Kompilacja dwudziestu siedmiu opowiadań Ernesta Hemingwaya spoza kanonicznej antologii 49 opowiadań stanowi dopełnienie dorobku noblisty w krótkiej formie.


Hemingway rozważał opublikowanie kolejnego zbioru już w 1939 roku, ale kiedy zaczął pisać powieść – wydaną później jako Komu bije dzwon – wszystkie pozostałe projekty pisarskie zostały odsunięte na bok.

Znalazły się tu teksty dotyczące hiszpańskiej wojny domowej (ujrzały światło dzienne dopiero po śmierci autora), w których bohaterowie mierzą się z wszechobecną przemocą i śmiercią, a normalności i wytchnienia poszukują w madryckim barze u Chicotego. Inne opowiadania rozgrywają się między innymi na Kubie oraz w północnym Michigan, gdzie Hemingway spędził młodość, stąd podejrzewa się, że przynajmniej część wątków ma podłoże autobiograficzne.

Kolejne teksty, osadzone również w Stanach Zjednoczonych, nawiązują do doświadczeń pisarza jako męża i ojca. Wśród Pozostałych opowiadań znalazły się dwie bajki dla dzieci opublikowane w 1951 roku, a zbiór zamyka sześć opowiadań z cyklu o Nicku Adamsie.

Ten tom udowadnia, że Hemingway nie tylko osiągnął mistrzostwo w pisaniu powieści, lecz także potrafił w sugestywny sposób wykreować literackie uniwersum w krótkiej formie prozatorskiej.

Ernest Hemingway
Pozostałe opowiadania
Przekład: Tomasz S. Gałązka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 15 listopada 2023
 
 

Spis tre­ści

 
Raz przez cie­śninę
Po­wrót fa­chowca
Do­nos
Mo­tyl i czołg
Noc przed bi­twą
Pod grzbie­tem
Nikt nie gi­nie
Do­bry lew
Wierny byk
Weź so­bie psa przy­wod­nika
Czło­wiek by­wały
Let­niacy
Ostat­nie po­rządne miej­sce
Afry­kań­ska opo­wieść
Po­dróż po­cią­giem
Ba­ga­żowy
Czarna oślica na krzy­żówce
Pej­zaż ze szta­fa­żem
Pew­nie wszystko ci się z czymś ko­ja­rzy
Świetne wie­ści z kon­ty­nentu
Obcy kraj
In­dia­nie się wy­pro­wa­dzili
Prze­prawa przez Mis­si­sipi
Noc przed lą­do­wa­niem
„Nick sie­dział pod ścianą…”
Dzień ślubu
O pi­sa­niu
 
O au­to­rze i tłu­ma­czu
 Przy­pisy

Raz przez cie­śninę

Wie­cie, jak to jest w Ha­wa­nie wcze­snym ran­kiem, kiedy lumpy wciąż jesz­cze śpią pod ścia­nami do­mów, a fur­gony na­wet nie za­częły roz­wo­zić lodu do ba­rów? Więc z przy­stani do ka­wiarni Perła Świę­tego Fran­ciszka prze­szli­śmy przez plac i tylko je­den że­brak na nim nie spał, pił za to z fon­tanny. Kiedy jed­nak we­szli­śmy do ka­wiarni i usie­dli­śmy, cze­kało tam już na nas trzech fa­ce­tów.
Usie­dli­śmy, a je­den z nich pod­szedł.
– No i? – za­czął.
– Nie mogę – od­par­łem. – Chęt­nie bym to zro­bił, w ra­mach przy­sługi. Ale tak jak mó­wi­łem ze­szłej nocy, nie mogę.
– Sam wy­zna­czyłby pan cenę.
– Nie o to cho­dzi. Nie mogę. I tyle.
Po­de­szli też dwaj po­zo­stali, stali ze smęt­nymi mi­nami. Sym­pa­tyczne z wy­glądu chło­paki, na­prawdę chęt­nie zro­bił­bym to dla nich.
– Ty­siąc od łebka – po­wie­dział ten, który do­brze znał an­giel­ski.
– To tylko psuje mi na­strój – od­par­łem. – Mó­wię prawdę, nie mogę i już.
– Po­tem, kiedy wszystko się zmieni, miałby pan dzięki temu do­bre układy.
– Wiem. Po­pie­ram was ca­łym ser­cem. Ale nie mogę.
– Czemu nie?
– Ja tą ło­dzią za­ra­biam na ży­cie. Je­śli ją stracę, nie będę miał z czego żyć.
– Za te pie­nią­dze może pan ku­pić so­bie nową.
– Nie w wię­zie­niu.
Chyba wy­da­wało im się, że wy­star­czy wier­cić mi dziurę w brzu­chu, bo ten je­den wciąż nie od­pusz­czał.
– Bę­dzie pan miał trzy ty­siące do­la­rów i szansę na do­bre układy w przy­szło­ści. Prze­cież to wszystko tu­taj się nie utrzyma, sam pan wie.
– Słu­chaj­cie – od­po­wie­dzia­łem. – Nie ob­cho­dzi mnie, kogo tu ma­cie za pre­zy­denta. Ale nie wożę do Sta­nów ga­da­ją­cych ła­dun­ków.
– Mówi pan, że my by­śmy ga­dali? – ode­zwał się je­den z tych, któ­rzy do­tąd mil­czeli. Zły był.
– Żad­nych ga­da­ją­cych ła­dun­ków, mó­wię.
– My­śli pan, że je­ste­śmy len­guas lar­gas?
– Nie.
– Wie pan, kto to len­gua larga?
– Tak, ktoś, kto ma długi ję­zyk.
– A wie pan, co my ta­kim ro­bimy?
– Od­puść so­bie, czło­wieku – po­wie­dzia­łem mu. – To wy ma­cie dla mnie pro­po­zy­cję. Ja wam ni­czego nie ofe­ro­wa­łem.
– Za­mknij się, Pan­cho – zwró­cił się do tego gniew­nego ten, który do­tąd pro­wa­dził roz­mowę.
– Mówi, że bę­dziemy ga­dali – ci­skał się Pan­cho.
– Słu­chaj – po­wie­dzia­łem. – Mó­wię wam, że nie wożę ni­czego, co gada. Al­ko­hol w wor­kach nie gada. Pełne gą­siory nie ga­dają. Mnó­stwo in­nych rze­czy nie gada. A lu­dzie ga­dają.
– A Chiń­czycy ga­dają? – in­da­go­wał Pan­cho wred­nie.
– Ga­dają, ale ich nie ro­zu­miem – od­po­wie­dzia­łem.
– Czyli nie chce pan tego zro­bić?
– Tak jak mó­wi­łem wam ze­szłej nocy, nie mogę.
– Ale nie bę­dzie pan ga­dał? – drą­żył Pan­cho.
Jed­nej rze­czy nie zro­zu­miał i od tego zro­bił się wredny. Pew­nie było też w tym tro­chę roz­cza­ro­wa­nia. Na­wet mu nie od­po­wie­dzia­łem.
– Nie jest pan len­gua larga, co? – za­py­tał, znów wred­nie.
– Nie są­dzę.
– A to co znowu, groźba?
– Słu­chaj no – po­wie­dzia­łem mu. – Nie ci­skaj się tak z sa­mego rana. Nie wąt­pię, że nie­jed­nemu już po­de­rżną­łeś gar­dło. A ja jesz­cze na­wet kawy nie pi­łem.
– Czyli ma pan pew­ność, że pod­rzy­na­łem lu­dziom gar­dła?
– Nie. I ni dia­bła mnie to nie ob­cho­dzi. Nie po­tra­fisz roz­ma­wiać o in­te­re­sach tak, żeby się nie ro­ze­źlić?
– Te­raz to je­stem zły – od­parł. – Chęt­nie bym pana za­bił.
– A idź w cho­lerę – po­wie­dzia­łem. – I nie ga­daj tyle.
– Pan­cho, chodźmy już – ode­zwał się ten pierw­szy i zwró­cił się do mnie: – Bar­dzo mi przy­kro. Szkoda, że nas pan nie za­bie­rze.
– Ja rów­nież ża­łuję. Ale nie mogę.
Tamci trzej ru­szyli do drzwi, a ja od­pro­wa­dza­łem ich wzro­kiem. Przy­stojne chło­paki, w do­brych ciu­chach: ża­den w ka­pe­lu­szu, ale wy­glą­dali na ta­kich, któ­rym pie­nię­dzy nie bra­kuje. W każ­dym ra­zie dużo mó­wili o pie­nią­dzach, a ich an­gielsz­czy­zna pa­so­wała do za­moż­nych Ku­bań­czy­ków.
Dwaj mo­gliby być braćmi, ten trzeci, Pan­cho, był nieco wyż­szy, ale po­dob­nej urody. No wie­cie, szczu­pli, do­brze ubrani, lśniące włosy. Pew­nie tylko w gę­bie był taki wredny. Przy­pusz­cza­łem, że jed­nak nerwy ich żarły.
Gdy wy­szli za drzwi i skrę­cili w prawo, zo­ba­czy­łem, że w ich stronę je­dzie przez plac ja­kiś se­dan. I za­raz po­szła szyba, kula huk­nęła w bu­telki sto­jące rzę­dem na murku wy­sta­wo­wym. Sły­sza­łem strzały, a bu­telki na murku tylko pach, pach, pach.
Rzu­ci­łem się za kon­tuar, od le­wej strony, wyj­rza­łem górą, żeby zo­ba­czyć co i jak. Sa­mo­chód stał, przy­cup­nęli przy nim dwaj, je­den z thomp­so­nem, drugi z sa­mo­pow­ta­rzalną strzelbą. Thomp­sona miał czar­nuch. Ten drugi był ubrany w biały szo­fer­ski pro­cho­wiec.
Je­den z chło­pa­ków był już roz­cią­gnięty na chod­niku, twa­rzą do ziemi, tuż przed tym wiel­kim oknem, które po­szło w drobny mak. Dwaj po­zo­stali kryli się za fur­go­nem z lo­dem z bro­waru Tro­pi­cal, który za­trzy­mał się obok, przy ba­rze Cu­nard. Je­den koń z za­przęgu zwa­lił się, wierz­ga­jąc, mię­dzy dy­szle, drugi szar­pał się, że mało łba so­bie nie urwał.
Któ­ryś chło­pak strze­lił zza tyl­nej kra­wę­dzi fur­gonu, po­szedł ry­ko­szet od chod­nika. Czar­nuch z thomp­so­nem pra­wie przy­kleił się do jezdni i po­cią­gnął od spodu se­rią po tyle fur­gonu, no i pro­szę, je­den z chło­pa­ków padł, ru­nął ku chod­ni­kowi, głowa wy­sta­wała mu nad kra­węż­nik. Wił się tam, osła­nia­jąc głowę dłońmi, ten tam szo­fer wa­lił do niego ze strzelby, kiedy czar­nuch zmie­niał ma­ga­zy­nek bęb­nowy na pełny, ale było zbyt da­leko. Lo­ftki zo­sta­wiały wszę­dzie na chod­niku ślady, jakby ktoś bry­zgał sre­brem.
Ostatni z chło­pa­ków ścią­gnął tego tra­fio­nego za nogi, za fur­gon, zo­ba­czy­łem, że czar­nuch znów kła­dzie się twa­rzą do ulicy, żeby po­cią­gnąć im ko­lejną se­rią. A tu nasz ko­lega Pan­cho wy­szedł zza na­roż­nika fur­gonu, skrył się za tym ko­niem, który jesz­cze trzy­mał się na no­gach, za­raz wy­ło­nił się zza niego, a twarz miał bladą jak nie­prane prze­ście­ra­dło, i krop­nął szo­fe­raka z po­tęż­nego lu­gera, mu­siał ten pi­sto­let trzy­mać obu­rącz, żeby mu nie la­tał. Ru­szył w stronę czar­nu­cha, dwa razy wal­nął mu nad głową, raz ni­sko.
Tra­fił w oponę tego ich sa­mo­chodu, bo wi­dzia­łem, jak z ulicy pod­rywa się smuga ku­rzu od ucie­ka­ją­cego po­wie­trza, a z trzech me­trów czar­nuch wpa­ko­wał mu kulkę z thomp­sona w brzuch, pew­nie ostat­nią, bo zo­ba­czy­łem, jak rzuca tym pe­emem. Twar­dziel Pan­cho klap­nął ciężko na bruk, po­chy­lił się do przodu. Pró­bo­wał wstać, wciąż trzy­mał lu­gera, ale nie był w sta­nie unieść głowy, a wtedy czar­nuch zgar­nął strzelbę le­żącą przy szo­fe­rze i od­wa­lił mu skroń ra­zem z przy­le­gło­ściami. Taki czar­nuch sku­ba­niec.
Po­cią­gną­łem szyb­kiego łyka z pierw­szej otwar­tej flaszki, jaka mi się na­wi­nęła, na­wet nie wiem, co to było, jak­by­ście py­tali. Od tego wszyst­kiego na­strój zu­peł­nie mi się po­psuł. Ni­sko za ba­rem wy­mkną­łem się do kuchni i da­lej, tyl­nym wyj­ściem na ze­wnątrz. Ob­sze­dłem plac sze­ro­kim łu­kiem, na­wet nie zer­k­ną­łem na tłu­mek, który za­raz za­czął gro­ma­dzić się przed ka­wiar­nią, tylko raz-dwa za bramę, na po­most, na po­kład ło­dzi.
Na po­kła­dzie cze­kał już fa­cet, który nas czar­te­ro­wał. Opo­wie­dzia­łem mu, co się stało.
– A gdzie Eddy? – za­py­tał mnie ten gość, na­zy­wał się John­son.
– Nie wi­dzia­łem go od mo­mentu, kiedy za­częli strze­lać.
– My­śli pan, że mógł obe­rwać?
– Gdzie tam, ni cho­lery. Mó­wię panu, wszyst­kie kule, które za­ha­czyły o ka­wiar­nię, po­szły w wy­stawę. W mo­men­cie jak sa­mo­chód pod­jeż­dżał do tam­tych od tyłu. Jak za­strze­lili pierw­szego, przed sa­mym oknem. Pod­je­chali pod ką­tem, o tak…
– Bar­dzo pan tego wszyst­kiego pewny – wtrą­cił.
– Bo pa­trzy­łem.
Wtedy unio­słem wzrok i zo­ba­czy­łem, że po po­mo­ście idzie Eddy, wy­glą­dał na na­wet wyż­szego i bar­dziej roz­cheł­sta­nego niż za­zwy­czaj. Kiedy szedł, wszyst­kie stawy bu­jały mu się w nie­wła­ści­wych kie­run­kach.
– O, idzie.
Eddy nie wy­glą­dał do­brze. Rano ni­gdy nie wy­glą­dał naj­le­piej, ale te­raz to już w ogóle fa­tal­nie.
– Gdzie by­łeś? – za­py­ta­łem go.
– Na pod­ło­dze.
– Wi­dzia­łeś to wszystko? – spy­tał go John­son.
– Nie ma o czym ga­dać, pa­nie John­son – po­wie­dział mu Eddy. – Na samą myśl nie­do­brze mi się robi.
– Le­piej so­bie gol­nij – po­wie­dział mu John­son i zwró­cił się do mnie: – To jak, wy­pły­wamy?
– Pan de­cy­duje.
– Jaki bę­dzie dzień?
– Ra­czej taki jak wczo­raj. Może na­wet lep­szy.
– No to wy­pły­niemy.
– Za­raz, jak tylko do­wiozą przy­nętę.
Już trzy ty­go­dnie pły­wa­li­śmy z tym go­ściem na ryby na Golf­sztro­mie, jego pie­nię­dzy na­wet jesz­cze nie po­wą­cha­łem, nie li­cząc stówy, którą mi dał, żeby opła­cić kon­sula i sprzą­ta­nie, i na żar­cie i pa­liwo, za­nim wy­pły­nę­li­śmy z Flo­rydy. Ja za­pew­nia­łem cały sprzęt, jemu tylko bił licz­nik, trzy­dzie­ści pięć do­la­rów dzien­nie. Fa­cet spał w ho­telu, co rano przy­cho­dził na łódź. Na­go­nił mi go Eddy, więc mu­sia­łem brać go jako za­ło­ganta. Pła­ci­łem mu cztery do­lary dzien­nie.
– Mu­szę za­tan­ko­wać łódź – po­wie­dzia­łem John­so­nowi.
– Do­bra.
– Przy­da­łyby się ja­kieś pie­nią­dze.
– Ile?
– Tro­chę po­nad sześć cen­tów za litr. Po­wi­nie­nem wziąć tak ze sto osiem­dzie­siąt, więc wy­cho­dzi je­de­na­ście do­la­rów dwa­dzie­ścia cen­tów.
Wy­cią­gnął pięt­na­ście do­la­rów.
– Reszta ma pójść na piwo i lód? – za­py­ta­łem.
– Nie trzeba – od­parł. – Od­li­czy pan so­bie od tego, co je­stem wi­nien.
Po­my­śla­łem so­bie: Wożę fa­ceta na kre­chę już trzy ty­go­dnie, ale skoro jest wy­pła­calny, to co za róż­nica? Ow­szem, po­wi­nien roz­li­czać się po każ­dym ty­go­dniu. Ale nie­któ­rych wo­zi­łem tak przez mie­siąc i po­tem pła­cili wszystko. Zgoda, moja wina, ale z po­czątku faj­nie się z nim pły­wało. Do­piero przez kilka ostat­nich dni za­czął mnie stre­so­wać, ale wo­la­łem nic nie mó­wić, żeby się na mnie nie ze­źlił. O ile był wy­pła­calny, im dłu­żej go wo­zi­łem, tym le­piej.
– Piwko? – za­pro­po­no­wał, otwie­ra­jąc skrzy­nię z lo­dem.
– Nie, dzięki.
Aku­rat wtedy na po­most wszedł ten czar­nuch, od któ­rego bra­li­śmy przy­nętę, więc po­le­ci­łem Eddy’emu, żeby szy­ko­wał się do rzu­ce­nia cum.
Czar­nuch wniósł przy­nętę na łódź, od­cu­mo­wa­li­śmy i wy­szli­śmy z portu, a on za­jął się przy­go­to­wy­wa­niem paru ma­kreli: hak w pysk, przez skrzela, po­tem roz­ci­nał bok, wbi­jał hak od dru­giej strony i prze­cią­gał na wy­lot, za­wią­zy­wał pysk na dru­cia­nym przy­po­nie i po­rząd­nie mo­co­wał hak, żeby się nie wy­su­nął i żeby przy­nęta dała się cią­gnąć gładko, bez ko­zioł­ko­wa­nia.
Ten czar­nuch to był au­ten­tycz­nie czarny, do tego by­stry i po­nury, pod ko­szulą no­sił wo­kół szyi błę­kitne pa­ciorki wudu, na gło­wie stary sło­miany ka­pe­lusz. Na po­kła­dzie naj­chęt­niej spał albo czy­tał ga­zety. Ale przy­nętę szy­ko­wał ele­gancko i szybko.
– Pan by nie dał rady przy­go­to­wać ta­kiej przy­nęty, pa­nie szy­per? – za­py­tał John­son.
– Dał­bym, oczy­wi­ście.
– Więc po co brać do tego czar­nu­cha?
– Jak tra­fimy na duże ryby, to pan zo­ba­czy – po­wie­dzia­łem.
– W ja­kim sen­sie?
– Czar­nuch ra­dzi so­bie z tym szyb­ciej ode mnie.
– A Eddy nie dałby rady?
– Nie, pro­szę pana.
– Wy­daje mi się, że to zbędny wy­da­tek. – Za każdy dzień pła­cił czar­nu­chowi do­lara, a on co wie­czór szedł w tango. Wi­dzia­łem, że już go bie­rze na sen.
– Bez niego się nie obej­dziemy – od­par­łem.
Te­raz mi­nę­li­śmy już ko­twi­czące przed Ca­ba­ñas ku­try ża­glowe i cze­ka­jące na nie sa­mo­chody do prze­wozu ryby, i łódki do po­łowu lu­cja­nów, za­ko­twi­czone przy Morro, tam gdzie dno jest ka­mie­ni­ste, i wy­pro­wa­dzi­łem łódź na za­tokę, tam gdzie ciemno zna­czyła się głę­bia. Eddy wy­pu­ścił dwie duże za­nęty, czar­nuch za­ło­żył przy­nęty na trzy wędki.
Prąd pod­cho­dził tu bli­sko, pra­wie do pły­cizn, gdy zbli­ża­li­śmy się ku jego kra­wę­dzi, wi­dać było jego nie­mal fio­le­towe wody, po­zna­czone wi­rami w re­gu­lar­nych od­stę­pach. Za­częła cią­gnąć lekka bryza od wschodu, pod­ry­wało się przy nas mnó­stwo la­ta­ją­cych ryb, tych du­żych, które wy­ska­ku­jąc z wody, wy­glą­dają jak zdję­cie ma­szyny Lind­ber­gha pod­czas lotu przez Atlan­tyk.
Te duże ryby la­ta­jące to naj­lep­szy znak, jaki może się tra­fić. Jak okiem się­gnąć, wi­dać było drobne kępki bla­do­żół­tych wo­do­ro­stów z Golf­sztromu, znak, że główny nurt prądu szedł wła­śnie tędy, a przed nami ptaki ob­ra­biały ła­wicę drob­nych tuń­czy­ków. Wi­dać było, jak ska­czą, ta­kie małe, le­d­wie po kilo z ha­kiem sztuka.
– Może pan za­rzu­cić, kiedy tylko pan ze­chce – po­wie­dzia­łem John­so­nowi.
Wło­żył pas i uprząż, wy­sta­wił dłu­gie wę­dzi­sko z ko­ło­wrot­kiem firmy Hardy, na szpuli do­brze po­nad pół ki­lo­me­tra ple­cionki z trzy­dzie­stu sze­ściu ży­łek. Spoj­rza­łem za rufę, jego przy­nęta cią­gnęła ład­nie, pod­ska­ki­wała le­ciutko na fa­lach, a dwie za­nęty wy­ska­ki­wały i nur­ko­wały. Szli­śmy z ide­alną pręd­ko­ścią, plus mi­nus, więc skrę­ci­łem w prąd.
– We­tknie pan ko­niec wę­dzi­ska w gniazdo na fo­telu – przy­po­mnia­łem John­so­nowi. – Wtedy nie bę­dzie tak cią­żyło. Zwolni pan ha­mu­lec, bę­dzie ła­twiej po­pu­ścić, jak coś weź­mie. Jak któ­ryś panu weź­mie, a ha­mu­lec bę­dzie włą­czony, wy­rwie pana za burtę.
Dzień w dzień mu­sia­łem po­wta­rzać mu to samo, ale to nie ból. Może co pięć­dzie­siąty klient wie, jak się łowi ryby. A jak już wie­dzą, to co drugi jest ba­ran i chciałby uży­wać żyłki, którą ze­rwie każda więk­sza sztuka.
– Jaki dzień się nam szy­kuje? – za­py­tał.
– Lep­szy być nie może – po­wie­dzia­łem. Fak­tycz­nie, ład­nie było.
Od­da­łem ster czar­nu­chowi, po­wie­dzia­łem mu, żeby cią­gnął przy skraju prądu, na wschód, i wró­ci­łem na rufę, gdzie John­son sie­dział i pa­trzył, jak hopsa mu przy­nęta.
– Mam wy­sta­wić dru­gie wę­dzi­sko? – za­py­ta­łem.
– My­ślę, że nie – od­parł. – Chcę sam zła­pać rybę, wal­czyć z nią i ją wy­cią­gnąć.
– Do­brze. To może Eddy ma wy­sta­wić swoje i odda panu, je­śli coś weź­mie przy­nętę, żeby pan mógł wal­czyć da­lej?
– Nie. Wolę, kiedy jest tylko jedno wę­dzi­sko.
– W po­rządku.
Czar­nuch wciąż pil­no­wał steru, unio­słem wzrok, zo­ba­czy­łem, że za­uwa­żył przed nami wy­ska­ku­jącą ła­wicę la­ta­ją­cych ryb, troszkę pod prąd. Ob­ró­ci­łem się, za nami wi­dać było Ha­wanę, piękną w po­ran­nym słońcu, i sta­tek wy­cho­dzący wła­śnie z portu, koło twier­dzy Morro.
– My­ślę, pa­nie John­son, że dziś bę­dzie miał pan oka­zję z ja­kimś po­wal­czyć – po­wie­dzia­łem.
– Naj­wyż­sza pora. Ile to już krą­żymy po mo­rzu?
– Dziś będą trzy ty­go­dnie.
– Długo jak na węd­ko­wa­nie.
– Bo ta­kie to już są te ryby. Póki nie przyjdą, to ich nie ma. Ale jak już przyjdą, to jest ich mnó­stwo. A za­wsze przy­cho­dzą. Je­śli nie przyjdą te­raz, to już wcale. Księ­życ we wła­ści­wej fa­zie. Prąd jak trzeba, bę­dziemy też mieli do­bry wiatr.
– Naj­pierw, kiedy za­czy­na­li­śmy, było tro­chę ma­łych.
– Więc wła­śnie tak, jak mó­wię. Naj­pierw małe się wy­kru­szają, koń­czą, i do­piero wtedy przy­cho­dzą duże.
– Wy, szy­pro­wie tych ło­dzi do wy­na­ję­cia, wszy­scy zna­cie jedną śpiewkę. Jak nie jest za wcze­śnie, to za późno, wiatr nie ten albo księ­życ w złej fa­zie. Ale pie­nią­dze bie­rze­cie za­wsze.
– Cóż – ja mu na to – tak to wła­śnie jest, cho­lera, że naj­czę­ściej jest za wcze­śnie albo za późno i czę­sto wiatr nie taki. Aż na­gle przy­cho­dzi ide­alny dzień, a ja stoję w por­cie bez klienta.
– Ale my­śli pan, że dziś bę­dzie do­bry dzień?
– Je­śli o mnie cho­dzi, atrak­cji mia­łem już dziś aż nadto. Ale je­stem go­tów się za­ło­żyć, że pan też bę­dzie miał co ro­bić.
– Mam na­dzieję – od­parł.
Po­zo­stało już tylko cią­gnąć przy­nętę. Eddy po­szedł na dziób się zdrzem­nąć. Ja sta­łem i roz­glą­da­łem się, czy nie po­jawi się ja­kiś ogon. Chwi­lami zda­rzało się, że czar­nuch nam przy­sy­piał, więc i na niego mia­łem oko. Ten też pew­nie miał nie­złe ży­cie nocne.
– Mógł­bym pana po­pro­sić o bu­telkę piwa, ka­pi­ta­nie? – za­gad­nął mnie John­son.
– Ja­sne, pro­szę pana. – We­tkną­łem dłoń głę­boko w lód, żeby miał zimne.
– A pan so­bie nie weź­mie?
– Nie, dzię­kuję – od­par­łem. – Po­cze­kam do wie­czora.
Otwo­rzy­łem bu­telkę i kiedy mu ją po­da­wa­łem, zo­ba­czy­łem tego wiel­kiego brą­zo­wego su­kin­kota z dzio­bem dłuż­szym niż ręka u czło­wieka, jak wy­sta­wia łeb i pół ciała z wody i wali w tę ma­krelę. Na oko gruby był jak ko­pal­niak.
– Luzu mu daj! – wrza­sną­łem.
– Nie zła­pał jej – od­parł John­son.
– No to trzy­maj.
Wy­szedł z głę­biny i nie tra­fił w ma­krelę. Wie­dzia­łem, że za­raz na­wróci i znów na nią ru­szy.
– Przy­go­tuj się pan, żeby dać mu luzu, jak tylko ją cap­nie.
I za­raz zo­ba­czy­łem, że na­wraca za nami pod wodą. Wi­dać było płe­twy roz­ło­żone sze­roko, jak fio­le­towe skrzy­dła, i fio­le­towe pręgi na brą­zo­wych łu­skach. Cią­gnął jak okręt pod­wodny, górna płe­twa wy­szła na po­wierzch­nię, wi­dać było, jak tnie wodę. Tym ra­zem usta­wił się do­kład­nie za przy­nętą, uniósł też dziób, który jakby ko­le­bał się tro­chę nad wodą.
– Wpuść mu ją w pysk – po­wie­dzia­łem.
John­son zdjął rękę z ko­ło­wrotka, szpula za­fur­czała, a ten stary mar­lin skrę­cił i za­nur­ko­wał, i zo­ba­czy­łem, jak po ca­łej dłu­go­ści bły­ska ja­snym sre­brem, kiedy ob­ró­cił się do nas bo­kiem i całą na­przód ru­szył w stronę brzegu.
– Daj pan tro­chę ha­mulca – po­ra­dzi­łem. – Odro­binę.
A ten już ci­śnie waj­chę.
– Odro­binę – po­wtó­rzy­łem. Już wi­dzia­łem, że linka się na­pręża. – A te­raz mocno i za­ci­naj. Mu­sisz go za­ciąć. I tak za­raz sko­czy.
John­son do­ci­snął ha­mu­lec i po­cią­gnął wędkę do góry.
– Za­tnij go – po­wie­dzia­łem. – Tak so­lid­nie. Co naj­mniej z pięć razy.
Więc go za­ciął, cał­kiem mocno, jesz­cze parę razy, po czym wę­dzi­sko zgięło się wpół, ko­ło­wro­tek wył jak opę­tany, a mar­lin wy­sko­czył, bam, dłu­gim, pro­stym su­sem, za­lśnił w słońcu sre­brem i plu­snął, jakby kto ko­nia z klifu zrzu­cił.
– Po­puść pan ten ha­mu­lec – po­wie­dzia­łem.
– Prze­cież się ze­rwał – od­parł John­son.
– Nic się nie ze­rwało, do cho­lery. Po­puść pan ha­mu­lec, i to już.
Wi­dzia­łem, że linka się za­krzy­wia, a kiedy mar­lin wy­sko­czył ko­lejny raz, to pro­sto za rufą, kie­ro­wał się w stronę mo­rza. I znów wy­sko­czył, huk­nął w wodę, aż bry­znęła biel, za­uwa­ży­łem, że jest za­ha­czony z boku py­ska. Wy­raź­nie było wi­dać jego pręgi. Piękna sztuka, te­raz już ja­sno­sre­brzy­sty w fio­le­towe pasy, i au­ten­tycz­nie gruby jak kłoda.
– Ze­rwał się – po­wie­dział John­son. Linka zwi­sała luźno.
– Ścią­gaj go – od­par­łem. – Jest po­rząd­nie za­ha­czony. Sil­niki cała na­przód! – wrza­sną­łem do czar­nu­cha.
I znów wy­sko­czył, raz, drugi, sztywny jak słup, całą dłu­go­ścią ciała ska­cząc pro­sto na nas, przy każ­dym upadku wy­rzu­ca­jąc wy­soko wodę. Linka się na­pięła, wi­dzia­łem, że znów kie­ruje się ku brze­gowi, znów na­wraca.
– Te­raz spró­buje uciec – po­wie­dzia­łem. – Je­śli pój­dzie przed nas, będę go go­nił. Ha­mu­lec luźno. Linki nie za­brak­nie.
Ten stary mar­lin po­cią­gnął na pół­nocny za­chód, jak wszyst­kie duże sztuki, i po­wiem wam, po­szedł przed nas, jakby go go­nili. Za­czął sa­dzić ta­kie wiel­kie, dłu­gie susy, jak ści­gacz pę­dzący po mo­rzu. A my za nim, a kiedy już zro­bi­łem zwrot, mie­li­śmy go w pierw­szej ćwiartce od dziobu. Trzy­ma­łem ster i dar­łem się do John­sona, żeby lu­zo­wał ha­mu­lec i szybko zwi­jał żyłkę. I na­gle wi­dzę, jak wę­dzi­sko mu się szar­pie, linka zwisa luźno. Nie wy­glą­dała na luźną, chyba że dla wpraw­nego oka, bo na tej dłu­go­ści sta­wiała opór wo­dzie. Ja mam wprawne oko.
– Ze­rwał się – po­wie­dzia­łem mu.
Mar­lin wciąż ska­kał, nie prze­sta­wał, aż znikł nam z pola wi­dze­nia. Wspa­niała sztuka, sku­ba­niec.
– Wciąż czuję, że cią­gnie.
– To cię­żar linki.
– Pra­wie nie mogę jej ścią­gać. Może zdechł.
– Po­patrz pan. – Wska­za­łem. – Wciąż tam ska­cze. – Wi­dać go było pra­wie o ki­lo­metr od nas, na­dal wy­rzu­cał pió­ro­pu­sze wody.
Zma­ca­łem ha­mu­lec na ko­ło­wrotku. Za­ci­śnięty do oporu. Nic dziw­nego, że nie mógł wy­bie­rać linki. Mu­siała trza­snąć.
– Nie mó­wi­łem, żeby lu­zo­wał pan ha­mu­lec?
– Ale on wciąż cią­gnął linkę.
– I co z tego?
– No, do­ci­sną­łem ha­mu­lec.
– Słu­chaj pan – za­czą­łem. – Jak się im nie po­pu­ści linki, kiedy tak idą przed ło­dzią, to się ze­rwą. Nie ma ta­kiej, która by je utrzy­mała. Chcą cią­gnąć, to im pan da­waj. Ha­mulca uży­wać ostroż­nie. Ci, co ło­wią na ry­nek, nie są w sta­nie utrzy­mać ich bli­sko na­wet na li­nie do har­puna. My mu­simy więc ko­rzy­stać z tego, co daje nam łódź, żeby je ści­gać i nie dać im wy­cią­gnąć ca­łej linki, kiedy ucie­kają. Po ta­kiej ucieczce idą na głę­bię, wtedy można do­ci­snąć ha­mu­lec i wy­bie­rać linkę.
– Czyli gdyby się nie ze­rwała, to­bym go zła­pał?
– Miałby pan szansę.
– Ale nie dałby rady wciąż tak cią­gnąć, co?
– Za to może pró­bo­wać masy in­nych rze­czy. Walka za­czyna się do­piero po tym, jak spró­bo­wał ucieczki.
– No to złapmy ja­kie­goś – po­wie­dział.
– Za­cznij pan od zwi­nię­cia linki – od­par­łem.
Za­ha­czy­li­śmy tego mar­lina i zgu­bi­li­śmy go, a Eddy na­wet się nie obu­dził. Za to te­raz stary do­bry Eddy przy­wę­dro­wał na rufę.
– Co jest? – za­py­tał.
Kie­dyś był z niego po­ży­tek na ło­dzi, za­nim się chłop roz­pił, ale te­raz to nic a nic. Pa­trzy­łem na niego, jak stoi taki, wy­soki, z za­pad­nię­tymi po­licz­kami, ob­wi­słymi ustami, z tym bia­łym pa­skudz­twem w ką­ci­kach oczu, wło­sami zu­peł­nie wy­pło­wia­łymi od słońca. Wie­dzia­łem, że się zbu­dził, bo go su­szyło.
– Wal­nij so­bie le­piej piwko – po­ra­dzi­łem mu.
Wy­cią­gnął jedno z chło­dziarki, opróż­nił.
– No, pa­nie John­son, to ja chyba pójdę koń­czyć drzemkę – po­wie­dział. – Szcze­rze zo­bo­wią­zany za piwo. – Ot, Eddy, sku­ba­niec. Ryba nie ryba, jemu to ryba.
Cóż, koło po­łu­dnia tra­fi­li­śmy na­stęp­nego, ale uciekł z haka. Jak nim rzu­cił, to wi­dzie­li­śmy ten hak le­cący dzie­więć me­trów nad wodą.
– A co tym ra­zem zro­bi­łem nie tak? – za­py­tał John­son.
– Nic – od­par­łem. – Po pro­stu go od­rzu­cił.
– Pa­nie John­son – ode­zwał się Eddy, zbu­dzony ochotą na ko­lejne piwo – pa­nie John­son, no nie masz pan szczę­ścia, i tyle. Za to może z ko­bi­tami się po­szczę­ści? To co, pa­nie John­son, idziemy wie­czo­rem na mia­sto? – Po czym wró­cił na dziób i znów się po­ło­żył.
Gdzieś około czwar­tej wra­camy w po­bliże brzegu, pod prąd, a rwie jak młyń­ski po­tok, słońce grzeje nam w plecy, i na­gle przy­nętę John­sona cap­nął naj­więk­szy czarny mar­lin, ja­kiego w ży­ciu wi­dzia­łem. Bo za­rzu­ci­li­śmy sztuczną ka­ła­mar­nicę jako przy­nętę, zła­pały się cztery tuń­czyki, z tych ma­łych, i czar­nuch przy­go­to­wał John­so­nowi jed­nego ta­kiego na haku jako przy­nętę. Cią­gnął się tro­chę głę­boko, ale za to po­rząd­nie chla­pał.
John­son od­piął so­bie wę­dzi­sko od uprzęży, żeby móc je po­ło­żyć na ko­la­nach, bo roz­bo­lały go ręce od trzy­ma­nia sprzętu przez cały czas w jed­nej po­zy­cji. A że dło­nie miał znu­żone przy­trzy­my­wa­niem ha­mulca na szpuli, bo ta duża przy­nęta sta­wiała więk­szy opór, to wy­ko­rzy­stał mo­ment, że spu­ści­łem go z oka, i znów za­ci­snął ha­mu­lec na fest. Na­wet nie wie­dzia­łem, że tak go za­blo­ko­wał. Nie po­do­bało mi się, jak trzyma wędkę, ale nie chcia­łem cały czas się go cze­piać. Poza tym, ze zdję­tym ha­mul­cem, linka wy­bie­ga­łaby so­bie swo­bod­nie, więc nie było ry­zyka. Ale to nie tak się łowi ryby.

 
Wesprzyj nas