„Ściana”, wydana dwa lata po wzniesieniu muru berlińskiego, należy do najbardziej zagadkowych, a jednocześnie wielowymiarowych i przejmujących austriackich powieści XX wieku. Można


Mistrzowska postapokaliptyczna powieść w nowym przekładzie Małgorzaty Gralińskiej

W chłodny wiosenny wieczór kobieta w średnim wieku przygotowuje risotto w skromnej kuchni domku myśliwskiego, zjada je samotnie i nakłada porcję dla psa.

Nazajutrz rano z zaskoczeniem odkrywa, że przez noc pojawiła się niewidzialna bariera, która oddziela ją od reszty świata. Nazywa ją po prostu „ścianą”. Bohaterka, której imienia nie poznamy, zostaje sama, a przynajmniej tak się zdaje. W towarzystwie psa Luchsa, krowy Belli i kotów rozpoczyna przerażającą walkę o przetrwanie, zostając „głową niezwykłej rodziny”.

‘Ścianę” można czytać jako nową wersję Robinsona Crusoe, można w niej widzieć postapokaliptyczny klasyk doby wyścigu nuklearnego, lecz można w niej także dostrzec alegoryczną przypowieść o XX-wiecznych kataklizmach. Nie dziwi więc, że w ostatnich latach twórczość Haushofer przeżywa renesans, czego świadectwem ekranizacja „Ściany” z autorstwa Juliana Pölslera z 2012 roku i sukces powieści w Stanach Zjednoczonych.

Marlen Haushofer (1920-1970) – austriacka prozaiczka, autorka słuchowisk radiowych i książek dla dzieci. Jej twórczość, zestawiana często z tekstami Ingeborg Bachmann, wywarła silny wpływ na wielu niemieckojęzycznych pisarzy, w tym na noblistkę Elfriede Jelinek, która zadedykowała jej jedną ze swoich sztuk. Haushofer debiutowała na początku lat pięćdziesiątych nowelą „Das fünfte Jahr”, w której z perspektywy czterolatki opisuje rok życia w gospodarstwie dziadków i za którą w 1953 roku otrzymała Kleiner Österreichischer Staatspreis für Literatur. Ogromne uznanie przyniosło jej opowiadanie „Wir töten Stella”, za które otrzymała w 1963 roku prestiżowe stypendium Towarzystwa im. Arthura Schnitzlera i które w 2017 roku doczekał się ekranizacji autorstwa reżysera „Ściany”, Juliana Pölslera.„Ściana” uchodzi za jej najważniejsze dzieło.

Marlen Haushofer
Ściana
Przekład: Małgorzata Gralińska
Seria „Cymelia”
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 30 listopada 2023
 
 


Dzisiaj, piątego listopada, zaczynam swoją relację. Będę spisywać wszystko najdokładniej, jak potrafię. Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, czy dziś faktycznie jest piąty listopada. W ciągu minionej zimy kilka dni gdzieś mi umknęło. Nie umiem też podać dnia tygodnia. Myślę jednak, że nie ma to większego znaczenia. Muszę polegać na skąpych notatkach; skąpych, ponieważ nigdy nie zamierzałam spisywać tej relacji, ponadto obawiam się, że w mojej pamięci wiele rzeczy różni się od tego, czego naprawdę doświadczyłam.
To chyba wada wszystkich sprawozdań. Nie piszę dlatego, że znajduję radość w pisaniu; w sytuacji, w jakiej się znalazłam, muszę pisać, żeby nie postradać zmysłów. Nie ma tutaj nikogo, kto myślałby za mnie albo się o mnie zatroszczył. Jestem zupełnie sama. Usiłuję przetrwać długie, ciemne zimowe miesiące. Nie liczę na to, że ktoś kiedykolwiek odnajdzie moje zapiski. W obecnej chwili nie wiem nawet, czy chciałabym, by tak się stało. Może dowiem się, kiedy już ukończę moją relację.
Zadanie, którego się podjęłam, ma mnie uchronić przed strachem i wpatrywaniem się w zapadający zmierzch. Bo ja się boję. Z każdego zakamarka wypełza strach, a ja nie chcę czekać, aż mnie dosięgnie i obezwładni. Będę pisać, dopóki się nie ściemni, to nowe, niezwyczajne zajęcie ma zmęczyć, opróżnić, uśpić mój umysł. Nie boję się poranka, obawiam się jedynie długich, mrocznych popołudni. Nie wiem dokładnie, która jest godzina. Chyba około trzeciej po południu. Zgubiłam zegarek, choć wcześniej również na niewiele mi się przydawał. Mały, złoty zegarek na rękę, raczej droga zabawka, nigdy nie wskazywał prawidłowej godziny.
Mam długopis i trzy ołówki. Wkład w długopisie już niemal wysechł, ołówkiem pisać nie lubię. Litery nie odznaczają się wyraźnie na papierze. Delikatne, szare linie zacierają się na żółtawym tle. Lecz nie mam wyboru. Piszę na odwrocie starych kalendarzy lub na pożółkłym papierze firmowym. Papeteria należała do Hugona Rüttlingera, wielkiego zbieracza i hipochondryka.
Właściwie moją relację powinnam zacząć od niego, ponieważ gdyby nie jego maniakalne zbieractwo i hipochondria, dzisiaj nie siedziałabym tutaj, ba, może w ogóle nie byłoby mnie wśród żywych. Hugo był mężem mojej kuzynki Luise, dość zamożnym człowiekiem. Źródło jego bogactwa stanowiła fabryka kotłów. Były to wyjątkowe kotły, takie produkował wyłącznie Hugo. Niestety, chociaż wielokrotnie mi to wyjaśniano, nie pamiętam już, na czym polegała ich wyjątkowość. Zresztą nie ma to żadnego znaczenia. Hugo był w każdym razie tak zamożny, że musiał pozwolić sobie na coś szczególnego. Jego wybór padł na polowanie. Równie dobrze mógł kupić sobie konie wyścigowe albo jacht. Hugo jednak bał się koni, a kiedy tylko wchodził na pokład statku, od razu zbierało mu się na mdłości.
Polowaniu również oddawał się jedynie dla prestiżu. Był kiepskim strzelcem, a ponadto czuł się nieswojo, zabijając bezbronne sarny. Zapraszał swoich partnerów handlowych, a ci wraz z Luise i myśliwym dokonywali odstrzału wyznaczonej zwierzyny, gdy tymczasem Hugo z rękami złożonymi na brzuchu rozsiadał się w fotelu przed domkiem myśliwskim i drzemał na słońcu. Był tak zabiegany i przemęczony, że gdy tylko opadał na fotel, od razu zasypiał – olbrzymi, gruby mężczyzna, dręczony ponurymi obawami i przytłoczony ze wszystkich stron.
Darzyłam go sympatią i podobnie jak on kochałam las i lubiłam przyjeżdżać na kilka spokojnych dni do domku myśliwskiego. Nie przeszkadzało mu, że znajdowałam się gdzieś w pobliżu, kiedy on drzemał w fotelu. Chodziłam na krótkie spacery i po krzątaninie miejskiego życia rozkoszowałam się ciszą.
Luise była zapaloną łowczynią. Krzepka, rudowłosa kobieta, która flirtowała z każdym napotkanym mężczyzną. Prace domowe napawały ją wstrętem, odpowiadało więc jej, że przy okazji zajmuję się trochę Hugonem. Robiłam mu kakao albo przyrządzałam niezliczone mikstury. Hugo chorobliwie przejmował się swoim zdrowiem, czego wówczas nie do końca potrafiłam zrozumieć, przecież jego całe życie przypominało nieustanną pogoń, a jedyną przyjemność stanowiła drzemka na słońcu. Wciąż biadolił i, pomijając zręczność w interesach (którą musiałam uznać za oczywistą), był strachliwy niczym małe dziecko. Uwielbiał dokładność i porządek, zawsze podróżował z dwiema szczoteczkami do zębów. Każdy przedmiot codziennego użytku posiadał w dwóch egzemplarzach; odnosiło się wrażenie, że zapewnia mu to poczucie bezpieczeństwa. Co do reszty miał porządne wykształcenie, był taktowny i słabo grał w karty.
Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek rozmawiała z nim na jakiś poważniejszy temat. Niekiedy podejmował niewielkie próby nawiązania takiej rozmowy, lecz zawsze odstępował szybko od swojego zamiaru, być może z powodu własnej nieśmiałości, a może po prostu wydawało mu się to zbyt męczące. Mnie samej było to na rękę, w odwrotnej sytuacji oboje odczuwalibyśmy zakłopotanie. Wówczas bezustannie mówiło się o wojnie atomowej i jej skutkach, co skłoniło Hugona do zgromadzenia w domku myśliwskim niewielkich zapasów żywności i innych artykułów. Luise nie dostrzegała sensu w mężowskich działaniach, złościła się i martwiła, że wieść się rozniesie i zwabi włamywaczy. Pewnie miała rację, lecz w takich sprawach Hugo stawiał upór, którego nie sposób było złamać. Miewał bóle serca i skurcze w żołądku, do czasu, gdy Luise dawała za wygraną. W gruncie rzeczy i tak nie przywiązywała do całej sprawy większej wagi.
Trzydziestego kwietnia Rüttlingerowie zaprosili mnie do swojego domku myśliwskiego. Owdowiałam dwa lata wcześniej, obie córki były już prawie dorosłe, mogłam więc dowolnie dysponować swoim czasem. Prawdę mówiąc, robiłam niewielki użytek z mojej wolności. Zawsze prowadziłam niezbyt ruchliwy tryb życia, najlepiej czułam się w domu. Jedynie zaproszenia od Luise odrzucałam rzadko. Uwielbiałam domek myśliwski i las, z chęcią godziłam się nawet na trzygodzinną podróż samochodem. Tamtego trzydziestego kwietnia również przyjęłam zaproszenie. Pojechaliśmy na trzy dni, oprócz mnie nie zaproszono żadnego innego gościa.
Domek myśliwski, wciąż jeszcze w dobrym stanie, to właściwie jednopiętrowa, drewniana willa, zbudowana z masywnych pni. Na parterze mieści się wielka kuchnia w stylu wiejskich izb, służąca jednocześnie jako pomieszczenie mieszkalne, obok natomiast znajdują się sypialnia i mała spiżarnia. Na pierwszym piętrze, otoczonym drewnianą werandą, położone są trzy mniejsze pokoje dla gości. W jednym z nich, tym najmniejszym, mieszkałam wówczas ja. W odległości około pięćdziesięciu kroków, na zboczu opadającym w kierunku strumienia, stoi niewielki dom z bali przeznaczony dla myśliwego, a tak naprawdę chata składająca się z jednego pomieszczenia, obok zaś, tuż przy drodze, znajduje się garaż z desek, który kazał wybudować Hugo.
Jechaliśmy zatem trzy godziny samochodem, a potem zatrzymaliśmy się we wsi, by odebrać psa od myśliwego. Posokowiec bawarski o imieniu Luchs należał do Hugona, lecz wychował się u myśliwego i został przez niego wytresowany. Dziwnym trafem myśliwemu udało się nauczyć psa, by traktował Hugona jak swojego pana. Za to zwierzę w ogóle nie zwracało uwagi na Luise, nie słuchało mojej kuzynki i schodziło jej z drogi. Mnie Luchs traktował z przyjacielską obojętnością, przy tym lubił przebywać w moim towarzystwie. Piękny pies o ciemnej, czerwonobrunatnej sierści wspaniale sprawdzał się na polowaniach. Zamieniliśmy parę słów z myśliwym i uzgodniliśmy, że następnego wieczoru podejdą wraz z Luise zwierzynę. Kuzynka chciała odstrzelić sarniaka; okres ochronny kończył się akurat pierwszego maja. Rozmowa, jak to na wsi, zaczęła się przeciągać. Luise nigdy nie umiała tego zrozumieć, lecz nawet i ona powstrzymała zniecierpliwienie, nie chcąc drażnić myśliwego, który był jej przecież potrzebny.
Do domku myśliwskiego dotarliśmy dopiero około trzeciej. Hugo natychmiast zabrał się do wyładowywania nowych zapasów z bagażnika samochodu i przenoszenia ich do spiżarni obok kuchni. Zaparzyłam kawę na kuchence spirytusowej. Po podwieczorku – Hugo właśnie zamierzał uciąć sobie drzemkę – Luise zaproponowała mu, by wybrał się z nią raz jeszcze do wsi. Była to, oczywiście, złośliwość w czystej postaci. W każdym razie sprytnie podeszła męża, twierdząc, że ruch jest niezbędny dla jego zdrowia. Około wpół do piątej udało jej się go w końcu namówić. Triumfując, opuściła wraz z nim domek. Wiedziałam, że wylądują w gospodzie. Luise uwielbiała spędzać czas w towarzystwie drwali i wiejskich chłopaków i nigdy nie przyszło jej na myśl, że te przebiegłe typy mogą się z niej po kryjomu naśmiewać.
Sprzątnęłam naczynia ze stołu i powiesiłam ubrania w szafie. Kiedy skończyłam, usiadłam na ławce w słońcu. Był piękny, ciepły dzień, według prognozy taka pogoda miała się utrzymać. Słońce rzucało ukośne promienie ponad świerkami, wkrótce zaczęło chylić się ku zachodowi. Domek myśliwski stał w kotlince na końcu wąwozu u stóp stromo wznoszących się gór.
Gdy tak siedziałam, czując na twarzy ostatnie ciepłe promienie, dostrzegłam wracającego Luchsa. Widocznie nie słuchał się Luise, ta więc za karę odesłała go z powrotem do domu. Widziałam po nim, że został skarcony. Pies podszedł do mnie, popatrzył zmartwionym wzrokiem i położył mi głowę na kolanach. Siedzieliśmy tak przez chwilę. Głaskałam Luchsa i wypowiadałam słowa pociechy, wiedziałam przecież, że kuzynka nie traktuje psa dobrze. Gdy słońce zaszło za świerkami, ochłodziło się, a na polanę padły niebieskawe cienie. Wróciłam z Luchsem do domu, rozpaliłam pod wielką kuchnią i zabrałam się za gotowanie potrawy z ryżu i mięsa. Oczywiście wcale nie musiałam tego robić, lecz sama byłam głodna, poza tym wiedziałam, że Hugo lubi zjeść porządną kolację na ciepło.
O siódmej moi gospodarze wciąż jeszcze nie wrócili. Zresztą wydawało się to raczej niemożliwe, nie spodziewałam się ich przed wpół do dziewiątej. Nakarmiłam psa, zjadłam swoją porcję ryżu z mięsem, a potem przy lampie naftowej czytałam gazety, które przywiózł ze sobą Hugo. W cieple i ciszy ogarnęła mnie senność. Luchs zaszył się we wnęce pieca, gdzie posapywał cicho i z zadowoleniem. O dziewiątej postanowiłam pójść do łóżka. Zamknęłam drzwi i zabrałam klucze ze sobą do pokoju. Byłam tak zmęczona, że mimo zimnej, wilgotnej pikowanej kołdry od razu zasnęłam.
Obudziło mnie słońce, które świeciło mi prosto w twarz. Natychmiast pomyślałam o poprzednim wieczorze. Mieliśmy tylko jeden klucz do domku, drugi znajdował się u myśliwego, Luise i Hugo musieliby mnie więc obudzić, gdyby wrócili. W szlafroku zbiegłam na dół po schodach i otworzyłam drzwi wejściowe. Luchs powitał mnie zniecierpliwionym skomleniem i czmychnął tuż obok mnie na zewnątrz. Poszłam do sypialni, choć dobrze wiedziałam, że nikogo tam nie znajdę, w oknie znajdowały się przecież kraty, zresztą Hugo nie zdołałby się przecisnąć nawet przez niezakratowane okno. Łóżka, rzecz jasna, stały nietknięte.
Była ósma. Musieli zostać w wiosce. Bardzo mnie to zdziwiło. Hugo nie cierpiał krótkich łóżek w gospodach, poza tym nigdy nie postąpiłby tak bezdusznie i nie zostawiłby mnie nocą samej w domku. Nie potrafiłam wyjaśnić sobie tego, co mogło się stać. Wróciłam na górę do swojego pokoju i ubrałam się. Było jeszcze bardzo chłodno, na czarnym mercedesie Hugona połyskiwała rosa. Zaparzyłam herbatę, by odrobinę się rozgrzać, a potem wraz z Luchsem wyruszyłam w stronę wioski.
Ledwie zauważałam zimno i wilgoć panujące w wąwozie, ponieważ cały czas zastanawiałam się, co też mogło stać się z Rüttlingerami. Może Hugo dostał ataku serca. Tak to już bywa z hipochondrykami, że przestajemy brać ich na poważnie. Przyspieszyłam kroku i puściłam Luchsa przodem. Ruszył przed siebie, radośnie poszczekując. Nie pomyślałam, żeby włożyć górskie buty, podążałam więc za nim, potykając się niezdarnie na ostrych kamieniach. Kiedy wreszcie dotarłam do wyjścia z wąwozu, usłyszałam dojmujące skomlenie przerażonego Luchsa. Obeszłam stos polan, który zasłaniał mi widok, i ujrzałam psa. Siedział i wył. Z pyska kapała mu czerwona ślina. Pochyliłam się nad nim i pogłaskałam go. Drżąc i skowycząc, przylgnął do mnie. Pewnie ugryzł się w język albo ułamał sobie ząb. Gdy próbowałam go zachęcić, by poszedł ze mną dalej, podkulił ogon, zaszedł mi drogę i odpychał mnie swoim ciałem.
Nie widziałam niczego, co mogłoby go tak przestraszyć.
W tym miejscu droga wyłaniała się z wąwozu i, o ile mogłam dostrzec, w porannym słońcu wydawała się opustoszała i spokojna. Z niechęcią odsunęłam psa na bok i poszłam dalej sama. Całe szczęście, że zatrzymywana przez Luchsa zwolniłam trochę, bo po kilku krokach uderzyłam czołem w coś tak mocno, że zatoczyłam się do tyłu. Luchs natychmiast zaczął skomleć i przywarł do moich nóg. Osłupiała wyciągnęłam przed siebie rękę i dotknęłam czegoś gładkiego i chłodnego: coś gładkiego i chłodnego stawiało opór w miejscu, w którym nie powinno znajdować się nic poza powietrzem. Podjęłam jeszcze jedną nieśmiałą próbę i znów moja dłoń spoczęła jakby na okiennej szybie. Potem usłyszałam głośnie walenie, rozejrzałam się więc wokół, lecz w końcu pojęłam, że to bicie własnego serca dudni mi w uszach. Nim zrozumiałam, serce już czuło strach.
Przysiadłam na pniu drzewa na skraju drogi, chcąc się zastanowić. Nic z tego nie wyszło. Jakby naraz opuściły mnie wszystkie myśli. Luchs przysunął się do mnie, krwawa ślina kapała mu z pyska na mój płaszcz. Głaskałam psa, dopóki się nie uspokoił. A potem oboje spojrzeliśmy na drogę po drugiej stronie. Cicha mieniła się w porannym świetle. Wstawałam jeszcze trzykrotnie, za każdym razem przekonując się, że tutaj, trzy metry przede mną, znajduje się coś niewidzialnego, gładkiego, zimnego, coś, co nie pozwala mi iść dalej. Pomyślałam, że to złudzenie, choć – rzecz jasna – o niczym takim nie mogło być mowy. Już prędzej pogodziłabym się z lekkim obłędem niż tą straszną, niewidzialną rzeczą. Ale przecież obok stał Luchs z krwawiącym pyskiem, a na czole miałam guza, który zaczynał boleć.
Nie wiem, jak długo siedziałam na pniu, lecz przypominam sobie, że moje myśli wciąż krążyły wokół zupełnie nieistotnych spraw, jakby za nic nie chciały poddać się niepojętemu doświadczeniu.
Słońce stało teraz wyżej i ogrzewało moje plecy. Luchs tak długo się oblizywał, aż w końcu przestał krwawić. Chyba nie zranił się poważnie. Zrozumiałam, że muszę coś zrobić. Kazałam Luchsowi zostać. Z wyciągniętymi rękoma zbliżyłam się ostrożnie do niewidzialnej przeszkody i posuwałam się wzdłuż niej po omacku, aż w końcu natrafiłam na ostatnią skałę w wąwozie. Dalej nie mogłam już iść. Po drugiej stronie drogi doszłam do strumienia, i dopiero wtedy zauważyłam, że strumień nieco się spiętrza i występuje z brzegów. Nie znajdowało się w nim zresztą zbyt wiele wody. Cały kwiecień był suchy, czas roztopów też już minął. Po drugiej stronie ściany – nabrałam zwyczaju nazywać tę rzecz ścianą, skoro w końcu już tutaj była, musiałam dać jej jakąś nazwę – po drugiej stronie zatem koryto strumienia na niewielkim odcinku niemal zupełnie wyschło, a dalej woda płynęła cienką strużką. Najwidoczniej wydrążyła sobie drogę przez przepuszczalną wapienną skałę. Ściana więc nie mogła sięgać daleko w głąb ziemi. Poczułam chwilową ulgę. Nie chciałam przekraczać spiętrzonego strumienia. Błędem byłoby raczej założenie, że ściana nagle się skończy, gdyż inaczej Hugo i Luise z łatwością by wrócili.
Nagle zrozumiałam to, co przez cały ten czas podświadomie mnie dręczyło: droga była zupełnie pusta. Przecież ktoś już dawno podniósłby alarm. W normalnej sytuacji mieszkańcy wsi zgromadziliby się zaciekawieni przed ścianą. Nawet jeśli nikt wcześniej by jej nie odkrył, to przecież Hugo i Luise musieli natknąć się na przeszkodę. Fakt, że wokół nie dało się wypatrzeć żywej duszy, wydawał mi się jeszcze bardziej zagadkowy niż sama ściana.
Mimo że stałam w pełnym słońcu, poczułam dreszcze. Pierwsza mała zagroda, właściwie chałupa, leżała tuż za następnym zakrętem. Gdybym przeszła przez strumień i poszła przez górską łąkę kawałeczek pod górę, na pewno mogłabym ją zobaczyć.
Wróciłam do Luchsa i przemawiałam do niego uspokajającym tonem. Zachowywał się całkiem rozsądnie, to ja dużo bardziej potrzebowałam słów pociechy. Obecność psa dodawała mi otuchy. Zdjęłam buty i pończochy i przeszłam w bród przez strumień. Po drugiej stronie ściana ciągnęła się u stóp górskiej łąki. Wreszcie moim oczom ukazała się chałupa. Stała w ciszy, oświetlona promieniami słońca; spokojny, znajomy obraz. Przy studni ujrzałam mężczyznę – stuloną prawą dłoń trzymał pomiędzy strugą wody a ustami. Schludny, starszy człowiek. Opuszczone szelki dyndały mu wokół nóg, przypominając węże. Mężczyzna podwinął rękawy koszuli. Nie mógł jednak podnieść dłoni do twarzy. W ogóle się nie ruszał. Zamknęłam oczy i odczekałam chwilę, a potem znów spojrzałam. Schludny staruszek wciąż stał bez ruchu. Teraz dostrzegłam również, że kolana i lewą dłoń oparł na krawędzi kamiennego koryta, może właśnie dzięki temu się nie przewrócił. Tuż koło domu znajdował się ogródek, w którym obok piwonii i serduszek rosły zioła kuchenne. Rósł tam także mizerny, zmierzwiony krzak bzu, który zdążył już przekwitnąć. Kwiecień tego roku, nawet tutaj w górach, przypominał niemal lato. W mieście przekwitły już nawet piwonie. Z komina chałupy nie unosił się dym.
Uderzyłam pięścią w ścianę. Trochę zabolało, lecz nic się nie stało. W tym samym momencie odeszła mi ochota, by rozbić ścianę, która oddzielała mnie od tego, co niepojęte, a co przytrafiło się staruszkowi przy studni. Bardzo ostrożnie wróciłam przez strumień do Luchsa. Pies coś obwąchiwał, odnosiło się wrażenie, że zapomniał o swoim strachu. Na ziemi leżał martwy kowalik. Jego główka była roztrzaskana, a pierś poplamiona krwią. W ten promienny majowy poranek jako pierwszy spośród wielu małych ptaków zakończył w nędzny sposób swój żywot. Z jakiegoś powodu nigdy nie będę mogła o nim zapomnieć. Gdy wpatrywałam się w kowalika, moją uwagę zwrócił w końcu żałosny ptasi krzyk. Musiałam słyszeć go już od dawna, lecz dopiero teraz to sobie uświadomiłam. Postanowiłam wrócić do domku myśliwskiego, zapragnęłam nagle uciec z tego miejsca, z dala od pełnego skargi krzyku i maleńkich zakrwawionych zwłok. Luchs znów zrobił się niespokojny, skamląc, przycisnął się do mnie. W drodze powrotnej wciąż trzymał się blisko mojego boku, a ja próbowałam go uspokoić. Nie pamiętam już swoich słów, chciałam jedynie zmącić ciszę panującą w mrocznym, wilgotnym wąwozie. Przez bukowe liście sączyło się do parowu zielonkawe światło, a po mojej lewej ręce po nagich skałach spływały szemrzące, maleńkie strumyki.
Znaleźliśmy się w niełatwej sytuacji, Luchs i ja, choć wtedy nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy z tego, jak trudne okaże się nasze położenie. Nie byliśmy jednak całkiem zgubieni, bo mieliśmy siebie.
Domek myśliwski stał skąpany w jasnym blasku słońca. Rosa na mercedesie wyschła, dach połyskiwał niemal czerwonawą czernią. Kilka motyli fruwało nad polaną, w cieple świerkowe igły zaczęły wydzielać słodką woń. Usiadłam na ławce przed domem, naraz wszystko, co widziałam w wąwozie, wydało mi się kompletnie nierealne. To po prostu nie mogło być prawdą, podobne rzeczy się nie zdarzały, a jeśli już miały miejsce, to z pewnością nie w małej wiosce w górach, nie w Austrii, nie w Europie. Zdaję sobie sprawę, jak niedorzeczna była owa myśl, lecz nie chcę jej zatajać, ponieważ tak właśnie sądziłam. Siedziałam w ciszy, w słońcu, przypatrywałam się motylom i chyba przez jakiś czas naprawdę o niczym nie myślałam. Luchs, napiwszy się wody ze studni, wskoczył na ławkę i położył głowę na moich kolanach. Ucieszyłam się z tego dowodu sympatii, lecz potem przyszło mi do głowy, że biedna psina nie miała przecież innego wyboru.
Po godzinie weszłam do domku, odgrzałam resztę ryżu z mięsem dla Luchsa i dla siebie, a potem zaparzyłam kawę, by nieco otrzeźwić umysł. Wypaliłam trzy papierosy. Ostatnie, jakie miałam. Hugo, nałogowy palacz, przez pomyłkę zabrał do wioski cztery paczki w kieszeni płaszcza. Nie zdążył zgromadzić w domku myśliwskim zapasu papierosów na kolejny powojenny czas. Po wypaleniu trzech papierosów nie mogłam już dłużej wysiedzieć w domu, wróciłam więc z Luchsem do wąwozu. Pies podążał za mną bez entuzjazmu, depcząc mi po piętach. Biegłam prawie przez całą drogę, stanęłam bez tchu, dopiero kiedy ukazał się stos polan. Powoli ruszyłam dalej z wyciągniętymi rękami, aż wreszcie dotknęłam zimnej ściany. I chociaż właściwie nie powinnam była spodziewać się niczego innego, przeżyłam jeszcze większy szok niż za pierwszym razem.
Strumień nadal był spiętrzony, lecz strużka po drugiej stronie zrobiła się nieco szersza. Zdjęłam buty, zamierzając przejść przez wodę. Luchs tym razem poszedł za mną – niechętnie i z ociąganiem. Pies nie bał się wody, jednak lodowaty strumień sięgał mu po sam brzuch. Przeszkadzało mi, że nie widzę ściany, nałamałam więc pełne naręcze leszczynowych gałęzi i zaczęłam wtykać je w ziemię tuż przy przeszkodzie. Czynność ta wydała mi się jak najbardziej oczywista, praca całkowicie mnie pochłonęła, nie musiałam więc myśleć. Wtykałam gałęzie sumiennie. Droga wznosiła się lekko, znów doszłam do miejsca, z którego dało się dostrzec małą zagrodę.
Stary człowiek wciąż stał przy studni, podnosząc do ust dłoń złożoną w garść. Z tego miejsca rozciągał się widok na niewielki fragment doliny. Zalewało ją światło słoneczne, powietrze mieniło się złotą zielenią, drgało przejrzyście na skraju lasu. Teraz Luchs również zobaczył mężczyznę. Pies usiadł, wyciągnął w górę wyprostowaną szyję, a z jego piersi dobył się przeciągły, przeraźliwy skowyt. On również zrozumiał, że to coś przy studni nie było żywym człowiekiem.
Wycie Luchsa targnęło mną, zmuszało, bym i ja zawyła. Szarpało, jakby miało rozerwać mnie na strzępy. Złapałam psa za obrożę i pociągnęłam za sobą. Luchs umilkł i, trzęsąc się, ruszył dalej. Powoli przesuwałam się po omacku wzdłuż ściany i wtykałam kolejne gałęzie w ziemię.
Gdy oglądałam się za siebie, widziałam nową granicę biegnącą aż do strumienia. Wyglądało to tak, jakby dzieci bawiły się tu w jakąś pogodną, niewinną, wiosenną zabawę. Drzewa owocowe po drugiej stronie ściany zdążyły przekwitnąć. Pokrywały je lśniące, jasnozielone liście. Sama ściana zaczynała się teraz lekko wznosić, biegnąc aż do grupy modrzewi stojących pośrodku górskiej łąki. Z tego miejsca rozciągał się widok na dwie kolejne chałupy i kawałek doliny. Złościłam się, że nie zabrałam lornetki Hugona. Nie dostrzegłam w każdym razie żadnego człowieka, w ogóle żadnej żywej istoty. Z domów nie unosił się dym. Po namyśle doszłam do wniosku, że nieszczęście musiało wydarzyć się pod wieczór i zaskoczyć Rüttlingerów jeszcze w wiosce albo w drodze powrotnej do domu.
Skoro mężczyzna przy studni był martwy, a co do tego nie miałam już najmniejszych wątpliwości, pozostali ludzie w dolinie pewnie również umarli, zresztą nie tylko oni, umarło wszystko, co żyło. Przy życiu pozostała jedynie trawa na łąkach, trawa oraz drzewa – młode listki pyszniły się, połyskując w słońcu.
Stałam, przyciskając dłonie do chłodnej powierzchni, wzrok utkwiłam po drugiej stronie. Nagle nie chciałam już widzieć niczego więcej. Zawołałam Luchsa, który zaczął kopać pod modrzewiami, i zawróciłam, wciąż posuwając się wzdłuż małej, dziecinnej granicy. Po przekroczeniu strumienia oznaczyłam drogę wiodącą do skały, a potem poszłam powoli do domku myśliwskiego. Kiedy wyszliśmy na polanę z zielonego, chłodnego cienia wąwozu, poraziło nas słońce. Luchs wydawał się wyczerpany wyprawą, pobiegł do domu i zaszył się we wnęce pieca. Parę razy sapnął, zaskomlał, a potem, jak zawsze, gdy czuł się bezradny, natychmiast zasnął. Zazdrościłam mu tej umiejętności. Teraz gdy spał, brakowało mi lekkiego zamętu, który stale wokół siebie roztaczał. Tak czy owak, lepiej było siedzieć w domu ze śpiącym psem niż zostać w zupełnej samotności.
Hugo, choć sam nie pił, zgromadził niewielki zapas koniaku, dżinu i whisky dla gości przyjeżdżających na polowania. Nalałam sobie szklaneczkę whisky i usiadłam przy wielkim dębowym stole. Nie miałam zamiaru się upijać, szukałam jedynie rozpaczliwie jakiegoś lekarstwa, które pomogłoby mi pozbyć się tępego odrętwienia. Przyszło mi do głowy, że myślałam o whisky jak o mojej whisky, przestałam zatem wierzyć w powrót prawowitego właściciela. Trochę mnie to zszokowało. Po trzecim łyku z obrzydzeniem odsunęłam szklankę. Trunek smakował jak namoczona w lizolu słoma. Nie było potrzeby, by rozjaśniać cokolwiek w mojej głowie.
Przekonałam się przecież, że przez noc spadła z nieba albo wyrosła z ziemi niewidzialna ściana. W sytuacji, w jakiej się znalazłam, nie potrafiłam znaleźć żadnego rozsądnego wyjaśnienia. Nie czułam się ani zmartwiona, ani zrozpaczona, nie było najmniejszego sensu doprowadzać się do takiego stanu na siłę. Miałam wystarczająco dużo lat, by wiedzieć, że i tak nie zostanie mi to oszczędzone. Najważniejsze pytanie brzmiało teraz, czy nieszczęście dotknęło tylko dolinę, czy cały kraj.
Postanowiłam przyjąć tę pierwszą możliwość, ponieważ wówczas mogłam żywić nadzieję, że w ciągu kilku dni ktoś wybawi mnie z mojego leśnego więzienia. Dzisiaj zdaje mi się, że w głębi duszy już wtedy nie wierzyłam w taką możliwość. Pewna jednak nie jestem. W każdym razie miałam na tyle rozsądku, by nie porzucać od razu nadziei. Po jakimś czasie zauważyłam, że bolą mnie stopy. Zdjęłam buty i pończochy i zobaczyłam, że od chodzenia zrobiły mi się pęcherze na piętach. Ból przyjęłam z zadowoleniem, pozwalał mi bowiem oderwać się od jałowych rozmyślań. Wymoczyłam stopy, pięty posmarowałam maścią i zakleiłam plastrem, a potem postanowiłam urządzić się w domku myśliwskim w najdogodniejszy dla siebie sposób. Najpierw przesunęłam łóżko Luise z sypialni do kuchni i postawiłam je pod ścianą. Stąd miałam widok na całe pomieszczenie, drzwi i okna. Obok łóżka rozłożyłam owczą skórę, żywiąc po cichu nadzieję, że Luchs wybierze ją na swoje legowisko. Tak się jednak nie stało, pies spał, jak do tej pory, we wnęce pieca. Z pokoju przyniosłam również stolik nocny. Szafę na ubrania przesunęłam do kuchni dopiero jakiś czas potem. Zamknęłam okiennice w sypialni, a następnie przekręciłam klucz w drzwiach. Pozamykałam też pokoje na górze, a klucze zawiesiłam na gwoździu obok kuchenki. Nie wiem, po co to w ogóle robiłam, działałam raczej na zasadzie instynktu. Musiałam mieć wszystko w zasięgu wzroku, chciałam też zabezpieczyć się przed napaścią. Naładowaną kniejówkę Hugona zawiesiłam przy łóżku, a na szafce nocnej położyłam latarkę. Zdawałam sobie sprawę, że wszystkie moje działania wymierzone były przeciwko innym osobom. Wydało mi się to śmieszne. Lecz ponieważ do tej pory każde znane niebezpieczeństwo zagrażało ze strony człowieka, nie mogłam się tak od razu przestawić. Jedynym wrogiem, jakiego poznałam w dotychczasowym życiu, był człowiek. Nakręciłam zegarek na rękę i budzik turystyczny, a następnie przyniosłam do kuchni drewno, którego pocięty i porąbany stos leżał pod werandą. Ułożyłam polana obok pieca.
Tymczasem zapadł wieczór, chłodny powiew z gór wciskał się do wnętrza domku. Słońce wciąż oświetlało polanę, lecz wszystkie barwy powoli wyostrzały się i stawały zimniejsze. W lesie stukał dzięcioł. Cieszyłam się, że słyszę ptaka oraz szemrzącą źródlaną wodę, która spływała do drewnianego koryta szerokim na grubość ramienia strumieniem. Zarzuciłam płaszcz na ramiona i usiadłam na ławce przed domem. Stąd miałam widok na drogę wiodącą do wąwozu, chatę myśliwego, garaż i ciemne świerki w oddali. Niekiedy wydawało mi się, że słyszę odgłos kroków dobiegający z wąwozu, lecz za każdym razem okazywało się to, rzecz jasna, złudzeniem. Przez chwilę, zupełnie bezmyślnie, przypatrywałam się olbrzymim mrówkom leśnym, które mijały mnie w niewielkiej, pospiesznej procesji.
Dzięcioł przestał stukać. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze, światło przybrało niebieskawy, zimny odcień. Skrawek nieba nad moją głową zabarwił się różową czerwienią. Za świerkami zaszło słońce. Prognoza pogody sprawdziła się. Zaraz gdy o tym pomyślałam, przypomniałam sobie o radiu w samochodzie. Szyba była do połowy opuszczona. Nacisnęłam mały, czarny guzik. Po chwili rozległ się delikatny, głuchy szum. Poprzedniego dnia Luise, ku mojej irytacji, puszczała podczas jazdy taneczne kawałki. Teraz padłabym z radości, gdybym usłyszała choć odrobinę muzyki. Nie przestawałam kręcić guzikami, lecz nic się nie zmieniało, wciąż dało się uchwycić jedynie dalekie, nikłe szumy, które pewnie wydobywały się jedynie z mechanizmu ukrytego w małym pudełku. Już wówczas powinnam była pojąć. Jednak nie chciałam. Wolałam wmawiać sobie, że radio przez noc się popsuło. Wciąż próbowałam, lecz z pudełka nie dobiegało nic poza owymi szumami.
W końcu poddałam się i usiadłam z powrotem na ławce. Luchs wyszedł z domu i położył mi głowę na kolanach. Czekał na słowa otuchy. Przemawiałam do niego, a on słuchał uważnie i, skamląc, tulił się do mnie. Potem polizał moją rękę i nieśmiało uderzył ogonem o ziemię. Oboje czuliśmy strach i próbowaliśmy dodać sobie nawzajem odwagi. Mój głos brzmiał obco i nierzeczywiście, zniżyłam go do szeptu, tak że w końcu nie dało się go odróżnić od szmerów dochodzących ze studni. Studnia zresztą miała przestraszyć mnie jeszcze nie raz.

 
Wesprzyj nas