„Książę Modigliani” to fascynujący portret oparty na rzetelnej dokumentacji i rygorystycznie wierny prawdzie historycznej.


Powieść, której bohaterem jest jeden z najbardziej oryginalnych artystów XX wieku – Amedeo Modigliani.

Doskonale nam znane obrazy tego włoskiego twórcy żydowskiego pochodzenia wypełniają charakterystyczne postaci kobiece o pociągłych twarzach i nadnaturalnie długich szyjach.

Jednak zanim dorobek wielkiego Modì zdobył należne mu uznanie, musiały minąć lata. Za życia artysty popyt na jego obrazy był niewielki, do czego przyczynił się jego na wskroś indywidualny styl, doceniony dopiero z czasem. Niezrozumienie otoczenia, wyjątkowa wrażliwość, choroba, która nękała go od dzieciństwa i aura skandalu, jaka stale go otaczała, ukształtowały postać wyjątkowego artysty, walczącego o przetrwanie przez całe swoje krótkie życie.

Angelo Longoni – pisarz, a także reżyser teatralny i filmowy – w swojej powieści o Modiglianim zachwyca scenografią i wartkimi dialogami, pozwalając nam wczuć się w skomplikowaną naturę i niezwykły świat artysty nieustannie walczącego ze swoimi demonami, wrażliwego, nieśmiałego, nieprzeniknionego, ale zawsze potrafiącego znaleźć odwagę, by żyć pełnią życia.

Angelo Longoni
Książę Modigliani
Przekład: Marta Kostyk
Wydawnictwo Arkady
Premiera: 6 grudnia 2023
 
 


Gar­sin

Naj­uko­chań­sze ze wszyst­kich mo­ich dzieci.
Żad­nej matce nie po­winna przyjść do głowy taka myśl, żadna nie po­winna fa­wo­ry­zo­wać któ­re­goś ze swo­ich dzieci. Pre­fe­ren­cje są nie­wy­ba­czalne i nie ma dla nich uza­sad­nie­nia. Sa­motne ro­dzi­ciel­stwo nie uła­twia mi po­ko­ny­wa­nia sła­bo­ści; mam nie­obec­nego męża, któ­rego ni­gdy nie ko­cha­łam i któ­rego ni­gdy nie wi­duję. Bar­dziej po­cią­gają go ko­pal­nie, któ­rych jest wła­ści­cie­lem, niż na­sza ro­dzina. Za każ­dym ra­zem, kiedy wra­cał z pracy, z Sar­dy­nii, za­cho­dzi­łam tylko w ko­lejną ciążę. Ro­dzina Mo­di­glia­nich nie ist­nieje; ja nie ist­nieję jako pani Mo­di­gliani.
Dla wszyst­kich je­stem Eu­génie Gar­sin, je­stem pa­nem i pa­nią domu, oj­cem i matką jed­no­cze­śnie. Od Mo­di­glia­nich nie ocze­kuję ni­czego: ani wspar­cia, ani po­mocy, ani na­wet czasu na roz­mowę o mo­ich ewen­tu­al­nych błę­dach. W mo­jej sa­mot­no­ści zde­cy­do­wa­łam, że będę ak­cep­to­wać wszyst­kie swoje sła­bo­ści. Nie ma ry­zyka, że mój mąż bę­dzie miał ja­kieś pre­fe­ren­cje co do dzieci, bo każde jest mu obo­jętne. Ja ko­cham je wszyst­kie, ale jed­nego syna uwiel­biam szcze­gól­nie, bo jest je­dyny w swoim ro­dzaju i bar­dzo wraż­liwy. „Naj­uko­chań­sze ze wszyst­kich mo­ich dzieci”.

 
Je­ste­śmy, ro­dzina Gar­si­nów, fran­cu­skimi Ży­dami z Mar­sy­lii. Pro­wa­dzi­li­śmy też in­te­resy w Li­vorno, do­kąd póź­niej się prze­nie­śli­śmy. Je­ste­śmy wy­kształ­co­nymi dzi­wa­kami, wy­ra­fi­no­wa­nymi ko­smo­po­li­tami i ludźmi wol­nej my­śli. Zaś ro­dzina Mo­di­glia­nich to or­to­dok­syjni Ży­dzi z Li­vorno, bo­gaci, ale pro­ści. Mają ko­pal­nie, które daw­niej przy­no­siły duże pie­nią­dze, a te­raz są w ru­inie. Kie­dyś miesz­kali w ro­dzin­nej re­zy­den­cji przy via Roma, ob­słu­gi­wani przez służbę. Dziś nie ma już tego domu, stra­cili go – szczę­ściu, jak wi­dać, szybko się nu­dzi uśmie­cha­nie się wciąż do tych sa­mych osób. Kiedy uro­dzi­łam Ame­dea, czwarte i ostat­nie dziecko, na moim łóżku uło­ży­łam wszyst­kie war­to­ściowe przed­mioty, ja­kie jesz­cze nam zo­stały, bo ja­kieś dawne prawo, nie wiem, przez kogo wy­my­ślone, za­bra­niało zaj­mo­wa­nia dóbr znaj­du­ją­cych się na łóżku po­łoż­nicy. Tylko dla­tego, kiedy wraz z bó­lami po­ro­do­wymi na­de­szli ko­mor­nicy, udało się jesz­cze ura­to­wać coś war­to­ścio­wego. Mój ko­chany mąż nie po­tra­fił ochro­nić mnie na­wet w tam­tej bo­le­snej i de­li­kat­nej chwili – bo cóż on wie o skur­czach, pęk­nię­ciach, krwi i ło­ży­sku? Jego in­te­re­so­wało tylko to, co wcho­dzi, a nie to, co wy­cho­dzi. Mąż wró­cił na Sar­dy­nię, a ja znów za­ka­sa­łam rę­kawy. Utrzy­my­wa­łam dzieci dzięki wpły­wom z mo­jej szkoły pod­sta­wo­wej, pry­wat­nych lek­cji fran­cu­skiego i tłu­ma­czeń – Gar­si­no­wie za­wsze świet­nie znali ten ję­zyk. Oczy­wi­ście edu­ka­cją dzieci zaj­mo­wa­łam się oso­bi­ście. Od tej pory jesz­cze rza­dziej wi­dy­wa­łam mo­jego nie­obec­nego męża. Wy­cho­wy­wa­łam Ame­dea tak, jak chcia­łam – na wy­kształ­co­nego, wy­twor­nego, wraż­li­wego chłopca. Na­uczy­łam go fran­cu­skiego, jakby to był jego oj­czy­sty ję­zyk; za­chę­ca­łam go, żeby po­dą­żał za ma­rze­niami i re­ali­zo­wał swoje am­bi­cje.

 
Nie­stety, opieka matki nie może za­trzy­mać nisz­czy­ciel­skiej siły na­tury. W wieku je­de­na­stu lat Ame­deo za­cho­ro­wał na za­pa­le­nie opłuc­nej, wszy­scy le­ka­rze sta­wiali na nim krzy­żyk. Pa­trze­nie na jego ago­nię było okropne. Już na­wet mia­łam na­dzieję, że umrze, żeby nie wi­dzieć go w tym cier­pie­niu, bólu, rzę­że­niu i go­rączce. Nikt ni­gdy nie po­wie­dział, że może wy­zdro­wieć, od razu spi­sy­wano go na straty. My, Gar­si­no­wie, mamy dość chłodne po­dej­ście do wiary, je­ste­śmy umiar­ko­wa­nymi ate­istami. Nie wie­dzia­łam, który Bóg mógłby po­móc i ura­to­wać ży­cie je­de­na­sto­let­niego dziecka, więc żeby na pewno się nie po­my­lić, mo­dli­łam się do wszyst­kich. Mo­dli­łam się z ra­bi­nem i z księ­dzem, przed oby­dwoma uda­wa­łam re­li­gijną. Po­pro­si­ła­bym pew­nie o po­moc też mu­zuł­ma­nina, gdyby tylko ja­kiś był w po­bliżu, albo czar­no­księż­nika czy wiedźmę. Po­pro­si­łam cza­row­nicę o przy­go­to­wa­nie ma­gicz­nej mik­stury, roz­ma­wia­łam z wróżką, która czyta z ręki, pa­li­łam świece i ob­my­wa­łam Ame­dea wodą świę­coną. Od­ma­wia­łam Ana El Na Refa Na La, he­braj­ską pieśń mo­dli­tewną o uzdro­wie­nie, tę samą, którą Moj­żesz pro­sił Boga o ra­tu­nek dla swo­jej sio­stry. Pró­bo­wa­łam, choć wiem, że w oczach Boga nie je­stem tak ważna jak Moj­żesz i jego sio­stra. Długo roz­ma­wia­łam z ra­bi­nem, który wy­ja­śnił mi wiele rze­czy.
– Chory to po he­braj­sku hole, czyli „dziura”, „pustka”, „coś, czego nie ma”. Na­tura nie lubi pustki, boi się jej. Ro­zu­miesz?
– Nie, nie ro­zu­miem.
– Na­tura wi­dzi cho­rego i orien­tuje się, że jest w nim pustka.
– I co robi?
– Wy­peł­nia pustkę, która jest w cho­rym, jest cho­robą. To stan głę­bo­kiej nie­obec­no­ści, który trwa tak długo, jak długo trwa cho­roba.
– Chcia­ła­bym to zro­zu­mieć, ale nie po­tra­fię.
– Wiesz, co zna­czy pustka?
– Nie.
– Pustka świę­to­ści.
– Chce pan po­wie­dzieć, że mój syn ma je­de­na­ście lat i nie jest święty? Nie wi­dzę w tym nic złego.
– Smu­tek i brak wiary są przy­czyną cho­rób.
– Więc co po­win­nam zro­bić?
– Ra­dość to wiel­kie le­kar­stwo.
– Mój syn umiera, a ja je­stem smutna.
– Wiara na­peł­nia ra­do­ścią, je­śli nie masz w so­bie ra­do­ści, nie masz też wiary.
Ra­bin wy­tłu­ma­czył mi wresz­cie, dla­czego Gar­si­no­wie są ate­istami. Ja mia­łam je­den pro­blem: mo­jego syna. Dla­tego zwra­ca­łam się do wszel­kich bóstw, praw­dzi­wych i wy­my­ślo­nych, mo­dląc się, żeby oni wszy­scy byli jed­nym. Bła­ga­łam róż­nych „bo­gów”, żeby się zjed­no­czyli, stali się czymś w ro­dzaju je­dy­nego Boga i udzie­lili mi ła­ski uzdro­wie­nia dziecka. I, choć trudno w to uwie­rzyć, zda­rzył się cud. Dedo wy­zdro­wiał sam: cier­piał, po­cił się, kasz­lał, jadł i od­po­czy­wał. Po wielu dniach za­glą­da­nia śmierci w oczy Ame­deo do mnie wró­cił. Mo­dli­łam się do wszyst­kich bo­gów i nie wie­dzia­łam już, któ­remu z nich dzię­ko­wać, ale ten cud prze­ko­nał mnie, że jest ja­kiś sens w si­łach mi­stycz­nych, ta­jem­ni­czych i nad­przy­ro­dzo­nych. Po­wie­dzia­łam więc tylko: „Dzię­kuję, kim­kol­wiek je­steś, dzię­kuję”.

 
Nie­stety, trzy lata póź­niej Dedo za­cho­ro­wał na ty­fus. Znów przy­szła wy­soka go­rączka i straszne bóle głowy.
– Mamo, głowa… Co się dzieje z moją głową…? Mamo, po­móż…
– Ko­cha­nie, to nic… Przej­dzie, zo­ba­czysz.
Po­tem bóle brzu­cha, bie­gunka i plamy na skó­rze. Któ­re­goś dnia stra­cił przy­tom­ność, zwiot­czał zu­peł­nie. Był nie­obecny, są­dzi­łam, że umarł, du­sząc się wła­snymi żół­tymi wy­mio­ci­nami.
Za­czę­łam wszystko od nowa. Skoro za­dzia­łało za pierw­szym ra­zem, mo­gło po­móc też za dru­gim. Znów po­szłam do ra­bina, do księ­dza, do cza­row­nicy i wróżki. Znów pa­li­łam świece i uży­wa­łam wody świę­co­nej, znów od­ma­wia­łam Ana El Na Refa Na La i ro­bi­łam wszystko inne. Dedo po raz ko­lejny z tego wy­szedł. Po­my­śla­łam wtedy, że wszyst­kie te cho­roby to ja­kieś próby, na które je­ste­śmy wy­sta­wiani – on i ja, prze­szkody, które miały uczy­nić nas lep­szymi i sil­niej­szymi. Ja i mój syn by­li­śmy ra­zem w walce z nimi i ra­zem uda­wało nam się je po­ko­nać. Ktoś inny umarłby na te cho­roby, Dedo je zwal­czył – wiele razy za­da­wa­łam so­bie py­ta­nie, jak to było moż­liwe. Le­ka­rze, któ­rzy nie­raz spi­sy­wali go na straty, mó­wili o wsta­wa­niu z mar­twych, o cu­dzie. A ja my­ślę, że praw­dzi­wym cu­dem była jego wola ży­cia, bo nie ma nic bar­dziej ma­gicz­nego i nad­przy­ro­dzo­nego od czy­stego pra­gnie­nia, by być.
– Wiesz, mamo, kiedy mia­łem go­rączkę, wi­dzia­łem po­staci. Były inne niż my.
– Skar­bie, to tylko sny. Może kosz­mary.
– To byli piękni lu­dzie, tacy spo­kojni, do­brzy, tylko smutni.
– Dla­czego byli smutni?
– Nie wiem. Mieli de­li­katne, wiot­kie ciała, ni­gdy się nie śmiali. Uśmie­chali się tylko tro­chę ta­kim smut­nym uśmie­chem.
Po­my­śla­łam, że Dedo w go­rączce miał kosz­mary. Po­tem za­sta­no­wi­łam się nad tym głę­biej i do­szłam do wnio­sku, że te spo­kojne, ła­godne, uśmiech­nięte po­staci to byli lu­dzie z jego we­wnętrz­nego świata, ide­alni, wraż­liwi i opa­no­wani, piękni i ele­ganccy. Być może w swo­jej cier­pią­cej du­szy Dedo po­trze­bo­wał in­nej ludz­ko­ści niż ta praw­dziwa. Po­trze­bo­wał opa­no­wa­nia i piękna. W swo­ich opi­sach bar­dzo pod­kre­ślał, że spo­kój to po­zy­tywna ce­cha, a uko­je­nie jest po­nad kon­flik­tami i stra­chem. Czę­sto mó­wił, że jego po­staci nie są szczę­śliwe, choć ni­gdy nie cier­pią – opi­sy­wał je jako byty me­lan­cho­lijne, ale spo­kojne. Może wła­śnie tego so­bie ży­czył dla sie­bie i dla mnie – ła­god­nych uczuć, żad­nych ner­wów, co naj­wy­żej de­li­kat­nej mgiełki smutku, ale nic wię­cej, tylko uśmie­chu wy­ra­ża­ją­cego ak­cep­ta­cję kon­dy­cji czło­wieka. Dedo był dziec­kiem, które szybko do­ro­sło, kimś w ro­dzaju mi­nia­tu­ro­wego do­ro­słego, świa­do­mego bólu i śmierci. I jak tu nie ko­chać bar­dziej od wszyst­kich in­nych istot na ziemi dziecka, które było w sta­nie przejść przez mroki de­spe­ra­cji i stra­chu, nie tra­cąc czy­stej zdol­no­ści do re­flek­sji? Wie­rzy­łam, że próby, któ­rym mu­siał sta­wić czoła, już były za nami. My­li­łam się.
Ko­lejna była naj­gor­sza. Gruź­lica, nie­ule­czalna cho­roba, główna przy­czyna śmierci w ca­łej Eu­ro­pie. Nie ist­nieje na nią le­kar­stwo, ma okresy za­ostrze­nia i re­mi­sji przez całe ży­cie. Ży­cie, które za­wsze jest krót­kie. Są w nim chwile spo­koju, po­zor­nego wy­ci­sze­nia, a po­tem wraca ka­szel i go­rączka – wy­star­czy dro­biazg, prze­mę­cze­nie, chłód, prze­zię­bie­nie. Z płuc wy­do­bywa się ciemna krew, pod­cho­dzi do gar­dła. Po­ja­wiają się czer­wone plamy na prze­ście­ra­dłach i po­dusz­kach. Po­tem cho­roba na chwilę przy­gasa i wraca z jesz­cze więk­szą mocą. Mój brat Ame­deo, je­dyny z ro­dziny Gar­si­nów, który miał żyłkę do in­te­re­sów i który bar­dzo ko­chał Deda (po nim zresztą da­łam mu ta­kie imię), za­ofe­ro­wał nam po­moc ma­te­rialną, bo ja mu­sia­łam cał­ko­wi­cie za­jąć się sy­nem, po­rzu­ca­jąc za­równo pracę tłu­maczki, jak i za­an­ga­żo­wa­nie w dzia­łal­ność szkoły, którą za­ło­ży­łam. Kiedy gruź­lica tro­chę od­pu­ściła, Dedo znów za­cho­ro­wał, tym ra­zem na szkar­la­tynę. Ko­lejny cios. Dość tego! Gdzie jest gra­nica wy­sta­wia­nia na próbę mat­czy­nej wy­trzy­ma­ło­ści? Jak długo jesz­cze na­tura bę­dzie się znę­cać nad wą­tłą, bez­bronną istotą? Je­śli ist­nieje Bóg, który za każ­dym ra­zem po­zwa­lał De­dowi wra­cać do zdro­wia, to ten sam Bóg ba­wił się na­szym ży­ciem w zu­peł­nie nie­ludzki spo­sób. By­łam wście­kła na wszyst­kie bó­stwa, do któ­rych wcze­śniej za­no­si­łam mo­dły. Chcia­łam wie­rzyć już tylko w mo­jego syna, w jego obronną siłę. Po raz ko­lejny trwa­łam przy nim.
– Mamo, wró­ciły. Te po­staci inne niż my. Są na­prawdę piękne i do­brze mi ży­czą.
– A co ci mó­wią?
– Nie mó­wią. To do­brzy lu­dzie, oni też dużo wy­cier­pieli. Mają piękne ko­lory, uśmie­chają się.
– W ta­kim ra­zie wy­zdro­wieli.
– Może tak, może są do­brzy, bo wy­zdro­wieli.
Jak nie ko­chać dziecka, które wy­po­wiada ta­kie zda­nia? Łą­czy do­broć, spo­kój i uko­je­nie z fak­tem po­zna­nia i po­ko­na­nia bólu, a to skom­pli­ko­wana ścieżka ro­zu­mo­wa­nia. Tym ra­zem Dedo też so­bie po­ra­dził, wy­zdro­wiał.
Uczył się w domu, ze mną. Uczy­łam go wszyst­kiego, czy­tał po­etów i fi­lo­zo­fów, ra­cho­wał, czę­sto go­dzi­nami roz­ma­wia­li­śmy po fran­cu­sku. Któ­re­goś dnia nie­spo­dzie­wa­nie pod­szedł do mnie z uśmie­chem.
– Chcę zo­stać ma­la­rzem.
Kim­kol­wiek Dedo chciał zo­stać, miał moją zgodę na to, żeby z ca­łych sił pró­bo­wać zre­ali­zo­wać swoje ma­rze­nie. Fakt, że po­ko­nał te wszyst­kie cho­roby, da­wał mu szcze­gólne prawo do ży­cia.

 
Wesprzyj nas