma naklejkę z Foot Loc­kera. Pie­nią­dze kur­sują tak prędko, jak nadą­żają za nimi ręce.
– W fur­go­netce mamy xboksy i tele­wi­zory – woła star­szy z nich, bez­włosy, z twa­rzą jak wredny mup­pet. – Bierz­cie, będzie na Euro 2012 i olim­piadę.
– Czy oni obro­bili… – zaczyna Amon.
Raisa przy­tyka palec do jego ust.
– Nie chcesz, nie kupuj.
Z traw­nika dobie­gają to ciche, to gło­śne pokrzy­ki­wa­nia bawią­cych się dzieci i głu­chy plask za mocno napom­po­wa­nej piłki do nogi. Nasto­lat­ko­wie poka­zują sobie rze­czy na tele­fo­nach. Sta­rzy śmieją się na tury­stycz­nych krze­seł­kach, z kie­lisz­kami wina prze­chy­la­ją­cymi się groź­nie w otwo­rach na napoje w pod­ło­kiet­ni­kach. Nazwi­ska, powi­ta­nia.
– Każdy tu to koli­gat?
– I gwiazda.
Spi­ral­nym torem pro­wa­dzi go z powro­tem do basenu z piwem, który w ogóle nie wydaje się opróż­niać. W obu­do­wa­nym Bud­dami sercu ogro­do­wego labi­ryn­ciku ktoś pro­po­nuje jej buszka. Zaciąga się mocno, kaszle. Ni­gdy za była za bar­dzo tra­wia­sta. On prze­ga­nia dym dło­nią. Na moment sia­dają na ogro­do­wej kana­pie wśród ludzi, któ­rzy wydają się pra­co­wać w mediach i wła­śnie zasta­na­wiają się, czy zamieszki zwia­stują koniec świata, koniec nie­win­no­ści, koniec klasy śred­niej czy triumf klasy śred­niej. Wszy­scy zga­dzają się, że upłyn­nia­nie kra­dzio­nego sprzętu na Ugwież­dże­niu jest w złym guście, choć ceny xbok­sów są bar­dzo kuszące.
– To też gwiazdy?
– Wszy­scy są tu gwiaz­dami.
– Czym w takim razie jest to Ugwież­dże­nie?
Powinna prze­stać się z nim tak draż­nić, okrę­cać go tym wszyst­kim jak paję­czyną. Dzi­siaj nie można jej odmó­wić niczego. Dziś jest naj­ja­śniej­szą gwiazdą wśród Ema­na­cji. Iskro­ma­giem Wiel­kiej Cewki Soho. Ponow­nie przy­tyka palec do jego ust.
– Muszę iść. Się przy­go­to­wać.
– Co?
– Na Ugwież­dże­nie.
– Nie zosta­wiaj mnie tu.
– Nie­ważne, co ci pod­su­wają, zga­dzaj się. Lisi się tobą zaopie­kuje.
– Lisi? A ty dalej masz mój tele­fon, czy nie? – woła Amon, gdy ona odcho­dzi w inną fałdę cza­so­prze­strzeni ogrodu.

***

Ktoś wyj­muje mu butelkę z dłoni. Przed nim, mru­żąc oczy i patrząc na niego z dołu, stoi dziecko, dzie­się­cio- lub jede­na­sto­let­nie, zie­lo­no­okie, brą­zo­wo­skóre, buj­no­włose. Nie­bie­skie paski kremu z fil­trem pod­kre­ślają kości policz­kowe. Amon ma trud­no­ści z okre­śle­niem płci, podej­muje arbi­tralną decy­zję. Kim ona jest, skąd się wzięła?
– No chodź.
Dziew­czynka jest szybka i spraw­nie wta­pia się w tłum. Amo­nowi udaje się jej nie zgu­bić. Tak jak ten dom na Soho, ogród na Wand­sworth wydaje się więk­szy niż dostępne mu miej­sce. Ocie­niony gaj figowy. Pale­ni­sko, które mogłoby też robić za pod­ręczną świą­ty­nię. Trze­po­cząca pali­sada z pro­por­ców i ręka­wów wia­tro­wych. Doga­nia dziecko przy rabat­kach warzyw­nych.
– Kim dokład­nie jesteś?
– Jestem dokład­nie Lisi Priyą Sirius Hope­land – mówi dziecko. – Teraz chodź już.
Impreza – rave, pro­test, wiec, sabat? – wydaje się spły­wać ku pół­noc­nemu brze­gowi raju.
– Raisa to… twoja sio­stra? – waha się Amon. – Matka?
Dziecko rzuca mu takie spoj­rze­nie, że świat sta­nąłby w miej­scu na orbi­cie.
– Raisa to moja koli­gatka.
– Jak… Finn? – ryzy­kuje Amon.
– Finn to też koli­gat – odpo­wiada dziecko. Amon nie robi się od tego bar­dziej oświe­cony. – On jest Soho, ja i Raisa – Spi­tal­fields. Teraz chodź już. Zaraz zacznie się Ugwież­dże­nie.
Amon sta­wia opór cią­gną­cej go dłoni.
– Czemu nikt mi nie chce powie­dzieć, czym jest to Ugwież­dże­nie?
Lisi znów marsz­czy czoło. To jej naj­bar­dziej wyra­zi­sta mina.
– Ty nie jesteś Hope­lan­dem, co?
Pro­wa­dzi go przez mar­chewkę i kuku­ry­dzę pod scenę, gdzie zbiera się tłum. Cią­gnie do chu­dej kobiety po pięć­dzie­siątce w powiew­nej sukience, cie­li­stych leg­gin­sach do pół łydki i z masą metalu wokół prze­gu­bów, kostek i twa­rzy.
– To jest ciotka Mar­go­lis – mówi Lisi. Kobieta wyciąga do Amona rękę. Łaska pod­po­wiada mu, żeby dotknął wycią­gnię­tych pal­ców i skło­nił głowę. Kobieta uśmie­cha się, urze­czona. – Wielka Trans­for­ma­torka Obrządku Elek­tro­man­ce­rów – cią­gnie Lisi. – Moja opie­kunka. Tak jakby.
– Amon…
– My cię znamy – mówi ciotka Mar­go­lis. – Raisa nam wszystko powie­działa.
Dubowy DJ koń­czy swój set. Na scenę wycho­dzi chuda nasto­latka, wyciąga z fute­rału gitarę elek­tryczną, zarzuca pasek na szyję, prze­ska­kuje fla­żo­le­tami tam i z powro­tem po gry­fie.
– Przyj­dziesz jutro na Spi­tal­fields? – pyta Mar­go­lis. – Prze­pro­wa­dzamy się. Tro­chę z tym koro­wo­dów. Bądź trzeźwy. Kac i wyso­kie napię­cie się nie lubią.
Gita­rzystka gra cztery grzmiące akordy E-dur.
– Zaczyna się – mówi Lisi. – Ty powi­nie­neś być z przodu.
Gitara ponow­nie przy­zywa ludzi. Amon roz­gląda się. Zgu­bił ciotkę Mar­go­lis, sym­pa­tycz­nego Jacoba, wid­mo­wego Deme­triosa. Lisi cią­gnie go pod samą scenę. Gitara wzywa trzeci raz. Tak bli­sko kolumn dźwięk jest fizyczny, nama­calny.
– To jest Ugwież­dże­nie? – prze­krzy­kuje pogłos.
– Tak, Amon – odpo­wiada Lisi.
– Sły­szy­cie mnie? – krzy­czy dubowy DJ do bez­prze­wo­do­wego mikro­fonu.
I ludzie odkrzy­kują:
– Taaa!
– Pytam: sły­szy­cie?
Jesz­cze raz: „Taaaa!”, z więk­szym przy­tu­pem.
– Witamy miłe gwiazdy. To wielki dzień! Nowa gwiazda! – Jesz­cze więk­szy wiwat. – Za moment nadamy imię naszej nowej gwieź­dzie, ale teraz cieszmy się! Raiso Peri Anta­res, gwiazdo! Na scenę!
Gita­rzystka ponow­nie wydo­bywa z instru­mentu fan­farę. Ryk tłumu wynosi Raisę zza sceny, w bły­sku czer­wieni i błę­kitu. Unosi ręce, jak pił­karz, który zdo­był puchar.
– Raiso Peri Anta­res, mam dla cie­bie nowe imię! – woła MC. – Odtąd, w obec­no­ści ludu Hope­land, zosta­jesz Raisą Peri Anta­res Iskro­ma­giem Spi­tal­fields, straż­niczką Wiel­kiej Cewki Soho!
I Amon Bri­ght­bo­urne łapie się na tym, że ryczy razem z zebra­nymi Hope­lan­dami. Raisa cho­dzi po prze­dzie sceny, kła­nia się, wyma­chuje pię­ścią, posyła całusy. Pro­mie­nieje. Elek­try­zuje.
– Któ­re­goś dnia to będę ja – krzy­czy Lisi. – Jestem następna do… – Prze­rywa.
Tłum milk­nie w ułamku sekundy. Gita­rzystka ucina pogłos. Na sce­nie jest Finn – skąd, jak, nikt nie wie. Jest ubrany w obci­sły szary gar­ni­tur, z przy­krót­kimi nogaw­kami i ręka­wami. Biała koszula z trzema roz­pię­tymi guzi­kami, buty z czu­bami. Nie­ogo­lony, włosy zwią­zane z tyłu. Wyrywa kon­fe­ran­sje­rowi mikro­fon.
– Czy jest tu Amon Bri­ght­bo­urne? – pyta. – Sły­sza­łem, że był zapro­szony.
– Finn – mówi Raisa.
Finn widzi Amona w pierw­szym rzę­dzie.
– Masz coś mojego. A ja mam coś, ale nie two­jego. – Wyj­muje z wewnętrz­nej kie­szeni tele­fon Raisy, unosi go wysoko. – Czyż nie? – Wbija w Amona dra­pieżne spoj­rze­nie. – Czyż nie?
Nastę­puje sprzę­że­nie, tłum się krzywi, Jacob wska­kuje na scenę, Deme­trios za nim.
– Ejże, koli­ga­cie, cze­kaj no, cze­kaj, cze­kaj – mówi Jacob.
Jest o głowę niż­szy od Finna, lecz nikt w raj­skim ogro­dzie przy Dorling Ave­nue 34a nie wątpi, że spro­wo­ko­wany, mógłby zmiaż­dżyć w swych pię­ściach całe wszech­światy.
– Dzieci tu są. Rozu­miesz? Dzieci. – Celuje pal­cem w Raisę, która już miała coś powie­dzieć, lecz teraz cofa się o krok.
Deme­trios jest tuż za Jaco­bem.
– To jest Ugwież­dże­nie, koli­ga­cie. Rozu­miesz?
Jacob deli­kat­nie wyj­muje Fin­nowi z dłoni bez­prze­wo­dowy mikro­fon. Ten krzywi się, kła­dzie na sce­nie tele­fon Raisy i wycho­dzi. Tłum roz­suwa się przed nim jak pył.
– No dobra, przy­po­mnijmy sobie, po co się tu zebra­li­śmy – mówi Jacob.
Oddaje mikro­fon DJ-owi i kiwa na gita­rzystkę. Ta podej­muje pul­su­jące off-beatowe reg­gae. MC zaczyna cho­dzić po sce­nie.
– Gwiazdy, uwaga! – Tam i z powro­tem, pul­sa­cja, nie­równy bit. – Gwiazdy! – Gitara i MC zaga­niają koli­ga­tów pod scenę. – Pro­szę o świa­tło!
I Amon Bri­ght­bo­urne zostaje ośle­piony. Mruga nie­wi­dzą­cymi oczyma. Scenę i tłum roz­świe­tlają maleń­kie ruchome świa­tełka, jak dys­ko­te­kowa kula w peł­nym słońcu. W dłoni Raisy, Lisi, ciotki Mar­go­lis, wodzi­reja, gita­rzystki, Jacoba, Deme­triosa, w dło­niach wszyst­kich gości w całym ogro­dzie znaj­dują się krót­kie łań­cuszki, na któ­rych wiszą małe żyro­skopy. W środku obra­cają się lusterka. Takie samo urzą­dze­nie wisiało nad wil­got­nym łóż­kiem Amona w jaskini Elek­try­ce­rza. Napię­cie i złość Finna roz­pra­szają się w oka­mgnie­niu. Amon sły­szy, jak śpiewa powie­trze. Wszystko jest prze­peł­nione świa­tłem.
Na scenę wcho­dzi młoda kobieta z dziec­kiem w chu­ście. A, to twoje łoży­sko jadłem, uświa­da­mia sobie Amon, gdy cęt­ko­wane świa­tło pada na nią. Unosi nie­mowlę wysoko nad głowę. Owa­cja. Dziecko wierzga, ale nie pła­cze. Matka obcho­dzi z nim scenę, poka­zu­jąc go wszyst­kim krę­cą­cym luster­kami.
– Gwiazda! Rodzi się gwiazda! – woła kon­fe­ran­sjer.
Kolejna owa­cja.
– Gwiaz­do­zbio­rze Los, wscho­dzi Alde­ba­ran! Bierny, wraż­liwy, cie­pły. Nie­śmiały i dys­kretny, zawsze wie, co się dzieje, Alde­ba­rana się nie oszuka. To powier­nik rodzin­nych sekre­tów. Jesteś Kisi Kufuor Alde­ba­ran Hope­land.
Okla­ski, łzy. Gasną świa­tełka. Amon znów mruga. Lusterka na łań­cusz­kach zostają scho­wane. Kisi Kufuor Alde­ba­ran pła­cze.
– Co tu się wyda­rzyło? – pyta Amon.
Lisi prze­py­cha się, żeby powi­tać nowe dziecko. Odkrzy­kuje mu przez ramię:
– Mamy wła­sną reli­gię!

 
Wesprzyj nas