Ostatni tom wizjonerskiej serii Arthura C. Clarke’a, należącej do kanonu literatury science fiction.


Tysiąc lat po tym, jak misja w kierunku Jowisza zakończyła się niepowodzeniem, a David Bowman stał się „gwiezdnym dzieckiem”, Frank Poole dryfuje w próżni, zamrożony i zapomniany.

Niespodziewanie jednak zostaje odnaleziony i przywrócony do życia w świecie zupełnie odmiennym od tego, który niegdyś zostawił. A monolit nie powiedział jeszcze ostatniego słowa…

***

Fascynujący obraz przyszłości: miasta w wieżach sięgających od równika Ziemi daleko w przestrzeń kosmiczną, kolonizacja Wenus i wyzwolenie od religii.
„Newsweek”

«Odyseja kosmiczna 3001. Finał» to niesamowita i wprost zniewalająca przyjemność.
„BusinessWeek”

Mistrz literatury science fiction zabiera kolejne pokolenia czytelników na dalekie, samotne wyprawy we wszechświat.
„USA Today”

Arthur C. Clarke (1917–2008) – autor ponad 60 książek, klasyk literatury SF i wizjoner, który przewidział m.in. powstanie satelitów telekomunikacyjnych i stacji kosmicznych. Publikował od początku lat 50. XX wieku. W 1953 r. ukazał się jego bestsellerowy „Koniec dzieciństwa”. Zdobył wszystkie najważniejsze nagrody w dziedzinie literatury science fiction: Hugo, Nebula, Nagrodę Campbella, Nagrodę Locusa i Nagrodę Jupitera. W 1998 r. otrzymał tytuł szlachecki.
Prozę Clarke’a kilkakrotnie ekranizowano. Najbardziej znany jest film „2001. Odyseja kosmiczna” Stanleya Kubricka, za którego scenariusz Clarke i Kubrick byli nominowani do Oscara.

Arthur C. Clarke
Odyseja kosmiczna 3001. Finał
Przekład: Radosław Kot
Seria Wehikuł Czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 10 października 2023
 
 

Prolog. Pierworodni

Tak wła­śnie możemy ich nazwać: Pier­wo­rod­nymi. Cho­ciaż w naj­mniej­szym nawet stop­niu nie przy­po­mi­nali ludzi, też byli cie­le­śni i też krwa­wili, a gdy spoj­rzeli nie­gdyś w otchłań kosmosu, ogar­nęły ich i podziw, i lęk — i poczu­cie osa­mot­nie­nia. Gdy tylko uro­śli w siłę, zaczęli szu­kać wśród gwiazd brat­niej duszy.
W trak­cie dale­kich wypraw naty­kali się na wiele roz­ma­itych postaci życia w róż­nych sta­diach ewo­lu­cji i aż nazbyt czę­sto byli świad­kami, jak nikła iskierka inte­li­gen­cji gasła pośród mroku kosmicz­nej nocy.
Ponie­waż w całej Galak­tyce nie zna­leźli niczego bar­dziej cen­nego niż rozum, gdzie tylko mogli, tam wspo­ma­gali jego kieł­ko­wa­nie. Niczym far­me­rzy na polu gwiazd siali i bywało, że zbie­rali potem plony.
Nie­kiedy zaś, nie­chęt­nie, ale musieli pie­lić.
Kiedy ich sta­tek wszedł do Układu Sło­necz­nego, wiel­kie dino­zaury dawno już prze­mi­nęły, zgła­dzone w świ­cie swego ist­nie­nia przez przy­pad­ko­wego gościa z prze­strzeni kosmicz­nej. Pier­wo­rodni prze­mknęli nad zlo­do­wa­cia­łymi, zewnętrz­nymi pla­ne­tami, zatrzy­mali się na krótko przy pustyn­nym, umie­ra­ją­cym Mar­sie i w końcu spoj­rzeli na Zie­mię.
Ujrzeli świat rojący się od wszel­kiego życia. Badali je całe lata, zbie­rali okazy, kata­lo­go­wali. Gdy dowie­dzieli się już wszyst­kiego, czego dowie­dzieć się mogli, zaczęli dzia­łać. Inge­ro­wali w roz­wój całego sze­regu gatun­ków, tak lądo­wych, jak i mor­skich. Czy z powo­dze­niem, to roz­strzy­gnąć się miało dopiero za co naj­mniej milion lat.
Byli cier­pliwi, ale nie nie­śmier­telni. Cze­kały na nich jesz­cze miliardy innych słońc, więc odle­cieli wkrótce, znik­nęli w otchłani kosmosu, wie­dząc, że ni­gdy tu nie wrócą. Zresztą nie było takiej potrzeby: zosta­wione na miej­scu sługi same mogły doko­nać dzieła.
Na Ziemi epoki lodow­cowe prze­mi­jały jedna za drugą, na nie­zmien­nej powierzchni Księ­życa zaś cier­pli­wie cze­kał sekretny straż­nik z gwiazd. Jesz­cze wol­niej­szym ryt­mem pul­so­wały w Galak­tyce pływy życia. Dziwne, cza­sem piękne, a cza­sem straszne impe­ria powsta­wały i upa­dały, prze­ka­zu­jąc swą wie­dzę i doro­bek następ­com.
Gdzieś daleko, wśród gwiazd ewo­lu­cja wkra­czała w wyż­sze sta­dia. Pierwsi odkrywcy Ziemi dawno już porzu­cili cie­le­sne powłoki. Skon­stru­owali spraw­niej­sze maszyny, orga­niczne nośniki, i doko­nali prze­pro­wadzki. Z początku mózgów, a potem wyłącz­nie myśli. W pan­cer­zach z metalu i krysz­tału ruszyli jesz­cze dalej w Galak­tykę. Nie budo­wali już stat­ków kosmicz­nych, sami nimi byli.
Epoka machin nie trwała długo. Eks­pe­ry­men­tu­jąc nie­ustan­nie, nauczyli się skła­do­wać wie­dzę bez­po­śred­nio w tkance prze­strzeni. Utrwa­lone w zasty­głych koron­kach świa­tła myśli mogły trwać wiecz­nie.
Pier­wo­rodni stali się posta­cią czy­stej ener­gii. Ich porzu­cone na tysią­cach świa­tów cie­le­sne powłoki zatań­czyły bez­ro­zum­nie, zadrżały i zle­gły, by obró­cić się w pył.
Teraz byli panami Galak­tyki, samą siłą woli mogli mknąć mię­dzy gwiaz­dami, niczym deli­katna mgiełka prze­są­czali się przez szcze­liny prze­strzeni. Wolni od ogra­ni­czeń bytów mate­rial­nych nie zapo­mnieli jed­nak o swym pocho­dze­niu, o tym, jak zro­dzili się kie­dyś w cie­płym szla­mie dawno już wyschłego morza. A ich cudowne maszyny na­dal dzia­łały, nad­zo­ru­jąc roz­po­częte miliony lat wcze­śniej eks­pe­ry­menty.
Jed­nak nie zawsze bywały posłuszne instruk­cjom twór­ców. Jak wszyst­kie maszyny ule­gały nisz­czą­cemu wpły­wowi czasu i jego cier­pli­wej, wiecz­nie czu­wa­ją­cej służki: entro­pii.
I nie­kiedy odkry­wały i wyzna­czały sobie nowe, wła­sne cele.

CZĘŚĆ I
GWIEZDNE MIASTO

1. Pastuch komet

Kapi­tan Dimi­tri Chan­dler [M2973.04.21/93.106//Mars/Akad. Kosm. 3005], dla przy­ja­ciół Dim, był wyraź­nie roz­draż­niony i miał po temu słuszne powody. Wia­do­mość z Ziemi potrze­bo­wała sze­ściu godzin, aby dotrzeć do holow­nika kosmicz­nego Goliat, który krą­żył aż za orbitą Nep­tuna, i gdyby przy­była choć dzie­sięć minut póź­niej, mógłby z czy­stym sumie­niem odpo­wie­dzieć: ,,Przy­kro mi, ale nic z tego. Wła­śnie zaczą­łem roz­wi­jać ekran prze­ciw­sło­neczny”.
I byłby uspra­wie­dli­wiony, bo opa­ko­wy­wa­nie jądra komety w grubą tylko na kilka mole­kuł folię odbla­skową to nie robota, którą można prze­rwać w poło­wie.
Obec­nie naj­lep­sze, co mógł uczy­nić, to posłu­chać tego nie­zwy­kłego żąda­nia, tym bar­dziej że Przy­sło­neczni i tak nara­zili się już mocno Żół­tym, cho­ciaż nie z wła­snej winy. Eks­plo­ata­cja lodo­wych zaso­bów pier­ścieni Saturna zaczęła się jesz­cze w dwu­dzie­stym ósmym wieku, przed trzy­stu laty. Kapi­tan Chan­dler ni­gdy nie potra­fił dostrzec żad­nych róż­nic na zesta­wia­nych przez nowo­cze­snych eko­lo­gów obraz­kach „przed” i „po” mają­cych ilu­stro­wać przy­szłe skutki nie­bie­skiego wan­da­li­zmu. Wsze­lako opi­nia publiczna, wciąż wyczu­lona po klę­skach eko­lo­gicz­nych poprzed­nich stu­leci, spoj­rzała na sprawę ina­czej i więk­szość poparła hasło: „Ręce precz od Saturna!”. Tym spo­so­bem zamiast zło­dzie­jem pier­ścienia Chan­dler został powier­ni­kiem. Wypa­sał komety.
Wypusz­czał się też poza Układ Sło­neczny cał­kiem spory kawa­łek drogi do Alfy Cen­tauri, gdzie polo­wał na bryły krą­żące w Pasie Kuipera. Było tam dość lodu, by zalać Mer­ku­rego i Wenus oce­anem głę­bo­kim na parę kilo­me­trów, cho­ciaż musiało minąć jesz­cze kilka stu­leci, nim uda się wyga­sić ognie pie­kielne tych dwóch pla­net, czy­niąc je zdat­nymi do życia. Żółci (daw­niej Zie­loni) wciąż oczy­wi­ście pro­te­sto­wali, ale jakby z mniej­szym zapa­łem. Gigan­tyczne fale tsu­nami spo­wo­do­wane upad­kiem wiel­kiego mete­orytu do Pacy­fiku w roku 2304 pochło­nęły miliony ofiar i ludz­kość uświa­do­miła sobie wów­czas, że zbyt wiele jajek wkłada do jed­nego, nie­bez­piecz­nie kru­chego koszyka. O iro­nio, gdyby ten skalny blok runął na ląd, szkody nie byłyby nawet w czę­ści tak dotkliwe!
Zresztą, pomy­ślał Chan­dler, prze­syłka trafi na miej­sce i tak dopiero za pięć­dzie­siąt lat, zatem tydzień opóź­nie­nia nie zrobi róż­nicy. Tyle tylko że trzeba będzie powtó­rzyć wszyst­kie obli­cze­nia doty­czące rota­cji, środka masy i miejsc przy­ło­że­nia wek­to­rów ciągu. Prze­li­czyć i prze­słać na Marsa w celu dodat­ko­wego spraw­dze­nia. Gdy w grę wcho­dzą miliardy ton lodu, które z cza­sem mają prze­ciąć orbitę Ziemi, żaden śro­dek bez­pie­czeń­stwa nie jest zbędny.
Ludzie już od dawna robili podobne rze­czy. Nad biur­kiem kapi­tana Chan­dlera wisiała stara foto­gra­fia przed­sta­wia­jąca trój­masz­towy paro­wiec na tle przy­tła­cza­ją­cej jed­nostkę góry lodo­wej. W takiej samej sce­ne­rii znaj­do­wał się obec­nie Goliat.
Jakie to dziwne, myślał cza­sem, że jedno poko­le­nie widziało zarówno takie statki jak ów Disco­very ze zdję­cia, i ten drugi, iden­tycz­nej nazwy, który po raz pierw­szy poniósł ludzi w pobliże Jowi­sza. Cóż by powie­dzieli dawni bada­cze Antark­tyki, gdyby przy­szło im sta­nąć dziś na mostku Goliata?
Na pewno byliby mocno zdez­o­rien­to­wani ścianą lodu cią­gnącą się jak daleko się­gnąć wzro­kiem w dół i w górę. Był to zresztą oso­bliwy lód, nie­ma­jący nic z bieli i błę­ki­tów polar­nych lodow­ców. Wyglą­dał na brudny i w rze­czy samej taki wła­śnie był. W dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach skła­dał się z wody, resztę two­rzyły domieszki związ­ków węgla i siarki paru­jące już w tem­pe­ra­tu­rze nie­wiele prze­kra­cza­ją­cej zero abso­lutne. Próba sto­pie­nia kostki takiego lodu dostar­czy­łaby wra­żeń raczej nie­mi­łych. Jak powie­dział nie­gdyś pewien znany astro­che­mik: „Komety mają cuch­nący oddech”.
— Skip­per do wszyst­kich — obwie­ścił Chan­dler. — Mała zmiana pro­gramu. Popro­szono nas o odło­że­nie ope­ra­cji i zba­da­nie obiektu wychwy­co­nego przez radar Straży Kosmicz­nej.
— A kon­krety? — spy­tał jakiś głos, gdy umilkł w inter­ko­mie chór jęków.
— Nie­wiele wiem, ale podej­rze­wam, że to sprawka jakie­goś kolej­nego komi­tetu obcho­dów tysiąc­le­cia, który zapo­mniano roz­wią­zać.
Tym razem jęki zabrzmiały jesz­cze gło­śniej. Wszy­scy mieli już ser­decz­nie dość cele­bry towa­rzy­szą­cej koń­cowi dru­giego tysiąc­le­cia. Gdy pierw­szy dzień stycz­nia roku 3001 minął wresz­cie spo­koj­nie jak każdy inny, ludz­kość ode­tchnęła z ulgą. Końca świata nie było, można wra­cać do nor­mal­nych zajęć.
— Tak czy owak, pew­nie znów fał­szywy alarm, jak ostat­nim razem. Zro­bimy swoje i jak naj­szyb­ciej wra­camy do pracy. Wyłą­czam się.
W karie­rze Chan­dlera był to trzeci przy­pa­dek, gdy kazano mu tro­pić tajem­ni­cze obiekty. Mimo stu­leci eks­plo­ra­cji Układ Sło­neczny wciąż dostar­czał nie­spo­dzia­nek, zatem może Straż wie­działa, co robi. Byle tylko nie oka­zało się, że oto obja­wił się kolejny dureń marzący o odkry­ciu legen­dar­nej zło­tej aste­ro­idy. Gdyby nawet takie dziwo ist­niało, w co Chan­dler ani tro­chę nie wie­rzył, byłaby to led­wie mine­ralna cie­ka­wostka o real­nej war­to­ści nie­po­rów­na­nie mniej­szej niż wypra­wiana ku Słońcu życio­dajna góra lodu.
Była jesz­cze jedna moż­li­wość i tę Chan­dler trak­to­wał poważ­nie. Skon­stru­owane przez rasę ludzką prób­niki prze­nik­nęły już w kosmos na odle­głość ponad stu lat świetl­nych od Ziemi, a mono­lit z kra­teru Tycho przy­po­mi­nał, że inne cywi­li­za­cje upra­wiają podobną dzia­łal­ność. W Ukła­dzie Sło­necz­nym mogły krą­żyć lub prze­zeń prze­la­ty­wać jesz­cze inne arte­fakty obcych. Chan­dler podej­rze­wał, że Straż coś takiego wła­śnie zna­la­zła, bo nikt nie ośmie­liłby się naka­zy­wać holow­ni­kowi pierw­szej klasy pogoni za nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nym echem rada­ro­wym.
Pięć godzin póź­niej Goliat natra­fił na ślad obiektu. Był jesz­cze daleko, na mak­sy­mal­nym zasięgu czuj­ni­ków, ale i tak wyda­wał się absur­dal­nie mały. W miarę zbli­ża­nia usta­lono, że to coś jest meta­liczne i dłu­gie góra na parę metrów. Poru­szało się po orbi­cie wybie­ga­ją­cej z Układu Sło­necz­nego, co wska­zy­wało na jakiś śmieć epoki kosmicz­nej. Przez tysiąc lat zebrało się ich naprawdę sporo. Kapi­tan pomy­ślał, że być może pew­nego dnia one jedyne zaświad­czą, że czło­wiek kie­dy­kol­wiek ist­niał.
Pode­szli na tyle bli­sko, by obej­rzeć obiekt przez tele­skop. Wtedy kapi­tan Chan­dler tro­chę pobladł. Widać jest tam na dole ktoś, kto pil­nie bada zapi­ski z okresu pierw­szych lotów. Jaka szkoda, że kom­pu­ter podał mu dane tej orbity o kilka lat za późno. Byłoby jak zna­lazł na obchody tysiąc­le­cia.
— Mówi Goliat — nadał Chan­dler na Zie­mię gło­sem nieco drżą­cym, ale pod­nio­słym. — Przyj­mu­jemy na pokład tysiąc­let­niego astro­nautę. I chyba wiem, kto to jest.

2. Przebudzenie

Frank Poole obu­dził się, ale niczego nie pamię­tał. Nie był pewien nawet wła­snego imie­nia.
Bez wąt­pie­nia znaj­do­wał się w szpi­talu, mimo zamknię­tych powiek zmy­sły odbie­rały pro­ste i jed­no­znacz­nie świad­czące o oto­cze­niu sygnały. W powie­trzu uno­siła się słaba woń środ­ków odka­ża­ją­cych, taka sama jak… Tak, wła­śnie! Jak wtedy, gdy będąc nasto­lat­kiem, zła­mał kie­dyś żebro pod­czas mistrzostw Ari­zony w szy­bo­wa­niu pod lataw­cem!
Wspo­mnie­nia wra­cały z wolna. Nazy­wam się Frank Poole, jestem zastępcą dowódcy ame­ry­kań­skiego statku Disco­very w ści­śle taj­nej misji do Jowi­sza…
Nagle jego serce zmie­niło się w sopel lodu. Jak na zwol­nio­nym fil­mie prze­wi­nął mu się przed oczami widok kap­suły, która wymknęła się spod kon­troli i leciała pro­sto na niego, wycią­gała mani­pu­la­tory… Potem doszło do bez­gło­śnego zde­rze­nia. I roz­legł się dono­śny syk ucie­ka­ją­cego ze ska­fan­dra powie­trza. Ostat­nie, co pamię­tał, to jak wiru­jąc bez­rad­nie w próżni, usi­ło­wał bez­sku­tecz­nie na nowo pod­łą­czyć zerwany prze­wód.
Cóż, cokol­wiek dziw­nego zda­rzyło się z tą kap­sułą, teraz był bez­pieczny. Zapewne Dave zor­ga­ni­zo­wał bły­ska­wiczną akcję ratun­kową i spro­wa­dził go na sta­tek, zanim nie­do­tle­niony mózg zaczął obumie­rać.
Dobry kum­pel z tego Dave’a, pomy­ślał. Będę musiał mu podzię­ko­wać, cho­ciaż chwilę… Z pew­no­ścią nie jestem na pokła­dzie Disco­very. Musia­łem być nie­przy­tomny na tyle długo, że prze­trans­por­to­wano mnie aż na Zie­mię!
Goni­twa myśli została prze­rwana za sprawą sio­stry prze­ło­żo­nej i dwóch pie­lę­gnia­rek, które weszły do pokoju. Wszyst­kie trzy nosiły taki sam biały strój, nie­zmienny znak ich pro­fe­sji. Wyglą­dały na lekko zdu­mione. Poole ucie­szył się jak dziecko, sądząc, że pew­nie obu­dził się przed­wcze­śnie i pokrzy­żo­wał im nieco plany.
— Cześć! — powie­dział, oży­wiw­szy wresz­cie po paru pró­bach struny gło­sowe. Czuł, jakby osia­dła na nich rdza. — Jak tam ze mną?
Sio­stra uśmiech­nęła się i przy­ło­żyła palec do ust w jed­no­znacz­nym geście zaka­zu­ją­cym wszel­kich prób mówie­nia. Pie­lę­gniarki wpraw­nie spraw­dziły mu tętno, tem­pe­ra­turę i odru­chy. Gdy jedna z nich unio­sła jego prawą rękę i pozwo­liła jej opaść, Poole zauwa­żył coś szcze­gól­nego. Koń­czyna opa­dała powoli, zbyt wolno jak na nor­malne cią­że­nie. Sam też czuł się dziw­nie lekki. Z cie­ka­wo­ści spró­bo­wał się poru­szyć.
Zatem muszę być na jakiejś innej pla­ne­cie. Lub na sta­cji kosmicz­nej ze sztucz­nym cią­że­niem. Na pewno nie na Ziemi.
Już miał o to spy­tać, gdy sio­stra przy­ci­snęła mu coś do szyi, poczuł dziwne łasko­ta­nie i momen­tal­nie zasnął. Zanim odpły­nął w ciem­ność bez maja­ków, pomy­ślał sobie coś jesz­cze.
Dziwne, że przez cały czas nie ode­zwały się ani sło­wem.

3. Rehabilitacja

Gdy znów się obu­dził, sio­stra i pie­lę­gniarki stały obok łóżka. Zna­lazł dość siły, by jed­nak się ode­zwać:
— Gdzie jestem? Tyle prze­cież może­cie mi powie­dzieć!
Trzy kobiety wymie­niły spoj­rze­nia. Wyraź­nie nie wie­działy, co robić. W końcu sio­stra prze­mó­wiła. Powoli i sta­ran­nie wyma­wiała każde słowo z osobna:
— Wszystko w porządku, panie Poole. Pro­fe­sor Ander­son zaraz tu będzie i wszystko panu wyja­śni.
Co wyja­śni? Poole poczuł się zdez­o­rien­to­wany. Dobrze cho­ciaż, że kobieta mówi po angiel­sku, cho­ciaż ten jej akcent… Nie potra­fił go roz­po­znać.
Ander­son musiał zostać wezwany już nieco wcze­śniej, bo drzwi otwarły się led­wie po kilku chwi­lach. Przez mgnie­nie oka Poole widział zgro­ma­dzony za nimi tłu­mek cie­kaw­skich. Poczuł się jak nowy okaz w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym.
Pro­fe­sor był męż­czy­zną niskim i ele­ganc­kim, o uro­dzie zdra­dza­ją­cej nader zróż­ni­co­wa­nych przod­ków. Poole roz­po­znał roz­ma­ite wpływy cech chiń­skich, poli­ne­zyj­skich i nor­dyc­kich. Przy­wi­tał pacjenta unie­sie­niem pra­wej dłoni, potem wyraź­nie coś sobie przy­po­mniał i z nie­ja­kim waha­niem wycią­gnął tę rękę do uści­sku. Zupeł­nie jakby ten gest był mu obcy.
— Miło mi widzieć pana w dobrym zdro­wiu, panie Poole. Długo już pan u nas nie zabawi.
Znów ten dziwny akcent i sta­ranne dobie­ra­nie słów. Ale rów­no­cze­śnie pew­ność sie­bie cechu­jąca wszyst­kich leka­rzy w dzie­jach.
— Dobrze to sły­szeć. A teraz może zechciałby pan odpo­wie­dzieć na kilka moich pytań…
— Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście. Minutkę.
Ander­son ode­zwał się do sio­stry tak cicho i szybko, że Poole wyło­wił tylko kilka słów, po czę­ści zupeł­nie mu nie­zna­nych. Sio­stra ski­nęła na jedną z pie­lę­gnia­rek, która otwo­rzyła ścienną szafkę i wycią­gnęła cienką meta­lową obręcz. Nało­żyła ją Poole’owi na głowę.
— A to po co? — spy­tał, trwa­jąc w roli trud­nego pacjenta, wiecz­nie cie­kaw­skiej zmory dok­to­rów. — Odczyt EEG?
Pro­fe­sor, sio­stra i pie­lę­gniarki zro­bili dziwne miny. Pro­fe­sor aż się uśmiech­nął.
— Aha, elek­tro… ence… falo… gram — powie­dział powoli, jakby doby­wał to poję­cie z głębi pamięci. — Mniej wię­cej. Chcemy moni­to­ro­wać funk­cje pań­skiego mózgu.
Mój mózg funk­cjo­nuje wspa­niale, byle­ście jesz­cze dali mi go uży­wać, pomy­ślał z wyrzu­tem Poole. Nie­mniej ocze­ki­wa­nie zda­wało się dobie­gać końca.
— Panie Poole — Ander­son wciąż prze­ma­wiał z nie­jaką emfazą, jakby angiel­ski był dla niego języ­kiem obcym. — Wie pan oczy­wi­ście, że uległ poważ­nemu wypad­kowi pod­czas pracy poza pokła­dem Disco­very.
Poole ski­nął głową.
— Ow­szem. I zaczy­nam podej­rze­wać, że ten wypa­dek był naprawdę poważny.
Ander­so­nowi widocz­nie ulżyło. Znów się uśmiech­nął.
— Ma pan cał­ko­witą rację. Pro­szę mi powie­dzieć, co pań­skim zda­niem mogło się stać.
— No, w naj­lep­szym razie Dave Bow­man ura­to­wał mnie nie­przy­tom­nego i odsta­wił na pokład. A co z Dave’em? Nikt mi nie chce niczego powie­dzieć.
— Wszystko w swoim cza­sie… A w naj­gor­szym razie?
Frank Poole poczuł, jak armia lodo­wa­tych mró­wek masze­ruje mu po krę­go­słu­pie. Z wolna utwier­dzał się w podej­rze­niach.
— W naj­gor­szym razie umar­łem i tra­fi­łem tutaj, gdzie­kol­wiek to jest, a wy mnie oży­wi­li­ście. Dzię­kuję…
— Cał­kiem traf­nie. Jest pan na Ziemi. To zna­czy bar­dzo bli­sko Ziemi.
Co zna­czy „bar­dzo bli­sko”? Cią­że­nie, cho­ciaż słabe, jed­nak było, zatem pew­nie cho­dziło o obra­ca­jące się z wolna kręgi sta­cji orbi­tal­nej. Zresztą mniej­sza z tym. Naj­pierw trzeba wyja­śnić naj­waż­niej­sze.
Poole doko­nał szybko w myślach kilku obli­czeń. Jeśli Dave poło­żył go do hiber­na­tora, obu­dził resztę załogi i dopro­wa­dził misję do końca, to „śmierć” mogła potrwać nawet pięć lat!
— Któ­rego dziś mamy? — spy­tał, siląc się na spo­kój.
Pro­fe­sor i sio­stra wymie­nili spoj­rze­nia. Poole znów poczuł mróz na karku.
— Muszę panu powie­dzieć, że Bow­man nie pod­jął się rato­wa­nia pana. Był prze­ko­nany, i trudno go winić, że pan zgi­nął. Ponadto wal­czył wów­czas o wła­sne prze­trwa­nie… Odle­ciał pan w prze­strzeń, minął sys­tem księ­ży­ców Jowi­sza i skie­ro­wał się ku gwiaz­dom. Szczę­śli­wie zamarzł pan na tyle solid­nie, że meta­bo­lizm cał­ko­wi­cie ustał. To pra­wie cud, że w ogóle udało się pana odna­leźć. W dzie­jach ludz­ko­ści nie było więk­szego szczę­ścia­rza.
Naprawdę?, pomy­ślał zmie­szany Poole. Pięć lat. Dobre sobie! Moż­liwe, że minął wiek albo i wię­cej.
— Niech wresz­cie usły­szę prawdę.
Pro­fe­sor i sio­stra spraw­dzili odczyty na jakimś nie­wi­docz­nym dla pacjenta moni­to­rze i oboje ski­nęli lekko gło­wami. Poole domy­ślił się, że poprzez tę obręcz musi być pod­łą­czony do szpi­tal­nej sieci nad­zoru.
— To będzie dla cie­bie cięż­kie prze­ży­cie, Frank — powie­dział cie­pło pro­fe­sor, zmie­nia­jąc się w przy­ja­znego leka­rza domo­wego. — Ale dasz sobie radę. W twoim przy­padku im szyb­ciej się dowiesz, tym lepiej. Jeste­śmy na początku czwar­tego tysiąc­le­cia. Uwierz mi, opu­ści­łeś Zie­mię pra­wie tysiąc lat temu.
— Wie­rzę panu — szep­nął spo­koj­nie Poole, po czym nagle pokój zawi­ro­wał mu przed oczami i wszystko znik­nęło.
Odzy­skaw­szy przy­tom­ność, ujrzał nie salę szpi­talną, ale luk­su­sowy apar­ta­ment z nader uro­czymi i do tego zmien­nymi obra­zami na ścia­nach. Nie­które przed­sta­wiały znane malo­wi­dła, inne kra­jo­brazy, rów­nież mor­skie, łudząco podobne do tych spo­ty­ka­nych w jego cza­sach. Nie dopa­trzył się w oto­cze­niu żad­nych obcych ele­men­tów, ale jak zga­dy­wał, te poja­wią się dopiero póź­niej.
Ume­blo­wa­nie i wypo­sa­że­nie dobrano sta­ran­nie. Cie­kawe, jak wygląda obecna tele­wi­zja? I ile mają tu kana­łów? Jed­nak nie zna­lazł przy łóżku żad­nego pilota, żad­nych prze­łącz­ni­ków. Wie­dział, że czeka go mozolna nauka, w końcu zna­lazł się w roli dzi­kusa, który nagle tra­fił do cywi­li­za­cji.
W pierw­szej kolej­no­ści musiał jed­nak odzy­skać siły i nauczyć się współ­cze­snego języka. Nawet sys­tem zapisu dźwięku, liczący już sobie sto lat w chwili naro­dzin Poole’a, nie zapo­biegł wiel­kim zmia­nom w gra­ma­tyce i wymo­wie. No i poja­wiły się tysiące nowych słów, głów­nie zwią­za­nych z nauką i inży­nie­rią. Zna­cze­nia nie­któ­rych nie potra­fił się nawet domy­ślić.
A co naj­gor­sze, minione tysiąc­le­cie dostar­czyło miria­dów nazwisk ludzi sław­nych (i niesław­nych), które jemu nic nie mówiły. Na razie każdą roz­mowę musiał prze­ry­wać dopo­mi­na­niem się o mini­mum danych bio­gra­ficz­nych tej czy innej postaci i taki stan miał potrwać jesz­cze wiele tygo­dni.
Z wolna wra­cał do formy, zwięk­szała się też liczba odwie­dza­ją­cych go gości. Pro­fe­sor Ander­son pil­nie baczył na te wizyty, dopusz­cza­jąc przede wszyst­kim leka­rzy spe­cja­li­stów, uczo­nych kil­ku­na­stu dzie­dzin i dowód­ców stat­ków kosmicz­nych. Ci ostatni inte­re­so­wali Poole’a naj­bar­dziej.
Nie był naj­lep­szym źró­dłem infor­ma­cji, szcze­gól­nie w zesta­wie­niu z gigan­tycz­nymi zaso­bami danych gro­ma­dzo­nych przez wieki, jed­nak cza­sem zaska­ki­wał dok­to­rów i histo­ry­ków jakimś dro­bia­zgiem pamię­ta­nym z wła­snych cza­sów i rzu­cał nowe świa­tło na to czy inne wyda­rze­nie, pod­su­wał obce im sko­ja­rze­nia. Trak­to­wali go zawsze z sza­cun­kiem i wysłu­chi­wali cier­pli­wie odpo­wie­dzi, sami jed­nak nie­chęt­nie udzie­lali wyja­śnień. Poole rozu­miał potrzebę ochrony przed szo­kiem kul­tu­ro­wym, ale gdy doku­czyła mu już nieco ta nado­pie­kuń­czość, zaczął roz­wa­żać moż­li­wość ucieczki z luk­su­so­wego ośrodka odosob­nie­nia. Nie żeby naprawdę zamie­rzał coś podob­nego, ale przy paru oka­zjach spraw­dził drzwi. Nie zdu­miał się nawet, stwier­dziw­szy, że zamy­kano je porząd­nie za ostat­nim wycho­dzą­cym gościem.
Wszystko zmie­niło się wraz z przy­by­ciem pani dok­tor Indry Wal­lace. Mimo nazwi­ska chyba pocho­dziła z Japo­nii i bez więk­szego trudu można ją było sobie wyobra­zić w roli cał­kiem dobrej i doświad­czo­nej gej­szy. Nie­mniej dziew­czyna ucho­dziła za świet­nego histo­ryka i kie­ro­wała kate­drą na jed­nym ze szczy­cą­cych się wciąż tra­dy­cją (i blusz­czem) uni­wer­sy­te­tów. Ku wiel­kiej rado­ści Poole’a wła­dała daw­nym angiel­skim.
— Panie Poole — zaczęła tonem rze­czo­wym, jakby zamie­rzała robić tu inte­resy — wyzna­czono mnie na pań­ską ofi­cjalną prze­wod­niczkę i, powiedzmy, men­torkę. Mam sto­sowne kwa­li­fi­ka­cje, spe­cja­li­zuję się w pana okre­sie. Temat mojego dok­to­ratu brzmiał: „Zanik pań­stwa naro­do­wego, 2000–2050”. Mam nadzieję, że zdo­łamy sobie nawza­jem pomóc.
— Nie wąt­pię. Przede wszyst­kim chciał­bym, aby mnie pani stąd zabrała. Niech ujrzę tro­chę tego waszego świata.
— Do tego wła­śnie zmie­rzam. Naj­pierw musimy jed­nak wypo­sa­żyć pana w iden­ty­fi­ka­tor. Czło­wiek bez iden­ty­fi­ka­tora w zasa­dzie nie ist­nieje. Ni­gdzie nie mógłby pan wejść, niczego by pan nie dostał. Nasze urzą­dze­nia po pro­stu by pana nie dostrze­gały.
— Cze­goś takiego ocze­ki­wa­łem. — Uśmiech­nął się krzywo Poole. — W moich cza­sach to się dopiero zaczy­nało, ale wielu ludziom i tak się nie podo­bało.
— Nie­któ­rzy na­dal narze­kają. Wypra­wiają się w dzi­kie ostępy, a jest ich obec­nie na Ziemi znacz­nie wię­cej niż w pań­skich cza­sach! Ale zawsze biorą ze sobą mini­kompy, żeby w razie potrzeby wezwać pomoc. Wytrzy­mują śred­nio pięć dni.
— Przy­kro mi sły­szeć, że ludz­kość aż tak się zde­ge­ne­ro­wała.
Spraw­dzał dziew­czynę ostroż­nie, pró­bu­jąc usta­lić gra­nice jej tole­ran­cji i ogólny pro­fil oso­bo­wo­ściowy. Cze­kała ich długa współ­praca, przy czym to ona miała być stroną domi­nu­jącą, on zaś zależną. Wąt­pił, czy zdoła ją polu­bić, naj­pew­niej uważa go jedy­nie za fascy­nu­jący eks­po­nat muze­alny.
Ku zdu­mie­niu Poole’a pani dok­tor nie zapro­te­sto­wała.
— Zapewne tak, przy­naj­mniej pod pew­nymi wzglę­dami. Fizycz­nie jeste­śmy słabsi, ale ogól­nie zdrowsi i lepiej przy­sto­so­wani do życia niż więk­szość ludzi w dzie­jach naszego gatunku. Osta­tecz­nie opo­wieść o dobrym dzi­ku­sie zawsze była tylko mitem.
Pode­szła do małej kwa­dra­to­wej płytki osa­dzo­nej w drzwiach na wyso­ko­ści oczu. Miała roz­miar stro­nicy daw­nych cza­so­pism, które zale­wały Zie­mię w epoce słowa dru­ko­wa­nego. Poole już wcze­śniej zauwa­żył, że w każ­dym pokoju jest przy­naj­mniej jedna. Zwy­kle trwały puste, cza­sem jed­nak prze­su­wały się po nich linijki tek­stu. Nie­zro­zu­mia­łego zresztą, cho­ciaż część słów brzmiała nawet swoj­sko. Któ­re­goś razu płytka w jego pokoju zaczęła popi­ski­wać natar­czy­wie, ale zigno­ro­wał sygnał, uznaw­szy, że to nie jego kło­pot. I rze­czy­wi­ście, odgłos umilkł wkrótce rów­nie rap­tow­nie, jak roz­brzmiał.
Dok­tor Wal­lace przy­ci­snęła do płytki otwartą dłoń, po kilku sekun­dach ją odjęła i spoj­rzała z uśmie­chem na Poole’a.
— Pro­szę zer­k­nąć.
Ten napis miał sens:

WAL­LACE INDRA
[F2970.03.11/31.885//HIST.OXFORD]

— Domy­ślam się, że F to female, czyli płeć żeń­ska, dalej mamy datę uro­dze­nia, jede­na­sty marca dwa tysiące dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tego roku. I wska­zówkę, że jest pani jakoś zwią­zana z Wydzia­łem Histo­rii Oxfordu. Trzy jeden osiem osiem pięć zaś to chyba oso­bi­sty numer iden­ty­fi­ka­cyjny. Zga­dza się?
— Dosko­nale, panie Poole. Widzia­łam kilka waszych ozna­czeń poczty elek­tro­nicz­nej, numery kart kre­dy­to­wych… Jakie to było skom­pli­ko­wane! Zupeł­nie nie­po­trzeb­nie, bo wszy­scy znamy naszą datę uro­dze­nia i możemy być pewni, że dzie­limy ją mniej niż ze stoma tysią­cami ludzi minus dwa. Zatem pię­cio­cy­frowa liczba wystar­czy… I nawet jak się zapo­mni, to też nie szko­dzi. Zawsze nosi się ją ze sobą.
— Implant?
— Tak, nano­czip wsz­cze­piany po uro­dze­niu, na wszelki wypa­dek w obie dło­nie. Nawet pan tego nie poczuje. Mamy jed­nak z panem mały kło­pot…
— Jaki?
— Nasze czyt­niki są nazbyt pro­sto­duszne, aby uwie­rzyć w pań­ską praw­dziwą datę uro­dze­nia. Zatem, jeśli pan pozwoli, prze­su­niemy ją o tysiąc lat.
— Pozwo­le­nie udzie­lone. A co z resztą kodu?
— Opcjo­nal­nie. Może zosta­wić pan puste miej­sce, może podać swoje obecne zain­te­re­so­wa­nia lub miej­sce pobytu. Albo zapro­gra­mo­wać na oso­bi­ste prze­kazy, glo­balne lub wybiór­cze.
Nie­które rze­czy chyba ni­gdy się nie zmie­nią, pomy­ślał Poole. Zapewne wiele z tych „wybiór­czych” prze­ka­zów to sprawy nader oso­bi­ste.
Zasta­no­wił się, czy wciąż plą­czą się po Ziemi sta­no­wieni pra­wem lub wła­sną obse­sją cen­zo­rzy i czy ich wysiłki, by napra­wić rze­komo zwich­nięte morale bliź­nich, są choć odro­binę sku­tecz­niej­sze niż w jego cza­sach.
Posta­no­wił spy­tać o to dok­tor Wal­lace, gdy tylko pozna ją nieco lepiej.

4. Pokój z widokiem
Frank, pro­fe­sor Ander­son uważa, że masz już dość siły na mały spa­cer.
— Miła wia­do­mość. Znasz wyra­że­nie „świ­ro­wać”?
— Nie, ale domy­ślam się, co może zna­czyć.
Poole przy­wykł już do obni­żo­nej gra­wi­ta­cji i bez pro­ble­mów poru­szał się dłu­gimi, płyn­nymi sko­kami. Pół g, aku­rat dość, by poczuć się dobrze. Po dro­dze napo­tkali tylko kilka osób, same obce twa­rze. Wszy­scy jed­nak uśmie­chali się, roz­po­zna­jąc Poole’a, który nawet ucie­szył się, uzna­jąc z pewną dozą zaro­zu­mia­ło­ści, że w okre­sie reha­bi­li­ta­cji musiał chyba zostać popu­larną per­soną. Przyda się, gdy spró­buje urzą­dzić sobie jakoś resztę życia, co naj­mniej pół wieku wedle zapew­nień Ander­sona…
Kory­tarz cią­gnął się, co pewien czas mijali ponu­me­ro­wane i wypo­sa­żone w uni­wer­salne płytki drzwi i prze­szli już ponad dwie­ście metrów, gdy Poole zatrzy­mał się nagle pora­żony oczy­wi­stym odkry­ciem.
— To musi być naprawdę wielka sta­cja! — zakrzyk­nął.
Indra odpo­wie­działa uśmie­chem.
— Jak to mówi­li­ście? „Jesz­cze ci oko zabie­leje”?
— Zbie­leje — popra­wił odru­chowo Poole, wciąż pró­bu­jąc oce­nić roz­miary sta­cji. Pod­dał się, gdy doszli do cze­goś w rodzaju drogi szyb­kiego ruchu. Minia­tu­ro­wej wpraw­dzie i z tylko jed­nym pojaz­dem na dwu­na­stu pasa­że­rów, ale zawsze.
— Gale­ria wido­kowa numer trzy — roz­ka­zała Indra i kap­suła ruszyła posłusz­nie.
Poole spraw­dził czas na mister­nej bran­so­le­cie, któ­rej wszyst­kich funk­cji jesz­cze nie zgłę­bił. Jed­nym z mniej­szych zasko­czeń było powszechne przy­ję­cie czasu uni­wer­sal­nego. Utrud­nia­jący życie prze­kła­da­niec stref cza­so­wych znik­nął bez śladu za sprawą roz­woju glo­bal­nych sieci komu­ni­ka­cyj­nych. Dys­ku­sje zaczęły się jesz­cze w dwu­dzie­stym pierw­szym stu­le­ciu, to wtedy zapro­po­no­wano, by czas sło­neczny zastą­pić gwiezd­nym. Osta­teczny wynik był taki, że godziny wschodu słońca stały się ruchome: jeśli teraz wschód przy­pa­dał gdzieś o pół­nocy, za pół roku będzie to pora zachodu.
Jed­nak poza tym z owych zmian nie­wiele wyni­kło dla kalen­da­rza. To aku­rat, jak zauwa­żono iro­nicz­nie, będzie musiało jesz­cze pocze­kać, aż ludz­kość zdoła napra­wić jeden z drob­niej­szych błę­dów Boga i tak sko­ry­guje orbitę Ziemi, żeby każdy z dwu­na­stu mie­sięcy liczył równo trzy­dzie­ści dni.
Sądząc po przy­bli­żo­nej szyb­ko­ści i dłu­go­ści podróży, Poole oce­nił, że musieli prze­być ze trzy kilo­me­try, zanim pojazd zatrzy­mał się, drzwi roz­su­nęły i roz­legł się uprzejmy głos auto­matu:
— Sze­ro­kich wido­ków. Zachmu­rze­nie wynosi dzi­siaj trzy­dzie­ści pięć pro­cent.
Czyli dotar­li­śmy w pobliże zewnętrz­nej powłoki, pomy­ślał Poole i zdu­miał się raz jesz­cze. Mimo prze­by­cia spo­rego dystansu siła i wek­tor gra­wi­ta­cji nie zmie­niły się ani o jotę! Nie potra­fił wyobra­zić sobie obra­ca­ją­cej się w kosmo­sie wokół wła­snej osi sta­cji kosmicz­nej na tyle olbrzy­miej, by na odcinku trzech kilo­me­trów… A może to jed­nak jakaś pla­neta? Ale na wszyst­kich zamiesz­ka­nych świa­tach Układu Sło­necz­nego byłby jesz­cze lżej­szy…
Kolejne drzwi wio­dły do małej śluzy, zatem chyba jed­nak kosmos. A gdzie ska­fan­dry? Rozej­rzał się nie­spo­koj­nie. Wpo­jone dawno temu odru­chy wciąż dzia­łały. Nie można igrać z próż­nią. Prze­ko­nał się o tym na wła­snej skó­rze. I ten raz powi­nien wystar­czyć.
— Już nie­da­leko — stwier­dziła uspo­ka­ja­jąco Indra.
Za ostat­nimi drzwiami czer­niał kosmos odgro­dzony tylko wiel­kim, zakrzy­wio­nym we wszyst­kich kie­run­kach oknem. Poole poczuł się jak złota rybka w szkla­nej bańce. Mam nadzieję, że współ­cze­śni inży­nie­ro­wie wie­dzą, co robią, pomy­ślał. Na pewno mają do dys­po­zy­cji mate­riały o wiele lep­sze niż w moich cza­sach.
Nie­przy­wy­kłe do mroku oczy nie dostrze­gały jesz­cze gwiazd, które powinny być cał­kiem dobrze widoczne. Poole ruszył ku oknu, by ujrzeć nieco wię­cej nieba, ale Indra go powstrzy­mała.
— Spójrz uważ­nie — powie­działa. — Widzisz?
Zamru­gał i wbił spoj­rze­nie w noc. Nie, to chyba złu­dze­nie. Albo rysa na szkle, niech mnie bogo­wie mają w swo­jej…
Poru­szył lekko głową. Nie, to nie skaza, lecz coś rze­czy­wi­stego. Ale co? Przy­po­mniał sobie Eukli­de­sową defi­ni­cję pro­stej jako posia­da­ją­cej tylko jeden wymiar: dłu­gość.
Przez całe okno bie­gła w pio­nie taka wła­śnie linia. Cią­gnęła się w dół i w górę niczym nitka świa­tła o zgoła nie­mie­rzal­nej sze­ro­ko­ści. Jed­nak w regu­lar­nych odstę­pach wid­niały na niej jaśniej­sze punk­ciki zasty­głe jak kro­ple wody na paję­czy­nie.
Poole pod­cho­dził z wolna coraz bli­żej okna, aż w końcu mógł spoj­rzeć w dół. Ujrzał zna­jomy widok całego kon­ty­nentu euro­pej­skiego i połaci pół­noc­nej Afryki. Wie­le­kroć podzi­wiał to pod­czas lotów i szybko usta­lił wresz­cie, gdzie jest. Jed­nak na orbi­cie, zapewne rów­ni­ko­wej, co naj­mniej tysiąc kilo­me­trów nad powierzch­nią.
Indra spo­glą­dała nań tajem­ni­czo.
— Podejdź jesz­cze bli­żej — powie­działa cicho. — I spójrz pro­sto pod nogi. Mam nadzieję, że nie cier­pisz na zawroty głowy.
Poole się żach­nął. Z takim tek­stem do astro­nauty! Gdy­bym miał lęk wyso­ko­ści, ni­gdy nie dostał­bym tej roboty…
— Mój Boże! — krzyk­nął i mimo­wol­nie odsu­nął się od kra­wę­dzi plat­formy. Potem zebrał się w sobie i zer­k­nął ponow­nie.
W dole błysz­czało Morze Śród­ziemne, on zaś tkwił w wieży o śred­nicy kilku kilo­me­trów. Ale nie to było naj­nie­zwy­klej­sze. Wieża ta zda­wała się nie mieć końca. Wciąż tak samo masywna cią­gnęła się w dół, aż zni­kała gdzieś w mgłach nad Afryką. Naj­pew­niej bie­gła do samej powierzchni Ziemi.
— Jak wysoko jeste­śmy? — wyszep­tał.
— Dwa tysiące ka. Spójrz jesz­cze do góry.
Tym razem wstrząs był o wiele mniej­szy, Poole wie­dział już, czego ocze­ki­wać. Wieża malała w per­spek­ty­wie aż do nikłej, świe­tli­stej nici, która musiała nie­wąt­pli­wie cią­gnąć się aż na pułap orbity geo­sta­cjo­nar­nej, trzy­dzie­ści sześć tysięcy kilo­me­trów nad rów­ni­kiem. Poole pamię­tał, że w jego cza­sach snuto podobne fan­ta­zje, ale nie sądził, że kie­dy­kol­wiek ujrzy ich urze­czy­wist­nie­nie. I sam w czymś takim zamieszka.
Wska­zał na nić bla­sku nad wschod­nim hory­zon­tem.
— To musi być kolejna.
— Tak, Wieża Azja­tycka. Dla nich musimy wyglą­dać rów­nie wątło.
— Ile ich jest?
— Tylko cztery, syme­trycz­nie roz­miesz­czone na rów­niku. Afryka, Azja, Ame­ryka i Oce­ania. Ta ostat­nia jest nie­mal pusta, led­wie kil­ka­set ukoń­czo­nych pozio­mów. Nic, tylko wodę z niej widać…
Poole wciąż chło­nął widok, gdy nagle coś doń dotarło.
— Kie­dyś wokół Ziemi krą­żyły tysiące sztucz­nych sate­li­tów. Na wszyst­kich moż­li­wych orbi­tach. Jak uni­ka­cie koli­zji?
— Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wia­łam — powie­działa nieco zmie­szana Indra. — To nie moja działka. — Zamy­śliła się na moment. — Podej­rze­wam, że musieli zarzą­dzić jakieś wiel­kie sprzą­ta­nie. Obec­nie wszyst­kie orbity poni­żej sta­cjo­nar­nej są puste.
Dobrze pomy­ślane, stwier­dził Poole. Takie cztery wieże powinny być w sta­nie prze­jąć wszyst­kie funk­cje tysięcy sate­li­tów i sta­cji orbi­tal­nych.
— I nie było ni­gdy żad­nych wypad­ków? Na przy­kład zde­rzeń ze star­tu­ją­cymi lub lądu­ją­cymi stat­kami?
Indra spoj­rzała nań ze zdu­mie­niem.
— Od lat nikt już ich tu nie widział — wyja­śniła i wska­zała w górę. — Wszyst­kie porty kosmiczne prze­nie­siono tam, gdzie ich miej­sce, na zewnętrzny pier­ścień. O ile dobrze pamię­tam, ostat­nia rakieta wystar­to­wała z Ziemi jakieś czte­ry­sta lat temu.
Kolejna nowina do prze­tra­wie­nia, pomy­ślał Poole i nagle doj­rzał dziwną ano­ma­lię. Niby nic, jed­nak dawni instruk­to­rzy sku­tecz­nie wbili mu do głowy, iż w próżni byle dro­biazg może zade­cy­do­wać o życiu lub śmierci.
Słońce tkwiło nie­mal dokład­nie ponad wieżą, oświe­tla­jąc jedy­nie wąski pas pod­łogi przy oknie. Jed­nak w poprzek tego pasa cią­gnął się drugi, znacz­nie słab­szy, a rama okna rzu­cała podwójny cień.
Poole musiał pra­wie uklęk­nąć, by doj­rzeć tajem­ni­cze źró­dło świa­tła. Myślał, że nic go już nie zdziwi, ale widok dwóch słońc na nie­bie po pro­stu ode­brał mu mowę.
— Co to jest? — wykrztu­sił po dłuż­szej chwili.
— Och, nie powie­dzieli ci? To Lucy­fer.
— Zie­mia ma dru­gie słońce?
— Cóż… Wiele cie­pła nam nie daje, ale wyłą­czyło z użytku Księ­życ… Kie­dyś, jesz­cze przed drugą misją, tą, która pole­ciała was szu­kać, to była pla­neta Jowisz.
Wie­dzia­łem, że wiele będę się musiał nauczyć o tym świe­cie, ale żeby aż tyle…, zasę­pił się Poole.

 
Wesprzyj nas