Zatrzymuje bicie serca, jak gdyby słuchało się pękania olbrzymiego lodowca. DeLillo obnaża kondycję człowieka coraz bardziej uzależnionego od technologicznego postępu, a lęk przed śmiercią ma być zagłuszany przez symbol współczesnego społeczeństwa, nowoczesną świątynię: supermarket.


Główny bohater „Białego szumu”, Jack, który jest kierownikiem katedry badań nad Hitlerem, boi się śmierci. Jego żona Babette, która “gromadzi dzieci i opiekuje się nimi”, także się jej boi. Ten strach dzieli z nimi syn Jacka, Heinrich Gerhardt, którego przyjaciel chce pobić rekord przebywania w klatce pełnej jadowitych węży.

Mimo że Hitler, śmierć i węże tak często przewijają się przez tę książkę, jest ona jedną z najzabawniejszych, jakie DeLillo napisał. Nie oznacza to jednak, że nie jest olśniewająca, rozczulająca i jak śmierć poważna. Zatrzymuje bicie serca, jak gdyby słuchało się pękania olbrzymiego lodowca.

DeLillo obnaża kondycję człowieka coraz bardziej uzależnionego od technologicznego postępu, a lęk przed śmiercią ma być zagłuszany przez symbol współczesnego społeczeństwa, nowoczesną świątynię: supermarket.

Na platformie Netflix powstała ekranizacja książki w reżyserii Noah Baumbacha, z Adamem Driverem w roli głównej.

Za „Biały szum” Don DeLillo otrzymał National Book Award, czerpali z niej Zadie Smith, David Foster Wallace i Bret Easton Ellis, czyli autor „American Psycho”. Często nadużywane hasło o tym, że „Biały szum” wyprzedził swoje czasy, pasuje tutaj jak ulał. Książka dalekowzroczna, pełna ironii i napisana ze zręcznością prawdziwego mistrza.

Don DeLillo – urodzony 20 listopada 1936 r., pisarz amerykański. Obok Thomasa Pynchona i Johna Bartha, jeden z czołowych przedstawicieli amerykańskiego postmodernizmu, pisze głównie powieści, ale też eseje, opowiadania i sztuki teatralne. Urodził się i wychował na nowojorskim Bronksie w rodzinie włoskich imigrantów (do pochodzenia pisarza odnoszą się wątki w Podziemiach). W roku 1999 DeLillo, jako pierwszy Amerykanin, otrzymał Jerusalem Prize, nagrodę przyznawaną pisarzom, „którzy w swojej twórczości zajmują się tematem wolności jednostki w społeczeństwie”. Jego powieści traktują o stanie społeczeństwa amerykańskiego, pokazują procesy jakim podlega jednostka we współczesnym świecie (np. Biały Szum, Gracze, Mao II).
DeLillo nieobce są też problemy dotyczące ery informacji, paranoiczna otoczka rzeczywistości staje się zjawiskiem centralnym dla wielu jego powieści (Podziemia, Pies Łańcuchowy, The Names). Przez krytyka literackiego Harolda Blooma zaliczony został do czwórki wielkich amerykańskich powieściopisarzy naszych czasów, obok Thomasa Pynchona, Philipa Rotha oraz Cormaca McCarthy’ego.

Don DeLillo
Biały szum
Przekład: Radosław Zubek
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 15 listopada 2023
 
 


I

FALE
I PRO­MIE­NIO­WA­NIE

1

Sa­mo­chody kombi nad­je­chały w samo po­łu­dnie – dłu­gim, lśnią­cym stru­mie­niem na­pły­nęły przez za­chod­nią część mia­steczka uni­wer­sy­tec­kiego. Zwarta ko­lumna omi­nęła po­ma­rań­czową rzeźbę z be­lek dwu­te­owych, po czym ru­szyła w kie­runku aka­de­mi­ków. Na da­chach pię­trzyły się przy­mo­co­wane sta­ran­nie wa­lizki wy­pchane let­nimi i zi­mo­wymi ubra­niami, pu­dła pełne ko­ców, bu­tów, pan­to­fli, ze­szy­tów i ksią­żek, prze­ście­ra­deł, po­du­szek i na­rzut, zro­lo­wane dy­wany i śpi­wory, ro­wery, narty, ple­caki, sio­dła an­giel­skie i ame­ry­kań­skie, na­dmu­chi­wane pon­tony. Sa­mo­chody zwol­niły, a gdy się po chwili za­trzy­mały, wy­sko­czyli z nich stu­denci, któ­rzy na wy­ścigi rzu­cili się do tyl­nych drzwi, aby czym prę­dzej wy­ła­do­wać naj­róż­niej­sze sprzęty: ze­stawy ste­reo­fo­niczne, ra­dia, kom­pu­tery, małe lo­dówki i prze­no­śne ku­chenki elek­tryczne, kar­tony pełne ka­set i płyt, su­szarki do wło­sów i lo­kówki, ra­kiety te­ni­sowe, piłki nożne, kije do ho­keja i la­crosse’a, łuki i strzały, proszki, pi­gułki i inne środki an­ty­kon­cep­cyjne, wy­peł­nia­cze żo­łądka w skle­po­wych tor­bach: chipsy czosn­kowo-ce­bu­lowe, kra­kersy se­rowe, ro­ga­liki z kre­mem orze­cho­wym, wa­fle i płatki śnia­da­niowe, mie­szanki owo­cowe i pra­żoną ku­ku­ry­dzę o smaku toffi, dropsy i men­tosy.
Oglą­dam ten spek­takl we wrze­śniu każ­dego roku od dwu­dzie­stu je­den lat. Jest to zda­rze­nie nie­odmien­nie nad­zwy­czajne. Na po­wi­ta­nie stu­denci ry­czą ko­micz­nie albo pa­dają so­bie w ra­miona jak roz­kroch­ma­leni bi­bo­sze. Ich let­nie wa­ka­cje, jak co roku, pęcz­niały od za­ka­za­nych przy­jem­no­ści. Obok sa­mo­cho­dów stoją ośle­pieni słoń­cem ro­dzice, a gdzie­kol­wiek spoj­rzą, na­tra­fiają na swe lu­strzane od­bi­cia. Sta­ranna opa­le­ni­zna. Fo­remne twa­rze, iro­niczne spoj­rze­nia. Ro­dzi się w nich po­czu­cie od­no­wie­nia, wspól­no­to­wej więzi. Ko­biety są kon­kretne, uważne, wy­raź­nie dbają o fi­gurę, pa­mię­tają wszyst­kie na­zwi­ska. Ich mę­żo­wie cze­kają cier­pli­wie, my­ślami nie­obecni, ale bez na­rze­kań, speł­nieni jako oj­co­wie, ubez­pie­czeni, jak można przy­pusz­czać, na wszel­kie ewen­tu­al­no­ści. Nie masz rze­czy, która le­piej od tego sku­pi­ska au­to­mo­bili – do­bit­niej niż ja­kie­kol­wiek osią­gnię­cia w ciągu roku, sil­niej niż for­malne ob­rzędy czy prawa – uzmy­sła­wia­łaby ro­dzi­com, że two­rzą rze­szę lu­dzi my­ślą­cych po­dob­nie, du­chowo po­krew­nych, że sta­no­wią lud, na­cję.
Opu­ści­łem ga­bi­net i zszedł­szy zbo­czem, ru­szy­łem w głąb mia­sta. Jest tu sporo zwień­czo­nych wie­życz­kami do­mów o dwu­po­zio­mo­wych gan­kach, gdzie lu­dzie za­sia­dają w cie­niu wie­ko­wych klo­nów. Są neo­go­tyc­kie i neo­hel­leń­skie ko­ścioły, jest też za­kład dla obłą­ka­nych, z przy­kle­jo­nym doń dłu­gim por­ty­kiem, ze zdo­bio­nymi man­sar­do­wymi oknami i stro­mym da­chem zwień­czo­nym kwia­to­nem w kształ­cie ana­nasa. Ba­bette, ja i dzieci z na­szych po­przed­nich mał­żeństw miesz­kamy w domu na sa­mym końcu za­cisz­nej alejki, w oko­licy, którą nie­gdyś po­ra­stał po­prze­ci­nany głę­bo­kimi pa­ro­wami las. Dziś na ty­łach ogrodu, za wy­so­kim usko­kiem, bie­gnie w dole wie­lo­pa­smowa au­to­strada, to­też no­cami, gdy uło­żymy się w na­szym mo­sięż­nym łóżku, w na­szych snach szem­rze prze­rze­dzony uliczny ruch, od­le­gły i ryt­miczny, ni­czym baj­du­rze­nie dusz zmar­łych na gra­nicy jawy i snu.
Pia­stuję sta­no­wi­sko kie­row­nika wy­działu stu­diów nad Hi­tle­rem w Col­lege-on-the-Hill. Ame­ry­kań­skie stu­dia nad Hi­tle­rem po­wo­ła­łem do ży­cia w marcu 1968 roku. Zda­rzyło się to pew­nego chłod­nego, po­god­nego dnia, kiedy wiał prze­lotny wiatr ze wschodu. Gdy pod­da­łem rek­to­rowi po­mysł utwo­rze­nia wy­działu z praw­dzi­wego zda­rze­nia zaj­mu­ją­cego się ba­da­niami nad ży­ciem i dzia­łal­no­ścią Hi­tlera, w mgnie­niu oka do­strzegł ro­dzące się moż­li­wo­ści. Od­nie­śli­śmy na­tych­mia­stowy i za­pie­ra­jący dech w piersi suk­ces. Rek­tor pra­co­wał póź­niej jako do­radca pre­zy­den­tów: Ni­xona, Forda i Car­tera, za­nim od­dał du­cha na pew­nym wy­ciągu nar­ciar­skim w Au­strii.
Na skrzy­żo­wa­niu ulic Forth i Elm sa­mo­chody skrę­cają w lewo, kie­ru­jąc się do su­per­mar­ketu. Sku­lona w pu­deł­ko­wym po­jeź­dzie po­li­cjantka pa­tro­luje oko­licę, po­lu­jąc na sa­mo­chody za­par­ko­wane w nie­do­zwo­lo­nym miej­scu, z prze­kro­czo­nym cza­sem par­ko­wa­nia, na­klej­kami na szy­bach z nie­ak­tu­alną datą prze­glądu tech­nicz­nego. Na słu­pach te­le­fo­nicz­nych w ca­łym mie­ście wi­szą ogło­sze­nia o za­gi­nio­nych psach i ko­tach, nie­rzadko na­pi­sane ręką dziecka.

2

Ba­bette jest wy­soka i do­syć pu­szy­sta – swoje waży i swoje mie­rzy. Jej włosy to nie­ujarz­miona blond strze­cha o oso­bli­wym bru­nat­no­żół­tym od­cie­niu, nie­gdyś zwa­nym „brudny blond”. Gdyby była fi­li­gra­nową ko­bietką, włosy te wy­da­wa­łyby się na­zbyt mi­lu­sie, zbyt fi­glarne i fry­mu­śne. Ga­ba­ryty przy­dają temu roz­czo­chra­niu swo­istej po­wagi. Pu­szy­ste ko­biety nie ro­bią tego spe­cjal­nie. Brak im pod­stęp­nego wy­ra­cho­wa­nia w spra­wach cie­le­snych.
– Szkoda, że cię tam nie było – po­wie­dzia­łem.
– Gdzie?
– Dziś mamy święto kombi.
– Znów mi prze­szło koło nosa? Mia­łeś mi o nim przy­po­mnieć.
– Sznur wo­zów cią­gnął się aż do bi­blio­teki mu­zycz­nej, i jesz­cze da­lej, na au­to­stradę mię­dzy­sta­nową. Nie­bie­skie, zie­lone, ru­bi­nowe, brą­zowe. Lśniły w słońcu ni­czym pu­stynna ka­ra­wana.
– Do­brze wiesz, że trzeba mi o wszyst­kim przy­po­mi­nać.
Z wło­sami w nie­ła­dzie, Ba­bette ema­nuje nie­dbałą god­no­ścią czło­wieka, który do reszty po­chło­nięty waż­kimi spra­wami, nie ma czasu ani dbać o wła­sny wy­gląd, ani o nim my­śleć. Nie ofe­ruje ona światu by­naj­mniej ni­czego, co lu­dzie zwy­kli uwa­żać za wiel­kie do­ko­na­nia. Ota­cza się dziećmi, opie­kuje się nimi, pro­wa­dzi kursy w ra­mach pro­gramu edu­ka­cyj­nego dla do­ro­słych, na­leży do grupy ochot­ni­ków, któ­rzy czy­tają nie­wi­do­mym. Raz w ty­go­dniu udaje się do sę­dzi­wego sta­ruszka na­zwi­skiem Tre­adwell, który mieszka na skraju mia­sta. Mó­wią o nim Stary Tre­adwell, jak gdyby sta­no­wił punkt orien­ta­cyjny – for­ma­cję skał albo po­nury staw. Ba­bette czyta mu ar­ty­kuły z „Na­tio­nal Enqu­irer”, „Na­tio­nal Exa­mi­ner”, „Na­tio­nal Express”, „Globe”, „World” i „Star”. Stary do­maga się co­ty­go­dnio­wej dawki plo­tek pro­sto z ma­gla. Jego prawo. Rzecz w tym, że Ba­bette, co­kol­wiek by ro­biła, spra­wia, że czuję się wiel­kim szczę­ścia­rzem, ży­jąc w związku z ko­bietą o peł­nej du­szy, mi­ło­śniczką świa­tła dzien­nego i tre­ści­wego ży­cia, róż­no­li­tej i peł­nej ru­chu ro­dzin­nej at­mos­fery. Dzień w dzień przy­pa­truję się, jak w prze­my­śla­nym po­rządku wy­ko­nuje naj­róż­niej­sze czyn­no­ści, z wprawą, po­zor­nie bez wy­siłku, zu­peł­nie ina­czej niż moje byłe żony, które szybko ule­gały wy­ob­co­wa­niu ze świata obiek­tyw­nego – zner­wi­co­wane i za­ab­sor­bo­wane sobą osóbki, po­wią­zane ze świa­tem służb spe­cjal­nych.
– Nie sa­mo­chody chcia­łam oglą­dać. Cie­kawa je­stem, jak wy­glą­dali lu­dzie. Czy ko­biety miały kra­cia­ste spód­nice, swe­try z dzia­niny? Czy męż­czyźni mieli rajt­roki? Jak wy­glą­dają rajt­roki?
– Przy­wy­kli do bo­gac­twa – od­par­łem. – Są świę­cie prze­ko­nani, że się im na­leży. Wiara ta spra­wia, że try­skają zdro­wiem. Pro­mie­nieją.
– Trudno mi jest wy­obra­zić so­bie, że ktoś z ta­kimi do­cho­dami może umrzeć – skon­sta­to­wała.
– Może śmierć, taka, jaką my znamy, dla nich nie ist­nieje. Po pro­stu do­ku­menty zmie­niają wła­ści­cieli.
– Ale my też mamy sa­mo­chód kombi.
– Tak, ale nasz jest mniej­szy, ma ko­lor szary me­ta­lik, a jedne drzwi do­ku­ment­nie prze­żarła rdza.
– Gdzie jest Wil­der? – spy­tała w ru­ty­no­wym wy­bu­chu pa­niki, na­wo­łu­jąc jedno ze swo­ich dzieci, które na po­dwórku za do­mem sie­działo w zu­peł­nym bez­ru­chu na trzy­ko­ło­wym ro­werku.
Roz­mowy pro­wa­dzimy w kuchni. Kuch­nia i sy­pial­nia to w na­szym domu punkty cen­tralne, aku­mu­la­tory, źró­dła. Mnie i Ba­bette łą­czy mię­dzy in­nymi to, że po­zo­stałe po­miesz­cze­nia trak­tu­jemy jako skład­nicę me­bli, za­ba­wek, nie­uży­wa­nych przed­mio­tów wy­nie­sio­nych z po­przed­nich mał­żeństw, róż­nych kom­ple­tów dzieci, a także po­da­run­ków od dawno za­po­mnia­nych te­ściów, ubrań po krew­nych i zna­jo­mych oraz in­nych ru­pieci. Rze­czy, pu­dła. Czemu na tym ca­łym do­bytku ciąży ja­kieś po­sępne brze­mię? Za­lega w nim ciem­ność, zły omen. In­wen­tarz ten na­pawa mnie obawą nie przed oso­bi­stą klę­ską i prze­graną, ale przed czymś znacz­nie roz­le­glej­szym, czymś o szer­szym za­sięgu i głęb­szej tre­ści.
Ba­bette wró­ciła do kuchni z Wil­de­rem i po­sa­dziła go na ku­chen­nym bla­cie. Z góry ze­szły De­nise i Stef­fie, za­czę­li­śmy roz­ma­wiać o tym, czego będą po­trze­bo­wały do szkoły. Nie­ba­wem na­de­szła pora na dru­gie śnia­da­nie. Na­stał czas szumu i cha­osu. Po­obi­ja­li­śmy się o sie­bie, po­han­dry­czy­li­śmy co nieco, po­le­ciały na­czy­nia. Wresz­cie, ukon­ten­to­wani tym, co udało nam się po­rwać z sza­fek i lo­dówki albo też wy­drzeć so­bie z rąk, ję­li­śmy w ci­szy na­kła­dać musz­tardę albo ma­jo­nez na pstro­kate je­dze­nie. Za­pa­no­wała at­mos­fera śmier­tel­nie po­waż­nego wy­cze­ki­wa­nia, na­sza ciężko za­pra­co­wana na­groda. Przy stole zro­bił się ścisk, Ba­bette i De­nise dały so­bie kuk­sańca, cho­ciaż żadna nie pi­snęła przy tym ani słowa. Wil­der sie­dział na ku­chen­nym bla­cie po­śród otwar­tych pu­szek, ka­wał­ków zmię­tej cyn­fo­lii, po­ły­skli­wych opa­ko­wań chru­pek ziem­nia­cza­nych, ob­cią­gnię­tych pla­sti­kową fo­lią sa­la­te­rek peł­nych ma­zio­wa­tych sub­stan­cji, de­kiel­ków od pu­szek, dru­ci­ków do za­wią­zy­wa­nia wo­recz­ków, opa­ko­wa­nych po­je­dyn­czo pla­ster­ków po­ma­rań­czo­wego sera. Do kuchni wszedł He­in­rich, mój je­dyny syn, uważ­nie przyj­rzał się sy­tu­acji, po czym otwo­rzył tylne drzwi i znik­nął.
– Ina­czej wy­obra­ża­łam so­bie dzi­siej­sze dru­gie śnia­da­nie – stwier­dziła Ba­bette. – Jo­gurt i kiełki zbo­żowe, ta­kie mia­łam po­sta­no­wie­nie.
– Gdzie ja to sły­sza­łam? – za­sta­no­wiła się De­nise.
– Pew­nie w tym domu – pod­po­wie­działa Stef­fie.
– Non stop ku­puje to die­te­tyczne je­dze­nie.
– Ale na­wet go nie tknie – za­uwa­żyła Stef­fie.
– My­śli, że jak je kupi, to bę­dzie je ja­dła, żeby się go po­zbyć. Sama się oszu­kuje.
– Wala się to po ca­łej kuchni.
– I tak je wy­rzuca, bo za­nim je zje, wszystko zdąży się po­psuć – pod­su­mo­wała De­nise. – Wtedy za­czyna całą hecę od nowa.
– Gdzie­kol­wiek się czło­wiek ob­róci, cią­gle się na nie na­tyka.
– Czuje się winna, gdy go nie kupi, czuje się winna, gdy kupi, a po­tem nie zje, czuje się winna, gdy wi­dzi, jak leży w lo­dówce, i czuje się winna, gdy je wy­rzuca.
– Do­kład­nie jak z tym, że pali, ale rzu­ciła pa­le­nie – za­wy­ro­ko­wała Stef­fie.
De­nise była je­de­na­sto­let­nim, trzeźwo my­ślą­cym dziec­kiem. Nie­malże co­dzien­nie pro­wa­dziła kam­pa­nię pro­te­sta­cyjną prze­ciw tym na­ło­gom matki, które uwa­żała za nie­bez­pieczne albo kosz­towne. Sta­wa­łem w obro­nie Ba­bette. Kiedy zo­sta­wa­li­śmy sami, mó­wi­łem Ba­bette, że to ra­czej ja po­wi­nie­nem wy­ka­zy­wać się dys­cy­pliną w spra­wach diety. Po­wta­rza­łem, że bar­dzo prze­ma­wia do mnie jej uroda. Na­po­my­ka­łem, że w tu­szy tkwi szcze­rość, pod wa­run­kiem że nie prze­bie­rze się miary. Umiar­ko­wana tu­sza bu­dzi w lu­dziach uf­ność.
Jed­nak Ba­bette nie była szczę­śliwa, ma­jąc ta­kie uda i bio­dra, cho­dziła szyb­kim kro­kiem, tre­no­wała biegi na scho­dach sta­dionu obok neo­kla­sy­cy­stycz­nego bu­dynku szkoły śred­niej. Twier­dziła, że zmie­niam jej wady w cnoty, bo w mo­jej na­tu­rze leży chro­nie­nie uko­cha­nych osób przed prawdą. W praw­dzie coś się czai – po­wta­rzała.
Na pię­trze roz­dzwo­nił się czuj­nik prze­ciw­po­ża­rowy, aby oznaj­mić nam, że albo ba­te­ria się wy­czer­pała, albo pali się dom. Do­koń­czy­li­śmy dru­gie śnia­da­nie w mil­cze­niu.

 
Wesprzyj nas