„Mgła” Anny Brzezińskiej to opowieść o narastającym poczuciu zagrożenia, nieuchronnym upadku i siłach prowadzących do destrukcji. Choć akcja powieści osadzona jest w renesansowych Włoszech, jej przesłanie okazuje się zaskakująco aktualne.


Anna Brzezińska umiejscowiła akcję swojej najnowszej powieści w wyimaginowanym mieście, w czasach włoskiego renesansu. Ma ono typowe cechy ówczesnych zespołów miejskich Italii. Jego społeczność składa się ze zwyczajnych ludzi – bogatych mieszczan, kupców, rzemieślników i biedoty, kleru sprawującego rząd dusz i dworu kasztelana, świeckiego władcy dbającego głównie o pobór podatków. Uliczne kramy drobnych kupców, bogate w drogie towary sklepy zamożniejszych handlowców, liczne warsztaty rzemiosł wszelakich, tętniące życiem mistrzów i czeladników, kościoły, zamtuzy i karczmy, niebezpieczne zaułki, nieodzowny kat i szubienica na rynku są podstawą życia społecznego, zapewniając mieszkańcom chleb i igrzyska.

Jednak za pozorami zwykłego życia kryje się choroba, na którą nie ma lekarstwa, tocząca miasto od wewnątrz. To miasto, które nie dopuszcza myśli, że nieuchronnie czeka je zagłada, mimo narastającego poczucia zagrożenia, pogłosek o zbliżających się, siejących mord i zniszczenie, wojskach cesarza i popleczników wygnanego niegdyś z miasta rodu Bianchich, pragnącego przywrócić swoje panowanie oraz fermentu w ubogich dzielnicach, gdzie narasta bunt pozbawionych perspektyw życiowych czeladników i służących. W mieście króluje gniew, ksenofobia, fanatyzm, chciwość i pycha, egoizm i strach. Panoszy się moralna zgnilizna – począwszy od klientów karczm i ulicznych rzezimieszków, poprzez rzemieślników, czeladników i kupców, na dostojnikach kościelnych i dworze kasztelana kończąc. Niesprawiedliwy system cechowy, uniemożliwiający karierę zawodową dużej grupie uczniów i czeladników, a także łatwość, z jaką członkowie najniższych warstw społecznych mogli być nękani przez system prawny i skazywani na szubienicę za byle przewinienie, stał się zalążkiem rewolty i buntu wobec dotychczasowych zasad, początkiem zagłady miasta. I nie trzeba było żołdaków cesarskich, by miasto upadło, pogrążając się w samozagładzie, rękami swoich mieszkańców. Oto nadszedł szał okrutnej zemsty i wymierzania sprawiedliwości na własną rękę, za lata upokorzeń i wyzysku, amok rabunku i niszczenia, spalenia do gołej ziemi miasta obwinianego za przeszłe krzywdy.

to nie jest książka dla każdego, wymaga cierpliwości i namysłu

Brzydotę upadającego miasta znakomicie oddaje język powieści, sugestywnie opisujący zło, brud, smród i degrengoladę moralną, walki z wrogiem i bratobójcze zamieszki, rzezie i kaźnie skazańców. Uliczny harmider, karczemne awantury, kościelne dzwony, zgiełk rebelii, przedstawione obrazowo i realistycznie, pobudzają emocje czytelnika, pozwalają wczuć się głębiej w wydarzenia. Anna Brzezińska prowadzi narrację w sposób specyficzny, przywołujący na myśl opowieści snute przez wędrownych opowiadaczy w karczmach i zajazdach. Długie, wielopoziomowe zdania, o specyficznym rytmie, pełne dygresji i splątanych wątków, wymagają skupienia i namysłu, by podążyć tropem myśli narratora. Brzezińska sięga po słownictwo rzadko używane, kojarzące się z epoką, zwielokrotniając w ten sposób efekt zanurzenia się czytelnika w opisywane czasy.

To nie jest książka dla każdego, wymaga cierpliwości i namysłu, by objąć całą opowiedzianą przez Brzezińską historię. Jednocześnie „Mgła” to kolejny przykład, że wydarzenia z przeszłości, powracają na przestrzeni wieków w kolejnych mutacjach, albowiem działania ludzkie wciąż opierają się na tych samych podstawach: walka o swoje prawa, sprawiedliwość, zemsta, chciwość, fanatyzm czy też dążenie do autodestrukcji. Robert Wiśniewski

Anna Brzezińska, Mgła, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 21 lutego 2024
 
 

Anna Brzezińska
Mgła
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 21 lutego 2024
 
 

JEŚLI TYLKO pod­nie­sie­cie głowę, zo­ba­czy­cie go w za­ło­mie muru przy Du­omo, zu­peł­nie jakby sie­dział tam od sa­mego po­czątku, wro­śnięty w ścianę ka­te­dry od chwili, kiedy wszystko było jesz­cze prze­mie­szane i pie­niło się jak świeże mleko w skopku, za­nim po­wie­trze, woda, ogień i zie­mia skrze­pły w ser, z któ­rego wy­szli lu­dzie, de­mony i cała reszta, na­sze ja­łowe góry i żwi­rowe pola, od po­ko­leń skra­piane chłop­skim po­tem i w po­ło­wie le­żące odło­giem, na­wie­dzane przez bu­rze, za­le­wane wo­dami po­to­ków i sma­gane wi­chrami ze wszyst­kich pu­styń świata, rok po roku żło­bią­cymi mury Città di Sant’An­gelo i wy­ry­wa­ją­cymi z niego ka­mie­nie, tak samo jak dziecko wy­sku­buje nitki ze zno­szo­nego płasz­cza, pod­czas gdy we­wnątrz miej­skich mu­rów po­woli ki­śnie na­sze ży­cie. Pro­szę, przyj­rzyj­cie mu się do­kład­nie, oto Du­omo ra­zem z mar­mu­ro­wym na­grob­kiem Gu­erina di Bo­sco­ne­gro, który wy­ty­czył gra­nice na­szego mia­sta, z cy­sterną po­żół­kłą od wy­kwi­tów cu­dow­nej wody, ko­lum­nami kary i po­są­giem anioła, który w jed­nej ręce ma miecz, a w dru­giej wagę, da­lej są ka­mie­nice, osy­pu­jące się na bruk wa­pien­nym łu­pie­żem, warsz­taty, budy, przy­bu­dówki, sta­jenki, gno­jow­niki, łaź­nie, tar­go­wi­ska, la­tryny, obe­rże, za­ułki i furtki, które la­dacz­nice od­my­kają dla swo­ich ga­chów, a zło­czyńcy – w po­goni za łu­pem, i na­tu­ral­nie Draco też tu jest, sie­dzi w blen­dzie za przy­porą ze swoim ki­ku­tem wy­sta­wio­nym bez­wstyd­nie ku słońcu i z tą czarną suką, woła na nią Prin­ci­pessa, co jest oczy­wi­stą obe­lgą dla kasz­te­lana i jego próż­nej córki i przy­po­mina, że Gu­erino był księ­ciem i całe Bo­sco­ne­gro, aż po Monti delle Gra­ti­cole i Monte del Fag­gio, na­le­żało do niego, ale tu­tejsi pa­no­wie są wy­nio­śli i skłonni do zdrady, więc ni­gdy nie za­po­mnieli, że jego oj­ciec był zwy­czaj­nym ko­ło­dzie­jem i sam Gu­erino też za młodu wo­ził na jar­marki koła i pia­sty, więc kiedy je­den z przod­ków na­szego kasz­te­lana nie do­cze­kał się syna z pra­wo­wi­tego łoża, ogra­bili jego córkę z ziem oraz god­no­ści, zmu­sza­jąc ją, by po­ślu­biła zu­bo­ża­łego ry­ce­rza, który w tru­dzie i znoju za­ra­biał na swój chleb w wa­row­niach i gra­nicz­nych zam­kach, a po­noć trud­nił się rów­nież łu­pie­stwem na trak­cie, co nas zresztą nie na­peł­nia obrzy­dze­niem, gdyż po­rządne zło­dziej­stwo jest sztuką ra­czej wy­zwo­loną niźli me­cha­niczną, nie przy­gina ple­ców do ziemi ani nie wy­kręca pal­ców, tak czy ina­czej w za­le­d­wie kilka po­ko­leń po­tom­ko­wie Gu­erina z pa­nów znów stali się słu­gami i pa­mięć o tym po­ni­że­niu przy­pra­wia na­szego kasz­te­lana o wielką ża­łość, więc tym bar­dziej stara się żyć z pań­ska, a córka jest jesz­cze gor­sza od niego, mó­wią, że każ­dego ranka służki szy­kują dla niej ką­piel w mleku czter­dzie­stu ba­wo­lic, żeby po­zo­stała gładka i ró­żo­wiutka jak ostryga w sko­ru­pie je­dwab­nych sukni, tak, za­pewne wła­śnie się tru­dzą, mo­zol­nie kręcą ko­ło­wro­tem, cią­gną wia­dra i dźwi­gają mo­siężne ko­tły, pod­czas gdy świą­tynne dzwony wy­bi­jają jutrz­nię, więc nie­ba­wem także w po­śled­niej­szych do­mo­stwach za­spane dziewki za­czną mie­sić za­kwa­szone cia­sto i roz­gar­niać po­piół pod kuch­niami maj­strów, oby psich sy­nów sto­czyły czer­wie, Draco zaś na­dal śpi na ster­cie na­wozu, który stary Ge­rva­sio, zwany il Doppo, zwozi wóz­kiem z zam­ko­wej chlewni na wzgó­rzu, co jest wielce nie w smak pa­triar­sze, który po tym, jak ze­szłej zimy za­rwał się dach jego pa­łacu, re­zy­duje w po­ko­jach ka­pi­tuły i musi się przy­słu­chi­wać na­szym miej­skim ja­zgo­tom, więc le­dwo pierw­sze pro­mie­nie słońca spły­wają po ka­mien­nej sukni anioła po­środku placu, jego świą­to­bli­wość otwiera okno tuż nad wnęką Draca, a anioł, po­win­ni­ście o tym pa­mię­tać, ma twarz na­szego Gu­erina i za­prawdę czyż nie do­daje wam otu­chy, że tu­taj na­wet zwy­czajny ko­ło­dziej może stać się anio­łem? – choć wiedz­cie, że to aku­rat od dawna nie jest już prawdą, dzi­siejsi wy­rob­nicy na­wet po śmierci po­zo­stają nę­dza­rzami, mia­sto zwiera się wo­kół nich ni­czym tłocz­nia i po­zo­sta­wia lepką, bez­i­mienną mierzwę, pod­czas gdy bo­ga­cze są nie­po­ko­nani za ży­cia i po śmierci, wpi­jają się epi­ta­fiami w ka­mienne ciało Du­omo, z po­sadzki wy­pię­trzają na­grob­nymi pła­sko­rzeź­bami na ściany, but­nymi sen­ten­cjami peł­zną po fi­la­rach i służ­kach, kłę­bią się, do­prawdy, jak gar­gulce, gdyby mo­gli, wy­leź­liby aż na pi­na­kle, ale do­syć o tym, nie trwońmy czasu na nik­czemne drwiny, bo pa­triar­cha na­dal się drze i sroży w opa­rach świń­skich nie­czy­sto­ści, aż wstyd pada na na­sze ko­guty i ka­płony, więc gor­li­wie za­czy­nają mu wtó­ro­wać i bu­dzą nowy dzień oraz wszyst­kie jego ziem­skie sługi, a nasz pa­triar­cha też ma głos cienki jak ka­płon, choć jego mę­sko­ści za­prawdę nie spo­sób po­da­wać w wąt­pli­wość, o czym może za­świad­czyć Gianna spod Pę­ka­tego Wie­prza, ta, którą zo­wią la Botte, bo w rze­czy sa­mej roz­pu­chła się jak beczka, jak po­wia­dają, nie bez za­sługi jego świą­to­bli­wo­ści.

Draco klnie, ha­łasy wy­bi­jają go bo­wiem z pi­jac­kiej drzemki, a po­ranne słońce łechce w oczy, stary na­ciąga więc kap­tur ze świń­skiej skóry i mo­ści się na świe­żym, jesz­cze pa­ru­ją­cym gnoju, jego suka tym­cza­sem po­pi­skuje i łasi się przy wózku, póki il Doppo nie rzuci jej paru ochła­pów z kasz­te­lań­skiej kuchni, po­tem zwie­rzę szar­pie tę­że­jące flaki, a Draco pije z bu­kłaka i jest tak, jakby każdy łyk wy­trą­cał go stop­niowo z ka­mien­nego muru i bu­rzył nie­ru­chomą ta­flę mia­sta, bo Città di Sant’An­gelo wła­śnie otrząsa się z mroku, tur­ko­czą wózki, no­si­wody i tra­ga­rze ha­ła­śli­wie ofe­rują swoje usługi, prze­kup­nie otwie­rają z trza­skiem stra­gany, praczki od­bie­rają na po­dwór­kach brudną bie­li­znę, maj­ster po­pra­wia mo­dro wy­bar­wiony ku­brak, bo pas wpija mu się w kał­dun, pod­czas gdy jego mał­żonka dra­puje sznury ko­rali na ob­wi­słych pier­siach, a my w ką­cie izby cze­kamy na swoją ko­lej, swoją ko­lej do ja­dła, do ko­biet, do pie­rzy­nia­stych łó­żek, wy­szy­wa­nych ko­szul, cy­no­wych ta­le­rzy, kunsz­tow­nie rzeź­bio­nych skrzyń i za­pra­wio­nego ko­rze­niami wina, któ­rym maj­stro­wie mu­szą się po­krze­pić, za­nim wyjdą w mgli­sty po­ranny chłód, żeby ulżyć so­bie po nocy w wy­gódce za mor­wo­wym drze­wem, ale oczy­wi­ście wszystko to omija nas za­równo tego ranka, jak i każ­dego na­stęp­nego, bo taka jest ko­lej rze­czy, że do­bry czło­wiek po­wi­nien być pro­sty, skromny, godny i po­korny, by oca­lić swoją ro­ba­czywą du­szę i wy­rwać ją spod wła­dzy czarta, co pa­triar­cha po­wta­rza nie­stru­dze­nie z am­bony pod­czas wie­czor­nego na­bo­żeń­stwa, kiedy tło­czymy się w bocz­nych na­wach, szu­ra­jąc no­gami, po­sztur­chu­jąc się i char­ka­jąc na ka­mienną po­sadzkę, pod­czas gdy oni stoją tuż przed oł­ta­rzem, nasi cech­mi­strzo­wie, wła­ści­ciele mły­nów, ka­mie­nio­ło­mów, kuźni, przę­dzalni i warsz­ta­tów, za­cni mę­żo­wie z po­trój­nym pę­tem srebr­nych pier­ścieni na pal­cach, spójrz­cie, jak sa­pią, zgi­nają nogi, ob­cią­gnięte je­dwab­nymi poń­czo­chami cia­sno jak kieł­basa fla­kiem, fałdy sa­dła drgają im na pod­gar­dlach, na czo­łach perlą się kro­ple kwa­śnego potu, spa­słe ma­trony strzygą uszami i wy­mie­niają szep­tem oszczer­stwa, szar­piąc ko­ronki u rę­ka­wów i do­brą sławę bliź­niego, a pa­triar­cha upar­cie ko­ły­sze ka­dziel­nicą, choć gdzieś tam po dru­giej stro­nie Piazza della Ci­sterna czeka wie­cze­rza, grudy tłusz­czu krzepną na po­trawce z ja­gnię­cia, pa­sma ma­ka­ronu tracą jędr­ność, lecz nic się nie da przy­spie­szyć i wresz­cie wi­dzimy od progu, jak – o zgrozo nad zgrozy! – kot uca­pił pi­kantną kieł­ba­skę i te­raz ucieka z nią do go­łęb­nika, a po­my­waczka, po­kraka prze­klęta, nie tra­fiła go cho­da­kiem, trzeba jej bę­dzie wy­gar­bo­wać skórę.

Kij się unosi i opada, dziewka wije się pod nim, błaga i ślini, spod chustki wy­pływa jej sło­miany wie­cheć wło­sów, z nosa smarki, a jest w tej chwili spęcz­niała i słodka jak doj­rzała figa, nie­mal ły­ska spod spód­nic ró­żo­wa­wym miąż­szem, lecz dzwony nad ba­zy­liką już wy­śpie­wały nie­szpory i rap­tem mistrz Urdino ustaje w swym mo­zole, wszystko pły­nie jak woda i ko­lejny dzień wła­śnie zdy­cha w wie­czor­nym świer­go­cie pta­ków, wy zaś pa­trz­cie da­lej uważ­nie, oto na pię­trze ka­mie­nicy jego żona od­ma­wia pa­cierz w otwar­tych drzwiach al­kowy, zdą­żyła się już pod­myć i pod­ka­sać, ob­mier­zła stara ma­ciora, a kie­dyś taka z niej była piękna dziew­czyna, zwarta i nie­winna, lecz – jak po­wia­dają mnisi – wszystko mija, nie­wia­sta to za­prawdę wo­rek łajna, za młodu je­dy­nie ob­cią­gnięty gładką po­włoką, a pod skórą kłę­bią się ro­baki, i nie da się z tym nic zro­bić ani za­znać ulgi w mał­żeń­skim znoju, sarka w my­ślach mistrz Urdino, teść, stary ską­piec, ze­szłej je­sieni po­rę­czył za niego w są­dzie, więc trzeba iść i spła­cać po równo dług i mał­żeń­ską po­win­ność, każdy musi czy­nić swoją po­sługę, je­den od­ci­na­jąc kiesy, drugi za­no­sząc mo­dły, a trzeci orząc pole, choćby naj­bar­dziej ka­mie­ni­ste.

Mistrz Urdino wy­mie­rza więc po­my­waczce po­że­gnal­nego kop­niaka, wzdy­cha, od­kłada kij, raz jesz­cze zer­k­nąw­szy na jej ty­łek, za­iste wy­pięty jak na po­ku­sze­nie i pew­nie nie bez grzesz­nego za­my­słu, ale co się od­wle­cze, to nie ucie­cze, choć jest w tej my­śli ja­kiś do­tkliwy nie­do­syt, na szczę­ście jego ko­rzeń stę­żał błogo pod­czas bi­cia i może ten wie­czór nie zo­sta­nie str­wo­niony tak zu­peł­nie bez zy­sku, a wy, moi mili słu­cha­cze, je­śli chce­cie zro­zu­mieć, co na­prawdę wy­da­rzyło się w Città di Sant’An­gelo, nie trać­cie z oczu tego spra­wie­dli­wego męża, spad­ko­biercy czte­rech ka­mie­nic oraz ka­mie­nio­łomu, gdy tak idzie, ko­ły­sząc się jak kaczka, z każ­dym kro­kiem na­bie­ra­jąc do­sto­jeń­stwa i od­święt­nej wznio­sło­ści, przy­świeca so­bie świeczką na scho­dach, tak do­sko­nale osa­dzony w swoim ziem­skim pra­wie, jak ru­bin w oczku pier­ście­nia, spo­cony, krót­ko­nogi, ocię­żały, z jed­nym okiem po­kry­tym biel­mem i opa­da­jącą po­wieką, za­raz za­głębi się le­mie­szem w cięż­kie, wil­gotne bruzdy i roz­sieje ziarno, na ra­zie jed­nak wal­czy z krót­kim od­de­chem i za­sta­na­wia się, jak to się wła­ści­wie stało, kiedy mi­nął ten dzień i zga­sły wszyst­kie po­przed­nie ranki, za­prawdę płyną jak woda i nie po­zo­sta­wiają śla­dów, a gro­madka maj­strząt – wszyst­kie py­zate i ru­miane, cho­ciaż nie­jedno z nich nie­ba­wem wy­ble­dzi za­raza, ta bo­wiem nie­uchron­nie spływa ze zbo­czy Neb­bii wraz z nur­tem Ru­scello Nero i w roz­pa­lo­nym bez­ru­chu pełni lata prze­mie­rza za­ułki Città di Sant’An­gelo, a maj­strowa, pa­zerna suka, nie od­syła dzie­cia­ków do mamki na wzgó­rza, do­kąd nie do­ciera złe po­wie­trze, więc co roku wy­ry­wają je so­bie z Pa­nią Śmier­cią, a po­tem, po­grze­baw­szy ko­lej­nego ose­ska, w wiel­kim stra­chu wy­ci­ska z maj­stra Urdina ser­watkę i ran­kiem bie­gnie przed cu­downą fi­gurę w opac­twie Świę­tej For­tu­naty, by za­sznu­ro­wała tę jej ste­raną sa­kiewkę na na­sie­nie i po­mo­gła wez­brać no­wym ba­cho­rem – ta gro­mada maj­strząt ob­ser­wuje go, za­chłan­nie wy­chy­la­jąc się zza fra­mugi, kiedy po wszyst­kim po­pra­wia por­tki i wy­myka się do la­tryny.

O tej sa­mej po­rze bie­gniemy do na­szego kon­wentu w Dole Wi­sielca, wsłu­chaj­cie się w stu­kot na­szych cho­da­ków na bruku i ło­mot pa­łek, kiedy wa­limy w okien­nice pra­czek i księ­żych go­spo­dyń, obi­jamy mordy po­są­gom cmen­tar­nych anio­łów, wrzu­camy zde­chłe szczury do be­czek z pi­wem, je­śli znaj­dziemy ja­kąś za do­mem, i niech wam, mili go­spo­da­rze, pój­dzie ten tru­nek na zdro­wie, tak, to wła­śnie my, za­kon opil­ców, brac­two pu­stego trzosa i za­pa­dłego brzu­cha, ro­bac­two warsz­ta­tów, piw­nic i pod­da­szy, choć te­raz, w tej jed­nej chwili pod fioł­ko­wym zmro­kiem, kiedy jed­no­okie koty wy­gi­nają grzbiety, a tłu­ste szczury wy­wle­kają z rynsz­toka zwłoki no­wo­rodka, je­ste­śmy tylko my, my i mia­sto.

Nocny dzwon ude­rza pierw­szy raz, miej­skie bramy zwie­rają się jak usta le­ci­wej mniszki po po­łknię­ciu tru­fli, furtki, drzwi, okien­nice i klamki wtó­rują im roz­kle­ko­ta­nym echem, ko­ło­wroty szcze­kają, pa­choł­ko­wie roz­cią­gają me­ta­lowe łań­cu­chy w po­przek ulic, oj, ża­den wóz nie wróci już dzi­siaj do ma­ga­zynu ani spi­chrza, ale po­zo­stało jesz­cze nieco czasu na po­wsze­dnie wy­stępki, więc maj­stro­wie, krzepcy, brzu­chaci i czer­woni na gę­bach, pa­trzą z go­spody Pod Pę­ka­tym Wie­przem, jak pi­jany Draco tań­czy na Piazza della Ci­sterna, roz­chla­pu­jąc cu­downą wodę, mó­wią, że kie­dyś był z niego chłop na schwał, syn mły­na­rza, cztery win­nice w dzier­ża­wie, wszystko odzie­dzi­czył i kto wie, może jak oj­ciec zo­stałby star­szym ce­chu, gdyby nie to sza­leń­stwo, ale cóż po­cząć, je­ste­śmy wszak grzeszni, de­mony to­czą na­sze du­sze jesz­cze przed na­ro­dzi­nami i po­że­rają je na­dal po na­szej śmierci, jed­nakże w owej chwili na­wet ta myśl wy­daje się we­soła, mi­strzo­wie re­cho­czą, śmieją się z ca­łego serca, na wpół prze­tra­wione wino pod­cho­dzi im do gar­dła, bo Draco ra­czy ich co­dzienną por­cją bluź­nierstw, pa­trz­cie, te­raz na­szczał w pasz­czę del­fi­nowi z cy­sterny, już raz go wy­pę­dzono z Città di Sant’An­gelo za ta­kie nie­cne sztuki i mó­wią, że na wy­gna­niu stra­cił ro­zum, więc pan kasz­te­lan mi­ło­sier­nie przy­gar­nął obłą­kańca z po­wro­tem, niech Bóg okaże grzesz­ni­kowi li­tość i po­pro­wa­dzi tę splu­ga­wioną wodę pro­sto do kuchni pa­triar­chy.

Bo po­ko­na­łem smoka, po­ko­na­łem dla was smoka! – wy­dziera się roz­pacz­li­wie Draco, a za­cni maj­stro­wie po­kła­dają się z ra­do­ści i ci­skają w sta­rego kub­kami, cho­ciaż ża­den nie tra­fia.

Dzwon bije po raz drugi, lecz starcy wciąż oglą­dają się za młód­kami, nie sza­nu­jąc wła­snej si­wo­wło­sej po­wagi, dwóch rzeź­ni­ków okłada się ku­ła­kami, sami ro­zu­mie­cie, bójki wzmac­niają mę­skość, bo kto moc­niej bije, ten dziel­niej­szy w łożu, ale już czas się zbie­rać, czas opróż­nić dzbany i ogryźć ko­ści, czas strą­cić ostat­nie kro­ple na­sie­nia w chłonne wargi la Botte, bo nocny ront wy­ru­sza w mia­sto, ry­ce­rze ze świty kasz­te­lana mają dłu­gie mie­cze w kunsz­tow­nych po­chwach, oczy­wi­ście ci fan­fa­roni w bu­fia­stych por­t­kach nie po­tra­fią się nimi po­słu­gi­wać, a na­prawdę nie­bez­pieczni są zwy­kli pa­choł­ko­wie w że­la­znych rę­ka­wi­cach z kol­cami, to oni po­tur­bo­wali nas tam­tej nocy, kiedy przy­wią­za­li­śmy niedź­wie­dzicę do sznura ko­ściel­nego dzwonu, och, była ra­dość, po­sta­wi­li­śmy wtedy na nogi całe mia­sto, zwierz się szar­pał i ry­czał, dzwon bił na trwogę, miesz­cza­nie ga­niali w je­dwab­nych szlaf­my­cach, mi­gały spod ko­szul wło­chate łydki, grzbiety się ugi­nały pod cię­ża­rem ce­brzy­ków z wodą, Aze­lia, żona szewca, po­ka­zała w oknie cycki, kiedy bie­gała po po­ko­jach, jak ją Pan Bóg stwo­rzył, choć zwy­kle taka z niej odęta bi­gotka, baby krzy­czały: ogień! i groza! i wy­gar­niały ze szka­tuł po­sa­gowe klej­noty, żeby nie zo­stać tak cał­kiem bez ni­czego, tak, wielu zło­czyń­ców ob­ło­wiło się tam­tej nocy i nie­jedna cnota zga­sła, za­nim pa­choł­ko­wie ustrze­lili niedź­wie­dzicę z łu­ków, ale wcale nie bro­czyła tak bar­dzo jak Orsa, try­ska­jąca po­środku nie­bo­skłonu stru­mie­niem gwiazd, cóż, nie w każ­dej ba­śni jest odro­bina prawdy, mimo że bra­cisz­ko­wie od świę­tego Ca­lo­gera ocze­kują, że bę­dziemy w to wie­rzyć.

Dzi­siej­szego wie­czoru świat ga­śnie ła­god­nie, mrok za­ta­pia dzienne żale i trwogi, ście­ka­jąc po ażu­ro­wych heł­mach Du­omo i kre­ne­la­żach kasz­telu po­mię­dzy ma­swerki ko­ścio­łów i fa­sady ka­mie­nic i ni­we­cząc całą na­szą pracę, bo ka­mień z tru­dem pod­daje się ło­mom i dłu­tom – któż o tym wie le­piej od nas? – lecz w ciem­no­ści roz­ta­pia się i nik­nie bez śladu, i tylko Draco pła­cze przy swo­jej cy­ster­nie, nie tra­fił mu się dzi­siaj ża­den piel­grzym w po­szu­ki­wa­niu przy­ja­znego bur­delu ani wę­drowny pre­dy­kant, który chęt­nie wy­słu­cha każ­dej bujdy, żeby po­tem ją wpleść do ka­za­nia i ma­mić głup­ców pu­stym kra­so­mów­stwem, bo w grun­cie rze­czy księża w ni­czym nie róż­nią się od nas i wierz­cie, każdy z nas jest pe­wien, że gdyby po­tra­fił czy­tać księgi, mógłby zo­stać bi­sku­pem albo sa­mym pa­triar­chą, po­ko­na­łem smoka, mam­ro­cze Draco, spi­ja­jąc resztki wina z kub­ków sto­ją­cych na sto­łach przed obe­rżą, pod­czas gdy trzeci dzwon do­peł­nia się nad mia­stem, da­jąc znak wy­chu­dłej mniszce, żeby za­cią­gnęła za­słony przed świę­tym ob­ra­zem, i za­raz po­tem ple­bani za­pie­rają szta­bami drzwi ko­ścio­łów, maj­stro­wie za­my­kają za sobą bramy do­mów i prze­krę­cają że­la­zne klu­cze w zam­kach, na­wet go­łę­bie cho­wają głowy pod skrzy­dła, od­dy­cha­jąc ci­cho, żeby nie za­kłó­cić snu lisa, i tylko nocny ront na­wo­łuje do wy­ga­sze­nia ognia.

Po­ko­na­łem dla was smoka! – wyje wy­trwale Draco, pod­czas gdy mia­sto ga­śnie i osuwa się w ciem­ność, w nocne bez­ży­cie, które, choć­by­śmy nie wia­domo jak mocno scze­piali się w po­ścieli, jest po­je­dyn­cze i od­dzielne dla każ­dego.

 
Wesprzyj nas