Szczera, pełna humoru historia o walce z uprzedzeniami i o poszukiwaniu siebie. David Aguilar kawałek po kawałku przedstawia inspirującą opowieść o swoim życiu: od stworzenia pierwszej protezy przez nieoczekiwaną popularność w social mediach aż po współpracę z Lego i NASA.


„Życie z klocków” to książka, która daje nadzieję i pokazuje, że ograniczenia istnieją głównie w naszej głowie.

David Aguilar urodził się bez prawej ręki. I chociaż dla niego to szczegół, to od kiedy pamięta, wszyscy patrzyli na niego wyłącznie przez pryzmat tego „braku”.

A przecież chłopak ma wiele powodów do zadowolenia: kochających rodziców, mnóstwo przyjaciół oraz niesamowitą wyobraźnię, która pozwala mu budować z najsłynniejszych klocków świata, co tylko mu się zamarzy. Na przykład… protezę ręki.

***

Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że po lekturze tej książki w słowie „niemożliwe” rzadziej będziesz widzieć „nie”, a zdecydowanie częściej „możliwe”!
– Przemek Staroń

David Aguilar i jego ojciec Ferran Aguilar pochodzą z Andory. David urodził się z zespołem Polanda – rzadką chorobą, która pozbawiła go prawego przedramienia. W wieku 9 lat zaprojektował swoją pierwszą protezę z klocków Lego. To ojciec zachęcił go do nakręcenia filmu o niej, a następnie do umieszczenia wideo w mediach społecznościowych. Nagranie zmieniło życie ich obu.
David jest też bohaterem hiszpańskiego filmu dokumentalnego „Mr. Hand Solo”. W 2021 roku został zwycięzcą francuskiej edycji programu „Lego Masters”. Dziś jako student bioinżynierii chce współtworzyć z klocków przedmioty, które ułatwią życie innym.

David Aguilar, Ferran Aguilar
Życie z klocków
Przekład: Monika Skowron
Wydawnictwo Agora
Premiera: 8 listopada 2023
 
 


Często pytają mnie, jak się czuje człowiek, który nie ma połowy ręki. A prawda jest taka, że choć mam ponad dwadzieścia lat, to… nie wiem. Co czujecie, gdy brakuje wam palca? Policzycie dla mnie swoje palce? Odłóżcie na chwilę tę książkę i policzcie, ile ich macie.
Jeden,
dwa,
trzy,
cztery,
pięć,
sześć,
siedem,
osiem,
dziewięć,
dziesięć!

Co czujecie, gdy brakuje wam jedenastego palca? No i co, nie wiecie?
Ja liczę do pięciu. Wy do dziesięciu. Mnie nie brakuje żadnego palca. Wam też nie.
A jeśli któreś z was należy do tej maleńkiej grupy, która – jak ja – nie liczy do dziesięciu… to też wam niczego nie brakuje. Naprawdę. Początkowo możecie sądzić inaczej, ponieważ przez całe życie ciągle słyszeliście przyimek „bez” i zawsze wam powtarzali, że czegoś wam brakuje. Pozwólcie, że coś wam powiem:
Niczego wam nie brakuje, macie aż nadto.
Macie aż nadto możliwości.
A skoro mamy to już za sobą, myślę, że możemy zacząć. Jak wam się wydaje?
Wszystko zaczęło się…
 
 

RÓŻE, STOKROTKI I TAK DALEJ

Wszystko zaczęło się w szpitalu, w sali numer 102.
Tu znajdowali się moi dziadkowie, prababcia oraz ciotki i czekali… czekali na mnie.
Już mnie znali. Oto David, silny, zdrowy i upragniony chłopak, którego zdążyli pokochać także moi dziadkowie. Cała rodzina niecierpliwie wyglądała moich narodzin.
Moja babcia Basi siedziała, pocierając dłonie, zdenerwowana i rozemocjonowana. Ciągle kręciła obrączką na palcu. Wpatrywała się w drzwi z nadzieją, że mój tata nagle je otworzy i stanie w nich z uśmiechem na twarzy. Na rękach będzie trzymał mnie zawiniętego w powijak, który sama uszyła z taką starannością i…
Domyślam się, że mniej więcej tak to mogło wyglądać.
Tymczasem mój ojciec, z zapłakanymi oczami, pokonywał długie korytarze prowadzące z sali operacyjnej. Przygnieciony okolicznościami, bał się wejść do pokoju, ale w końcu otworzył drzwi i rzeczywiście trzymał w ramionach mnie opatulonego w powijak. On jednak nie miał na ustach uśmiechu, a ja nie miałem ręki, za to powijak świetnie chłonął łzy, które płynęły z oczu taty.
– Ferranie, co oznacza…? – spytała babcia i wstała. – Ta mina…? Wszystko dobrze? Jak się czuje Nathalie?
Mój ojciec nie był w stanie wydusić słowa, pozostali zaś nie mogli przestać wpatrywać się w niego ze strachem. Wszyscy zbledli na jego widok, zrobili się bielsi niż fartuchy lekarzy. A ja byłem tam, nieświadomy niczego – przerażenia krewnych, niepokoju babci i żalu mojego ojca. Na tyle, że… no właśnie, nic z tego nie pamiętam. Wiem o tym, bo ojciec wiele razy mi to opowiadał.
– No więc David… Więc… – próbował odpowiedzieć.
– Co David? – Babcia podeszła bliżej, odchyliła materiał i po raz pierwszy zobaczyła mój kikut. – Och, Ferranie… – tyle zdołała powiedzieć.
– Tylko to… Tylko to… Cała reszta… Lekarz mówi, że jest idealny.
Basi zaczęła mnie głaskać po policzkach, po czole, po główce. Chwyciła moją rączkę, tę, którą mam, i pogładziła mnie po niej kciukiem. Potem pocałowała mnie w czoło i powiedziała:
– Oczywiście, że jest idealny. Nie widzisz tego?
Co ciekawe, tego całusa zapamiętałem.
Możecie sobie wyobrazić, jak minął ten dzień… I tydzień… I w zasadzie połowa mojego życia. Oto spojrzenia pełne litości, które – jak stare przyjaciółki – zawsze mi towarzyszą, aż zawołam je po imieniu i się przywitamy. Oto wstręt – kiedy budzę litość, ale też obrzydzenie, jakby kikut mógł kogoś ugryźć! Ulga – gdy inni współczują rodzicom, a jednocześnie cieszą się, że ich dziecko urodziło się z dwiema rękami. I bieda (to po prostu od: „Ach, biedaczysko”). Ale na razie wystarczy, o tym opowiem wam później, poświęcę temu cały rozdział, może nawet kilka. Chodzi o to, że gdy moja matka wybudziła się z narkozy, przestraszyła się, że mnie nie widzi. A kiedy już mnie zobaczyła, płakała, bo dla niej, jak i – rzecz jasna – dla wszystkich, była to niespodzianka.
Wiosna przyszła wcześnie – jakby chciała nas pocieszyć, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, że jest dopiero 25 lutego. Pokój wypełnił się kwiatami i okolicznościowymi kartkami skrywającymi takie słowa jak: „Przykro mi”, „Trzymajcie się” czy: „Macie nasze bezwarunkowe wsparcie”. To kłuło bardziej niż ciernie. Gdy dalsi krewni, sąsiedzi, znajomi dowiedzieli się o rozwoju wypadków, okazywali nam pomoc tak bardzo i starali się tak mocno, że kurz ciągle unosił się w pokoju i ostatecznie zbił się w chmurę nad bukietami, które ustawiano przed wejściem.
Naprawdę chciałbym teraz wybrać się w podróż w czasie i zjawić się tam, przed salą numer 102, minąć róże i rozsunąć stokrotki, żeby otworzyć drzwi i powiedzieć rodzicom:
– Spokojnie, spisaliście się na medal.
Wówczas sprawa z ręką wydawała im się największym zaskoczeniem w życiu. Jednak prawdziwa niespodzianka miała przyjść później, wraz z tym, co dostali. Dopiero wtedy byli naprawdę zaskoczeni, a ja… zadziwiłem cały świat. Dziś mama i tata wreszcie są dumni z tego, jak spisali się jako rodzice.

 
A nazywanie NIEpełnosprawnością tego, co inne, zabija to, co różni się od reszty świata. Tego nauczyłem się jednak, pokonując trudną drogę.
 
 

UPOŚLEDZONY?

Lista rzeczy, których mój ojciec, jak sądził, nie będzie mógł ze mną robić:
■ granie na PlayStation;
■ granie na gitarze;
■ jeżdżenie na nartach;
■ nauczenie mnie jazdy na rowerze;
■ chodzenie razem w niedzielę na rower, gdy już nauczy mnie na nim jeździć.

 
Lista rzeczy, które zrobiłem z moim ojcem:
■ grałem na PlayStation;
■ grałem na padzie perkusyjnym i komponowałem muzykę;
■ jeździłem na nartach;
■ nauczyłem się jeździć na rowerze;
■ poszliśmy razem w niedzielę na rower, gdy już nauczyłem się na nim jeździć;
■ jeździłem hulajnogą elektryczną;
■ zajmowałem się modelarstwem lotniczym;
■ brałem udział w spływie kajakowym;
■ pływałem;
■ wspinałem się.
 
Mama przeleżała kilka tygodni w szpitalu, a ja razem z nią. Ona miała komplikacje po cesarskim cięciu, mnie dolegała „rączka”, oczywiście. Wszyscy przez długi czas tak mówili: „rączka”. Musiałem przyzwyczaić się zarówno do przyimka „bez”, jak i do zdrobnień używanych pod moim adresem nawet wtedy, gdy już przestałem być mały. Akceptowałem to, ponieważ sam wiele razy tak siebie postrzegałem. Mały jak becik, nieporadny jak krecik… W skrócie: „-cik”. Aż do momentu, gdy pokazałem, że nie zawsze taki jestem, i postanowiłem się taki nie czuć.
Lekarze uznali, że lepiej będzie, jeśli zostanę w szpitalu z mamą. Obserwowali mnie, poddawali badaniom i nie potrafili postawić jasnej diagnozy: normalna wada rozwojowa, deformacja… Bez względu na to, co to było, nie dawało objawów niczego złośliwego. Brakowało mi „rączki”, koniec kropka. Zatem gdy specjaliści to weryfikowali, ja przebywałem w szpitalu z mamą i tatą, który nie odstępował nas na krok.
Babcia też zawsze nas odwiedzała. Codziennie. Przynosiła jedzenie tacie, który wykorzystał tyle dni urlopu ojcowskiego, ile zdołał, i spędzał długie godziny ze mną w ramionach.
– Nie wiem, co my zrobimy, mamo – powiedział kiedyś.
Dręczyły go wątpliwości, nie przestawał pytać, czy będzie trudno.
– Z czym?
– Z dzieckiem! – odparł, jakby to było oczywiste. Babcia Basi krążyła powoli po pokoju i kołysała mnie, żebym spokojnie spał. Kazała mu mówić ciszej, żeby nie obudził też mojej mamy. – Co na jego widok powiedzą dzieci w szkole? Jak zawiąże buty? Jak będzie jeździł rowerem? Jak będzie prowadził samochód?
Babcia, która w trudnych sytuacjach była oazą spokoju, głosem rozsądku i miłości, usiadła obok mojego taty. Wciąż trzymała mnie w ramionach, lecz w tym momencie ucałowała moje policzki i uszczypnęła mnie w nos. Tata pamięta to wydarzenie i właśnie tak opisał je po raz pierwszy w pewne święta Bożego Narodzenia, kiedy szybciej od siostry otworzyłem prezent – mój pierwszy zestaw klocków Lego (samochód wyścigowy Speed Racer, odjazdowy – bez wątpienia). A to, co wtedy powiedziała moja babcia, na zawsze utkwiło tacie w pamięci:
– Ferranie, to bardzo proste. Jedyne, co musimy zrobić z dzieckiem, to je kochać i się o nie troszczyć. Niech dzieci ze szkoły gadają, co chcą, tak samo jak ich rodzice. Do diabła z nimi! Jeśli chodzi o buty, to ja mu je zawiążę zawsze, gdy będzie trzeba. W sprawie roweru coś wymyślimy. A prowadzenie auta… Przecież są automaty! Tak czy inaczej, na pewno okaże się taki mądry, że będzie miał pieniądze na zatrudnienie szofera!
Mojemu ojcu zabrakło słów. W tej bolesnej chwili trudno było mu dostrzec cokolwiek poza moją ręką. Było mu o wiele trudniej niż mojej matce, nie mam co do tego wątpliwości.
Za każdym razem, gdy tata opowiada tę historię, robi to z tym samym zdumieniem na twarzy. W każdą Gwiazdkę, każde urodziny, nad tortem, nad zapalonymi świeczkami, których przybywa z każdym rokiem, i wśród zapachu odpalanych zapałek przytacza tę opowieść z niezmienną mieszaniną czułości i niedowierzania.
 
 

NA ZŁAMANIE… SZYI

Nadszedł dzień, w którym opuściłem szpital. Mama niosła mnie na rękach, a obok kroczył tata, który nieustannie dopytywał, czy czegoś nie potrzebujemy. Dziadkowie odprowadzili nas do samochodu i prosili tatę, żeby przestał nas męczyć i się zamartwiać, bo wszystko będzie dobrze.
W końcu dostaliśmy wypis! Wszystko poszło jak z płatka. Byłem idealny, byłem zdrowy. Miałem tylko mały defekt, defekcik, „-cik”, na który z czasem mogliśmy spojrzeć inaczej dzięki Peggy Cerquedzie i jej mamie, doktor Doncel. Kwiaty znikły sprzed drzwi do sali. Pogrzeb urządzony mojej ręce wreszcie przerwano i wszyscy, łącznie z jego bohaterami, wracali do domu z obietnicą, że zapomną o sprawie. Nadzieja pojawiła się w naszych sercach niczym wyczekiwana gościni. Jednak nie wszystkie kwiaty zwiędły w trakcie tych dwóch tygodni spędzonych przez nas w szpitalu. Niektóre przetrwały, pozostały piękne i bujne, a na ich jędrnych łodygach znajdowały się pączki, które dopiero miały się otworzyć i zakwitnąć. Pielęgniarki zebrały pozostałe kwiaty i dały nam na pożegnanie bukiet. Choć zarówno moi rodzice, jak i dziadkowie mieli dosyć kwiatów na długi czas, przyjęli go i ostrożnie włożyli do bagażnika w samochodzie.
Droga powrotna, moja pierwsza podróż do domu, była osobliwa i poruszająca. Potem mama często opowiadała, że czuła się taka zmęczona, iż z trudem delektowała się szczęściem. A tata nie przestawał ocierać wilgotnych oczu, bo tak się cieszył, że może wrócić z synem do domu. Wszystko wydawało się nierealne i mimo że świat z pozoru był dokładnie taki sam, to jakby inny: niebo, choć niebieskie, wyglądało na zielonkawe, a słońce chłodziło, zamiast grzać. Bez wątpienia czuliśmy się dobrze. Tryskaliśmy radością, ale dyskretnie i ostrożnie. Los doświadczył nas tak bardzo, że chyba nie znieślibyśmy więcej. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, ile jeszcze ciosów odbierzemy, żeby ostatecznie stać się wystarczająco silni.
Gdy przyjechaliśmy na miejsce, pierwsze, co zrobił tata, to zaprowadził nas do sypialni, byśmy mogli odpocząć. Mama odłożyła mnie śpiącego do kołyski. Tymczasem dziadkowie pomogli rozładować bagażnik i babcia Basi, nikogo nie pytając, ukradkiem wzięła przepiękny bukiet, po czym postawiła go na środku jadalni, zachwycona jego urodą i pogodzona z życiem. Później tata wrócił do garażu i wyjął z auta resztę rzeczy. Następnie zajrzał do skrzynki, by sprawdzić, czy przyszły jakieś listy. Kiedy tylko ją otworzył, pożałował. Ale skąd miał wiedzieć, że coś tak zwyczajnego jak otwarcie skrzynki sprawi mu tyle bólu? Chciał jedynie zobaczyć, czy przysłano jakąś korespondencję… Spodziewał się wyciągów z banku, rachunków za prąd… A zamiast nich znalazł broszurę reklamową ortopedy.
Wtedy po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę, że choć w dużym stopniu akceptujemy sytuację, ludzie zawsze będą wytykali mnie palcami. Zawsze będę dla nich wyjątkowy, dziwaczny, inny. Moja ręka, a raczej jej brak, była jak straszny, niewidoczny znak, który miał mi towarzyszyć przez całe życie.
I tak jak nastąpił ten moment, tak samo nadeszły inne.
Jedno z żywszych i wciąż towarzyszących mi wspomnień z dzieciństwa – oprócz rozpoczęcia szkoły – to dzień, w którym wyszedłem na ulicę. Stąpanie po chodniku, przechadzanie się lub zabawy w parku – to było jak wejście w inny wymiar lub jeszcze gorzej: do prawdziwego świata, który na każdym kroku pokazywał mi, że nie jestem normalny.
Myślę o tym teraz i wydaje mi się to surrealistyczne. Tak, panie i panowie: nie mam połowy ręki! Odłóżcie telefony, nie trzeba dzwonić do Sprawy dla reportera! Co prawda, kiedy miałem cztery lata czy pięć, nie myślałem w ten sposób. Zamiast tego zawsze chowałem się za rodzicami, gdy szliśmy ulicą. Chowałem brak ręki i poczucie winy za to, że jej nie mam. Ukrywałem to przed spojrzeniami przechodniów, które sprawiały, że czułem się winny. Zdawało się, że lada chwila urządzą mi awanturę, jakbym wyciął im jakiś numer. Nie wystarczyło jedno spojrzenie na mnie. Odwracali się jeszcze, żeby się upewnić: tak, jest bezręki, biedaczek.
– Ech, Davidzie… – powiedział do mnie pewnego dnia tata.
– Mhm…? – odparłem, już w złym humorze, ponieważ jakaś kobieta przyglądała mi się z zaskoczoną miną.
– Myślisz, że się obejrzy?
– Kto?
Ku mojemu zdziwieniu wskazał głową na panią, która wciąż nie odrywała wzroku od mojego kikuta.
– Tak! – Nie musiałem się długo zastanawiać.
– O czym tak szepczecie? – spytała mama.
Kobieta minęła nas i…
– Zaraz zobaczysz – odpowiedział tata i obaj obejrzeliśmy się za siebie.
W samą porę, by przekonać się, że ona też się nam przygląda. Obróciła głowę tak gwałtownie, że prawie złamała sobie szyję, ale gdy zauważyła, że na nią patrzymy, zrobiła się czerwona jak burak i znów spojrzała przed siebie.
– A nie mówiłem?! – powiedzieliśmy jednym głosem, przybijając piątkę.
Tego dnia stało się to naszą stałą zabawą. W ten sposób tata podarł na kawałki strach, który czułem, gdy wychodziłem na ulicę. Tak samo, jak podarł tamtą ulotkę oferującą usługi ortopedyczne, znalezioną w skrzynce na listy. Potem wyrzucił ją do tego samego kosza na śmieci, w którym znajdowały się już kwiaty przesłane nam do szpitala przez rodzinę i przyjaciół.
 
 

SZNUROWADŁA

Pewnego dnia, kiedy wychodziłem ze szkoły, a było to już w liceum, mój kolega zobaczył, że bawię się kluczykami do samochodu.
– Prowadzisz? – spytał wielce zdziwiony.
– Yyy… – Zamurowało mnie. Co wydawało mu się takie dziwne? Ale szybko się wytłumaczyłem: – Tak, jasne. Powtórzyłem kurs, mam już osiemnaście lat. Prawko odebrałem w czasie wakacji.
Zamiast wyjaśnić mu sprawę, wprawiłem go tym w jeszcze większe osłupienie. Mocno zmarszczył brwi, myślałem, że bruzdy zostaną mu już na zawsze. Dopiero wówczas zacząłem rozumieć, o co mu chodzi.
Szybko wydusił:
– Ale… jak prowadzisz samochód? – Jego spojrzenie powędrowało na kikut.
Uśmiechnąłem się. Wtedy już miałem odpowiedź na wszystko:
– Jak to jak? Ręką! – powiedziałem, unosząc lewą dłoń.
– A… jak zmieniasz biegi?
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej.
– Ustami!
Stał jak wryty, a ja wsiadłem do auta, uruchomiłem silnik i odjechałem, zostawiając go, zdezorientowanego, w tyle. Może nie miał pojęcia, że istnieją samochody z automatyczną skrzynią biegów, w których prawie niczego nie trzeba zmieniać? To jednak nie to. Wiedziałem od dawna, że ludziom trudno przyjąć i zrozumieć, że ktoś, kto nie jest taki jak oni, może robić te same rzeczy.
Dobrze to wiem, wierzcie mi, ponieważ mierzyli się z tym także moi rodzice. Ja też… I to przez długi czas. Nie winię ludzi, nie obwiniam również siebie. Mówiąc wprost: to niczyja wina. Uprzedzenia i ignorancja są wszędzie, pojawiało się poczucie osamotnienia. Mroczne noce, całe popołudnia wypełnione strapieniem. Jak to będzie z naszym synem później? Co z niego wyrośnie?
„Jedyne, co musimy zrobić z dzieckiem, to je kochać i się o nie troszczyć”. Słowa mojej babci Basi codziennie rozlegały się w domu, zwłaszcza kiedy rodzice musieli wrócić do pracy.
To babcia opiekowała się mną za dnia, robiła to zresztą z ogromną miłością i wprawą. Jej mama była akuszerką, a ona nauczyła się od niej wielkiej wrażliwości.
Nikt nie potrafił lepiej od babci Basi zajmować się mną w pierwszych latach mojego życia. Jedną ręką mnie kołysała, a w drugiej trzymała czytaną właśnie gazetę „Pronto”. Taka była: zręczna, pełna światła i czułości. Jednak jej optymizm i słowa nie wystarczały moim rodzicom. Tam, gdzie ona widziała światełko w tunelu, oni dostrzegali głównie wątpliwości i zmartwienia. Czy zawsze będę od nich zależny? Co się ze mną stanie, gdy ich zabraknie? Czy zawsze będę blisko nich, czy kiedyś zacznę żyć pełną piersią? Czy nigdy nie będę cieszył się niezależnością ani „normalnym” życiem? Nie udawało im się wyrwać z tego negatywnego wiru ani dostrzec magii jedenastego palca. Trudno wyjść z dołka, gdy ma się tylko jedną rękę, prawda?
Na szczęście to wszystko zmieniło się dzięki dwóm wyjątkowym osobom.
– Proszę – powiedział mój ojciec zza biurka stojącego w jego gabinecie.
Był pochłonięty patrzeniem w ekran komputera, na którym porównywał rachunek za rachunkiem. Jego dwaj koledzy, Teo, dyrektor oddziału, i Toni, współpracownik, najpierw go zawołali, a potem otworzyli drzwi.
– Ferranie, nie idziesz jeść?
– Nie, dziękuję, dziś wziąłem jedzenie z domu.
– Od dłuższego czasu nie wychodzisz z nami do baru.
Dawno temu, w pierwszym roku mojego życia, ojciec zamknął się w sobie. Pomimo promyka słońca, który dostrzegł w szpitalu, nie przestał martwić się tym, co może się stać ze mną w przyszłości. Dlatego nie był taki towarzyski jak zwykle. Tamtego dnia coś się jednak zmieniło. Teo zawsze wierzył w mojego tatę i od momentu, w którym pojawiłem się na świecie, oferował mu bezwarunkową pomoc w każdej sytuacji. Natychmiast zrozumiał, że tata potrzebuje więcej czasu, żeby pobyć ze mną i mamą w pierwszych miesiącach mojego życia. Właśnie dlatego tego dnia, gdy stęsknieni za nim koledzy nie dawali za wygraną, tata postanowił zjeść razem z nimi.
To właśnie koledzy z pracy polecili mojemu ojcu – tuż po moich narodzinach, kiedy byłem jeszcze w szpitalu z mamą – żeby zadzwonił do doktor Doncel.
– Na pierwszy rzut oka jej córka wygląda jak twój syn.
– Jak mój syn?
– Jak twój syn.
– Chcesz powiedzieć, że… nie ma ręki?
– Tak, wygląda na to, że jej córka też nie ma jednej ręki, jak David. Powinieneś do niej zadzwonić. Słuchaj, tu masz numer…
Tata długo o tym myślał, a kiedy mama obudziła się po drzemce, w końcu jej o tym opowiedział.
– Co ty na to, Nathalie? Dzwonimy?
– Sama nie wiem… Jest bardzo późno, może lepiej odłóżmy to do rana – odparła.
Jednak ojciec rozpoznał w zaspanym głosie żony ten sam rollercoaster emocji, który sam przeżywał kilka godzin wcześniej, kiedy koledzy podali mu numer. Ten mały rollercoaster… Nasza rodzina Aguilar Amphoux już tysiące razy jechała podobną kolejką górską. Znamy jej zakręty i wyboje, jakbyśmy sami ją zaprojektowali. Jesteśmy jak ci szaleńcy, którzy zaliczają parki rozrywki, żeby wypróbować wszystkie kolejki w kraju. To prawda, że zawsze, bez wyjątku, schodzimy z nich z nowymi umiejętnościami. No więc kto by nie kupił biletu?
– Na co czekać? Mamy rozwiązanie tuż pod nosem. Dzieli nas od niego wybranie sześciu cyfr. Dryń, dryń.
– Przecież jest późno. I nie wiesz, czy ta kobieta zna jakieś rozwiązanie. Poza tym mógłbyś obudzić małego.
– Wyjdę na korytarz.
– Nie, chcę wszystko słyszeć – dodała.
– W takim razie nie pozostawiasz mi innego wyjścia – odparł i wykręcił numer, zanim mama zdążyła go ofuknąć.
Po trzech długaśnych sygnałach, kiedy mama zdążyła się nadąsać, że przeszkadzają komuś tak późno, Doncel odebrała.
– Halo? – rozległo się w słuchawce.
– Dobry wieczór, pani doktor. Nazywam się Ferran Aguilar. Przepraszam, że przeszkadzam o tak późnej porze, ale… mój syn jest jak pani córka.
Rozmowa nie trwała długo. Nie tylko dlatego, że było późno, ale też z tego powodu, że lekarka usłyszała wszystko, co musiała usłyszeć: „Chcielibyśmy was poznać”, „Boimy się”, „Nie wiemy, jak stawić temu czoła”.
– Niech pan już nic nie mówi – przerwała mu. – Widzimy się jutro rano, pasuje państwu?
Po wymianie kilku wskazówek połączenie zostało zakończone.
– W porządku? – spytała mama.
Tatuś tylko się uśmiechnął i podszedł do kołyski.
– Jutro pozbędziemy się wątpliwości – odpowiedział. – Raz na zawsze… Dowiemy się wszystkiego.
Nie muszę wspominać, że tamtej nocy moi rodzice nie zmrużyli oka i po raz pierwszy to nie była moja wina!
Nazajutrz Doncel przyszła do nas ze swoją córką Peggy, dziewczynką jak wszystkie inne, tyle że bez jednej ręki. Ale to drobiazg.
Peggy była uśmiechnięta, miała czarne włosy i ciemne oczy. Przywitała się z moimi rodzicami i wtedy zdała sobie sprawę z pewnego szczegółu.
– Oj, rozwiązały mi się sznurówki – powiedziała od niechcenia.
I tak, jakby zrobiła to każda inna dziewczynka, choć ona miała o jedną rękę mniej, schyliła się, przyklęknęła na podłodze i zawiązała sportowy but tak wprawnie, że moi rodzice nie potrafili ukryć zdziwienia. Mimo to nic nie powiedzieli, a ani lekarka, ani jej córka nie zauważyły, że mamie i tacie opadły szczęki.
Przez resztę popołudnia rozmawiali, dzieląc się anegdotami i niepokojami. Peggy nie tylko wiodła normalne życie, lecz także była prymuską w klasie. Miała mnóstwo przyjaciół i uśmiech, który nie schodził jej z twarzy, nawet gdy dzieliła się złymi doświadczeniami, które spotykały ją z powodu pierwszego wrażenia, jakie robiła. Bez wątpienia po przedstawieniu ze sznurowadłami moi rodzicie widzieli już wszystko, co powinni zobaczyć. To, że Peggy pochyliła się i bez problemu zawiązała sznurówki, oznaczało, że jest nadzieja. Że ja też mam szansę na normalne życie. Że będę mógł sam zawiązywać buty, a nawet trafić do NASA (ach, spoiler!). Ciemność nie spowijała już mojej przyszłości.
Tak naprawdę był to prosty gest, banalny. Zapewne kiedy wiążecie buty, robicie to odruchowo. Odkąd się tego nauczyliście, nie przyszło wam do głowy zastanawiać się, co trzeba zrobić. Ja też o tym nie myślę. Niemniej jednak wyobrażam sobie, jak na twarzy mamy rozkwitł uśmiech, a w oczach taty wezbrały łzy. Peggy dała radę i mogła osiągnąć znacznie więcej.
W chwilach mroku pojedyncza iskra może na powrót rozpalić zgasłe gwiazdy i przywrócić do życia zrujnowane sny. Rodzice nie mieli dotąd nikogo, kto mógłby im pokazać, że wszystko będzie dobrze. Że posiadanie jednej ręki nie jest żadną tragedią dla ich syna, że nie będzie niepełnosprawny. Peggy pokazała im to wszystko w tak swobodny sposób.

 
Wesprzyj nas