„Mgła” Anny Brzezińskiej to opowieść o narastającym poczuciu zagrożenia, nieuchronnym upadku i siłach prowadzących do destrukcji. Choć akcja powieści osadzona jest w renesansowych Włoszech, jej przesłanie okazuje się zaskakująco aktualne.
Anna Brzezińska umiejscowiła akcję swojej najnowszej powieści w wyimaginowanym mieście, w czasach włoskiego renesansu. Ma ono typowe cechy ówczesnych zespołów miejskich Italii. Jego społeczność składa się ze zwyczajnych ludzi – bogatych mieszczan, kupców, rzemieślników i biedoty, kleru sprawującego rząd dusz i dworu kasztelana, świeckiego władcy dbającego głównie o pobór podatków. Uliczne kramy drobnych kupców, bogate w drogie towary sklepy zamożniejszych handlowców, liczne warsztaty rzemiosł wszelakich, tętniące życiem mistrzów i czeladników, kościoły, zamtuzy i karczmy, niebezpieczne zaułki, nieodzowny kat i szubienica na rynku są podstawą życia społecznego, zapewniając mieszkańcom chleb i igrzyska.
Jednak za pozorami zwykłego życia kryje się choroba, na którą nie ma lekarstwa, tocząca miasto od wewnątrz. To miasto, które nie dopuszcza myśli, że nieuchronnie czeka je zagłada, mimo narastającego poczucia zagrożenia, pogłosek o zbliżających się, siejących mord i zniszczenie, wojskach cesarza i popleczników wygnanego niegdyś z miasta rodu Bianchich, pragnącego przywrócić swoje panowanie oraz fermentu w ubogich dzielnicach, gdzie narasta bunt pozbawionych perspektyw życiowych czeladników i służących. W mieście króluje gniew, ksenofobia, fanatyzm, chciwość i pycha, egoizm i strach. Panoszy się moralna zgnilizna – począwszy od klientów karczm i ulicznych rzezimieszków, poprzez rzemieślników, czeladników i kupców, na dostojnikach kościelnych i dworze kasztelana kończąc. Niesprawiedliwy system cechowy, uniemożliwiający karierę zawodową dużej grupie uczniów i czeladników, a także łatwość, z jaką członkowie najniższych warstw społecznych mogli być nękani przez system prawny i skazywani na szubienicę za byle przewinienie, stał się zalążkiem rewolty i buntu wobec dotychczasowych zasad, początkiem zagłady miasta. I nie trzeba było żołdaków cesarskich, by miasto upadło, pogrążając się w samozagładzie, rękami swoich mieszkańców. Oto nadszedł szał okrutnej zemsty i wymierzania sprawiedliwości na własną rękę, za lata upokorzeń i wyzysku, amok rabunku i niszczenia, spalenia do gołej ziemi miasta obwinianego za przeszłe krzywdy.
to nie jest książka dla każdego, wymaga cierpliwości i namysłu
Brzydotę upadającego miasta znakomicie oddaje język powieści, sugestywnie opisujący zło, brud, smród i degrengoladę moralną, walki z wrogiem i bratobójcze zamieszki, rzezie i kaźnie skazańców. Uliczny harmider, karczemne awantury, kościelne dzwony, zgiełk rebelii, przedstawione obrazowo i realistycznie, pobudzają emocje czytelnika, pozwalają wczuć się głębiej w wydarzenia. Anna Brzezińska prowadzi narrację w sposób specyficzny, przywołujący na myśl opowieści snute przez wędrownych opowiadaczy w karczmach i zajazdach. Długie, wielopoziomowe zdania, o specyficznym rytmie, pełne dygresji i splątanych wątków, wymagają skupienia i namysłu, by podążyć tropem myśli narratora. Brzezińska sięga po słownictwo rzadko używane, kojarzące się z epoką, zwielokrotniając w ten sposób efekt zanurzenia się czytelnika w opisywane czasy.
To nie jest książka dla każdego, wymaga cierpliwości i namysłu, by objąć całą opowiedzianą przez Brzezińską historię. Jednocześnie „Mgła” to kolejny przykład, że wydarzenia z przeszłości, powracają na przestrzeni wieków w kolejnych mutacjach, albowiem działania ludzkie wciąż opierają się na tych samych podstawach: walka o swoje prawa, sprawiedliwość, zemsta, chciwość, fanatyzm czy też dążenie do autodestrukcji. ■Robert Wiśniewski
Mgła
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 21 lutego 2024
JEŚLI TYLKO podniesiecie głowę, zobaczycie go w załomie muru przy Duomo, zupełnie jakby siedział tam od samego początku, wrośnięty w ścianę katedry od chwili, kiedy wszystko było jeszcze przemieszane i pieniło się jak świeże mleko w skopku, zanim powietrze, woda, ogień i ziemia skrzepły w ser, z którego wyszli ludzie, demony i cała reszta, nasze jałowe góry i żwirowe pola, od pokoleń skrapiane chłopskim potem i w połowie leżące odłogiem, nawiedzane przez burze, zalewane wodami potoków i smagane wichrami ze wszystkich pustyń świata, rok po roku żłobiącymi mury Città di Sant’Angelo i wyrywającymi z niego kamienie, tak samo jak dziecko wyskubuje nitki ze znoszonego płaszcza, podczas gdy wewnątrz miejskich murów powoli kiśnie nasze życie. Proszę, przyjrzyjcie mu się dokładnie, oto Duomo razem z marmurowym nagrobkiem Guerina di Bosconegro, który wytyczył granice naszego miasta, z cysterną pożółkłą od wykwitów cudownej wody, kolumnami kary i posągiem anioła, który w jednej ręce ma miecz, a w drugiej wagę, dalej są kamienice, osypujące się na bruk wapiennym łupieżem, warsztaty, budy, przybudówki, stajenki, gnojowniki, łaźnie, targowiska, latryny, oberże, zaułki i furtki, które ladacznice odmykają dla swoich gachów, a złoczyńcy – w pogoni za łupem, i naturalnie Draco też tu jest, siedzi w blendzie za przyporą ze swoim kikutem wystawionym bezwstydnie ku słońcu i z tą czarną suką, woła na nią Principessa, co jest oczywistą obelgą dla kasztelana i jego próżnej córki i przypomina, że Guerino był księciem i całe Bosconegro, aż po Monti delle Graticole i Monte del Faggio, należało do niego, ale tutejsi panowie są wyniośli i skłonni do zdrady, więc nigdy nie zapomnieli, że jego ojciec był zwyczajnym kołodziejem i sam Guerino też za młodu woził na jarmarki koła i piasty, więc kiedy jeden z przodków naszego kasztelana nie doczekał się syna z prawowitego łoża, ograbili jego córkę z ziem oraz godności, zmuszając ją, by poślubiła zubożałego rycerza, który w trudzie i znoju zarabiał na swój chleb w warowniach i granicznych zamkach, a ponoć trudnił się również łupiestwem na trakcie, co nas zresztą nie napełnia obrzydzeniem, gdyż porządne złodziejstwo jest sztuką raczej wyzwoloną niźli mechaniczną, nie przygina pleców do ziemi ani nie wykręca palców, tak czy inaczej w zaledwie kilka pokoleń potomkowie Guerina z panów znów stali się sługami i pamięć o tym poniżeniu przyprawia naszego kasztelana o wielką żałość, więc tym bardziej stara się żyć z pańska, a córka jest jeszcze gorsza od niego, mówią, że każdego ranka służki szykują dla niej kąpiel w mleku czterdziestu bawolic, żeby pozostała gładka i różowiutka jak ostryga w skorupie jedwabnych sukni, tak, zapewne właśnie się trudzą, mozolnie kręcą kołowrotem, ciągną wiadra i dźwigają mosiężne kotły, podczas gdy świątynne dzwony wybijają jutrznię, więc niebawem także w pośledniejszych domostwach zaspane dziewki zaczną miesić zakwaszone ciasto i rozgarniać popiół pod kuchniami majstrów, oby psich synów stoczyły czerwie, Draco zaś nadal śpi na stercie nawozu, który stary Gervasio, zwany il Doppo, zwozi wózkiem z zamkowej chlewni na wzgórzu, co jest wielce nie w smak patriarsze, który po tym, jak zeszłej zimy zarwał się dach jego pałacu, rezyduje w pokojach kapituły i musi się przysłuchiwać naszym miejskim jazgotom, więc ledwo pierwsze promienie słońca spływają po kamiennej sukni anioła pośrodku placu, jego świątobliwość otwiera okno tuż nad wnęką Draca, a anioł, powinniście o tym pamiętać, ma twarz naszego Guerina i zaprawdę czyż nie dodaje wam otuchy, że tutaj nawet zwyczajny kołodziej może stać się aniołem? – choć wiedzcie, że to akurat od dawna nie jest już prawdą, dzisiejsi wyrobnicy nawet po śmierci pozostają nędzarzami, miasto zwiera się wokół nich niczym tłocznia i pozostawia lepką, bezimienną mierzwę, podczas gdy bogacze są niepokonani za życia i po śmierci, wpijają się epitafiami w kamienne ciało Duomo, z posadzki wypiętrzają nagrobnymi płaskorzeźbami na ściany, butnymi sentencjami pełzną po filarach i służkach, kłębią się, doprawdy, jak gargulce, gdyby mogli, wyleźliby aż na pinakle, ale dosyć o tym, nie trwońmy czasu na nikczemne drwiny, bo patriarcha nadal się drze i sroży w oparach świńskich nieczystości, aż wstyd pada na nasze koguty i kapłony, więc gorliwie zaczynają mu wtórować i budzą nowy dzień oraz wszystkie jego ziemskie sługi, a nasz patriarcha też ma głos cienki jak kapłon, choć jego męskości zaprawdę nie sposób podawać w wątpliwość, o czym może zaświadczyć Gianna spod Pękatego Wieprza, ta, którą zowią la Botte, bo w rzeczy samej rozpuchła się jak beczka, jak powiadają, nie bez zasługi jego świątobliwości.
Draco klnie, hałasy wybijają go bowiem z pijackiej drzemki, a poranne słońce łechce w oczy, stary naciąga więc kaptur ze świńskiej skóry i mości się na świeżym, jeszcze parującym gnoju, jego suka tymczasem popiskuje i łasi się przy wózku, póki il Doppo nie rzuci jej paru ochłapów z kasztelańskiej kuchni, potem zwierzę szarpie tężejące flaki, a Draco pije z bukłaka i jest tak, jakby każdy łyk wytrącał go stopniowo z kamiennego muru i burzył nieruchomą taflę miasta, bo Città di Sant’Angelo właśnie otrząsa się z mroku, turkoczą wózki, nosiwody i tragarze hałaśliwie oferują swoje usługi, przekupnie otwierają z trzaskiem stragany, praczki odbierają na podwórkach brudną bieliznę, majster poprawia modro wybarwiony kubrak, bo pas wpija mu się w kałdun, podczas gdy jego małżonka drapuje sznury korali na obwisłych piersiach, a my w kącie izby czekamy na swoją kolej, swoją kolej do jadła, do kobiet, do pierzyniastych łóżek, wyszywanych koszul, cynowych talerzy, kunsztownie rzeźbionych skrzyń i zaprawionego korzeniami wina, którym majstrowie muszą się pokrzepić, zanim wyjdą w mglisty poranny chłód, żeby ulżyć sobie po nocy w wygódce za morwowym drzewem, ale oczywiście wszystko to omija nas zarówno tego ranka, jak i każdego następnego, bo taka jest kolej rzeczy, że dobry człowiek powinien być prosty, skromny, godny i pokorny, by ocalić swoją robaczywą duszę i wyrwać ją spod władzy czarta, co patriarcha powtarza niestrudzenie z ambony podczas wieczornego nabożeństwa, kiedy tłoczymy się w bocznych nawach, szurając nogami, poszturchując się i charkając na kamienną posadzkę, podczas gdy oni stoją tuż przed ołtarzem, nasi cechmistrzowie, właściciele młynów, kamieniołomów, kuźni, przędzalni i warsztatów, zacni mężowie z potrójnym pętem srebrnych pierścieni na palcach, spójrzcie, jak sapią, zginają nogi, obciągnięte jedwabnymi pończochami ciasno jak kiełbasa flakiem, fałdy sadła drgają im na podgardlach, na czołach perlą się krople kwaśnego potu, spasłe matrony strzygą uszami i wymieniają szeptem oszczerstwa, szarpiąc koronki u rękawów i dobrą sławę bliźniego, a patriarcha uparcie kołysze kadzielnicą, choć gdzieś tam po drugiej stronie Piazza della Cisterna czeka wieczerza, grudy tłuszczu krzepną na potrawce z jagnięcia, pasma makaronu tracą jędrność, lecz nic się nie da przyspieszyć i wreszcie widzimy od progu, jak – o zgrozo nad zgrozy! – kot ucapił pikantną kiełbaskę i teraz ucieka z nią do gołębnika, a pomywaczka, pokraka przeklęta, nie trafiła go chodakiem, trzeba jej będzie wygarbować skórę.
Kij się unosi i opada, dziewka wije się pod nim, błaga i ślini, spod chustki wypływa jej słomiany wiecheć włosów, z nosa smarki, a jest w tej chwili spęczniała i słodka jak dojrzała figa, niemal łyska spod spódnic różowawym miąższem, lecz dzwony nad bazyliką już wyśpiewały nieszpory i raptem mistrz Urdino ustaje w swym mozole, wszystko płynie jak woda i kolejny dzień właśnie zdycha w wieczornym świergocie ptaków, wy zaś patrzcie dalej uważnie, oto na piętrze kamienicy jego żona odmawia pacierz w otwartych drzwiach alkowy, zdążyła się już podmyć i podkasać, obmierzła stara maciora, a kiedyś taka z niej była piękna dziewczyna, zwarta i niewinna, lecz – jak powiadają mnisi – wszystko mija, niewiasta to zaprawdę worek łajna, za młodu jedynie obciągnięty gładką powłoką, a pod skórą kłębią się robaki, i nie da się z tym nic zrobić ani zaznać ulgi w małżeńskim znoju, sarka w myślach mistrz Urdino, teść, stary skąpiec, zeszłej jesieni poręczył za niego w sądzie, więc trzeba iść i spłacać po równo dług i małżeńską powinność, każdy musi czynić swoją posługę, jeden odcinając kiesy, drugi zanosząc modły, a trzeci orząc pole, choćby najbardziej kamieniste.
Mistrz Urdino wymierza więc pomywaczce pożegnalnego kopniaka, wzdycha, odkłada kij, raz jeszcze zerknąwszy na jej tyłek, zaiste wypięty jak na pokuszenie i pewnie nie bez grzesznego zamysłu, ale co się odwlecze, to nie uciecze, choć jest w tej myśli jakiś dotkliwy niedosyt, na szczęście jego korzeń stężał błogo podczas bicia i może ten wieczór nie zostanie strwoniony tak zupełnie bez zysku, a wy, moi mili słuchacze, jeśli chcecie zrozumieć, co naprawdę wydarzyło się w Città di Sant’Angelo, nie traćcie z oczu tego sprawiedliwego męża, spadkobiercy czterech kamienic oraz kamieniołomu, gdy tak idzie, kołysząc się jak kaczka, z każdym krokiem nabierając dostojeństwa i odświętnej wzniosłości, przyświeca sobie świeczką na schodach, tak doskonale osadzony w swoim ziemskim prawie, jak rubin w oczku pierścienia, spocony, krótkonogi, ociężały, z jednym okiem pokrytym bielmem i opadającą powieką, zaraz zagłębi się lemieszem w ciężkie, wilgotne bruzdy i rozsieje ziarno, na razie jednak walczy z krótkim oddechem i zastanawia się, jak to się właściwie stało, kiedy minął ten dzień i zgasły wszystkie poprzednie ranki, zaprawdę płyną jak woda i nie pozostawiają śladów, a gromadka majstrząt – wszystkie pyzate i rumiane, chociaż niejedno z nich niebawem wybledzi zaraza, ta bowiem nieuchronnie spływa ze zboczy Nebbii wraz z nurtem Ruscello Nero i w rozpalonym bezruchu pełni lata przemierza zaułki Città di Sant’Angelo, a majstrowa, pazerna suka, nie odsyła dzieciaków do mamki na wzgórza, dokąd nie dociera złe powietrze, więc co roku wyrywają je sobie z Panią Śmiercią, a potem, pogrzebawszy kolejnego oseska, w wielkim strachu wyciska z majstra Urdina serwatkę i rankiem biegnie przed cudowną figurę w opactwie Świętej Fortunaty, by zasznurowała tę jej steraną sakiewkę na nasienie i pomogła wezbrać nowym bachorem – ta gromada majstrząt obserwuje go, zachłannie wychylając się zza framugi, kiedy po wszystkim poprawia portki i wymyka się do latryny.
O tej samej porze biegniemy do naszego konwentu w Dole Wisielca, wsłuchajcie się w stukot naszych chodaków na bruku i łomot pałek, kiedy walimy w okiennice praczek i księżych gospodyń, obijamy mordy posągom cmentarnych aniołów, wrzucamy zdechłe szczury do beczek z piwem, jeśli znajdziemy jakąś za domem, i niech wam, mili gospodarze, pójdzie ten trunek na zdrowie, tak, to właśnie my, zakon opilców, bractwo pustego trzosa i zapadłego brzucha, robactwo warsztatów, piwnic i poddaszy, choć teraz, w tej jednej chwili pod fiołkowym zmrokiem, kiedy jednookie koty wyginają grzbiety, a tłuste szczury wywlekają z rynsztoka zwłoki noworodka, jesteśmy tylko my, my i miasto.
Nocny dzwon uderza pierwszy raz, miejskie bramy zwierają się jak usta leciwej mniszki po połknięciu trufli, furtki, drzwi, okiennice i klamki wtórują im rozklekotanym echem, kołowroty szczekają, pachołkowie rozciągają metalowe łańcuchy w poprzek ulic, oj, żaden wóz nie wróci już dzisiaj do magazynu ani spichrza, ale pozostało jeszcze nieco czasu na powszednie występki, więc majstrowie, krzepcy, brzuchaci i czerwoni na gębach, patrzą z gospody Pod Pękatym Wieprzem, jak pijany Draco tańczy na Piazza della Cisterna, rozchlapując cudowną wodę, mówią, że kiedyś był z niego chłop na schwał, syn młynarza, cztery winnice w dzierżawie, wszystko odziedziczył i kto wie, może jak ojciec zostałby starszym cechu, gdyby nie to szaleństwo, ale cóż począć, jesteśmy wszak grzeszni, demony toczą nasze dusze jeszcze przed narodzinami i pożerają je nadal po naszej śmierci, jednakże w owej chwili nawet ta myśl wydaje się wesoła, mistrzowie rechoczą, śmieją się z całego serca, na wpół przetrawione wino podchodzi im do gardła, bo Draco raczy ich codzienną porcją bluźnierstw, patrzcie, teraz naszczał w paszczę delfinowi z cysterny, już raz go wypędzono z Città di Sant’Angelo za takie niecne sztuki i mówią, że na wygnaniu stracił rozum, więc pan kasztelan miłosiernie przygarnął obłąkańca z powrotem, niech Bóg okaże grzesznikowi litość i poprowadzi tę splugawioną wodę prosto do kuchni patriarchy.
Bo pokonałem smoka, pokonałem dla was smoka! – wydziera się rozpaczliwie Draco, a zacni majstrowie pokładają się z radości i ciskają w starego kubkami, chociaż żaden nie trafia.
Dzwon bije po raz drugi, lecz starcy wciąż oglądają się za młódkami, nie szanując własnej siwowłosej powagi, dwóch rzeźników okłada się kułakami, sami rozumiecie, bójki wzmacniają męskość, bo kto mocniej bije, ten dzielniejszy w łożu, ale już czas się zbierać, czas opróżnić dzbany i ogryźć kości, czas strącić ostatnie krople nasienia w chłonne wargi la Botte, bo nocny ront wyrusza w miasto, rycerze ze świty kasztelana mają długie miecze w kunsztownych pochwach, oczywiście ci fanfaroni w bufiastych portkach nie potrafią się nimi posługiwać, a naprawdę niebezpieczni są zwykli pachołkowie w żelaznych rękawicach z kolcami, to oni poturbowali nas tamtej nocy, kiedy przywiązaliśmy niedźwiedzicę do sznura kościelnego dzwonu, och, była radość, postawiliśmy wtedy na nogi całe miasto, zwierz się szarpał i ryczał, dzwon bił na trwogę, mieszczanie ganiali w jedwabnych szlafmycach, migały spod koszul włochate łydki, grzbiety się uginały pod ciężarem cebrzyków z wodą, Azelia, żona szewca, pokazała w oknie cycki, kiedy biegała po pokojach, jak ją Pan Bóg stworzył, choć zwykle taka z niej odęta bigotka, baby krzyczały: ogień! i groza! i wygarniały ze szkatuł posagowe klejnoty, żeby nie zostać tak całkiem bez niczego, tak, wielu złoczyńców obłowiło się tamtej nocy i niejedna cnota zgasła, zanim pachołkowie ustrzelili niedźwiedzicę z łuków, ale wcale nie broczyła tak bardzo jak Orsa, tryskająca pośrodku nieboskłonu strumieniem gwiazd, cóż, nie w każdej baśni jest odrobina prawdy, mimo że braciszkowie od świętego Calogera oczekują, że będziemy w to wierzyć.
Dzisiejszego wieczoru świat gaśnie łagodnie, mrok zatapia dzienne żale i trwogi, ściekając po ażurowych hełmach Duomo i krenelażach kasztelu pomiędzy maswerki kościołów i fasady kamienic i niwecząc całą naszą pracę, bo kamień z trudem poddaje się łomom i dłutom – któż o tym wie lepiej od nas? – lecz w ciemności roztapia się i niknie bez śladu, i tylko Draco płacze przy swojej cysternie, nie trafił mu się dzisiaj żaden pielgrzym w poszukiwaniu przyjaznego burdelu ani wędrowny predykant, który chętnie wysłucha każdej bujdy, żeby potem ją wpleść do kazania i mamić głupców pustym krasomówstwem, bo w gruncie rzeczy księża w niczym nie różnią się od nas i wierzcie, każdy z nas jest pewien, że gdyby potrafił czytać księgi, mógłby zostać biskupem albo samym patriarchą, pokonałem smoka, mamrocze Draco, spijając resztki wina z kubków stojących na stołach przed oberżą, podczas gdy trzeci dzwon dopełnia się nad miastem, dając znak wychudłej mniszce, żeby zaciągnęła zasłony przed świętym obrazem, i zaraz potem plebani zapierają sztabami drzwi kościołów, majstrowie zamykają za sobą bramy domów i przekręcają żelazne klucze w zamkach, nawet gołębie chowają głowy pod skrzydła, oddychając cicho, żeby nie zakłócić snu lisa, i tylko nocny ront nawołuje do wygaszenia ognia.
Pokonałem dla was smoka! – wyje wytrwale Draco, podczas gdy miasto gaśnie i osuwa się w ciemność, w nocne bezżycie, które, choćbyśmy nie wiadomo jak mocno sczepiali się w pościeli, jest pojedyncze i oddzielne dla każdego.