Książka „Dzikie miejsca” Roberta Macfarlane’a to zapis wędrówek autora po tych zakątkach Wielkiej Brytanii i Irlandii, które znajdują się z dala od tego, co dziś nazywamy cywilizacją. Autor z typową dla siebie erudycją prowadzi czytelników przez miejsca i czas.
Czekam na każdą kolejną książkę Roberta Macfarlane’a dlatego, że ten autor zabiera czytelników w miejsca trudno dostępne dla większości z nas, a do tego, swoje fascynujące podróże i wędrówki uzupełnia o refleksje z pogranicza historii i kultury – na czym doskonale się zna, jest wykładowcą literatury Uniwersytetu w Cambridge. Kupuję w ciemno, wiem, że się nie zawiodę.
Tym razem mam ze sobą „Dzikie miejsca”, jego najnowszą książkę skoncentrowaną wokół pytania o dzikość w naszej współczesności. Macfarlane szukał jej w Wielkiej Brytanii i Irlandii, ja szukam jej w Polsce i różnica jest taka, że on znalazł, a ja nie. Zaczęliśmy podobnie: od zmęczenia sytuacją, gdy „wypoczynek” w lesie oznacza słuchanie łoskotu pociągów, przelotów samolotów, hałasu z dróg i autostrad albo oglądania dzikich wysypisk. Z zaskoczeniem odkryłam, czytając książkę, że zdarzają się one także w rejonie Cambridge. Chciałoby się przecież wierzyć, że istnieją miasta zamieszkiwane przez ludzi nie mających takich skłonności, a stare brytyjskie miasto uniwersyteckie wydawałoby mi się dobrym adresem w takiej sprawie. A jednak nie!
W każdym razie Robert Macfarlane zaczął sporządzać listę kierunków, które jego zdaniem spełnią wyobrażenia o prawdziwej dziczy, która zaspokoi potrzebę odcięcia się od pełnej bodźców cywilizacji i zanurzenia w kojącym otoczeniu, nienaruszanym przez żadne z ludzkich poczynań. O książce, która powstała w wyniku jego wypraw po dzikość sam pisze, że to mapa rejestrująca je, zanim znikną na dobre.
Podzielam jego przekonanie, że znikną, ponieważ dzikość dla większości osób jest czymś podejrzanym, czymś co budzi strach. Jak napisał o tym Macfarlane: „Dzikość postrzega się jako siłę niebezpieczną, która zakłóca zabiegi porządkujące wprowadzane przez ludzką kulturę i rolnictwo. Dzikość, według tej narracji, jest pokrewna marnotrawstwu. Dzikie miejsca opierają się adaptacji do ludzkich potrzeb, dlatego muszą być zniszczone lub opanowane.” Ten sposób widzenia dzikich miejsc we współczesności jest dominujący, chociaż nie zawsze tak było. I o tym Macfarlane w swojej książce również wspomina.
Autorowi udało się odnaleźć prawdziwe dzikie miejsca – las, wyspa, dolina, torfowisko, przylądek, wzgórze, szczyt – w Wielkiej Brytanii i Irlandii jeszcze takie są. Te do których nie docierają quady, crossy, imprezowicze z głośnikami uwieszonymi przy plecakach czy amatorzy wysypywania śmieci w zaroślach. Ma szczęście. Książka jest zapisem poruszających doświadczeń w kontakcie człowieka z nieskażoną naturą, wędrującego z dala od cywilizacji, ale też podróżą przez czas, ponieważ autor zaznajamia czytelnika także z historią odwiedzanych rejonów.
Ta lektura zdecydowanie skłania do przemyśleń o tym, co tracimy skazując dzikie miejsca na wyginięcie. I jest równie dobra, jak wszystkie poprzednie książki tego autora. Nie zawiedziecie się Państwo. ■Agnieszka Kantaruk
Dzikie miejsca
Przekład: Katarzyna Bażyńska-Chojnacka
Seria: Dzika seria
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 28 lutego 2024
1
Bukowy las
Wiatr się nasilał, więc schroniłem się w lesie, który rozciąga się na południe od miasta, milę od mojego domu: wąski, bezimienny pas buczyny wieńczący niskie wzgórze. Szedłem najpierw ulicami ku peryferiom, a potem miedzami przez żywopłoty z głogu i leszczyny.
Nad drzewami w górze sprzeczały się gawrony. Niebo było jasnoniebieskie, zimne, w oddali przechodziło w mleczną biel. Już z odległości ćwierć mili słyszałem odgłosy lasu na wietrze; odległy morski pomruk. Była to hałaśliwa kompozycja złożona z dźwięków tarcia – liścia szurającego o liść, gałęzi ocierającej się o gałąź.
Wkroczyłem do lasu od południowego narożnika. Z ruchomego baldachimu zaczynały odrywać się szczątki: gałązki i bukowe orzeszki stukały, opadając na miedzianą warstwę liści. Słońce rzucało jasne snopy promieni na podłoże. Szedłem przez las i w połowie drogi do północnego krańca dotarłem do mojego drzewa – wysokiego buka o szarawej korze, którego gałęzie rozkładały się w sposób zachęcający do wspinaczki.
Wspinałem się na to drzewo już wiele razy, więc doskonale znałem wszystkie jego cechy. U podstawy pnia kora obwisła i pomarszczyła się tak, że przypomina nogę słonia. Gdzieś na wysokości dziesięciu stóp gałąź zagina się pod ostrym kątem; trochę wyżej litera H, którą wiele lat temu ktoś wyciął nożem na pniu, rozdęła się, kiedy drzewo urosło; w górze nadal trwa zabliźniony kikut utraconego konara.
Na wysokości trzydziestu stóp, tuż pod wierzchołkiem, gdzie kora jest gładsza i srebrzysta, dotarłem do miejsca, które nazywam obserwatorium: poziomego, rozwidlonego konaru tuż pod zakrzywieniem pnia. Gdy opieram się plecami o pień, a stopy ustawiam na odnogach gałęzi, mogę się tu wygodnie ulokować. Jeśli będę zupełnie cicho, osoby przechodzące w dole w ogóle mnie nie zauważą. Ludzie zwykle nie spodziewają się innych ludzi na drzewach. A jeśli wytrwam w bezruchu dłużej, wrócą ptaki. Ptaki też zwykle nie spodziewają się ludzi na drzewach. Kosy bawiące się w opadłych liściach; strzyżyki, które z furkotem przenoszą się z gałęzi na gałąź tak szybko, jakby się teleportowały; pewnego razu z ukrycia ostrożnie wychynęła szara kuropatwa.
Umościłem się wygodnie w obserwatorium. Drzewo zakołysało się od mojego ciężaru i poruszeń, a wiatr rozchybotał je jeszcze bardziej, tak, że po chwili wierzchołek buka chwiał się w przód i w tył, zakreślając pięcio-, dziesięciostopniowe łuki. Dziś nie było to obserwatorium; raczej bocianie gniazdo na topie masztu przy wzburzonym morzu.
Z tej wysokości ziemia rozciągała się poniżej jak mapa. Tu i ówdzie pokrywały ją zalesione tereny, których nazwy częściowo znałem: Mag’s Hill Wood (Las Na Wzgórzu Maga), Nine Wells Wood (Las Dziewięciu Studni), Wormwood (Las Piołunu). Na zachodzie przez prążkowane pola biegła szosa pełna pojazdów. Dokładnie na północy znajdował się szpital, potrójny komin jego spalarni wyrastał o wiele wyżej niż moje drzewo na wzgórzu. Hercules o masywnym kadłubie podchodził do lądowania na lotnisku na obrzeżach miasta. Na wschodzie nad poboczem drogi wypatrzyłem pustułkę lecącą z wiatrem, jej rozpięte skrzydła łopotały, ogon rozpościerał się jak wachlarz kart.
Zacząłem wspinać się na drzewa jakieś trzy lata wcześniej. Czy też raczej: ponownie zacząłem, ponieważ kiedyś chodziłem do szkoły, która traktowała las jak plac zabaw. Łaziliśmy po drzewach i nadawaliśmy im nazwy (Skorpion, Wielki Dąb, Pegaz), walczyliśmy o panowanie nad nimi w terytorialnych konfliktach, w których obowiązywały skomplikowane zasady i sojusze. Ojciec zbudował dla mnie i brata domek na drzewie w ogrodzie: przez lata z powodzeniem broniliśmy go przed atakami piratów. Kiedy miałem blisko trzydzieści lat, znów zacząłem wspinać się na drzewa. Dla zabawy: bez zabezpieczeń, ale też bez większego ryzyka.
Podczas tych wspinaczek nauczyłem się rozróżniać gatunki drzew. Polubiłem giętką sprężystość brzozy, olchy i młodej wiśni. Unikałem sosen – kruche gałęzie, zrogowaciała kora – i platanów. Odkryłem też, że kasztanowiec, pozbawiony gałęzi w dolnej części pnia i z kolczastymi owocami oraz spektakularną koroną, oferuje wspinaczkę zarówno trudną, jak i ekscytującą.
Przestudiowałem lektury dotyczące wspinania po drzewach: nieliczne, lecz fascynujące. John Muir wdrapał się na wysoką na sto stóp daglezję podczas kalifornijskiej wichury i patrzył z góry na las, „całą tę gęstwinę, rozpaloną do białości niczym słońce!”. Italo Calvino napisał magiczną powieść Baron drzewołaz, w której młody bohater, Cosimo, w ramach nastoletniego buntu włazi na drzewo w posiadłości ojca i przysięga, że już nigdy więcej nie postawi nogi na ziemi. Dotrzymuje tej impulsywnej obietnicy i zamieszkuje, a potem nawet żeni się, w koronach drzew, przemieszczając się wiele mil po gałęziach oliwki, wiśni, wiązu i dębu ostrolistnego. Brendon Chase autorstwa B.B. (Denysa Watkinsa-Pitchforda) opowiada o chłopcach, którzy wolą wieść dzikie życie w lesie, zamiast wrócić do szkoły z internatem, i wspinają się na sosnę, żeby sięgnąć do ukrytego pośród liści sąsiedniej brzozy gniazda trzmielojada. I, oczywiście, była też drużyna Kubusia Puchatka i Krzysia: Kubuś unosi się na niebieskim baloniku do gniazda pszczół na szczycie dębu, żeby dobrać się do miodu. Krzyś ma zestrzelić balonik z fuzji, kiedy miód zostanie zdobyty.
Obserwowałem również z zachwytem poważnych współczesnych propagatorów wspinaczki na drzewa, szczególnie naukowców, którzy badali sekwoje w Kalifornii i Oregonie. Sequoia sempervirens, sekwoja wiecznie zielona, dorasta do wysokości ponad trzystu stóp. Dorosła sekwoja składa się głównie z pozbawionego gałęzi pnia; dopiero w górze znajduje się potężna i gęsta korona. Badacze sekwoi opracowali specjalną technikę wspinaczki. Wystrzeliwują z łuku strzałę, żeby przerzucić linę nad grubą gałęzią w koronie. Za pomocą tej liny podciągają i mocują linę wspinaczkową. Gdy już dotrą do korony, dzięki doskonałym umiejętnościom poruszają się bezpiecznie i prawie swobodnie, niczym współcześni Spidermani. W górze, w napowietrznym świecie, odkryli zaginione królestwo: niezwykły i niezbadany wcześniej ekosystem.
W moim buku nie ma nic wyjątkowego, wspinaczka na niego nie jest trudna, na szczycie nie ma biologicznych rewelacji ani nawet miodu. Ale stał się moją świątynią dumania. Grzędą. Bardzo go lubię, a on – cóż, on nie ma o mnie pojęcia. Wspinałem się na niego wiele razy; o świcie, o zmierzchu i w samo południe. Wspinałem się zimą, odgarniając śnieg z gałęzi, kiedy drzewo w dotyku było zimne jak kamień, a na konarach sąsiednich drzew czerniły się wronie gniazda. Wspinałem się na początku lata i patrzyłem na rozgrzany krajobraz, gdy powietrze od upału gęstniało jak galareta, a gdzieś w pobliżu sennie buczał silnik traktora. I wspinałem się w ulewnym deszczu, gdy woda lała się strumieniami tak grubymi, że wyraźnie dało się je dostrzec. Wspinanie na drzewo pozwala zmienić perspektywę, choćby nieznacznie; spojrzeć na miasto z góry, podczas gdy zwykle patrzy się z boku. Ukojenie w wyniesieniu. A poza tym w ten sposób mogłem odrzucić roszczenia, jakie wysuwało wobec mnie miasto.
Każdy, kto mieszka w mieście prędzej czy później dozna uczucia, że jest w nim już za długo. Wąskie pole widzenia, jakie wymuszają ulice, wrażenie duszności, tęsknota za powierzchnią inną niż szkło, cegła, beton i asfalt. Mieszkam w Cambridge, położonym w jednym z najintensywniej uprawianych i najgęściej zaludnionych regionów świata. Dziwne miejsce dla kogoś, kto uwielbia góry i dziką przyrodę. Cambridge jest zapewne od dawna bardziej oddalone od zakątków umownie zwanych „dziczą” niż jakiekolwiek miejsce w Europie. Odczuwam tę odległość dotkliwie. Ale trzymają mnie tu ważne sprawy: rodzina, praca, umiłowanie tego konkretnego miasta, sposobu, w jaki kamienie jego starych budowli skupiają światło. Mieszkałem w Cambridge z przerwami przez dziesięć lat i będzie tak, jak sądzę, nadal w następnych latach. Lecz bez względu na to, jak długo będę tu przebywał, z pewnością będę też wyruszał w dzikie miejsca.
Trudno mi teraz powiedzieć, kiedy po raz pierwszy zakochałem się w dziczy, wiem tylko, że tak się stało i że silna potrzeba przebywania w niej pozostanie we mnie na zawsze. Kiedy w dzieciństwie odczytywałem to słowo, w mojej wyobraźni wyczarowywało ono pierwotne przestrzenie, odległe i nieokreślone. Zagubione wyspy z dala od wybrzeży Atlantyku. Bezkresne lasy i błękitne płatki śniegu, opadające na zaspy poznaczone śladami wilczych łap. Poszarpane mrozem szczyty i niecki kryjące w sobie głębokie jeziora. I taka wizja dzikiego miejsca pozostaje we mnie zawsze: nieco arktycznego, wietrznego, rozległego, odludnego, pierwotnego, swoją surowością stanowiącego wyzwanie dla podróżnika. Przebywanie w dzikich miejscach oznaczało dla mnie wyjście poza historię ludzkości.
Bukowy las nie zaspokoi mojej potrzeby dziczy. Dociera tu hałas z pobliskich dróg, podobnie jak łoskot i gwizdy jadących na zachód pociągów. Okoliczne pola zostały zasypane nawozami i herbicydami, by zmaksymalizować wydajność. A żywopłoty to ulubione miejsca do wyrzucania śmieci. Sterty odpadów pojawiały się po nocy: ceglany gruz, napuchnięta od wilgoci dykta, zgniecione gazety. Raz znalazłem stanik i koronkowe majtki wiszące na kolcach jak przerośnięte dzierzby. Był to, jak sądzę, skutek raczej wyrzucania śmieci gdzie popadnie niż porywu przydrożnej namiętności – bo kto chciałby się kochać w ciernistym żywopłocie?
Na parę tygodni przed wichurą poczułem znajomy zew, by się stąd wyrwać, wydostać z cienia spalarni, wyjść poza horyzont obwodnicy miasta. Tamtego dnia, gdy siedziałem na górze w bocianim gnieździe i patrzyłem na drogi, szpital i pola oraz las wciśnięty między nie, odczułem nieodpartą potrzebę, by wyjechać z Cambridge, dotrzeć gdzieś na kraniec wszystkiego, gdzie gwiazdy świecą wyraźnie, gdzie wiatr może dąć na mnie z trzydziestu sześciu kierunków i gdzie ślady obecności ludzkiej są znikome lub wręcz żadne. Daleko na północ albo na zachód, ponieważ to właśnie tam, moim zdaniem, przetrwała dzika przyroda, o ile gdziekolwiek w ogóle przetrwała.
Raz po raz ogłasza się koniec dzikiej przyrody w Wielkiej Brytanii i Irlandii. „Dwie wielkie wojny wymusiły i pozostawiły po sobie ograniczenia – napisał w 1964 roku E.M. Forster – z pomocą przyszła nauka i dzika przyroda na tych wyspach, nigdy szczególnie okazała, została zadeptana, zabudowana i przemierzona w mgnieniu oka. Dziś nie ma lasu ni pagórka, gdzie można się schronić, żadnej jaskini, żeby się w niej skulić, żadnej bezludnej doliny”. Według Jonathana Rabana unicestwienie dziczy nastąpiło o wiele wcześniej: w latach sześćdziesiątych osiemnastego wieku Wielka Brytania była tak „gęsto zaludniona, tak intensywnie zagospodarowana, tak uprzemysłowiona i zurbanizowana, że na dobrą sprawę nigdzie człowiek nie mógł pobyć sam ani […] przeżyć przygody, chyba że na morzu”. John Fowles w 1985 roku napisał bardziej dobitnie: „Nie da się zaprzeczyć, że obecnie stoimy u ponurego progu straty większości dawnego krajobrazu. Zrobiliśmy naszej przyrodzie niewyobrażalnie złe rzeczy. Tylko tu i ówdzie na wybrzeżu i naprawdę wysoko w górach pradawna bujność naturalnego życia nie jest jeszcze zagrożona”. Pięć lat później amerykański pisarz William Least Heat-Moon opisał Wielką Brytanię jako „schludny ogródek zabawkowego królestwa, gdzie niemal nic nie pozostało z prawdziwej pierwotności, nawet najmniejsze wspomnienie po tejże. Tu lasy są sztucznymi nasadzeniami. Anglicy, Europejczycy, żyją zbyt daleko od dzikiej przyrody. Oto jest różnica między nimi i nami”. Raz po raz ten sam lament albo ta sama pogarda.
Istnieje mnóstwo twardych dowodów na poparcie tych nekrologów dla dzikiej natury. Szczególnie przez ostatnie stulecie na ziemię i morza Wielkiej Brytanii i Irlandii spadła katastrofa. Statystki zniszczeń są powszechnie znane i często powtarzane, bardziej już jak elegia niż protest. W Anglii między 1930 a 1990 rokiem ponad połowa pierwotnych lasów została wycięta lub zastąpiona plantacjami drzew iglastych. Połowę żywopłotów wykarczowano. Prawe wszystkie pastwiska na nizinach zaorano, zabudowano lub wyasfaltowano. Trzy czwarte środkowej części kraju poszło pod uprawę lub budownictwo. W całej Wielkiej Brytanii i Irlandii rzadko spotykane pola skrasowiałych wapieni rozbito i sprzedano na kamienie do skalniaków, tworzące się przez tysiąclecia torfowiska osuszono lub wyeksploatowano. Dziesiątki gatunków wyginęły, a setki znalazły się na skraju unicestwienia.
Obecnie w Wielkiej Brytanii na powierzchni dziewięćdziesięciu trzech tysięcy mil kwadratowych mieszka ponad sześćdziesiąt jeden milionów ludzi. Odosobnienie prawie przestało istnieć, głównie za sprawą samochodów i dróg. Jedynie niewielkie, ciągle kurczące się skrawki terytorium znajdują się teraz dalej niż pięć mil od miejsc, gdzie da się dojechać samochodem. Obecnie w Wielkiej Brytanii użytkuje się prawie trzydzieści milionów aut, które jeżdżą po dwustu dziesięciu tysiącach mil dróg. Gdyby te drogi wyprostować i połączyć w jedną ciągłą jezdnię, dałoby się nią dojechać prawie na Księżyc. Drogi same w sobie stały się nowymi mobilnymi cywilizacjami: szacuje się, że w godzinach szczytu w całej Wielkiej Brytanii i Irlandii w samochodach znajduje się więcej ludzi, niż jest stałych mieszkańców centrum Londynu.
Najpowszechniejszymi mapami Wielkiej Brytanii są atlasy drogowe. Kiedy weźmie się do ręki pierwszy lepszy, można w nim zobaczyć sieć autostrad i dróg pokrywającą całą powierzchnię kraju. Na takiej mapie widać wyraźnie, że drogi poprowadzono tak gęsto, że asfalt i benzyna stały się nowymi żywiołami.
Kiedy się ogląda atlas drogowy, w oczy rzucają się też braki. Nie ma w nim żadnych dzikich miejsc. Wzgórza, jaskinie, ścieżki, lasy, wrzosowiska, doliny rzek i bagna zniknęły. Jeśli w ogóle się je zaznacza, to jako cienie gdzieś w tle lub ogólne symbole. Najczęściej pozostają wyblakłe jak stary atrament, stają się mglistym wspomnieniem pradawnego archipelagu.
Sam krajobraz, oczywiście, nie ma żadnych życzeń co do tego, jak powinno się go przedstawiać. Odnosi się z obojętnością do własnych wyobrażeń oraz do ich twórców. Ale mapy porządkują informacje o krajobrazie w niezwykle wpływowy sposób. Dokonują selekcji jego aspektów, wybierają i szeregują te aspekty według znaczenia i przez to silnie oddziałują na to, w jaki sposób krajobraz jest postrzegany i traktowany.
Potrzeba czasu i wysiłku, by zapomnieć o uprzedzeniach wywołanych mocą mapy. A niewiele map wywiera bardziej wypaczoną presję na wyobraźnię niż atlas drogowy. Pierwszy taki atlas Wielkiej Brytanii stworzył w 1675 roku John Ogilby. Praca składała się z sześciu tomów, które jakoby stanowiły jedyny „Ichnograficzny[1] i historyczny opis wszystkich głównych dróg w Anglii i Walii”. Mapy Ogilby’ego przedstawiały szczegóły krajobrazu z niezwykłą dbałością: znajdowały się na nich nie tylko drogi, lecz także wzgórza, rzeki i lasy, które te drogi obiegały, omijały, przecinały i przekraczały.
Przez stulecia od czasu wynalazku Ogilby’ego atlas drogowy stał się pozycją wszechobecną i wpływową. Co roku w Wielkiej Brytanii i Irlandii sprzedaje się ponad milion tego typu wydawnictw; przypuszcza się, że w obiegu jest stale dwadzieścia milionów egzemplarzy. Priorytety współczesnego atlasu drogowego są jasne. Zawiera wykreślone przez komputery na podstawie zdjęć satelitarnych mapy, które mówią o tranzycie i przemieszczaniu. Zachęca, by wyobrażać sobie kraj wyłącznie w kontekście zmotoryzowanej podróży. Odcina użytkownika od naturalnego świata.
Kiedy myślę o tej mapie – kiedy myślę z punktu widzenia tej mapy – dostrzegam sklejone ziarniste obrazy z kamery przemysłowej, ujęcia kierunku, celu i zamiaru: światła stopu pojazdu o zmierzchu, gorące tchnienie z rur wydechowych. Atlas drogowy sprawia, że łatwo zapomnieć o fizycznej obecności terenu, że kraje, które nazywamy Anglią, Irlandią, Szkocją i Walią składają się z ponad pięciu tysięcy wysp, pięciuset gór i trzystu rzek. Odrzuca ideę, że na długo przed tym, zanim ziemie te stały się całościami politycznymi, kulturalnymi i gospodarczymi, były miejscami kamieni, lasów i wody.
W którymś momencie po wichurze zakiełkował we mnie pewien pomysł. Czy da się urządzić serię podróży w poszukiwaniu dzikich miejsc, które pozostały w Wielkiej Brytanii i Irlandii? Nie wierzyłem, czy też nie chciałem wierzyć, w nekrologi dziczy. Wydawały mi się przedwczesne, wręcz niebezpieczne. Niczym żałoba po kimś, kto jeszcze nie umarł, sugerowały niestosowną tęsknotę za końcem lub przyznanie się do bezradności. Nie wolno ignorować straty dzikich miejsc w Wielkiej Brytanii i Irlandii, a zagrożenia, wobec których stanęły – zanieczyszczenie, zmiany klimatyczne – wydają się liczniejsze i silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Wiem jednak, że dzika przyroda nie przepadła całkowicie.
Zacząłem planować wyjazdy. Napisałem do przyjaciół z pytaniem, gdzie i kiedy udaliby się na poszukiwanie dziczy. „Do centrum Birmingham w piątek wieczorem, zaraz po tym, jak się wszystko zamyka”, odpowiedział jeden. Inny wspomniał o Da Grind o’da Navir na Szetlandach, gdzie podczas wiosennych przypływów fale wysokie na sto stóp przetaczają głazy ćwierć mili w głąb lądu, formując wał sztormowy – plażę, z której nie widać morza. Potem zadzwonił mój kolega Roger Deakin i polecił mi jaskinię w Breachan, daleko na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy Jura, i półwysep na Loch Awe w południowych Highlands, gdzie zrujnowany zamek nawiedzają gawrony i gdzie, jak twierdził, przeżył najbardziej podnoszące ciśnienie i burzliwe spotkanie z zarządcą nieruchomości. Ale może po prostu przyjedź, zasugerował, usiądziemy i porządnie to wszystko obgadamy.
Nie ma lepszej osoby do rozmowy o dziczy od Rogera. Jest członkiem założycielem Friends of the Earth, a natura i krajobraz fascynowały go przez całe życie; kulminacja zaś tego oczarowania nastąpiła pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy udał się w podróż po Wielkiej Brytanii, by kąpać się w dzikich miejscach. W ciągu siedmiu miesięcy Roger pływał w kilkudziesięciu rzekach, jeziorach, plosach, stawach, strumieniach i morzach Anglii, Walii i Szkocji. Postawił sobie za cel spojrzeć, jak to nazwał, „okiem żaby” na kraj, zanurzyć się w nieznanym żywiole i zobaczyć, jak wszystko wygląda z nieznanej perspektywy. Książka, w której opisał tę podróż, Waterlog (Dziennik wód), zalicza się do klasyki: jest to zabawny, liryczny dziennik podróży, jednocześnie obrona dzikich wód, które pozostały, i elegia ku czci tego, co już przepadło. W pełni oddaje też jego osobowość: żywiołową, dygresyjną, dynamiczną. „Ma ponad sześćdziesiąt lat – powiedział mi nasz wspólny przyjaciel – a ciągle ma energię młodego liska!”.
Poznaliśmy się z Rogerem parę lat wcześniej, a połączyła nas miłość do dzikiej przyrody. Napisałem książkę o górach, on o rzekach i jeziorach. Chociaż był prawie dwa razy starszy ode mnie, szybko się zaprzyjaźniliśmy. Kiedy urodziła się moja córka Lily, przejął de facto rolę ciotecznego dziadka. Na pierwsze urodziny dał jej drewniany silnik parowy, zapakowany w klonowe liście i obwiązany trawą. Kiedy pierwszy raz szła z wizytą do jego pełnego zakamarków domu, powiedział mi, że ma dla niej jeszcze jeden prezent: okazało się, że zgrabił tysiące jaskrawożółtych liści morwy i uformował z nich labirynt wielkości odpowiedniej dla Lily.
I tak, pewnego jasnego dnia, jakiś tydzień po naszej rozmowie telefonicznej, jechałem do Mellis Common w Suffolk, żeby się spotkać z Rogerem, i skręcałem przy szerokim pniu wierzby z odroślami, która wyznaczała początek drogi prowadzącej do jego gospodarstwa.
Roger mieszkał w najbardziej niezwykłym domu, jaki kiedykolwiek widziałem. W 1969 roku, kiedy miał dwadzieścia sześć lat, kupił mocno podupadłą zagrodę w stylu elżbietańskim wraz z dwunastoma akrami łąki. Z oryginalnej szesnastowiecznej budowli zostało niewiele, tylko zasilana źródełkiem fosa i ogromna nisza z kominkiem. Ułożył więc śpiwór w palenisku i mieszkał tam, gdy samodzielnie odbudowywał dom.
Dom na Farmie pod Orzechem, jak ją ochrzcił Roger, powstał głównie z drewna. Szkielet był z dębu, orzecha i jesionu, a dach i podłogi podtrzymywało ponad trzysta belek. Kiedy mocno wieje wschodni wiatr, drewno skrzypi i jęczy, wydaje dźwięki „niczym statek w burzę”, jak to kiedyś ujął, „albo jak wieloryb w ruchu”. Żaden budynek nie mógł chyba bardziej przypominać żywej istoty. Roger zostawiał drzwi i okna otwarte, aby powietrze mogło wpadać, a stworzenia krążyć swobodnie. Powiew wiatru wrzucał liście jednymi drzwiami, a wypychał drugimi, nietoperze wlatywały i wylatywały przez okna, przez co zdawało się, że dom niemal oddycha. W każdym kącie pająki rozwieszały jedwabne festony i sieci. W głównym kominie gniazdowały jaskółki, a pod strzechą szpaki. Bluszcz i róże oplatały zewnętrzne ściany i zapuszczały wścibskie wąsy do środka przez szczeliny i dziury po sękach. Od frontu rósł eponimiczny orzech i wczesną jesienią zrzucał twarde zielone owoce na dach stodoły i na głowy gości. Z tyłu znajdowała się fosa, w której Roger kąpał się prawie przez całe lato. O czystość wody dbała kolonia tysięcy zatoczków rogowych – ślimaki to higieniści wodnego świata.
Rogera odwiedzałem często, dobrze więc poznałem dom i przyległości. Jego pola, zadbane, ale nieuprawiane, tętniły życiem. Na niebie krążyły krogulce, jeże spały pod blachą falistą, a puszczyki pohukiwały pośród grabów i dębów, które osobiście zasadził. Przez te parędziesiąt lat postawił na swoich łąkach rozliczne osobne budowle, w tym chatę pasterza, gdzie zainstalował łóżko i piecyk z rurą, starą drewnianą przyczepę z wybitym oknem i wagon kolejowy, który pomalował na pullmanowski fiolet. Lubił spać w wagonie w burzowe noce. „Ależ była niesamowita burza wczoraj w nocy, leżałem i słuchałem – napisał mi kiedyś po letniej nawałnicy. – Jakbym był w kotle, z całą symfonią rozbrzmiewającą na zewnątrz, panoramiczna kwadrofonia!”. Pewnego poranka obudził się w pasterskiej chacie, bo cała konstrukcja się trzęsła. Trzęsienie ziemi? Nie, to kozioł sarny tarł porożem o węgieł, nieświadomy obecności lokatora.
Tego dnia, kiedy przyjechałem z wizytą, usiedliśmy i godzinami rozmawialiśmy o dziczy, piliśmy herbatę z wielkich filiżanek z wypalanej gliny, czasem ściągaliśmy z półek książki lub mapy i porównywaliśmy różne punkty widzenia oraz doświadczenia. Roger opowiedział mi o pewnych miejscach w Anglii, które uznał za najbardziej niezwykłe i dzikie: Brecklands na wschodzie Anglii, Undercliff w Lyme Regis, Canvey Island w Essex. Opowiedziałem mu o kotle eworsyjnym w Glen Feshie, gdzie jest pełno sokołów, a woda ma brunatny kolor; i o Shelter Stone, ogromnym, delikatnie wyważonym głazie w sercu Cairngorms, pod którym można zanocować, nawet zimą.
Spytałem, czy chciałby mi towarzyszyć w niektórych podróżach, i zgodził się, zwłaszcza w tych po Anglii i Irlandii – powiedział, że pisze się na wspólne wtargnięcia na tereny prywatne. Oświadczył, że najchętniej zorganizowałby wyprawę do posiadłości Madonny w Wiltshire, aby upomnieć się o prawo spacerowania po tym pięknym, zalesionym zakątku. Zgłosiłem sprzeciw, zasłaniając się tchórzliwie strażnikami i leśniczymi – ale już nie mogłem się doczekać naszych wspólnych przygód. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, jak ważna okaże się obecność Rogera w moich podróżach oraz jak potężny wpływ mój przyjaciel wywrze na zmianę mojego rozumienia dziczy.
Po wizycie u Rogera kilka tygodni poświęciłem na planowanie. Kupiłem i wypożyczyłem specjalistyczne mapy – geologiczne, meteorologiczne, przyrodnicze – i puściłem się po nich na swobodną wędrówkę myślami, wynajdywałem potencjalne cele, próbowałem wyobrazić sobie w pełni to, co mapa tylko sugerowała. Śledziłem bieg rzek, gdy spadały z urwisk, i odgadywałem kształty skał, w których rzeźbiły sobie drogę. Zakreślałem bezimienne porośnięte lasem wyspy na szkockich jeziorach i w irlandzkich zatoczkach, wyobrażałem sobie, jak do nich dopływam, a potem wspinam się na drzewa i pod nimi śpię. Zaznaczałem obszary pozbawione dróg i rozległe: płaskowyż Rannoch Moor i las Fisherfield. Badałem różne rodzaje skał – gabro, hornblendę, serpentynit, oolity, glinę morenową – patrzyłem, jak się zatapiają w krajobrazie, a potem z niego wyłaniają. Do biurka przypiąłem cytat badacza gór, W.H. Murraya, z ekspedycji na górę Ben Alder w Highland, podczas której korzystał ze starych map jednocalowych[2]: „Nawet na kolorowym papierze cała ta kraina nosiła nieomylne znamię dziczy, rozciętej obniżeniami na tyle rozległymi, że musiały w głębi kryć jeszcze dziksze zakamarki, gdzie czekały nieodkryte sekrety. A jakie sekrety?, mógłby ktoś spytać. Ale ja oczywiście nie wiedziałem”.
Wypisałem forty na wzgórzach, kopce i kurhany w marchiach walijskich i hrabstwach południowo-zachodnich, i naszkicowałem trasy między nimi. Zaznaczyłem urwiska, legendarny skalny dziób Sron Ulladale na North Harris: zerwy na południowo-zachodnim ramieniu Mull, które opadają z wysokości prawie tysiąca stóp do kamienistych plaż, Clo Mor przy Cape Wrath i zwrócony na północ kocioł polodowcowy na Braeriach w Cairngorms, gdzie śnieg leży przez cały rok i zbija się powoli w lód. Zanotowałem też sobie, gdzie mają swoje kryjówki pewne gatunki zwierząt i ptaków: orły przednie, siewki, kwokacze, wydry, zające bielaki, pardwy czy nawet widmowe puchacze śnieżne, które rzadko zapuszczają się na południe od koła podbiegunowego.
Prawie wszystkie te miejsca znajdowały się daleko na północ lub zachód: wysoko w górach lub na odległych wybrzeżach Szkocji i Walii. Ale ta ogólna tendencja narzucała naturalny plan podróży. Zacząłbym od tego, co znam i lubię, wypadów tu i tam, na szczyty i na wybrzeża, które Fowles nazwał ostatnimi enklawami „dawnej przyrody” i które najbardziej pasowały do mojej prywatnej wizji dziczy. Potem w pewnym punkcie na północy skręciłbym na południe, z powrotem przez Irlandię i na koniec do zurbanizowanej Anglii, gdzie dzikie rejony są najbardziej zagrożone, najbardziej ulotne i najmniej mi znane.
Postanowiłem też, że podczas podróży nakreślę mapę – przeciwieństwo atlasu drogowego. Zwyczajną mapę, na której postaram się zaznaczyć garstkę dzikich miejsc na archipelagu, zarejestrować je, zanim znikną na dobre. Byłaby to mapa, miałem nadzieję, która nie połączy miast, miasteczek, hoteli ani lotnisk, za to powiąże ze sobą przylądki, klify, plaże, szczyty górskie, wzgórza, lasy, ujścia rzek i wodospady.
Mapą jest ta książka. A ja zacząłem ją tworzyć, gdy udałem się na zachód wzdłuż wskazującego palca półwyspu Lleyn w północnej Walii, na odległą wyspę, gdzie można znaleźć pierwsze przebłyski dzikiej świadomości.