Książka „Dzikie miejsca” Roberta Macfarlane’a to zapis wędrówek autora po tych zakątkach Wielkiej Brytanii i Irlandii, które znajdują się z dala od tego, co dziś nazywamy cywilizacją. Autor z typową dla siebie erudycją prowadzi czytelników przez miejsca i czas.


Czekam na każdą kolejną książkę Roberta Macfarlane’a dlatego, że ten autor zabiera czytelników w miejsca trudno dostępne dla większości z nas, a do tego, swoje fascynujące podróże i wędrówki uzupełnia o refleksje z pogranicza historii i kultury – na czym doskonale się zna, jest wykładowcą literatury Uniwersytetu w Cambridge. Kupuję w ciemno, wiem, że się nie zawiodę.

Tym razem mam ze sobą „Dzikie miejsca”, jego najnowszą książkę skoncentrowaną wokół pytania o dzikość w naszej współczesności. Macfarlane szukał jej w Wielkiej Brytanii i Irlandii, ja szukam jej w Polsce i różnica jest taka, że on znalazł, a ja nie. Zaczęliśmy podobnie: od zmęczenia sytuacją, gdy „wypoczynek” w lesie oznacza słuchanie łoskotu pociągów, przelotów samolotów, hałasu z dróg i autostrad albo oglądania dzikich wysypisk. Z zaskoczeniem odkryłam, czytając książkę, że zdarzają się one także w rejonie Cambridge. Chciałoby się przecież wierzyć, że istnieją miasta zamieszkiwane przez ludzi nie mających takich skłonności, a stare brytyjskie miasto uniwersyteckie wydawałoby mi się dobrym adresem w takiej sprawie. A jednak nie!

W każdym razie Robert Macfarlane zaczął sporządzać listę kierunków, które jego zdaniem spełnią wyobrażenia o prawdziwej dziczy, która zaspokoi potrzebę odcięcia się od pełnej bodźców cywilizacji i zanurzenia w kojącym otoczeniu, nienaruszanym przez żadne z ludzkich poczynań. O książce, która powstała w wyniku jego wypraw po dzikość sam pisze, że to mapa rejestrująca je, zanim znikną na dobre.

Podzielam jego przekonanie, że znikną, ponieważ dzikość dla większości osób jest czymś podejrzanym, czymś co budzi strach. Jak napisał o tym Macfarlane: „Dzikość postrzega się jako siłę niebezpieczną, która zakłóca zabiegi porządkujące wprowadzane przez ludzką kulturę i rolnictwo. Dzikość, według tej narracji, jest pokrewna marnotrawstwu. Dzikie miejsca opierają się adaptacji do ludzkich potrzeb, dlatego muszą być zniszczone lub opanowane.” Ten sposób widzenia dzikich miejsc we współczesności jest dominujący, chociaż nie zawsze tak było. I o tym Macfarlane w swojej książce również wspomina.

Autorowi udało się odnaleźć prawdziwe dzikie miejsca – las, wyspa, dolina, torfowisko, przylądek, wzgórze, szczyt – w Wielkiej Brytanii i Irlandii jeszcze takie są. Te do których nie docierają quady, crossy, imprezowicze z głośnikami uwieszonymi przy plecakach czy amatorzy wysypywania śmieci w zaroślach. Ma szczęście. Książka jest zapisem poruszających doświadczeń w kontakcie człowieka z nieskażoną naturą, wędrującego z dala od cywilizacji, ale też podróżą przez czas, ponieważ autor zaznajamia czytelnika także z historią odwiedzanych rejonów.

Ta lektura zdecydowanie skłania do przemyśleń o tym, co tracimy skazując dzikie miejsca na wyginięcie. I jest równie dobra, jak wszystkie poprzednie książki tego autora. Nie zawiedziecie się Państwo. Agnieszka Kantaruk

Robert Macfarlane, Dzikie miejsca, Przekład: Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Seria: Dzika seria, Wydawnictwo Poznańskie, Premiera: 28 lutego 2024
 
 

Robert Macfarlane
Dzikie miejsca
Przekład: Katarzyna Bażyńska-Chojnacka
Seria: Dzika seria
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 28 lutego 2024
 
 

1
Bu­kowy las

Wiatr się na­si­lał, więc schro­ni­łem się w le­sie, który roz­ciąga się na po­łu­dnie od mia­sta, milę od mo­jego domu: wą­ski, bez­i­mienny pas bu­czyny wień­czący ni­skie wzgó­rze. Sze­dłem naj­pierw uli­cami ku pe­ry­fe­riom, a po­tem mie­dzami przez ży­wo­płoty z głogu i lesz­czyny.
Nad drze­wami w gó­rze sprze­czały się gaw­rony. Niebo było ja­sno­nie­bie­skie, zimne, w od­dali prze­cho­dziło w mleczną biel. Już z od­le­gło­ści ćwierć mili sły­sza­łem od­głosy lasu na wie­trze; od­le­gły mor­ski po­mruk. Była to ha­ła­śliwa kom­po­zy­cja zło­żona z dźwię­ków tar­cia – li­ścia szu­ra­ją­cego o liść, ga­łęzi ocie­ra­ją­cej się o ga­łąź.
Wkro­czy­łem do lasu od po­łu­dnio­wego na­roż­nika. Z ru­cho­mego bal­da­chimu za­czy­nały od­ry­wać się szczątki: ga­łązki i bu­kowe orzeszki stu­kały, opa­da­jąc na mie­dzianą war­stwę li­ści. Słońce rzu­cało ja­sne snopy pro­mieni na pod­łoże. Sze­dłem przez las i w po­ło­wie drogi do pół­noc­nego krańca do­tar­łem do mo­jego drzewa – wy­so­kiego buka o sza­ra­wej ko­rze, któ­rego ga­łę­zie roz­kła­dały się w spo­sób za­chę­ca­jący do wspi­naczki.
Wspi­na­łem się na to drzewo już wiele razy, więc do­sko­nale zna­łem wszyst­kie jego ce­chy. U pod­stawy pnia kora ob­wi­sła i po­marsz­czyła się tak, że przy­po­mina nogę sło­nia. Gdzieś na wy­so­ko­ści dzie­się­ciu stóp ga­łąź za­gina się pod ostrym ką­tem; tro­chę wy­żej li­tera H, którą wiele lat temu ktoś wy­ciął no­żem na pniu, roz­dęła się, kiedy drzewo uro­sło; w gó­rze na­dal trwa za­bliź­niony ki­kut utra­co­nego ko­nara.
Na wy­so­ko­ści trzy­dzie­stu stóp, tuż pod wierz­choł­kiem, gdzie kora jest gład­sza i sre­brzy­sta, do­tar­łem do miej­sca, które na­zy­wam ob­ser­wa­to­rium: po­zio­mego, roz­wi­dlo­nego ko­naru tuż pod za­krzy­wie­niem pnia. Gdy opie­ram się ple­cami o pień, a stopy usta­wiam na od­no­gach ga­łęzi, mogę się tu wy­god­nie ulo­ko­wać. Je­śli będę zu­peł­nie ci­cho, osoby prze­cho­dzące w dole w ogóle mnie nie za­uważą. Lu­dzie zwy­kle nie spo­dzie­wają się in­nych lu­dzi na drze­wach. A je­śli wy­trwam w bez­ru­chu dłu­żej, wrócą ptaki. Ptaki też zwy­kle nie spo­dzie­wają się lu­dzi na drze­wach. Kosy ba­wiące się w opa­dłych li­ściach; strzy­żyki, które z fur­ko­tem prze­no­szą się z ga­łęzi na ga­łąź tak szybko, jakby się te­le­por­to­wały; pew­nego razu z ukry­cia ostroż­nie wy­chy­nęła szara ku­ro­pa­twa.
Umo­ści­łem się wy­god­nie w ob­ser­wa­to­rium. Drzewo za­ko­ły­sało się od mo­jego cię­żaru i po­ru­szeń, a wiatr roz­chy­bo­tał je jesz­cze bar­dziej, tak, że po chwili wierz­cho­łek buka chwiał się w przód i w tył, za­kre­śla­jąc pię­cio-, dzie­się­cio­stop­niowe łuki. Dziś nie było to ob­ser­wa­to­rium; ra­czej bo­cia­nie gniazdo na to­pie masztu przy wzbu­rzo­nym mo­rzu.
Z tej wy­so­ko­ści zie­mia roz­cią­gała się po­ni­żej jak mapa. Tu i ów­dzie po­kry­wały ją za­le­sione te­reny, któ­rych na­zwy czę­ściowo zna­łem: Mag’s Hill Wood (Las Na Wzgó­rzu Maga), Nine Wells Wood (Las Dzie­wię­ciu Studni), Worm­wood (Las Pio­łunu). Na za­cho­dzie przez prąż­ko­wane pola bie­gła szosa pełna po­jaz­dów. Do­kład­nie na pół­nocy znaj­do­wał się szpi­tal, po­trójny ko­min jego spa­larni wy­ra­stał o wiele wy­żej niż moje drzewo na wzgó­rzu. Her­cu­les o ma­syw­nym ka­dłu­bie pod­cho­dził do lą­do­wa­nia na lot­ni­sku na obrze­żach mia­sta. Na wscho­dzie nad po­bo­czem drogi wy­pa­trzy­łem pu­stułkę le­cącą z wia­trem, jej roz­pięte skrzy­dła ło­po­tały, ogon roz­po­ście­rał się jak wa­chlarz kart.
Za­czą­łem wspi­nać się na drzewa ja­kieś trzy lata wcze­śniej. Czy też ra­czej: po­now­nie za­czą­łem, po­nie­waż kie­dyś cho­dzi­łem do szkoły, która trak­to­wała las jak plac za­baw. Ła­zi­li­śmy po drze­wach i nada­wa­li­śmy im na­zwy (Skor­pion, Wielki Dąb, Pe­gaz), wal­czy­li­śmy o pa­no­wa­nie nad nimi w te­ry­to­rial­nych kon­flik­tach, w któ­rych obo­wią­zy­wały skom­pli­ko­wane za­sady i so­ju­sze. Oj­ciec zbu­do­wał dla mnie i brata do­mek na drze­wie w ogro­dzie: przez lata z po­wo­dze­niem bro­ni­li­śmy go przed ata­kami pi­ra­tów. Kiedy mia­łem bli­sko trzy­dzie­ści lat, znów za­czą­łem wspi­nać się na drzewa. Dla za­bawy: bez za­bez­pie­czeń, ale też bez więk­szego ry­zyka.
Pod­czas tych wspi­na­czek na­uczy­łem się roz­róż­niać ga­tunki drzew. Po­lu­bi­łem giętką sprę­ży­stość brzozy, ol­chy i mło­dej wi­śni. Uni­ka­łem so­sen – kru­che ga­łę­zie, zro­go­wa­ciała kora – i pla­ta­nów. Od­kry­łem też, że kasz­ta­no­wiec, po­zba­wiony ga­łęzi w dol­nej czę­ści pnia i z kol­cza­stymi owo­cami oraz spek­ta­ku­larną ko­roną, ofe­ruje wspi­naczkę za­równo trudną, jak i eks­cy­tu­jącą.
Prze­stu­dio­wa­łem lek­tury do­ty­czące wspi­na­nia po drze­wach: nie­liczne, lecz fa­scy­nu­jące. John Muir wdra­pał się na wy­soką na sto stóp da­gle­zję pod­czas ka­li­for­nij­skiej wi­chury i pa­trzył z góry na las, „całą tę gę­stwinę, roz­pa­loną do bia­ło­ści ni­czym słońce!”. Italo Ca­lvino na­pi­sał ma­giczną po­wieść Ba­ron drze­wo­łaz, w któ­rej młody bo­ha­ter, Co­simo, w ra­mach na­sto­let­niego buntu włazi na drzewo w po­sia­dło­ści ojca i przy­sięga, że już ni­gdy wię­cej nie po­stawi nogi na ziemi. Do­trzy­muje tej im­pul­syw­nej obiet­nicy i za­miesz­kuje, a po­tem na­wet żeni się, w ko­ro­nach drzew, prze­miesz­cza­jąc się wiele mil po ga­łę­ziach oliwki, wi­śni, wiązu i dębu ostro­list­nego. Bren­don Chase au­tor­stwa B.B. (De­nysa Wat­kinsa-Pitch­forda) opo­wiada o chłop­cach, któ­rzy wolą wieść dzi­kie ży­cie w le­sie, za­miast wró­cić do szkoły z in­ter­na­tem, i wspi­nają się na so­snę, żeby się­gnąć do ukry­tego po­śród li­ści są­sied­niej brzozy gniazda trzmie­lo­jada. I, oczy­wi­ście, była też dru­żyna Ku­bu­sia Pu­chatka i Krzy­sia: Ku­buś unosi się na nie­bie­skim ba­lo­niku do gniazda psz­czół na szczy­cie dębu, żeby do­brać się do miodu. Krzyś ma ze­strze­lić ba­lo­nik z fu­zji, kiedy miód zo­sta­nie zdo­byty.
Ob­ser­wo­wa­łem rów­nież z za­chwy­tem po­waż­nych współ­cze­snych pro­pa­ga­to­rów wspi­naczki na drzewa, szcze­gól­nie na­ukow­ców, któ­rzy ba­dali se­kwoje w Ka­li­for­nii i Ore­go­nie. Se­qu­oia sem­pe­rvi­rens, se­kwoja wiecz­nie zie­lona, do­ra­sta do wy­so­ko­ści po­nad trzy­stu stóp. Do­ro­sła se­kwoja składa się głów­nie z po­zba­wio­nego ga­łęzi pnia; do­piero w gó­rze znaj­duje się po­tężna i gę­sta ko­rona. Ba­da­cze se­kwoi opra­co­wali spe­cjalną tech­nikę wspi­naczki. Wy­strze­li­wują z łuku strzałę, żeby prze­rzu­cić linę nad grubą ga­łę­zią w ko­ro­nie. Za po­mocą tej liny pod­cią­gają i mo­cują linę wspi­nacz­kową. Gdy już do­trą do ko­rony, dzięki do­sko­na­łym umie­jęt­no­ściom po­ru­szają się bez­piecz­nie i pra­wie swo­bod­nie, ni­czym współ­cze­śni Spi­der­mani. W gó­rze, w na­po­wietrz­nym świe­cie, od­kryli za­gi­nione kró­le­stwo: nie­zwy­kły i nie­zba­dany wcze­śniej eko­sys­tem.
W moim buku nie ma nic wy­jąt­ko­wego, wspi­naczka na niego nie jest trudna, na szczy­cie nie ma bio­lo­gicz­nych re­we­la­cji ani na­wet miodu. Ale stał się moją świą­ty­nią du­ma­nia. Grzędą. Bar­dzo go lu­bię, a on – cóż, on nie ma o mnie po­ję­cia. Wspi­na­łem się na niego wiele razy; o świ­cie, o zmierz­chu i w samo po­łu­dnie. Wspi­na­łem się zimą, od­gar­nia­jąc śnieg z ga­łęzi, kiedy drzewo w do­tyku było zimne jak ka­mień, a na ko­na­rach są­sied­nich drzew czer­niły się wro­nie gniazda. Wspi­na­łem się na po­czątku lata i pa­trzy­łem na roz­grzany kra­jo­braz, gdy po­wie­trze od upału gęst­niało jak ga­la­reta, a gdzieś w po­bliżu sen­nie bu­czał sil­nik trak­tora. I wspi­na­łem się w ulew­nym desz­czu, gdy woda lała się stru­mie­niami tak gru­bymi, że wy­raź­nie dało się je do­strzec. Wspi­na­nie na drzewo po­zwala zmie­nić per­spek­tywę, choćby nie­znacz­nie; spoj­rzeć na mia­sto z góry, pod­czas gdy zwy­kle pa­trzy się z boku. Uko­je­nie w wy­nie­sie­niu. A poza tym w ten spo­sób mo­głem od­rzu­cić rosz­cze­nia, ja­kie wy­su­wało wo­bec mnie mia­sto.
Każdy, kto mieszka w mie­ście prę­dzej czy póź­niej do­zna uczu­cia, że jest w nim już za długo. Wą­skie pole wi­dze­nia, ja­kie wy­mu­szają ulice, wra­że­nie dusz­no­ści, tę­sk­nota za po­wierzch­nią inną niż szkło, ce­gła, be­ton i as­falt. Miesz­kam w Cam­bridge, po­ło­żo­nym w jed­nym z naj­in­ten­syw­niej upra­wia­nych i naj­gę­ściej za­lud­nio­nych re­gio­nów świata. Dziwne miej­sce dla ko­goś, kto uwiel­bia góry i dziką przy­rodę. Cam­bridge jest za­pewne od dawna bar­dziej od­da­lone od za­kąt­ków umow­nie zwa­nych „dzi­czą” niż ja­kie­kol­wiek miej­sce w Eu­ro­pie. Od­czu­wam tę od­le­głość do­tkli­wie. Ale trzy­mają mnie tu ważne sprawy: ro­dzina, praca, umi­ło­wa­nie tego kon­kret­nego mia­sta, spo­sobu, w jaki ka­mie­nie jego sta­rych bu­dowli sku­piają świa­tło. Miesz­ka­łem w Cam­bridge z prze­rwami przez dzie­sięć lat i bę­dzie tak, jak są­dzę, na­dal w na­stęp­nych la­tach. Lecz bez względu na to, jak długo będę tu prze­by­wał, z pew­no­ścią będę też wy­ru­szał w dzi­kie miej­sca.
Trudno mi te­raz po­wie­dzieć, kiedy po raz pierw­szy za­ko­cha­łem się w dzi­czy, wiem tylko, że tak się stało i że silna po­trzeba prze­by­wa­nia w niej po­zo­sta­nie we mnie na za­wsze. Kiedy w dzie­ciń­stwie od­czy­ty­wa­łem to słowo, w mo­jej wy­obraźni wy­cza­ro­wy­wało ono pier­wotne prze­strze­nie, od­le­głe i nie­okre­ślone. Za­gu­bione wy­spy z dala od wy­brzeży Atlan­tyku. Bez­kre­sne lasy i błę­kitne płatki śniegu, opa­da­jące na za­spy po­zna­czone śla­dami wil­czych łap. Po­szar­pane mro­zem szczyty i niecki kry­jące w so­bie głę­bo­kie je­ziora. I taka wi­zja dzi­kiego miej­sca po­zo­staje we mnie za­wsze: nieco ark­tycz­nego, wietrz­nego, roz­le­głego, od­lud­nego, pier­wot­nego, swoją su­ro­wo­ścią sta­no­wią­cego wy­zwa­nie dla po­dróż­nika. Prze­by­wa­nie w dzi­kich miej­scach ozna­czało dla mnie wyj­ście poza hi­sto­rię ludz­ko­ści.
Bu­kowy las nie za­spo­koi mo­jej po­trzeby dzi­czy. Do­ciera tu ha­łas z po­bli­skich dróg, po­dob­nie jak ło­skot i gwizdy ja­dą­cych na za­chód po­cią­gów. Oko­liczne pola zo­stały za­sy­pane na­wo­zami i her­bi­cy­dami, by zmak­sy­ma­li­zo­wać wy­daj­ność. A ży­wo­płoty to ulu­bione miej­sca do wy­rzu­ca­nia śmieci. Sterty od­pa­dów po­ja­wiały się po nocy: ce­glany gruz, na­puch­nięta od wil­goci dykta, zgnie­cione ga­zety. Raz zna­la­złem sta­nik i ko­ron­kowe majtki wi­szące na kol­cach jak prze­ro­śnięte dzierzby. Był to, jak są­dzę, sku­tek ra­czej wy­rzu­ca­nia śmieci gdzie po­pad­nie niż po­rywu przy­droż­nej na­mięt­no­ści – bo kto chciałby się ko­chać w cier­ni­stym ży­wo­pło­cie?
Na parę ty­go­dni przed wi­churą po­czu­łem zna­jomy zew, by się stąd wy­rwać, wy­do­stać z cie­nia spa­larni, wyjść poza ho­ry­zont ob­wod­nicy mia­sta. Tam­tego dnia, gdy sie­dzia­łem na gó­rze w bo­cia­nim gnieź­dzie i pa­trzy­łem na drogi, szpi­tal i pola oraz las wci­śnięty mię­dzy nie, od­czu­łem nie­od­partą po­trzebę, by wy­je­chać z Cam­bridge, do­trzeć gdzieś na kra­niec wszyst­kiego, gdzie gwiazdy świecą wy­raź­nie, gdzie wiatr może dąć na mnie z trzy­dzie­stu sze­ściu kie­run­ków i gdzie ślady obec­no­ści ludz­kiej są zni­kome lub wręcz żadne. Da­leko na pół­noc albo na za­chód, po­nie­waż to wła­śnie tam, moim zda­niem, prze­trwała dzika przy­roda, o ile gdzie­kol­wiek w ogóle prze­trwała.

* * *

Raz po raz ogła­sza się ko­niec dzi­kiej przy­rody w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii. „Dwie wiel­kie wojny wy­mu­siły i po­zo­sta­wiły po so­bie ogra­ni­cze­nia – na­pi­sał w 1964 roku E.M. For­ster – z po­mocą przy­szła na­uka i dzika przy­roda na tych wy­spach, ni­gdy szcze­gól­nie oka­zała, zo­stała za­dep­tana, za­bu­do­wana i prze­mie­rzona w mgnie­niu oka. Dziś nie ma lasu ni pa­górka, gdzie można się schro­nić, żad­nej ja­skini, żeby się w niej sku­lić, żad­nej bez­lud­nej do­liny”. We­dług Jo­na­thana Ra­bana uni­ce­stwie­nie dzi­czy na­stą­piło o wiele wcze­śniej: w la­tach sześć­dzie­sią­tych osiem­na­stego wieku Wielka Bry­ta­nia była tak „gę­sto za­lud­niona, tak in­ten­syw­nie za­go­spo­da­ro­wana, tak uprze­my­sło­wiona i zur­ba­ni­zo­wana, że na do­brą sprawę ni­g­dzie czło­wiek nie mógł po­być sam ani […] prze­żyć przy­gody, chyba że na mo­rzu”. John Fow­les w 1985 roku na­pi­sał bar­dziej do­bit­nie: „Nie da się za­prze­czyć, że obec­nie sto­imy u po­nu­rego progu straty więk­szo­ści daw­nego kra­jo­brazu. Zro­bi­li­śmy na­szej przy­ro­dzie nie­wy­obra­żal­nie złe rze­czy. Tylko tu i ów­dzie na wy­brzeżu i na­prawdę wy­soko w gó­rach pra­dawna buj­ność na­tu­ral­nego ży­cia nie jest jesz­cze za­gro­żona”. Pięć lat póź­niej ame­ry­kań­ski pi­sarz Wil­liam Le­ast Heat-Moon opi­sał Wielką Bry­ta­nię jako „schludny ogró­dek za­baw­ko­wego kró­le­stwa, gdzie nie­mal nic nie po­zo­stało z praw­dzi­wej pier­wot­no­ści, na­wet naj­mniej­sze wspo­mnie­nie po tejże. Tu lasy są sztucz­nymi na­sa­dze­niami. An­glicy, Eu­ro­pej­czycy, żyją zbyt da­leko od dzi­kiej przy­rody. Oto jest róż­nica mię­dzy nimi i nami”. Raz po raz ten sam la­ment albo ta sama po­garda.
Ist­nieje mnó­stwo twar­dych do­wo­dów na po­par­cie tych ne­kro­lo­gów dla dzi­kiej na­tury. Szcze­gól­nie przez ostat­nie stu­le­cie na zie­mię i mo­rza Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii spa­dła ka­ta­strofa. Sta­tystki znisz­czeń są po­wszech­nie znane i czę­sto po­wta­rzane, bar­dziej już jak ele­gia niż pro­test. W An­glii mię­dzy 1930 a 1990 ro­kiem po­nad po­łowa pier­wot­nych la­sów zo­stała wy­cięta lub za­stą­piona plan­ta­cjami drzew igla­stych. Po­łowę ży­wo­pło­tów wy­kar­czo­wano. Prawe wszyst­kie pa­stwi­ska na ni­zi­nach za­orano, za­bu­do­wano lub wy­as­fal­to­wano. Trzy czwarte środ­ko­wej czę­ści kraju po­szło pod uprawę lub bu­dow­nic­two. W ca­łej Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii rzadko spo­ty­kane pola skra­so­wia­łych wa­pieni roz­bito i sprze­dano na ka­mie­nie do skal­nia­ków, two­rzące się przez ty­siąc­le­cia tor­fo­wi­ska osu­szono lub wy­eks­plo­ato­wano. Dzie­siątki ga­tun­ków wy­gi­nęły, a setki zna­la­zły się na skraju uni­ce­stwie­nia.
Obec­nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii na po­wierzchni dzie­więć­dzie­się­ciu trzech ty­sięcy mil kwa­dra­to­wych mieszka po­nad sześć­dzie­siąt je­den mi­lio­nów lu­dzi. Od­osob­nie­nie pra­wie prze­stało ist­nieć, głów­nie za sprawą sa­mo­cho­dów i dróg. Je­dy­nie nie­wiel­kie, cią­gle kur­czące się skrawki te­ry­to­rium znaj­dują się te­raz da­lej niż pięć mil od miejsc, gdzie da się do­je­chać sa­mo­cho­dem. Obec­nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii użyt­kuje się pra­wie trzy­dzie­ści mi­lio­nów aut, które jeż­dżą po dwu­stu dzie­się­ciu ty­sią­cach mil dróg. Gdyby te drogi wy­pro­sto­wać i po­łą­czyć w jedną cią­głą jezd­nię, da­łoby się nią do­je­chać pra­wie na Księ­życ. Drogi same w so­bie stały się no­wymi mo­bil­nymi cy­wi­li­za­cjami: sza­cuje się, że w go­dzi­nach szczytu w ca­łej Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii w sa­mo­cho­dach znaj­duje się wię­cej lu­dzi, niż jest sta­łych miesz­kań­ców cen­trum Lon­dynu.
Naj­pow­szech­niej­szymi ma­pami Wiel­kiej Bry­ta­nii są atlasy dro­gowe. Kiedy weź­mie się do ręki pierw­szy lep­szy, można w nim zo­ba­czyć sieć au­to­strad i dróg po­kry­wa­jącą całą po­wierzch­nię kraju. Na ta­kiej ma­pie wi­dać wy­raź­nie, że drogi po­pro­wa­dzono tak gę­sto, że as­falt i ben­zyna stały się no­wymi ży­wio­łami.
Kiedy się ogląda atlas dro­gowy, w oczy rzu­cają się też braki. Nie ma w nim żad­nych dzi­kich miejsc. Wzgó­rza, ja­ski­nie, ścieżki, lasy, wrzo­so­wi­ska, do­liny rzek i ba­gna znik­nęły. Je­śli w ogóle się je za­zna­cza, to jako cie­nie gdzieś w tle lub ogólne sym­bole. Naj­czę­ściej po­zo­stają wy­bla­kłe jak stary atra­ment, stają się mgli­stym wspo­mnie­niem pra­daw­nego ar­chi­pe­lagu.
Sam kra­jo­braz, oczy­wi­ście, nie ma żad­nych ży­czeń co do tego, jak po­winno się go przed­sta­wiać. Od­nosi się z obo­jęt­no­ścią do wła­snych wy­obra­żeń oraz do ich twór­ców. Ale mapy po­rząd­kują in­for­ma­cje o kra­jo­bra­zie w nie­zwy­kle wpły­wowy spo­sób. Do­ko­nują se­lek­cji jego aspek­tów, wy­bie­rają i sze­re­gują te aspekty we­dług zna­cze­nia i przez to sil­nie od­dzia­łują na to, w jaki spo­sób kra­jo­braz jest po­strze­gany i trak­to­wany.
Po­trzeba czasu i wy­siłku, by za­po­mnieć o uprze­dze­niach wy­wo­ła­nych mocą mapy. A nie­wiele map wy­wiera bar­dziej wy­pa­czoną pre­sję na wy­obraź­nię niż atlas dro­gowy. Pierw­szy taki atlas Wiel­kiej Bry­ta­nii stwo­rzył w 1675 roku John Ogilby. Praca skła­dała się z sze­ściu to­mów, które ja­koby sta­no­wiły je­dyny „Ich­no­gra­ficzny[1] i hi­sto­ryczny opis wszyst­kich głów­nych dróg w An­glii i Wa­lii”. Mapy Ogilby’ego przed­sta­wiały szcze­góły kra­jo­brazu z nie­zwy­kłą dba­ło­ścią: znaj­do­wały się na nich nie tylko drogi, lecz także wzgó­rza, rzeki i lasy, które te drogi obie­gały, omi­jały, prze­ci­nały i prze­kra­czały.
Przez stu­le­cia od czasu wy­na­lazku Ogilby’ego atlas dro­gowy stał się po­zy­cją wszech­obecną i wpły­wową. Co roku w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii sprze­daje się po­nad mi­lion tego typu wy­daw­nictw; przy­pusz­cza się, że w obiegu jest stale dwa­dzie­ścia mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy. Prio­ry­tety współ­cze­snego atlasu dro­go­wego są ja­sne. Za­wiera wy­kre­ślone przez kom­pu­tery na pod­sta­wie zdjęć sa­te­li­tar­nych mapy, które mó­wią o tran­zy­cie i prze­miesz­cza­niu. Za­chęca, by wy­obra­żać so­bie kraj wy­łącz­nie w kon­tek­ście zmo­to­ry­zo­wa­nej po­dróży. Od­cina użyt­kow­nika od na­tu­ral­nego świata.
Kiedy my­ślę o tej ma­pie – kiedy my­ślę z punktu wi­dze­nia tej mapy – do­strze­gam skle­jone ziar­ni­ste ob­razy z ka­mery prze­my­sło­wej, uję­cia kie­runku, celu i za­miaru: świa­tła stopu po­jazdu o zmierz­chu, go­rące tchnie­nie z rur wy­de­cho­wych. Atlas dro­gowy spra­wia, że ła­two za­po­mnieć o fi­zycz­nej obec­no­ści te­renu, że kraje, które na­zy­wamy An­glią, Ir­lan­dią, Szko­cją i Wa­lią skła­dają się z po­nad pię­ciu ty­sięcy wysp, pię­ciu­set gór i trzy­stu rzek. Od­rzuca ideę, że na długo przed tym, za­nim zie­mie te stały się ca­ło­ściami po­li­tycz­nymi, kul­tu­ral­nymi i go­spo­dar­czymi, były miej­scami ka­mieni, la­sów i wody.

* * *

W któ­rymś mo­men­cie po wi­chu­rze za­kieł­ko­wał we mnie pe­wien po­mysł. Czy da się urzą­dzić se­rię po­dróży w po­szu­ki­wa­niu dzi­kich miejsc, które po­zo­stały w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii? Nie wie­rzy­łem, czy też nie chcia­łem wie­rzyć, w ne­kro­logi dzi­czy. Wy­da­wały mi się przed­wcze­sne, wręcz nie­bez­pieczne. Ni­czym ża­łoba po kimś, kto jesz­cze nie umarł, su­ge­ro­wały nie­sto­sowną tę­sk­notę za koń­cem lub przy­zna­nie się do bez­rad­no­ści. Nie wolno igno­ro­wać straty dzi­kich miejsc w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii, a za­gro­że­nia, wo­bec któ­rych sta­nęły – za­nie­czysz­cze­nie, zmiany kli­ma­tyczne – wy­dają się licz­niej­sze i sil­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Wiem jed­nak, że dzika przy­roda nie prze­pa­dła cał­ko­wi­cie.
Za­czą­łem pla­no­wać wy­jazdy. Na­pi­sa­łem do przy­ja­ciół z py­ta­niem, gdzie i kiedy uda­liby się na po­szu­ki­wa­nie dzi­czy. „Do cen­trum Bir­ming­ham w pią­tek wie­czo­rem, za­raz po tym, jak się wszystko za­myka”, od­po­wie­dział je­den. Inny wspo­mniał o Da Grind o’da Na­vir na Sze­tlan­dach, gdzie pod­czas wio­sen­nych przy­pły­wów fale wy­so­kie na sto stóp prze­ta­czają głazy ćwierć mili w głąb lądu, for­mu­jąc wał sztor­mowy – plażę, z któ­rej nie wi­dać mo­rza. Po­tem za­dzwo­nił mój ko­lega Ro­ger De­akin i po­le­cił mi ja­ski­nię w Bre­achan, da­leko na pół­nocno-za­chod­nim wy­brzeżu wy­spy Jura, i pół­wy­sep na Loch Awe w po­łu­dnio­wych Hi­gh­lands, gdzie zruj­no­wany za­mek na­wie­dzają gaw­rony i gdzie, jak twier­dził, prze­żył naj­bar­dziej pod­no­szące ci­śnie­nie i burz­liwe spo­tka­nie z za­rządcą nie­ru­cho­mo­ści. Ale może po pro­stu przy­jedź, za­su­ge­ro­wał, usią­dziemy i po­rząd­nie to wszystko ob­ga­damy.
Nie ma lep­szej osoby do roz­mowy o dzi­czy od Ro­gera. Jest człon­kiem za­ło­ży­cie­lem Friends of the Earth, a na­tura i kra­jo­braz fa­scy­no­wały go przez całe ży­cie; kul­mi­na­cja zaś tego ocza­ro­wa­nia na­stą­piła pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy udał się w po­dróż po Wiel­kiej Bry­ta­nii, by ką­pać się w dzi­kich miej­scach. W ciągu sied­miu mie­sięcy Ro­ger pły­wał w kil­ku­dzie­się­ciu rze­kach, je­zio­rach, plo­sach, sta­wach, stru­mie­niach i mo­rzach An­glii, Wa­lii i Szko­cji. Po­sta­wił so­bie za cel spoj­rzeć, jak to na­zwał, „okiem żaby” na kraj, za­nu­rzyć się w nie­zna­nym ży­wiole i zo­ba­czyć, jak wszystko wy­gląda z nie­zna­nej per­spek­tywy. Książka, w któ­rej opi­sał tę po­dróż, Wa­ter­log (Dzien­nik wód), za­li­cza się do kla­syki: jest to za­bawny, li­ryczny dzien­nik po­dróży, jed­no­cze­śnie obrona dzi­kich wód, które po­zo­stały, i ele­gia ku czci tego, co już prze­pa­dło. W pełni od­daje też jego oso­bo­wość: ży­wio­łową, dy­gre­syjną, dy­na­miczną. „Ma po­nad sześć­dzie­siąt lat – po­wie­dział mi nasz wspólny przy­ja­ciel – a cią­gle ma ener­gię mło­dego li­ska!”.
Po­zna­li­śmy się z Ro­ge­rem parę lat wcze­śniej, a po­łą­czyła nas mi­łość do dzi­kiej przy­rody. Na­pi­sa­łem książkę o gó­rach, on o rze­kach i je­zio­rach. Cho­ciaż był pra­wie dwa razy star­szy ode mnie, szybko się za­przy­jaź­ni­li­śmy. Kiedy uro­dziła się moja córka Lily, prze­jął de facto rolę cio­tecz­nego dziadka. Na pierw­sze uro­dziny dał jej drew­niany sil­nik pa­rowy, za­pa­ko­wany w klo­nowe li­ście i ob­wią­zany trawą. Kiedy pierw­szy raz szła z wi­zytą do jego peł­nego za­ka­mar­ków domu, po­wie­dział mi, że ma dla niej jesz­cze je­den pre­zent: oka­zało się, że zgra­bił ty­siące ja­skra­wo­żół­tych li­ści morwy i ufor­mo­wał z nich la­bi­rynt wiel­ko­ści od­po­wied­niej dla Lily.
I tak, pew­nego ja­snego dnia, ja­kiś ty­dzień po na­szej roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej, je­cha­łem do Mel­lis Com­mon w Suf­folk, żeby się spo­tkać z Ro­ge­rem, i skrę­ca­łem przy sze­ro­kim pniu wierzby z od­ro­ślami, która wy­zna­czała po­czą­tek drogi pro­wa­dzą­cej do jego go­spo­dar­stwa.
Ro­ger miesz­kał w naj­bar­dziej nie­zwy­kłym domu, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem. W 1969 roku, kiedy miał dwa­dzie­ścia sześć lat, ku­pił mocno pod­upa­dłą za­grodę w stylu elż­bie­tań­skim wraz z dwu­na­stoma akrami łąki. Z ory­gi­nal­nej szes­na­sto­wiecz­nej bu­dowli zo­stało nie­wiele, tylko za­si­lana źró­deł­kiem fosa i ogromna ni­sza z ko­min­kiem. Uło­żył więc śpi­wór w pa­le­ni­sku i miesz­kał tam, gdy sa­mo­dziel­nie od­bu­do­wy­wał dom.
Dom na Far­mie pod Orze­chem, jak ją ochrzcił Ro­ger, po­wstał głów­nie z drewna. Szkie­let był z dębu, orze­cha i je­sionu, a dach i pod­łogi pod­trzy­my­wało po­nad trzy­sta be­lek. Kiedy mocno wieje wschodni wiatr, drewno skrzypi i ję­czy, wy­daje dźwięki „ni­czym sta­tek w bu­rzę”, jak to kie­dyś ujął, „albo jak wie­lo­ryb w ru­chu”. Ża­den bu­dy­nek nie mógł chyba bar­dziej przy­po­mi­nać ży­wej istoty. Ro­ger zo­sta­wiał drzwi i okna otwarte, aby po­wie­trze mo­gło wpa­dać, a stwo­rze­nia krą­żyć swo­bod­nie. Po­wiew wia­tru wrzu­cał li­ście jed­nymi drzwiami, a wy­py­chał dru­gimi, nie­to­pe­rze wla­ty­wały i wy­la­ty­wały przez okna, przez co zda­wało się, że dom nie­mal od­dy­cha. W każ­dym ką­cie pa­jąki roz­wie­szały je­dwabne fe­stony i sieci. W głów­nym ko­mi­nie gniaz­do­wały ja­skółki, a pod strze­chą szpaki. Bluszcz i róże opla­tały ze­wnętrzne ściany i za­pusz­czały wścib­skie wąsy do środka przez szcze­liny i dziury po sę­kach. Od frontu rósł epo­ni­miczny orzech i wcze­sną je­sie­nią zrzu­cał twarde zie­lone owoce na dach sto­doły i na głowy go­ści. Z tyłu znaj­do­wała się fosa, w któ­rej Ro­ger ką­pał się pra­wie przez całe lato. O czy­stość wody dbała ko­lo­nia ty­sięcy za­tocz­ków ro­go­wych – śli­maki to hi­gie­ni­ści wod­nego świata.
Ro­gera od­wie­dza­łem czę­sto, do­brze więc po­zna­łem dom i przy­le­gło­ści. Jego pola, za­dbane, ale nie­upra­wiane, tęt­niły ży­ciem. Na nie­bie krą­żyły kro­gulce, jeże spały pod bla­chą fa­li­stą, a pusz­czyki po­hu­ki­wały po­śród gra­bów i dę­bów, które oso­bi­ście za­sa­dził. Przez te pa­rę­dzie­siąt lat po­sta­wił na swo­ich łą­kach roz­liczne osobne bu­dowle, w tym chatę pa­ste­rza, gdzie za­in­sta­lo­wał łóżko i pie­cyk z rurą, starą drew­nianą przy­czepę z wy­bi­tym oknem i wa­gon ko­le­jowy, który po­ma­lo­wał na pul­l­ma­now­ski fio­let. Lu­bił spać w wa­go­nie w bu­rzowe noce. „Ależ była nie­sa­mo­wita bu­rza wczo­raj w nocy, le­ża­łem i słu­cha­łem – na­pi­sał mi kie­dyś po let­niej na­wał­nicy. – Jak­bym był w ko­tle, z całą sym­fo­nią roz­brzmie­wa­jącą na ze­wnątrz, pa­no­ra­miczna kwa­dro­fo­nia!”. Pew­nego po­ranka obu­dził się w pa­ster­skiej cha­cie, bo cała kon­struk­cja się trzę­sła. Trzę­sie­nie ziemi? Nie, to ko­zioł sarny tarł po­ro­żem o wę­gieł, nie­świa­domy obec­no­ści lo­ka­tora.
Tego dnia, kiedy przy­je­cha­łem z wi­zytą, usie­dli­śmy i go­dzi­nami roz­ma­wia­li­śmy o dzi­czy, pi­li­śmy her­batę z wiel­kich fi­li­ża­nek z wy­pa­la­nej gliny, cza­sem ścią­ga­li­śmy z pó­łek książki lub mapy i po­rów­ny­wa­li­śmy różne punkty wi­dze­nia oraz do­świad­cze­nia. Ro­ger opo­wie­dział mi o pew­nych miej­scach w An­glii, które uznał za naj­bar­dziej nie­zwy­kłe i dzi­kie: Brec­klands na wscho­dzie An­glii, Un­derc­liff w Lyme Re­gis, Ca­nvey Is­land w Es­sex. Opo­wie­dzia­łem mu o ko­tle ewor­syj­nym w Glen Fe­shie, gdzie jest pełno so­ko­łów, a woda ma bru­natny ko­lor; i o Shel­ter Stone, ogrom­nym, de­li­kat­nie wy­wa­żo­nym gła­zie w sercu Ca­irn­gorms, pod któ­rym można za­no­co­wać, na­wet zimą.
Spy­ta­łem, czy chciałby mi to­wa­rzy­szyć w nie­któ­rych po­dró­żach, i zgo­dził się, zwłasz­cza w tych po An­glii i Ir­lan­dii – po­wie­dział, że pi­sze się na wspólne wtar­gnię­cia na te­reny pry­watne. Oświad­czył, że naj­chęt­niej zor­ga­ni­zo­wałby wy­prawę do po­sia­dło­ści Ma­donny w Wilt­shire, aby upo­mnieć się o prawo spa­ce­ro­wa­nia po tym pięk­nym, za­le­sio­nym za­kątku. Zgło­si­łem sprze­ciw, za­sła­nia­jąc się tchórz­li­wie straż­ni­kami i le­śni­czymi – ale już nie mo­głem się do­cze­kać na­szych wspól­nych przy­gód. Wów­czas nie wie­dzia­łem jesz­cze, jak ważna okaże się obec­ność Ro­gera w mo­ich po­dró­żach oraz jak po­tężny wpływ mój przy­ja­ciel wy­wrze na zmianę mo­jego ro­zu­mie­nia dzi­czy.

* * *

Po wi­zy­cie u Ro­gera kilka ty­go­dni po­świę­ci­łem na pla­no­wa­nie. Ku­pi­łem i wy­po­ży­czy­łem spe­cja­li­styczne mapy – geo­lo­giczne, me­te­oro­lo­giczne, przy­rod­ni­cze – i pu­ści­łem się po nich na swo­bodną wę­drówkę my­ślami, wy­naj­dy­wa­łem po­ten­cjalne cele, pró­bo­wa­łem wy­obra­zić so­bie w pełni to, co mapa tylko su­ge­ro­wała. Śle­dzi­łem bieg rzek, gdy spa­dały z urwisk, i od­ga­dy­wa­łem kształty skał, w któ­rych rzeź­biły so­bie drogę. Za­kre­śla­łem bez­i­mienne po­ro­śnięte la­sem wy­spy na szkoc­kich je­zio­rach i w ir­landz­kich za­tocz­kach, wy­obra­ża­łem so­bie, jak do nich do­pły­wam, a po­tem wspi­nam się na drzewa i pod nimi śpię. Za­zna­cza­łem ob­szary po­zba­wione dróg i roz­le­głe: pła­sko­wyż Ran­noch Moor i las Fi­sher­field. Ba­da­łem różne ro­dzaje skał – ga­bro, horn­blendę, ser­pen­ty­nit, oolity, glinę mo­re­nową – pa­trzy­łem, jak się za­ta­piają w kra­jo­bra­zie, a po­tem z niego wy­ła­niają. Do biurka przy­pią­łem cy­tat ba­da­cza gór, W.H. Mur­raya, z eks­pe­dy­cji na górę Ben Al­der w Hi­gh­land, pod­czas któ­rej ko­rzy­stał ze sta­rych map jed­no­ca­lo­wych[2]: „Na­wet na ko­lo­ro­wym pa­pie­rze cała ta kra­ina no­siła nie­omylne zna­mię dzi­czy, roz­cię­tej ob­ni­że­niami na tyle roz­le­głymi, że mu­siały w głębi kryć jesz­cze dzik­sze za­ka­marki, gdzie cze­kały nie­od­kryte se­krety. A ja­kie se­krety?, mógłby ktoś spy­tać. Ale ja oczy­wi­ście nie wie­dzia­łem”.
Wy­pi­sa­łem forty na wzgó­rzach, kopce i kur­hany w mar­chiach wa­lij­skich i hrab­stwach po­łu­dniowo-za­chod­nich, i na­szki­co­wa­łem trasy mię­dzy nimi. Za­zna­czy­łem urwi­ska, le­gen­darny skalny dziób Sron Ul­la­dale na North Har­ris: ze­rwy na po­łu­dniowo-za­chod­nim ra­mie­niu Mull, które opa­dają z wy­so­ko­ści pra­wie ty­siąca stóp do ka­mie­ni­stych plaż, Clo Mor przy Cape Wrath i zwró­cony na pół­noc ko­cioł po­lo­dow­cowy na Bra­eriach w Ca­irn­gorms, gdzie śnieg leży przez cały rok i zbija się po­woli w lód. Za­no­to­wa­łem też so­bie, gdzie mają swoje kry­jówki pewne ga­tunki zwie­rząt i pta­ków: orły przed­nie, siewki, kwo­ka­cze, wy­dry, za­jące bie­laki, par­dwy czy na­wet wid­mowe pu­cha­cze śnieżne, które rzadko za­pusz­czają się na po­łu­dnie od koła pod­bie­gu­no­wego.
Pra­wie wszyst­kie te miej­sca znaj­do­wały się da­leko na pół­noc lub za­chód: wy­soko w gó­rach lub na od­le­głych wy­brze­żach Szko­cji i Wa­lii. Ale ta ogólna ten­den­cja na­rzu­cała na­tu­ralny plan po­dróży. Za­czął­bym od tego, co znam i lu­bię, wy­pa­dów tu i tam, na szczyty i na wy­brzeża, które Fow­les na­zwał ostat­nimi en­kla­wami „daw­nej przy­rody” i które naj­bar­dziej pa­so­wały do mo­jej pry­wat­nej wi­zji dzi­czy. Po­tem w pew­nym punk­cie na pół­nocy skrę­cił­bym na po­łu­dnie, z po­wro­tem przez Ir­lan­dię i na ko­niec do zur­ba­ni­zo­wa­nej An­glii, gdzie dzi­kie re­jony są naj­bar­dziej za­gro­żone, naj­bar­dziej ulotne i naj­mniej mi znane.
Po­sta­no­wi­łem też, że pod­czas po­dróży na­kre­ślę mapę – prze­ci­wień­stwo atlasu dro­go­wego. Zwy­czajną mapę, na któ­rej po­sta­ram się za­zna­czyć garstkę dzi­kich miejsc na ar­chi­pe­lagu, za­re­je­stro­wać je, za­nim znikną na do­bre. By­łaby to mapa, mia­łem na­dzieję, która nie po­łą­czy miast, mia­ste­czek, ho­teli ani lot­nisk, za to po­wiąże ze sobą przy­lądki, klify, plaże, szczyty gór­skie, wzgó­rza, lasy, uj­ścia rzek i wo­do­spady.
Mapą jest ta książka. A ja za­czą­łem ją two­rzyć, gdy uda­łem się na za­chód wzdłuż wska­zu­ją­cego palca pół­wy­spu Lleyn w pół­noc­nej Wa­lii, na od­le­głą wy­spę, gdzie można zna­leźć pierw­sze prze­bły­ski dzi­kiej świa­do­mo­ści.

 

 
Wesprzyj nas