Ikona rocka. Skandalistka i jednocześnie krucha dziewczyna. Buntowniczka, nieustannie poszukująca szczęścia. Jedna z osób słynnego klubu 27 – tych, który żyli za szybko i odeszli zbyt młodo.


Powieść Barbary Baraldi ukazuje burzliwe życie Janis Joplin. W tej wciągającej historii największej rockmanki wszech czasów splatają się wielki talent, desperacja, uzależnienie, trudne związki oraz ogromna miłość do muzyki.

Barbara Baraldi w barwny sposób przedstawia postać niezwykłej Janis, którą na kartach powieści poznajemy jako zbuntowaną, pełną kompleksów nastolatkę.

Niepewna siebie, tocząca nieustanną walkę z samą sobą i otoczeniem dziewczyna nade wszystko kocha muzykę i wie jedno – że jej największą siłą jest oryginalny głos.

Wielowymiarowy portret Joplin, odmalowany na tle szalonych lat 60., dopełniają jej największe przeboje. To najbardziej przejmująca powieść Barbary Baraldi.

Barbara Baraldi
Ogień. Opowieść o Janis Joplin
Przekład: Anna Kowalik
Wydawnictwo Letra/Arkady
Premiera: 31 stycznia 2024
 
 


Ni­niej­sza po­wieść jest dzie­łem li­te­rac­kim. Cho­ciaż za­wiera wiele udo­ku­men­to­wa­nych ele­men­tów z ży­cia Ja­nis Jo­plin, a wiele po­staci nosi imiona i/lub ce­chy po­do­bień­stwa do osób, które żyły lub na­dal żyją, ich cha­rak­te­ry­styka oraz wy­da­rze­nia, w ja­kich biorą udział, są wy­łącz­nie wy­two­rem wy­ob­raźni au­torki. W związku z tym po­wieść na­leży trak­to­wać wy­łącz­nie jak fik­cję li­te­racką, a nie jak bio­gra­fię.

Pro­log

Do­kąd idziesz, Ja­nis?

 
Była przy­zwy­cza­jona do tro­pi­kal­nego upału, do ko­ma­rów, do wy­zie­wów z ra­fi­ne­rii, mie­sza­ją­cych się ze sło­na­wym za­pa­chem wód Za­toki Mek­sy­kań­skiej, ocię­ża­łych zgrzy­tów tan­kow­ców, wi­ją­cych się wzdłuż por­to­wych ka­na­łów, któ­rymi o każ­dej po­rze dnia i nocy od­bywa się trans­port ropy naf­to­wej.
A mimo to czuje, że coś jest nie tak. Wy­czuwa to w za­ła­ma­niach ci­szy, w cięż­ko­ści pół­mroku, tak jakby ni­kogo nie było w domu, jak gdyby z ja­kie­goś po­wodu ro­dzina wy­je­chała w wiel­kim po­śpie­chu, a ona zo­stała na po­ste­runku, żeby strzec mu­rów domu.
Po­trząsa głową. Mąż śpi obok niej, sku­lony na boku, z pod­ko­szul­kiem zro­lo­wa­nym aż po pa­chy oraz stopą wy­sta­jącą poza ob­ręb łóżka, być może w po­szu­ki­wa­niu de­li­kat­nego mu­śnię­cia po­wie­trza, które tym­cza­sem stoi nie­ru­chomo, po­mimo otwar­tego na oścież okna.
Do­ro­thy bie­rze kilka głęb­szych wde­chów, pró­bu­jąc za­ha­mo­wać sza­leń­cze bi­cie serca. Zbu­dził ją wrzesz­czący od­głos, coś jakby dłu­gie miauk­nię­cie. Gdy wy­pa­ro­wują wszel­kie ślady snu, jej wzrok za­czyna się wy­ostrzać. Oczy pe­ne­trują ściany sy­pialni, świ­drują w szcze­li­nach me­bli w po­szu­ki­wa­niu ja­kie­goś nie­ty­po­wego de­talu.
Do­pada ją dziwne prze­czu­cie, wstaje więc i prze­mie­rza ko­ry­tarz kro­kiem tak szyb­kim, że de­ski pod­ło­gowe skrzy­pią pod jej sto­pami, a gdy w końcu staje w progu po­koju córki, od­krywa, że w środku ni­kogo nie ma.
Łóżko jest pu­ste, prze­ście­ra­dło leży koło drzwi, ni­czym spa­do­chron po­rzu­cony przez skoczka po wy­lą­do­wa­niu.
Po chwili nie­do­wie­rza­nia ogar­nia ją pa­nika. Od­dech więź­nie w piersi, ści­ska­jąc gar­dło i unie­moż­li­wia­jąc krzyk­nię­cie. Przez chwilę ir­ra­cjo­nal­ność prze­waża i w gło­wie ma­te­ria­li­zują się naj­gor­sze sce­na­riu­sze, ja­kie tylko matka może so­bie wy­obra­zić.
Wy­ko­nuje kilka kro­ków w tył, ude­rza o biurko. Spada ja­kaś lampka, do­okoła roz­bry­zgują się odłamki szkła.
Nie schyla się, by je pod­nieść. Jej spoj­rze­nie wy­biega za okno, przy­cią­gnięte przez ja­kiś ruch na ze­wnątrz. I wtedy ją za­uważa.
Mała jest w ogro­dzie. Z po­tar­ga­nymi wło­sami, boso, w ko­szuli noc­nej w ko­lo­rze zbli­żo­nym do barwy księ­życa. Stąpa nie­pew­nym kro­kiem po tra­wie, kie­ru­jąc się w stronę ulicy i chwie­jąc się, jakby po­trą­cana nie­wi­dzial­nymi fa­lami mor­skiej ki­pieli.
Do­ro­thy nie waha się ani chwili. Pę­dem wy­biega z po­koju, mija drzwi wej­ściowe do domu i w po­śpie­chu po­ko­nuje schodki ganku.
– Ja­nis! – krzy­czy.
Dziew­czynka na­wet się nie od­wraca, obo­jętna na wo­ła­nie matki. Kon­ty­nu­uje swój marsz, z po­chy­loną do przodu głową i rę­koma zwie­szo­nymi wzdłuż ciała.
Do­ro­thy zbliża się ostroż­nie. Jesz­cze raz woła córkę, jed­nak nie otrzy­muje żad­nej od­po­wie­dzi.
Robi więc jesz­cze kilka kro­ków i staje przed nią. Klęka na tra­wie, chwyta dziew­czynkę za ra­miona, aby zmu­sić ją do spoj­rze­nia jej w oczy.
– Święte nieba, Ja­nis, nic ci nie jest?
Jed­nak wzrok dziew­czynki omija ją, wpa­truje się w od­le­gły punkt, do­stępny jakby tylko jej oczom; poza ogro­dze­niem, poza sza­chow­nicą do­mów i ich jed­na­ko­wych ogród­ków, poza li­nią, w któ­rej zie­mia łą­czy się z mo­rzem, po­mię­dzy ho­ry­zon­tem a gwiaz­dami.
– Śmier­tel­nie mnie wy­stra­szy­łaś. Można wie­dzieć, do­kąd się wy­bie­rasz?
Czuje się głu­pio, że o to pyta, z po­stawy córki ja­sno wy­nika, że wciąż śni. Nie jest to pierw­szy epi­zod lu­na­ty­ko­wa­nia, jed­nak ni­gdy do­tąd nie wstała z łóżka.
– Do­kąd idziesz, Ja­nis?
Dziew­czynka od­po­wiada ze szczerą na­tu­ral­no­ścią. Jej ton jest pod­nio­sły, choć mówi tylko nie­znacz­nie gło­śniej od szeptu. – Wra­cam do domu. Wra­cam do domu.
W tym mo­men­cie chmura za­sło­niła księ­życ – jest to znak, który Do­ro­thy stara się zi­gno­ro­wać.
Ta uro­dzona trzy ty­go­dnie za wcze­śnie dziew­czynka, która za­częła cho­dzić, za­nim skoń­czyła ro­czek, bar­dzo prędko stąd uciek­nie. Po­nie­waż jej dom znaj­duje się poza gra­ni­cami tego dusz­nego mia­sta. Czy jej się to po­doba, czy nie.

1

Zwod­ni­cza apa­ry­cja
SAN FRAN­CI­SCO, CZER­WIEC 1966

Po­kój jest duży, opu­sto­szały, jego ściany kie­dyś z pew­no­ścią były białe, jed­nak z cza­sem przy­brały bru­na­tny ko­lor z pla­mami ple­śni w dzi­wacz­nych kształ­tach. Im­po­nu­jące ko­lumny dzielą prze­strzeń na geo­me­tryczne formy. Pod ścianą, na za­im­pro­wi­zo­wa­nej sce­nie, leżą in­stru­menty, wzmac­nia­cze i plą­ta­nina ka­bli strze­żo­nych przez ra­chi­tyczną per­ku­sję. Je­dyne ślady wska­zu­jące, że znaj­duje się we wła­ści­wym miej­scu. Ta stara re­miza stra­żacka przy Henry Street to sala prób Big Bro­ther & the Hol­ding Com­pany. To je­den z naj­bar­dziej zna­nych ze­spo­łów roc­ko­wych w San Fran­ci­sco.
Jej na­to­miast nie zna zu­peł­nie nikt. Na­zywa się Ja­nis Jo­plin, ma dwa­dzie­ścia trzy lata i ucieka przed ogrom­nym nie­bez­pie­czeń­stwem: sobą samą. A może zna­la­zła się tu­taj wła­śnie po to, żeby się od­na­leźć? Jesz­cze tego nie wie.
– Przy­szłaś na prze­słu­cha­nie? – pyta ja­kiś czło­wiek w żół­tych mo­ka­sy­nach, sie­dząc na ławce i skrę­ca­jąc pa­pie­rosa. Po spo­so­bie, w jaki od­wraca wzrok, można wy­wnio­sko­wać, że nie jest za­in­te­re­so­wany od­po­wie­dzią.
– Tak – od­po­wiada nie­śmiało.
Ja­nis wy­daje się za­gu­biona, w swo­ich po­dar­tych le­wi­sach i o dwa roz­miary za du­żej blu­zie. Ma po­tar­gane włosy, na twa­rzy ani grama ma­ki­jażu, który ukryłby trą­dzik, mę­czący ją, od­kąd skoń­czyła czter­na­ście lat, i znie­kształ­ca­jący jej rysy.
Jej małe, nie­bie­skie oczy do­kład­nie i bez ustanku ob­ser­wują oto­cze­nie. Ja­kieś dwie dziew­czyny w po­miesz­cze­niu obok zmie­niają pie­lu­chę no­wo­rod­kowi. Po prze­ciw­nej stro­nie stoi kil­koro hi­pi­sów w krzy­kli­wych ko­szu­lach, dru­kują psy­cho­de­liczne pla­katy na drew­nia­nej ma­szy­nie do si­to­druku. Od czasu do czasu z ich ust wy­rywa się ja­kieś prze­kleń­stwo, ale Ja­nis ich nie słu­cha, roz­pro­szona nie­ustan­nym dzwo­nie­niem w uszach. Od­gło­sem swo­jego stra­chu.
Po­winna być pod­eks­cy­to­wana taką szansą, a za­miast tego tar­gają nią sprzeczne emo­cje.
A je­śli jej się nie uda? Do­brze zna mroczną stronę swo­ich ma­rzeń: mogą za­pro­wa­dzić ją na szczyt, z któ­rego upa­dek tym bar­dziej za­boli.
„Po­tra­fi­ła­byś się pod­nieść po ko­lej­nym upadku, Ja­nis?”
Za­nim udaje jej się wy­my­ślić ja­kąś od­po­wiedź, do po­koju wcho­dzi czte­rech chło­pa­ków, któ­rzy za­trzy­mują się o krok przed nią.
Naj­wyż­szy i naj­bar­dziej ob­szar­pany z nich wy­ciąga rękę w jej kie­runku. – Sam An­drew – przed­sta­wia się. Ma ła­godne spoj­rze­nie, w któ­rym kryje się otu­la­jąca ser­decz­ność. – Ty pew­nie je­steś Ja­nis. Chet opo­wia­dał nam o to­bie wiele do­brego.
Ja­nis od­wza­jem­nia uścisk bez więk­szego prze­ko­na­nia. Ma spo­coną dłoń i nie­od­parte wra­że­nie, że zna­la­zła się w nie­wła­ści­wym miej­scu. Spusz­cza więc głowę. Do­strzega plamę na swo­ich je­an­sach. Za­czyna ją dra­pać pal­cem wska­zu­ją­cym, jakby miało jej to po­móc po­zbyć się rów­nież skrę­po­wa­nia.
Dave Getz ma ciemne, opa­da­jące na ra­miona włosy i nieco chwiejny chód.
Włosy Pe­tera Al­bina są jesz­cze dłuż­sze, a jego ko­szula zdaje się krzy­czeć: „spójrz­cie na mnie!”.
Jed­nak to Gur­ley coś­tam przy­kuwa jej uwagę. Nie zro­zu­miała imie­nia, po­nie­waż wy­mam­ro­tał je, gdy mi­jał ją, by do­stać się do swo­jej gi­tary. Te­raz ją stroi i na­wet nie ra­czy spoj­rzeć na Ja­nis. Jego ja­sne, spły­wa­jące na ra­miona krę­cone pu­kle spra­wiają, że wy­gląda jak sza­man. Ma nie­bie­skie oczy i po­rytą bruz­dami twarz czło­wieka, który już za­sma­ko­wał ży­cia i jest go­towy na jego ko­lejną de­gu­sta­cję.
– Mam na­dzieję, że dam radę – mam­ro­cze Ja­nis i od razu tego ża­łuje.
Sam przy­ta­kuje.
– Jesz­cze tylko jedna rzecz – mówi Dave. – Je­śli na­prawdę chcesz zo­stać pio­sen­karką, po­win­naś się tro­chę ogar­nąć. Nie wiem, zro­bić ja­kiś ma­ki­jaż lub jedną z tych rze­czy, które wy, dziew­czyny, ro­bi­cie.
Za­nim udaje jej się coś od­po­wie­dzieć, chło­pak od­wraca się do niej ple­cami.
„Brzmi zna­jomo, Ja­nis?”
Dziew­czyna ob­lewa się ru­mień­cem, a na­stęp­nie za­czyna ob­gry­zać pa­znok­cie, cze­ka­jąc, aż człon­ko­wie ze­społu usa­do­wią się na swo­ich sta­no­wi­skach. Dave siada za per­ku­sją, bie­rze pa­łeczki i ob­raca je w pal­cach, Pe­ter za­kłada na ra­mię gi­tarę ba­sową.
Wy­glą­dają na zgrany ze­spół. Można to roz­po­znać po spo­so­bie, w jaki usta­wiają się obok sie­bie, tak że w któ­rymś mo­men­cie wy­dają się być ko­rze­niami tego sa­mego drzewa, albo po spon­ta­nicz­no­ści, z jaką roz­po­czy­nają pio­senkę, po prze­lot­nych uśmie­chach, które wy­mie­niają, aby po­ro­zu­mieć się co do akordu lub tempa gry. Po na­tu­ral­no­ści, z jaką ze sobą roz­ma­wiają, ni­czym grupa na­sto­lat­ków opo­wia­da­ją­cych so­bie różne hi­sto­rie przy wie­czor­nym ogni­sku na let­nim obo­zie.
Two­rzą taki ro­dzaj grupy, z ja­kich ona za­wsze czuła się wy­klu­czona. Dla­czego tym ra­zem mia­łoby być ina­czej?
„Spójrz rze­czy­wi­sto­ści w oczy”.
Wi­dać jak na dłoni, że ta czwórka spo­dzie­wała się uj­rzeć na prze­słu­cha­niu zu­peł­nie inną dziew­czynę. Aspi­ru­jącą pio­sen­karkę o smu­kłej syl­we­tce, pro­mien­nym uśmie­chu, która po­mo­głaby im zjed­nać na­wet naj­bar­dziej nie­prze­ko­naną pu­blicz­ność. Z pew­no­ścią nie cho­dziło im o nie­zgrabną, nie­ma­jącą w so­bie nic atrak­cyj­nego istotę za­mo­taną w ciu­chy, które na­wet nie wy­glą­dają jak jej wła­sne.
Wzrok Ja­nis błą­dzi po po­miesz­cze­niu, które na­gle spra­wia wra­że­nie, jakby się skur­czyło. Wy­daje się jej, czy dziew­czyny z no­wo­rod­kiem się na nią ga­pią? Ko­leś w żół­tych mo­ka­sy­nach wy­pusz­cza kłąb dymu z po­błaż­li­wym uśmiesz­kiem. Także hi­pisi, jesz­cze przed chwilą za­jęci wy­dru­kiem, te­raz pa­trzą na nią z po­li­to­wa­niem.
Ja­nis opu­ściła Port Ar­thur, aby speł­nić swoje ma­rze­nie. Nie ma jed­nak zna­cze­nia, jak da­leko udało jej się uciec od ro­dzin­nego wię­zie­nia. Wła­śnie uzmy­sła­wia so­bie, że to Port Ar­thur ni­gdy jej nie opu­ściło.
„Co ty so­bie wy­obra­ża­łaś? Na­prawdę my­śla­łaś, że wy­star­czy prze­je­chać 1700 mil, aby wszystko zmie­nić?”
Czuje, jak w brzu­chu wzbie­rają jej mdło­ści. – Wy­bacz­cie – beł­ko­cze, rzu­ca­jąc się bie­giem do ła­zienki. Przy każ­dym kroku wy­daje się jej, że prze­strzeń się de­for­muje. Wszy­scy zni­kają: mu­zycy, hi­pisi, gość w żół­tych mo­ka­sy­nach, dziew­czyny, no­wo­ro­dek. Ściany roz­pły­wają się jak mgła na wie­trze, prze­kształ­ca­jąc prze­strzeń w znane jej miej­sce: ciemną ot­chłań, do któ­rej umysł pro­wa­dzi ją za każ­dym ra­zem, gdy traci pew­ność sie­bie.
„Dzio­bata gęba. Beat-czu­pi­ra­dło. Świ­nio­oka. Dziwka.
Czar­no­dajka. Freak”.
Znowu znaj­duje się na ko­ry­ta­rzach Tho­mas Jef­fer­son High School, li­ceum w Port Ar­thur. Kan­cia­sty tu­nel sza­fek i przy­mknię­tych drzwi, za któ­rymi czają się jej de­mony.
Ja­nis zdy­szana prze­kra­cza próg ła­zienki. Jej zdol­ność po­strze­ga­nia jest tak przy­tłu­miona, że czuje się jak ob­ser­wa­torka wła­snych kro­ków: z im­pe­tem za­myka za­suwę, która rów­nie do­brze mo­gła za­mknąć się sama. Drzwi są pełne ja­kichś na­pi­sów, blizn ukła­da­ją­cych się w słowa, któ­rych jed­nak nie udaje jej się od­czy­tać, gdyż na­wet jej wzrok jest za­mglony. Opiera się ple­cami o ścianę, po­ły­ka­jąc po­wie­trze, jak gdyby zna­la­zła się w środku wiru na otwar­tym mo­rzu, bli­ska uto­nię­cia.
Chcia­łaby od­na­leźć spo­kój, ale echa prze­szło­ści mocno trzy­mają ją w szpo­nach. Ja­nis wie, że za nic jej nie pusz­czą.

2

Za­mknij się, Ja­nis
PORT ARTHUR, LUTY 1958

Ja­nis sie­dzi w cie­niu ko­rony da­gle­zji gó­ru­ją­cej nad szkol­nym po­dwó­rzem. Na­zwała ją Ar­wena, imie­niem naj­pięk­niej­szej bo­ha­terki Śród­zie­mia z try­lo­gii Tol­kiena. Ni­gdy nie bę­dzie tak piękna jak ona.
Co­dzien­nie rano przed lek­cjami Ja­nis chowa się pod da­chem z igli­wia, aby od­dać się cze­muś zu­peł­nie wy­wro­to­wemu w oczach jej ró­wie­śni­ków – lek­tu­rze.
Dźwięk dzwonka prze­rywa jej, gdy po­chła­nia po­wieść W dro­dze. Ke­ro­uac był jej od­kry­ciem, gro­mem z ja­snego nieba. Pew­nie dla­tego, że bo­ha­ter po­rzuca swoje mia­sto, aby wy­ru­szyć w da­leką po­dróż, spra­gniony od­kry­wa­nia no­wych ho­ry­zon­tów i no­wych do­świad­czeń. A może dla­tego, że zdo­bywa te do­świad­cze­nia na mię­dzy­sta­no­wych dro­gach, chod­ni­kach No­wego Jorku czy San Fran­ci­sco, lub w naj­słyn­niej­szych klu­bach, całe noce odu­rza­jąc się al­ko­ho­lem i po­chod­nymi am­fe­ta­miny w rytm jaz­zo­wej mu­zyki? To pra­gnie­nie, które Ja­nis do­brze zna: z po­wo­ła­nia, z ko­niecz­no­ści lub dla­tego, że wszystko by­łoby lep­sze niż dal­sze co­dzienne przy­du­sza­nie przez łań­cu­chy oby­cza­jo­wo­ści Port Ar­thur.
To dla­tego Ja­nis za­częła się na­zy­wać się be­at­niczką i zu­peł­nie zmie­niła swój spo­sób ubie­ra­nia. Odło­żyła na bok strój grzecz­nej dziew­czynki z ka­fta­ni­kami i wy­kra­wa­nymi z koła spód­ni­cami, które szyła jej matka, oraz krót­kie skar­petki. Te­raz nosi fio­le­towe raj­stopy, ob­ci­słe spód­nice i czarne bluzki. Włosy ma roz­pusz­czone, nie­sforne, tak inne od ide­al­nie ufry­zo­wa­nych przy po­mocy tony la­kieru heł­mów czy na­krę­co­nych na pa­pi­loty lo­ków jej ró­wie­śni­czek.
Nikt inny w szkole nie ubiera się tak jak ona.
Za­myka książkę, wstaje i wcho­dzi do bu­dynku. Wła­śnie za­czyna się lek­cja so­cjo­lo­gii, Ja­nis siada więc w ławce obok Kar­leen, swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki. A ra­czej swo­jej je­dy­nej przy­ja­ciółki.
Po­znały się trzy lata wcze­śniej w szkol­nym klu­bie Girl’s Glee, gdzie Kar­leen gra na sak­so­fo­nie, i od tej pory stały się nie­roz­łączne. Po­łą­czyła je nie tyle mi­łość do mu­zyki, co nie­na­wiść do lek­cji wy­cho­wa­nia fi­zycz­nego, a zwłasz­cza ko­niecz­no­ści prze­bie­ra­nia się przed przed­wcze­śnie doj­rze­wa­ją­cymi ko­le­żan­kami.
– Dzień do­bry pań­stwu – roz­po­czyna pani Vic­kers, wcho­dząc do sali. Nosi oku­lary w po­dłuż­nych opraw­kach, które jed­nak nie dają rady oży­wić jej zga­szo­nego spoj­rze­nia. – Dzi­siaj po­dy­sku­tu­jemy na bar­dzo ak­tu­alny te­mat. – Robi efek­towną pauzę, aby wzbu­dzić cie­ka­wość zgro­ma­dzo­nych. Bez skutku. Je­dyną re­ak­cją jest ta Jimmy’ego John­sona, który ziewa sze­roko w trze­ciej ławce, zgar­nia­jąc po­nure spoj­rze­nie na­uczy­cielki i wy­wo­łu­jąc stłu­miony śmiech są­siada z ławki.
– Po­roz­ma­wiamy o in­te­gra­cji – cią­gnie pani Vic­kers. – Nie wiem, ilu z was o tym sły­szało, ale ostat­nio Sąd Naj­wyż­szy uznał za nie­kon­sty­tu­cyjną se­gre­ga­cję ra­sową w au­to­bu­sach. Tu­taj, w Tek­sa­sie, se­pa­ra­cja ra­sowa za­wsze po­zwa­lała wszyst­kim oby­wa­te­lom żyć w har­mo­nii, ale pew­nie sły­sze­li­ście o Mar­ti­nie Lu­the­rze Kingu i jego po­stę­po­wych ide­ach. Za­tem za­daję wam py­ta­nie: co o tym są­dzi­cie?
Na­stę­puje ci­sza. Ktoś pa­trzy w pod­łogę, ktoś inny stra­te­gicz­nie prze­suwa się, aby scho­wać się za ple­cami ko­legi w przed­nim rzę­dzie.
Wresz­cie Nick Stu­art pod­nosi rękę, aby za­brać głos.
– Są­dzę, że czar­nu­chy po­winny zo­stać tam, gdzie są. Oni są… hmm, inni. Są z na­tury le­niwi, śmier­dzą ni­czym małpy i roz­no­szą cho­roby.
– Zga­dzam się – wtó­ruje mu Betty Camp­bell. – Ja ba­ła­bym się prze­by­wać z któ­rymś z nich w cen­trum han­dlo­wym albo w ki­nie. – Pa­trząc na jej minę, można by po­my­śleć, że ten po­mysł prze­raża ją do tego stop­nia, że w każ­dej chwili go­towa jest wy­buch­nąć pła­czem.
Na­gle Ja­nis zrywa się na równe nogi, ma za­czer­wie­nioną twarz i zmru­żone oczy.
– Se­gre­ga­cja jest nie­spra­wie­dliwa!
Kar­leen wzdryga się i szar­pie ją za ra­mię, pró­bu­jąc skło­nić, by sia­dła. Na próżno.
Ja­nis za­ci­ska pię­ści.
– Mój oj­ciec opo­wia­dał mi, że Ku Klux Klan umie­ścił za mia­stem ta­blicę, która miała wy­per­swa­do­wać Afro­ame­ry­ka­nom opusz­cza­nie ich dziel­nic po go­dzi­nie po­li­cyj­nej. Nie cho­dzi tylko o groźby, bo wła­śnie tu, w Port Ar­thur, ist­nieją zor­ga­ni­zo­wane grupy, które spe­cjal­nie cho­dzą do dziel­nic mu­rzyń­skich, żeby po­grać w okropną grę. Na­zy­wają ją „ubij czar­nu­cha”. Wie­cie, o co cho­dzi?
– Tak, o miej­ską le­gendę, panno Jo­plin – od­po­wiada na­uczy­cielka, po­pra­wia­jąc oku­lary.
– Wła­śnie, że nie! To prawda. Wy­chy­lają się z okien sa­mo­cho­dów i biją na­po­tka­nych Mu­rzy­nów drew­nia­nymi pa­łami. Wy­gra ten, który trafi ich naj­wię­cej. To bar­ba­rzyń­stwo, nie­ak­cep­to­walne. To… gów­niana za­bawa!
– Pro­szę uwa­żać na słowa, pa­nienko! Po­zna­li­śmy twój punkt wi­dze­nia, te­raz po­zwól się wy­po­wie­dzieć in­nym.
– Czar­no­skó­rzy to tacy sami lu­dzie jak ja. Tacy jak wy. Oczy Ja­nis świ­drują ko­le­gów. Nie­któ­rzy mó­wią coś do są­sia­dów z ławki, inni pa­trzą na nią pro­tek­cjo­nal­nie, a jesz­cze inni z wro­go­ścią.
– Można się do­wie­dzieć, co się z tobą dzieje? – Ton głosu Kar­leen brzmi jak bła­ga­nie ko­goś, kto boi się o dal­szy bieg wy­pad­ków.
I rze­czy­wi­ście, po za­koń­cze­niu za­jęć, na ko­ry­ta­rzu, gdy Ja­nis wkłada książki do szafki, sły­szy, jak ktoś woła za jej ple­cami:
– Ej, Świ­nio­oka!
To głos Jimmy’ego John­sona. Ja­nis chcia­łaby go zi­gno­ro­wać, chcia­łaby udać, że nie ist­nieje.
Czy to wy­star­czy­łoby, żeby znik­nął?
Czuje, jak w żo­łądku wzbiera po­nura fala uczuć, jak pod­cho­dzi do góry, go­towa, by się prze­lać. Mogą to być złość, wstyd, strach lub suma tych wszyst­kich emo­cji. Za­gryza bo­le­śnie wargę, żeby ze­pchnąć tę falę jak naj­głę­biej.
– Więc je­steś mi­ło­śniczką czar­nu­chów.
Drzwiczki szafki za­my­kają się z im­pe­tem, jak gdyby zo­stały oży­wione wła­sną wolą. Zde­rze­nie z me­ta­lową ramą wy­wo­łuje ogłu­sza­jący brzdęk, po czym Ja­nis pod­ska­kuje z prze­ra­że­niem, in­stynk­tow­nie przy­cią­ga­jąc ręce do klatki pier­sio­wej. John­son opiera rękę na drzwicz­kach od szafki i po­chyla się w jej stronę, uważ­nie ją ob­ser­wu­jąc, jakby chciał prze­świe­tlić ją wzro­kiem.
– To prawda, że po szkole pusz­czasz się z czar­nu­chami? – Na­śla­duje akt sek­su­alny, po­ru­sza­jąc mied­nicą w przód i w tył, ro­biąc przy tym gry­mas imi­tu­jący unie­sie­nie. Stu­art wy­bu­cha śmie­chem, po czym sy­mu­luje, że ude­rza John­sona z pię­ści w że­bra, by na­stęp­nie go ob­jąć.
„Je­stem dzie­wicą, idioto”, pra­gnie od­po­wie­dzieć Ja­nis, ale głos więź­nie jej w gar­dle. Chcia­łaby tylko, aby zo­sta­wili ją w spo­koju, chcia­łaby nie mu­sieć czuć się już tak słaba, tak brzydka, tak głu­pia. Tak, po­nie­waż tylko głu­piec mówi wtedy, kiedy trzeba mil­czeć, i mil­czy, kiedy trzeba mó­wić.
Chcia­łaby te­raz znik­nąć, za­to­pić się w so­bie, stać się nie­wi­dzialną i umknąć ci­cho jak kot, z dala od tej za­grody dzi­kich be­stii, która na­zywa się szkołą, a na­stęp­nie z Port Ar­thur. Po­biec wzdłuż drogi, do­póki nie roz­bolą jej nogi i wsiąść nie­zau­wa­żona do ja­dą­cego na pół­noc au­to­busu, za­snąć na sie­dze­niu wraz z na­sta­niem świtu i po­dró­żo­wać bez prze­rwy i bez celu aż do zmierz­chu, do­póki nie zo­ba­czy przed sobą bla­sku świa­teł nie­zna­nego mia­sta.
– Nie masz nic lep­szego do ro­boty, Jimmy? – in­ter­we­niuje Kar­leen bez więk­szego prze­ko­na­nia. Pró­buje wziąć Ja­nis pod rękę i wy­pro­wa­dzić ją.
– Suń się – na­ka­zuje John­son, gwał­tow­nie ją po­py­cha­jąc.
Kar­leen chwieje się, na jej twa­rzy po­ja­wia się gry­mas, a po chwili nie­pew­no­ści cofa się, po­zwa­la­jąc się mi­nąć Betty Camp­bell.
Ja­nis chcia­łaby uciec, ale nogi od­ma­wiają jej po­słu­szeń­stwa. Wciąż ma w ręce książki i je­dyną rze­czą, jaką udaje jej się zro­bić, jest przy­ci­ska­nie ich do piersi jako ostat­niej li­nii obrony.
Fala wstydu roz­pala jej po­liczki, spusz­cza więc głowę i z nie­wy­sło­wio­nym wy­sił­kiem prze­suwa spoj­rze­nie w głąb ko­ry­ta­rza. „Ktoś mnie pew­nie wi­dział” – my­śli. Może ja­kiś pro­fe­sor, który za­sie­dział się po lek­cjach, lub woźny cze­ka­jący na wyj­ście z bu­dynku ostat­nich uczniów, aby za­cząć sprzą­tać sale. Lecz nie ma ni­kogo, kto by sta­nął w jej obro­nie albo ją za­uwa­żył. Może na­prawdę stała się nie­wi­dzialna?
Gdzieś w polu jej wi­dze­nia po­ja­wiają się Brian An­der­son i Steve Mul­li­gan. Są bli­sko, zbyt bli­sko. Te­raz jest oto­czona, bez drogi ucieczki. Wszel­kie moż­li­wo­ści wy­do­sta­nia się z tej sy­tu­acji prze­pa­dły.
John­son bie­rze roz­bieg i ude­rza ją bar­kiem, wy­trą­ca­jąc jej książki z rąk.
– Prze­pra­szam, czar­no­dajko – sły­szy. Ktoś tłumi śmiech.
Po­ko­nu­jąc opór sta­wów, Ja­nis po­chyla się, aby się pod­nieść, choć wy­daje się, że po­trwa to wieki.
– Czar­no­dajka, czar­no­dajka. – Słowa wy­li­czanki szybko roz­cho­dzą się w po­wie­trzu, głosy na­kła­dają się na sie­bie, two­rząc mo­no­tonny, ogłu­sza­jący chór.
„To tylko słowa” – po­wta­rza so­bie w my­ślach Ja­nis. „Jaką krzywdę mogą wy­rzą­dzić słowa?”
Szuka kon­taktu wzro­ko­wego z Kar­leen, która ni­czym za­klęta w ka­mień ob­ser­wuje całe zda­rze­nie z wy­trzesz­czo­nymi oczami i otwartą bu­zią.
Wtedy czuje, że ude­rza w nią coś ma­łego. Chwilę póź­niej roz­brzmiewa echem me­ta­liczny brzdęk. Jed­no­pen­sowa mo­neta mi­go­cze, to­cząc się po pod­ło­dze, a na­stęp­nie znika pod szaf­kami.
Ja­nis za­uważa szpe­ra­jące po kie­sze­niach dło­nie, wy­cią­gane i prze­ci­na­jące po­wie­trze ręce, czuje na skó­rze ude­rze­nia mo­net rzu­ca­nych w nią z co­raz więk­szą siłą, jedna po dru­giej, jak grad me­ta­lo­wego ryżu, który chłosz­cze ją nie­ustan­nie, aż w końcu musi za­kryć się rę­kami, aby nie do­stać w twarz.
Mimo to ude­rze­nia mo­net bolą mniej niż słowa. Po­wstrzy­muje jed­nak łzy, aby nie dać to­wa­rzy­szom z klasy sa­tys­fak­cji z tego, że się pod­dała.
Po­nie­waż wie, że pew­nego dnia uwolni się ze swo­jego ro­dzin­nego wię­zie­nia i tak jak Sal Pa­ra­dise, bo­ha­ter W dro­dze, wy­ru­szy w po­dróż w nie­znane. I wię­cej nie obej­rzy się za sie­bie.

3

Za­sy­pia, śpie­wa­jąc


 
„Wy­star­czy!”
Krzyk­nęła na­prawdę, czy to echo wspo­mnie­nia? Ja­nis nie jest w sta­nie tego stwier­dzić. Naj­waż­niej­sze, że wy­do­stała się z tej ma­szynki do mie­le­nia wspo­mnień. Gdyby nie fakt, że za­mknęła się w ła­zience, pod­czas gdy chło­paki z naj­lep­szego ze­społu w San Fran­ci­sco mu­szą na nią cze­kać, mo­głaby na­wet po­wie­dzieć, że wszystko jest w po­rządku. Chet opo­wia­dał nam o to­bie wiele do­brego. Słowa Sama An­drew dźwię­czą jej w gło­wie.
Chet Helms może otwo­rzyć wiele drzwi na mu­zycz­nej sce­nie San Fran­ci­sco. Po­cho­dzi z Tek­sasu, przy­był do mia­sta w ’62 bez gro­sza przy du­szy, po­cząt­kowo imał się róż­nych za­jęć, w za­le­d­wie kilka lat prze­szedł od han­dlu ma­ri­hu­aną do by­cia jed­nym z naj­więk­szych or­ga­ni­za­to­rów wy­da­rzeń w mie­ście. Ale na tym nie ko­niec: za­ło­żył Fa­mily Dog, wy­twór­nię, która opie­kuje się ar­ty­stami od etapu kom­po­no­wa­nia po na­gry­wa­nie pio­se­nek, od pro­mo­cji po kon­certy. To po­li­czek dla tych, któ­rzy twier­dzą, że hi­pisi są nie­zor­ga­ni­zo­wani i nie po­tra­fią do­pro­wa­dzać pro­jek­tów do końca.
Mu­zycy za­sta­na­wiają się te­raz pew­nie, czy Chet osza­lał, czy prze­sa­dził z kwa­sem. Skąd po­mysł, żeby za­pro­po­no­wać na wo­ka­listkę tę ob­szar­paną, prysz­czatą dzie­wu­chę z nad­wagą? Le­dwo dała radę wy­du­sić z sie­bie dwa słowa, za­nim ucie­kła; jak można było wpaść na po­mysł, że mo­głaby za­śpie­wać przed pu­blicz­no­ścią?
„Prze­cież za­wsze tak ro­bisz. Gdy coś za­czyna się dziać na se­rio, ty ucie­kasz”.
Ja­nis stara się od­zy­skać kon­trolę nad cia­łem. Od­dy­cha głę­boko, wy­dłu­ża­jąc prze­rwy po­mię­dzy ko­lej­nymi wde­chami i wy­de­chami. Na­stęp­nie od­kręca kran, po­lewa twarz zimną wodą i pod­nosi wzrok. W lu­strza­nym od­bi­ciu wi­dzi dziew­czynę, któ­rej nie­na­wi­dzi naj­bar­dziej na świe­cie. Dziew­czynę, która była skoń­czona, za­nim jesz­cze co­kol­wiek za­częła.
Nie lubi swo­ich oczu, tak ma­łych i za­gu­bio­nych gdzieś w owalu twa­rzy. Nie lubi swo­ich ust, cien­kich jak rą­bek źle ob­szy­tej su­kienki. Nos jest zbyt duży, a trą­dzik to pew­nie kara za to, że jest ate­istką. Jej twarz to istne pole bi­twy, a ona jest już zbyt zmę­czona, by wal­czyć.
Jed­nak jest coś, co po­doba jej się w niej sa­mej. To jej głos. Po­trafi stać się ni­ski i chra­pliwy, po­dą­ża­jąc za głę­boko scho­wa­nymi my­ślami aż do pod­ziem­nych la­bi­ryn­tów skry­wa­ją­cych szla­chetne ka­mie­nie, które od­bi­jają świa­tło pół­mroku, albo bez wy­siłku wznieść się na za­wrotną wy­so­kość i nie­mal do­tknąć gwiazd. Może być mętny ni­czym ba­gna Bayou w Lu­izja­nie lub czy­sty jak nie­które gór­skie stru­mie­nie, wi­dy­wane tylko na pocz­tów­kach. Jej głos jest do­kład­nym od­zwier­cie­dle­niem ko­biety, którą chcia­łaby być.
Jej my­śli wę­drują te­raz do sta­rej fo­to­gra­fii, na któ­rej, choć ma za­le­d­wie trzy lata, ma ta­kie samo spoj­rze­nie jak dziś. Jej matka na skraju zdję­cia do­dała pod­pis: za­sy­pia, śpie­wa­jąc.
Wła­śnie to chce ro­bić Ja­nis – śpie­wać. Nic na świe­cie nie jest dla niej waż­niej­sze, bar­dziej de­ter­mi­nu­jące. Wy­cho­dzi z ła­zienki i wraca, by sku­pić się na te­raź­niej­szo­ści, tej nie­po­wta­rzal­nej chwili, która ma miej­sce tu i te­raz, i w któ­rej wciąż można jesz­cze kształ­to­wać prze­zna­cze­nie.
Chłopcy urzą­dzili so­bie jam ses­sion, har­mo­ni­zu­jąc im­pro­wi­zo­wane frazy z ryt­mem per­ku­sji wy­bi­ja­nym przez pa­łeczki Dave’a. Obaj gi­ta­rzy­ści prze­ści­gają się wza­jem­nie, po­dą­ża­jąc za pul­sem wy­zna­cza­nym przez bas oraz spo­wal­nia­jąc i przy­śpie­sza­jąc me­lo­dię ni­czym fala.
Są gło­śni, bez dwóch zdań. I szybcy jak cho­lera. Szybsi niż wszyst­kie inne ze­społy, któ­rych Ja­nis kie­dy­kol­wiek słu­chała. Jed­nak cze­goś tu bra­kuje.
– Prze­pra­szam, że mu­sie­li­ście cze­kać – mówi, nie ocze­ku­jąc od­po­wie­dzi. Staje na­prze­ciwko nich, wy­suwa mi­kro­fon ze sta­tywu. Na wzmac­nia­czu leży kartka z trans­kryp­cją Down On Me, za­pi­sana nie­spo­koj­nym cha­rak­te­rem pi­sma.
Ja­nis nie musi jej czy­tać. Do­brze zna tekst tego me­lan­cho­lij­nego utworu go­spel z lat dwu­dzie­stych, pro­test songu prze­ciw wa­run­kom pracy czar­no­skó­rych, roz­sła­wio­nego przez ar­ty­stów ta­kich jak Ed­die Head, Mary Pick­ney i Ja­nie Hun­ter. Big Bro­ther wy­brali go na swoją sztan­da­rową pio­senkę.
Ja­nis od­chrzą­kuje i wszy­scy czte­rej mu­zycy prze­stają grać. Krótka chwila ci­szy wy­star­cza na wy­mianę ski­nięć głową, po czym Dave ude­rza pa­łecz­kami o sie­bie, aby wy­zna­czyć rytm. Sam roz­po­czyna in­tro utworu, bas Pe­tera oraz gi­tara Gur­leya znów za­czy­nają grać. Na­gle głos Ja­nis roz­cina po­wie­trze. Czy­sty a za­ra­zem brudny, silny i jed­no­cze­śnie bar­dzo de­li­katny. Gór­ski po­tok, pły­nący wart­kim nur­tem aż do gwiazd.

Down on me, lo­oks like eve­ry­body in this whole ro­und world they’re down on me[1].

Wszy­scy w po­miesz­cze­niu prze­ry­wają swoje czyn­no­ści ni­czym za­cza­ro­wani. Jedna z dziew­czyn pod­nosi no­wo­rodka i przy­ci­ska­jąc go do piersi, za­czyna się ko­ły­sać na boki do rytmu pio­senki. Hi­pisi opie­rają się o ma­szynę do si­to­druku, wy­bi­ja­jąc rytm pal­cami, chło­pak w żół­tych mo­ka­sy­nach staje w roz­kroku, opie­ra­jąc się ple­cami o ścianę, tak jakby przy­go­to­wy­wał się na kul­mi­na­cyjną scenę w fil­mie.

Love in this world is so hard to find, when you’ve got yours and I got mine[2].

Ja­nis na bie­żąco zmie­nia tekst utworu, aby uczy­nić go bar­dziej swoim. Robi to za po­mocą słów opi­su­ją­cych przy­kre, skrajne emo­cje, ze­brane na wy­sy­pi­sku wła­snych do­świad­czeń.
Po­cząt­kowo fa­li­sty i kon­tro­lo­wany głos Ja­nis, z każ­dym wer­sem co­raz bar­dziej roz­wija się w po­tężną ka­skadę wy­so­kich dźwię­ków, które po­ko­nują skrzek prze­ste­rów, przy­po­mi­na­jąc la­ment ban­shee. Trzyma się me­lo­dii ni­czym mkną­cego przez noc po­ciągu to­wa­ro­wego, prze­ra­żona, że może roz­luź­nić chwyt, który jed­no­cze­śnie jest tak mocny jak u ko­goś, kto za wszelką cenę chce uciec prze­zna­cze­niu.
Ja­nis śpiewa, a wszystko do­okoła zdaje się być stwo­rzone dla niej. Śpiewa tak, jakby nie mo­gła ro­bić nic in­nego.
W pew­nym mo­men­cie ob­niża ton głosu, a pio­senka przy­biera formę zmy­sło­wego, na­mięt­nego blu­esa. Na­gle, bez ostrze­że­nia, jej głos wy­bu­cha i jest tak po­tężny, że gó­ruje nad dźwię­kami wy­plu­wa­nymi przez wzmac­nia­cze. Przy każ­dym pa­sażu spra­wia wra­że­nie, że za­raz się roz­pad­nie, a mimo to wciąż trzyma się w so­bie.
Ja­nis śpiewa tak mocno, że przy­ćmiewa Big Bro­ther – naj­gło­śniej­szy ze­spół w ca­łym San Fran­ci­sco – w spo­sób, który roz­wiewa miesz­ka­jącą zwy­kle w jej spoj­rze­niu me­lan­cho­lię.
Gdyby Ja­nis nie była tak po­chło­nięta śpie­wa­niem, za­uwa­ży­łaby, że Gur­ley pa­trzy na nią z nie­do­wie­rza­niem. Dziew­czyna przy mi­kro­fo­nie w ża­den spo­sób nie przy­po­mina osoby, którą po­znali przed chwilą. Gdyby nie miała na so­bie tych sa­mych ubrań, w ogóle by jej nie roz­po­znał. Twarz się zmie­niła, włosy ni­czym pło­mie­nie świec mu­skają jej ko­ści po­licz­kowe i ko­ły­szą się przy po­dmu­chach po­wie­trza. Ja­nis pod­ska­kuje do przodu i do tyłu, po­chyla się, prze­chyla głowę, ma­gne­tycz­nie prze­kła­da­jąc mi­kro­fon z jed­nej ręki do dru­giej.
Wy­stęp jed­nak nie trwa do końca.
Gur­ley na­gle prze­staje grać, jakby w przy­pły­wie gniewu. Zsuwa pa­sek od gi­tary, na­stęp­nie schyla się, aby odło­żyć ją na pod­łogę.
Ja­nis prze­rywa. Roz­gląda się do­okoła zdez­o­rien­to­wana, ale wciąż na­ła­do­wana ad­re­na­liną. Drobne kro­ple potu zra­szają jej czoło. Po­zo­stali człon­ko­wie ze­społu wciąż trzy­mają w dło­niach swoje in­stru­menty i z osłu­pie­niem wpa­trują się w Gur­leya, który zde­cy­do­wa­nym kro­kiem zbliża się do Ja­nis. Wy­rywa jej mi­kro­fon z ręki, pod­nosi go trium­fal­nym ge­stem i po­ka­zuje wszyst­kim, że nie był włą­czony. Na­stęp­nie kie­ruje się z im­pe­tem do wyj­ścia, jak ktoś, kto nie ma za­miaru po­zo­stać w po­miesz­cze­niu ani mi­nuty dłu­żej.
– Hej, Ja­mes! – do­biega do niego głos Sama. – Można wie­dzieć, do­kąd, u li­cha, się wy­bie­rasz?
– Żeby zdjąć kartkę z drzwi – od­po­wiada, nie od­wra­ca­jąc się.
– Za­koń­czy­li­śmy prze­słu­cha­nia. My­ślę, że wszy­scy je­ste­śmy zgodni co do tego, że zna­leź­li­śmy wo­ka­listkę, któ­rej szu­ka­li­śmy.

 
Wesprzyj nas