„Mógłby spaść śnieg” to refleksyjna opowieść o córce i matce, które spotykają się w Tokio, by wspólnie spacerować w jesienne wieczory, szukać schronienia przed deszczem, jeść w kawiarenkach i restauracjach, odwiedzać galerie, w których oglądają dzieła sztuki współczesnej.


Cały czas przy tym rozmawiają: o pogodzie i horoskopach, ubraniach i przedmiotach, o rodzinie, oddaleniu i pamięci. Ale kto tu tak naprawdę mówi – czy tylko córka? I jaki jest prawdziwy powód tej eliptycznej, może wręcz widmowej podróży?

W tej elegijnej, intymnej, niezwykle precyzyjnej prozie Jessica Au przygląda się różnym obliczom miłości i uniwersalnej potrzebie znalezienia wspólnego języka z najbliższymi.

Książka została świetnie przyjęta przez krytykę w Stanach Zjednoczonych, wyróżniono ją Readings New Australian Fiction Prize 2022 oraz nagrodą główną w pierwszej edycji Novel Prize (spośród 1500 zgłoszonych książek), organizowanej przez trójkę czołowych niezależnych wydawców anglojęzycznych: Fitzcarraldo Editions (Wielka Brytania), New Directions (Stany Zjednoczone) i Giramondo (Australia). Doczekała się już przekładu na osiemnaście języków.

Jessica Au jest pisarką mieszkającą w Melbourne. Wcześniej pracowała m.in. jako redaktorka i księgarka. Debiutowała w 2011 roku dobrze przyjętą powieścią „Cargo”. „Mógłby spaść śnieg” to jej druga powieść.

Jessica Au
Mógłby spaść śnieg
Przekład: Aga Zano
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 30 stycznia 2024
 
 


Kiedy wyszłyśmy z hotelu, padał deszcz; drobniutka mżawka, jaka zdarza się w Tokio w październiku. Powiedziałam, że nie wybieramy się daleko – trzeba tylko dojść do dworca, tego samego, na który przyjechałyśmy wczoraj, a potem złapiemy dwa pociągi i pokonamy spacerem kilka uliczek i już, będziemy w muzeum. Wyjęłam parasolkę, rozłożyłam ją, potem zasunęłam zamek w kurtce. Było wcześnie rano. W drodze na stację mijałyśmy mnóstwo ludzi, choć większość szła w głąb miasta, w przeciwnym kierunku niż my. Matka przez cały czas trzymała się blisko mnie, jakby ten tłum był w jej oczach nieubłaganym morskim prądem, który w każdej chwili może nas rozdzielić, a wtedy już nigdy byśmy się nie odnalazły. Deszcz padał łagodnie, wytrwale. Pokrywał ziemię cieniutką mokrą warstewką – a kiedy się przyjrzeć, dało się zauważyć, że nie idziemy po asfalcie, tylko po małych kwadratowych płytkach.

Dotarłyśmy do Tokio poprzedniego wieczora. Wylądowałam godzinę przed matką i zaczekałam na nią na lotnisku. Byłam zbyt zmęczona, żeby coś poczytać; zabrałam bagaż z taśmy, kupiłam nam butelkę wody i bilety na pociąg ekspresowy do miasta, wypłaciłam trochę gotówki. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie wypadałoby zrobić większych zakupów – może herbata, coś do jedzenia? – ale nie wiedziałam, jak matka będzie się czuła po wylądowaniu. Poznałam ją z daleka, gdy tylko wyszła przez bramkę, po samym chodzie i postawie, zanim jeszcze zdołałam dostrzec jej rysy twarzy. Z bliska dostrzegłam, że nadal dba o wygląd: brązowa bluzka z perłowymi guziczkami, dobrze skrojone spodnie, kilka jadeitowych drobiazgów. Zawsze tak było. Nie ubierała się drogo, ale starannie, z dbałością o krój i rozmiar, zwracała uwagę na subtelne połączenia faktur. Wyglądała jak dobrze ubrana bohaterka filmu sprzed dwudziestu, trzydziestu lat, elegancka i nieco staroświecka zarazem. Zauważyłam też, że zabrała ze sobą dużą walizkę, tę samą, którą pamiętałam jeszcze z dzieciństwa. Walizka mieszkała w sypialni matki, na szafie, skąd rzadko schodziła, a jak już, to głównie na kilka wizyt w Hongkongu, na przykład po śmierci ojca matki, a potem brata. Prawie nie nosiła śladów użytkowania i nawet teraz, po tylu latach, wyglądała niemal jak nowa.

Kilka miesięcy wcześniej zaproponowałam, żeby wybrała się ze mną do Japonii. Nie mieszkałyśmy już w tym samym mieście i nigdy nie spędzałyśmy ze sobą czasu jako dorosłe, ale powoli zaczynałam czuć, że to ważne – z jeszcze nienazwanych przyczyn. Początkowo matka była niechętna temu pomysłowi, ale ja naciskałam, aż w końcu uległa, choć nie powiedziała niczego wprost. Coraz mniej protestowała, wahała się po drugiej stronie słuchawki, gdy po raz kolejny ją namawiałam. To zdradzało, że wreszcie zaczyna sygnalizować gotowość do wspólnego wyjazdu. Wybrałam Japonię, bo już kiedyś tam byłam – matka wprawdzie nie, ale uznałam, że może się czuć swobodniej w innym azjatyckim kraju. A poza tym może uważałam, że to jakoś wyrówna nasze pozycje, skoro obie znajdziemy się na obcym gruncie. Zdecydowałam, że wybierzemy się tam na jesieni, bo to zawsze była moja ulubiona pora roku. Ogrody i parki są wtedy najpiękniejsze; później wszystko jest już niemal kompletnie ogołocone. Nie zakładałam, że może jeszcze trwać pora tajfunów. W prognozach pojawiło się kilka ostrzeżeń, a od naszego przyjazdu padało bez chwili przerwy.

Na dworcu wręczyłam matce jej kartę przejazdową i przeszłyśmy przez bramki. Następnie rozejrzałam się za naszą linią i peronem, starając się dopasować wskazówki na stacji z tymi, które wczoraj zaznaczyłam sobie na mapie. Wreszcie znalazłam właściwe połączenie. Posadzka na peronie została oznaczona w miejscach, w których należy ustawić się w kolejce do drzwi pociągu. Dostosowałyśmy się do wyznaczonego porządku, a po kilku minutach nadjechał pociąg. Niedaleko wejścia było jedno wolne miejsce – zachęciłam matkę, żeby usiadła, a sama stałam przy niej i obserwowałam kolejne stacje za szybą. Miasto było całe z szarego betonu, nijakie od deszczu i nie tak całkiem obce. Rozpoznawałam różne kształty – budynki, wiadukty, przejazdy kolejowe – ale w szczegółach, w samej swojej materii, były nieco różne od tego, co znałam. I właśnie ta drobna, istotna odmienność mnie bez reszty pochłaniała. Po jakichś dwudziestu minutach przesiadłyśmy się na mniej uczęszczaną linię i do nieco luźniejszego pociągu. Tym razem mogłam usiąść obok matki. Patrzyłam, jak zabudowa staje się coraz niższa, aż dotarłyśmy na przedmieścia i bloki zmieniły się w domki o białych ścianach i płaskich dachach, z kompaktowymi autami zaparkowanymi na podjazdach. Nagle dotarło do mnie, że ostatni raz byłam tu z Lauriem, a myślami krążyłam wtedy wokół matki. Teraz znalazłam się tu z nią, lecz rozmyślałam o nim, o tym, jak zwiedzaliśmy całe miasto od rana do późnego wieczora, wszystko oglądaliśmy, wszystko chłonęliśmy. Podczas tamtej podróży byliśmy znowu jak dzieci, przejęte i ciągle czymś zachwycone, wiecznie pragnące więcej. Przypomniało mi się, jak wtedy myślałam, że podzieliłabym się tym doświadczeniem z matką, choćby tylko jego odrobiną. Dopiero po podróży zaczęłam się uczyć japońskiego, jakbym już podświadomie planowała ten drugi wyjazd.

Tym razem wyszłyśmy z metra na cichą uliczkę w zielonej okolicy. Wiele domów stało tuż przy ulicy, ale mimo to mieszkańcy powciskali maleńkie klomby i donice gdzie tylko się dało; tu peonie, tam drzewko bonsai. Też takie mieliśmy, kiedy byłam mała: rosło sobie w białej kwadratowej donicy na nóżkach. Nie wydaje mi się, żeby matka kiedykolwiek coś takiego kupiła, więc musiał być to prezent, którym bardzo długo się zajmowałyśmy. Z jakiegoś powodu w dzieciństwie go nie lubiłam. Może uważałam, że to starannie przystrzyżone, maleńkie drzewko wygląda zbyt nienaturalnie albo samotnie, prawie jak ilustracja, a nie jak roślina, która powinna mieszkać w lesie.

Po drodze mijałyśmy budynek ze ścianą całą zbudowaną z przezroczystych szklanych cegiełek, a potem inny, o powierzchni barwy leśnych grzybów. Kawałek dalej kobieta zamiatała akurat liście z ulicy i pakowała je do worka na śmieci. Przez chwilę rozmawiałyśmy z matką o jej nowym mieszkaniu, którego jeszcze nie widziałam. Niedawno przeprowadziła się z domu mojego dzieciństwa do niewielkiego budyneczku na dalszych przedmieściach, skąd miała bliżej do mojej siostry i wnuków. Pytałam, czy nowe mieszkanie się jej podoba, czy ma w pobliżu sklepy z ulubionymi produktami, czy jakieś koleżanki mieszkają niedaleko. Ona oznajmiła, że ptaki nad ranem strasznie się drą. Z początku myślała, że to dzieci tak krzyczą i wyszła na dwór, żeby sprawdzić, czy komuś nie dzieje się krzywda. Potem uświadomiła sobie, że to ptaki, ale na drzewach żadnego nie dostrzegła. Dalej nic, tylko wielkie połacie ziemi, autostrady. Człowiek mógłby tak iść i iść i nikogo nie zobaczyć, chociaż wszędzie wokół tyle domów.

Widząc, że zbliżamy się do parku, zerknęłam na mapę na telefonie. Zaproponowałam przejście tą drogą, odległość do muzeum i tak będzie taka sama. Po drodze przestało padać, więc opuściłyśmy parasolki. Park był rozległy, ocieniony gęstym baldachimem koron drzew, pocięty krętymi ścieżkami. Właśnie tak wyobrażałam sobie parki w dzieciństwie: zadrzewione, mokre, pogrążone w półmroku, jak niezależne światy. Minęłyśmy pusty plac zabaw, na którym stała metalowa zjeżdżalnia o niebieskich krawędziach, jeszcze poznaczona wielkimi, pękatymi kroplami deszczu. Wśród drzew wiły się cieniutkie strumyczki, to przecinały, to rozchodziły i znów łączyły. Na drodze biegu wody tu i tam oko zatrzymywało się na miniaturowych górach i wąwozach z płaskich kamieni, a całość krajobrazu urozmaicały wąskie mosteczki, jakie widuje się często na pocztówkach albo zdjęciach z podróży na Wschód.

Przed wyjazdem kupiłam nowy aparat, nikona. Była to wprawdzie cyfrówka, ale miała trzy kontrolki i wizjer ze szkiełkiem, a także krótki obiektyw, który dało się obracać, żeby wyregulować szerokość otworu przysłony. Niewielki aparat przywodził mi na myśl inny – ten, którym wujek robił członkom rodziny zdjęcia za czasów ich młodości w Hongkongu. Matka zachowała kilka z tych fotografii. Oglądałam je często w dzieciństwie, słuchając towarzyszących im opowieści, zafascynowana plamkami koloru, które trafiały się to tu, to tam, jak krople oleju na wodzie w miejscach, gdzie prześwietlone barwy wypaliły powierzchnię obrazu. W moich oczach te zdjęcia miały w sobie szlachetny wdzięk starego świata; matka i wujek pozowali niemal jak mąż i żona w tradycyjnych pozach – ona na siedząco, on na stojąco za jej ramieniem – oboje stosownie uczesani, ubrani odpowiednio w sukienkę w rzucik i wyprasowaną białą koszulę, a za nimi duszne, mokre hongkońskie ulice i niebo. Później zupełnie zapomniałam o tych zdjęciach i odkryłam je na nowo lata później, kiedy razem z siostrą sprzątałyśmy mieszkanie matki. Leżały w pudełku po butach, pełnym żółtych kopert i albumików.

Wyjęłam aparat, ustawiłam parametry ekspozycji i zostałam kilka kroków w tyle, z okiem przysuniętym do wizjera. Matka, wyczuwając zmianę odległości między nami, odwróciła się i zobaczyła, co robię. Natychmiast przybrała standardową pozę: nogi razem, plecy prosto, dłonie razem przed sobą. Tak dobrze? Czy mam stanąć dalej, tam pod drzewem? Tak naprawdę chciałam uchwycić coś innego, zobaczyć jej twarz w zwyczajnej chwili, po prostu zamyśloną, ale odparłam, że może być tutaj, i zrobiłam zdjęcie. Potem matka spytała jeszcze, czy chce, żeby mnie też sfotografować, ale odparłam, że nie, lepiej się nie ociągać.

W tygodniach poprzedzających wyjazd godzinami czytałam o różnych miejscach – kapliczkach, zadrzewionych parkach, galeriach, nielicznych przedwojennych domach – zastanawiając się, co mogłoby ją interesować. Zapisałam sobie na laptopie wielki plik z adresami, opisami i godzinami otwarcia, mnóstwo pozycji wyrzucałam i dodawałam, zamartwiając się ostatecznym kształtem planu wycieczki, bo chciałam jak najlepiej wykorzystać wspólny czas tutaj. Muzeum poleciła mi przyjaciółka. Mieściło się w części wielkiego przedwojennego domu, który wybudował znany rzeźbiarz. Dużo czytałam o tym budynku i cieszyłam się na jego zwiedzanie. Znów sprawdziłam wytyczne na mapie na telefonie i wyjaśniłam matce, że jeśli skręcimy teraz, to niedługo dotrzemy do ulicy, przy której znajduje się muzeum. Po drodze opowiedziałam jej trochę o celu wyprawy, żeby wiedziała, czego się spodziewać, unikając przy tym podawania zbyt wielu szczegółów, aby zostało nam też coś do odkrycia na miejscu.

Przeszłyśmy obok szkolnej bramy, za którą dzieci spędzały właśnie poranną przerwę. Wszystkie miały na głowie kolorowe czapeczki, być może stanowiące oznaczenie ich wieku albo klasy; bawiły się ze sobą głośno i swobodnie. Teren szkoły był czysty, a sprzęty w pogodnych barwach. Na podwórku stało kilka nauczycielek, obserwujących uczniów ze spokojem. Ten widok przywiódł mi na myśl – zastanawiałam się, czy matce też – wspomnienie szkoły katolickiej, do której zapisała nas ze względu nie tyle na jakość edukacji, ile na wełniane plisowane spódniczki, Biblie w niebieskich okładkach i inne doświadczenia tego rodzaju, o których nauczono ją myśleć i uważać za własne pragnienia. Po kilku latach obie z siostrą dostałyśmy stypendia i chodziłyśmy tam już do końca liceum, aż nadszedł czas podjęcia studiów: siostra wybrała medycynę, a ja literaturę angielską.

Przy wejściu do muzeum znajdował się stojak, do którego można było przypiąć parasolkę, zapewne po to, by nie kapać na podłogi w starym domu. Strzepnęłam lekko swoją i tę wziętą od matki, a następnie umieściłam obie, jedną przy drugiej, na stojaku i schowałam kluczyki do kieszeni. W środku za rozsuwanymi drzwiami zastałyśmy przestrzeń do zdjęcia butów, z dwoma drewnianymi stołeczkami i koszykami pełnymi brązowych kapci. Podczas gdy ja szarpałam się z trzewikami, matka zsunęła swoje z nóg tak, jakby całe życie mieszkała w Japonii, odstawiła je schludnie jeden przy drugim, noskami skierowanymi do wyjścia, w stronę ulicy. Na stopach miała białe skarpetki, nawet od dołu nieskazitelnie czyste, jak świeży śnieg. Kiedy byłam mała, w naszym domu też zostawiało się buty na progu przed domem. Do dziś pamiętam to zaskoczenie, gdy któregoś dnia po szkole odwiedziłam koleżankę, a jej matka pozwoliła nam biegać po ogrodzie na bosaka. Kobieta włączyła nam zraszacz. Kontakt nagiej skóry z ziemią początkowo sprawił nam ból, lecz po chwili podłoże stało się miękkie i mokre, a trawa okazała się nagrzana od słońca.

Włożyłam kapcie i podeszłam do kasy, żeby zapłacić za wstęp. Kobieta przyjęła ode mnie banknoty i oddała kilka monet oraz dwa bilety i broszurki na pięknym białym papierze. Wyjaśniła, że w muzeum można oglądać dwie wystawy: na dole trochę eksponatów z Chin i Półwyspu Koreańskiego, a na górze tkaniny i tekstylia autorstwa sławnego artysty. Podziękowałam jej, wzięłam broszurki i podekscytowana odwróciłam się do matki, myśląc o tym, z jaką starannością zawsze wybiera sobie strój i jak doskonale reperowała i poprawiała ubrania moje i siostry, kiedy byłyśmy małe. Zaproponowałam, abyśmy obeszły wystawy oddzielnie, bo wtedy każda mogłaby spędzić przed wybranymi pracami tak dużo albo mało czasu, jak zechce. Tylko uważajmy, dodałam, żeby o sobie nawzajem nie zapominać i się za bardzo nie oddalać. Pamiętając jej wcześniejszy niepokój na stacji, obawiałam się, że dalej będzie chciała trzymać się tuż przy mnie, ale ograniczona i zrozumiała przestrzeń starego wnętrza chyba podziałała na nią kojąco. Matka posłusznie ruszyła do pokoju obok, trzymając rozłożoną broszurkę w dłoniach tak, jakby zaraz miała ją przeczytać.

Muzeum zajmowało dwa piętra. Budynek był cichy i chłodny, o nierównych drewnianych podłogach i wielkich, ciemnych belkach pod sufitem. Nadal dawało się tu dostrzec ten stary dom z dawnych czasów. Niskie, drobne schody skrzypiały pod nogami i były wygięte pośrodku, wyślizgane na gładko przez tysiące stóp. Przez okna wpadało łagodne mleczne światło, jakby sączyło się przez pergamin. Wybrałam pierwszy lepszy pokój, a ulotkę złożyłam na pół i schowałam do kieszeni płaszcza. Chciałam odkrywać eksponaty bardziej naiwnie, nie wiedzieć zbyt wiele o ich pochodzeniu czy przeszłości, widzieć je po prostu takimi, jakie są. W szklanych gablotkach stały różne naczynia i wazy. Przy każdej znajdowała się ręcznie zapisana karteczka z informacją o erze, w której powstał ten czy tamten obiekt, i jeszcze kilkoma znakami, których nie umiałam odczytać. Przedmioty zostały zrobione bez wielkiej dbałości o szczegóły, ale miały duszę. W ich nieregularnych kształtach, delikatnych i pełnych zgrubień jednocześnie, dało się łatwo zauważyć ręczną robotę. Każdy był też ręcznie glazurowany i pomalowany – obiekty tak proste jak miska do jedzenia czy kubek do picia stały się przez to w pewnym momencie nieodróżnialne od sztuki. Przechodziłam z pokoju do pokoju. Tu zrobiłam zdjęcie niebieskiego talerza barwy agatu, ozdobionego malunkami białych kwiatów, zapewne lotosów, tam brązowej jak błoto miski, której wnętrze miało kolor skorupki jajka. Przez jakiś czas byłam świadoma obecności matki i tego, jak zatrzymuje się tam, gdzie ja, albo szybko mija te eksponaty, które mnie też nie zainteresowały. Wkrótce jednak straciłam ją z oczu. Przez chwilę czekałam w ostatnim pokoju na parterze, myśląc, że może zaraz do mnie dołączy, a potem poszłam na górę. Po drodze zauważyłam pomieszczenie z odsuniętymi drzwiami, wychodzące na spokojny ogród, który zdobiły kamienie i czerwieniejące klony.

Tkaniny wisiały w długiej sali, wyeksponowane tak, że mogłam przyglądać się wszystkim jednocześnie albo każdej z osobna. Niektóre były krótkie, a inne tak długie, że ich udrapowane końce spływały na ziemię jak zatrzymane w kadrze wodospady. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak ktoś się w nie ubiera, ani nawet że mogłyby znajdować się gdziekolwiek poza tym pokojem. Wzory miały prymitywne i subtelne jednocześnie, piękne jak z jakiejś ludowej baśni. Półprzejrzyste, nachodzące na siebie plamy farby przywodziły mi na myśl listowie oglądane pod słońce. Kojarzyły mi się z porami roku, a w ich odsłoniętych włóknach dostrzegałam coś ujmująco szczerego, co zostało już zapomniane, co można oglądać, ale przestało już żyć. Byłam jednocześnie oczarowana ich pięknem i zasmucona tą mglistą myślą. Przeszłam się tam i z powrotem wiele razy, a potem przez pewien czas czekałam przy tkaninach na matkę. Ona się jednak nie zjawiała, więc obejrzałam resztę domu sama i w końcu zastałam ją na zewnątrz – siedziała na kamiennej ławce obok stojaka, do którego przypięłam nasze parasolki.

Spytałam, czy widziała wystawę na piętrze, a ona odparła, że zajrzała tam, ale się zmęczyła, więc postanowiła tu na mnie zaczekać.

Z jakiegoś powodu chciałam porozmawiać z nią o sali z tkaninami i o tym, co w niej poczułam, o tej dziwnej tęsknocie. Jakie to niesamowite – cisnęło mi się na usta – jakie to niesamowite, że żyli kiedyś ludzie, którzy potrafili patrzeć na świat, liście, drzewa, rzeki, trawę, i dostrzec we wszystkim uporządkowane wzory. I czy nie sądzisz, że to jeszcze bardziej niezwykłe, jak doskonale potrafili wydestylować z tych wzorów ich esencję i przenieść ją na tkaninę? Tylko że nie mogłam tego z siebie wydusić. Zamiast tego powiedziałam, że jeden z pokojów na górnym piętrze, z widokiem na ogród i drzewa, został stworzony do kontemplacji. Można tam sobie odsunąć okno, usiąść przy wąskim biureczku i patrzeć na kamienie, drzewa, niebo. To chyba dobrze robi człowiekowi, powiedziałam, żeby czasami się zatrzymać i zamyślić nad tym, co się wydarzyło, może rozmyślanie o smutku potrafi doprowadzić człowieka do szczęścia.

Wieczorem poszłyśmy do restauracji przy maleńkiej uliczce niedaleko stacji. Wybrałam trasę wzdłuż kanału, bo pomyślałam, że o tej porze może tam być ładnie. W otaczających nas budynkach pogasły wszystkie światła, drzewa stały ciemne i ciche. Strome brzegi kanału porastała zieleń, pełznąca w dół, ku wodzie, na której malowało się rozedrgane odbicie świata nad nią. Z kawiarenek i restauracji wzdłuż ulicy sączył się słaby blask, przywodzący na myśl poświatę lampionów. Szłyśmy przez środek miasta, ale miałam wrażenie, że znalazłyśmy się na wsi. To było jedno z moich ulubionych japońskich doświadczeń, które – jak wiele innych – wisiało gdzieś między stereotypem a rzeczywistością. Pięknie tu, powiedziałam. Matka się uśmiechnęła, ale nie potrafiłam stwierdzić, czy się ze mną zgadza.

Restauracja znajdowała się na górze jednopiętrowego budynku, a schody były tak strome i wąskie, że szło się po nich niemal jak po drabinie. Kelner zaprowadził nas do krzeseł przy drewnianej ladzie tuż pod niedużym oknem wychodzącym na ulicę. Właśnie zaczęło padać. Matka nie jadała niczego, co musiałoby stracić życie, więc zamówienie trzeba było składać ostrożnie. Przeczytałam menu, na tyle, na ile umiałam, ale i tak przy wielu znakach potrzebowałam jej pomocy, bo albo ich nie rozumiałam, albo zdążyłam już zapomnieć, co przekazują. Wspólnymi siłami zdołałyśmy wybrać coś do jedzenia. Czułam, że jej ulżyło, gdy wreszcie mogła mi zaoferować jakąś pomoc.

Wyjrzała przez okno i powiedziała, że znowu pada. Podążyłam wzrokiem za jej spojrzeniem, jakbym dopiero teraz się zorientowała, i stwierdziłam, że faktycznie. Ona zauważyła, że klimat jest tutaj jakiś łagodniejszy, bo zaczął się już październik, a ona nie marznie, wystarcza jej lekki płaszcz. Spytała, czy jutro też ma padać, a ja odparłam, że nie jestem pewna – sprawdziłam na telefonie i oznajmiłam, że jutro ma być ładnie, chociaż lepiej zerknę na prognozę jeszcze raz po powrocie do hotelu. Matka wyznała, że przez cały ostatni tydzień dziwnie się czuła i miała obawy, czy się nie rozchoruje na podróż, ale dużo odpoczywała i dobrze się odżywiała, więc teraz już wszystko dobrze, nie jest nawet zmęczona. Spytałam, jak jej się podobał dzisiejszy dzień, a ona na to, że było bardzo miło. Następnie sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej niewielką książkę. Wyjaśniła, że natrafiła na nią w sklepie koło domu i że można się z niej dowiedzieć o cechach swojej osobowości w oparciu o dzień urodzenia. Przekartkowała książkę do odpowiedniego miesiąca i przeczytała mi mój horoskop.

 
Wesprzyj nas