Trzecia powieść w dorobku giganta amerykańskiej prozy. „Flagi pokrył kurz” otwierają cykl poświęcony fikcyjnemu okręgowi Yoknapatawpha.


Sam Faulkner uważał tę powieść za jedną z najważniejszych w swoim dorobku. Nie doczekał się jednak jej wydania w pełnej wersji.

Dzisiaj miłośnicy literatury otrzymują tę pełnokrwistą powieść po raz pierwszy po polsku w pełnej wersji. W budzącym respekt przekładzie Macieja Płazy.

Jesienią 1927 roku Faulkner z dumą posłał sążnisty, blisko 600-stronicowy maszynopis do wydawnictwa, pyszniąc się, że jest to „TA książka”, „najdiabelniejsza”, jaką dotąd napisał. Jego samozadowolenie na nic się nie zdało, nie mógł bowiem znaleźć dla niej wydawcy.

Za namową pewnego redaktora skrócił ją więc znacznie i wydał jako „Sartoris” (1. wyd. pol. PIW 1960). Pełnej wersji nie opublikował za życia.

William Faulkner
Flagi pokrył kurz
Przekład: Maciej Płaza
PIW Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 15 listopada 2023
 
 


ROZDZIAŁ 1


1

Staruszek Falls jak zwykle wprowadził Johna Sartorisa do pokoju, przeszedłszy trzy mile z okręgowej farmy dla ubogich, wniósł ducha zmarłego niczym zapach, czystą pylną woń swoich spłowiałych ogrodniczków, do pokoju, gdzie siedział syn zmarłego i gdzie oni dwaj, biedak i bankier, mieli przesiedzieć pół godziny w towarzystwie tego, który przekroczył śmierć, a potem wrócił.
Choć uwolniony od czasu i ciała, był tam o wiele bardziej namacalnie obecny niż każdy z tych dwóch starców, pokrzykujących do siebie, by przebić się wzajem przez swoją głuchotę, podczas gdy w sąsiednim pomieszczeniu interesy banku szły swoim torem, a w przyległych z obu stron sklepach ludzie wsłuchiwali się w niewyraźny gwar ich głosów, który dochodził zza ścian. Był o wiele bardziej namacalny niż obaj starcy, przymurowani wspólną głuchotą do umarłych dziejów i wychudzeni powolnym ubywaniem dni; nawet gdy staruszek Falls wyruszył już w trzymilową wędrówkę powrotną do miejsca, które nazywał teraz domem, zdawało się, że John Sartoris krąży jeszcze po pokoju nad głową i naokoło syna, ze swą brodatą, jastrzębią twarzą, toteż gdy stary Bayard siedział ze skrzyżowanymi nogami podpartymi o narożnik zimnego kominka, trzymając fajkę w ręku, zdawało mu się wręcz, że słyszy oddech ojca, jak gdyby ten, o wiele bardziej namacalny niż zwykła, nietrwale uformowana glina, umiał przeniknąć nawet do niezdobytej cytadeli ciszy, w której żył jego syn.
Ozdobnie rzeźbiona główka fajki była osmalona od częstego używania, na ustniku zaś widniały ślady zębów ojca, zostawił on tam, jakby w wiecznotrwałym kamieniu, wyraźny odcisk swych niezniszczalnych kości, niczym stworzenia z ery prehistorycznej, które obmyślono i wykonano ze zbyt wielkim przepychem, by mogły istnieć bardzo długo lub po wyginięciu zniknąć doszczętnie z powierzchni ziemi, ukształtowanej i urządzonej dla lichszych istot. Stary Bayard siedział, trzymając fajkę w ręku.
– Po co mi to dajesz po tylu latach? – spytał wcześniej, obracając ją w palcach.
– Ano miarkuję, że miałem ją tak długo, ile pułkownik by sobie życzył – odparł staruszek Falls. – Jakoś tak nie wypada trzymać w przytułku czegoś, co było jego, Bayard. A idzie mi już dziewięćdziesiąty czwarty rok.
Potem zebrał swoje paczuszki i odszedł, a stary Bayard siedział jeszcze przez jakiś czas z fajką w ręku, z wolna pocierając kciukiem jej główkę. Po chwili odszedł także John Sartoris, a raczej wycofał się do miejsca, w którym ukojeni zmarli kontemplują swoje chwalebne porażki, Bayard natomiast wstał, wcisnął fajkę do kieszeni i wyjął cygaro z kasetki stojącej na gzymsie kominka. Gdy odpalał zapałkę, otworzyły się drzwi po drugiej stronie pokoju i wszedł mężczyzna z zielonym daszkiem na czole.
– Simon już jest, pułkowniku – powiedział głosem wyzbytym wszelkiej intonacji.
– Co? – spytał stary Bayard poprzez płomień zapałki.
– Simon przyjechał.
– A, dobrze.
Mężczyzna odwrócił się i wyszedł. Stary Bayard wrzucił zapałkę do kominka i schował cygaro do kieszeni, zamknął sekretarzyk, sięgnął po leżący na jego szczycie czarny filcowy kapelusz i wyszedł za tamtym z pokoju. Mężczyzna z daszkiem i kasjer krzątali się za kratą. Stary Bayard przeparadował poprzez salę i przez drzwi zasłonięte zieloną roletą wyszedł na ulicę, gdzie Simon w płóciennym prochowcu i staromodnym cylindrze trzymał w munsztuku parę dobranych maścią wałachów, połyskujących w świetle wiosennego popołudnia.
Był tam słup do przywiązywania koni, pozostawiony przez starego Bayarda w krnąbrnym geście wzgardy wobec postępu cywilizacyjnego, Simon jednak nigdy z niego nie korzystał. Póki nie otworzyły się drzwi i Bayard nie wyłonił się zza opuszczonej rolety, na której widniał złuszczony złoty napis BANK ZAMKNIĘTY, nie ruszał się z kozła, w lewym ręku trzymał lejce, w prawym bat ze zręcznie schowanym rzemieniem, a w ustach na ogół niezmienny, niegasnący, zdawałoby się, kawałek cygara, sterczący pod zawadiackim kątem z jego czarnej twarzy, i zalewał lśniącą parę wałachów miarowym potokiem miłosnej mowy. Simon rozpieszczał konie. Sartorisów darzył podziwem i ciepłą, opiekuńczą czułością, konie zaś po prostu kochał, pod jego ręką nawet najmarniejsza szkapa dosłownie rozkwitała, piękniała niczym pieszczona kobieta i nabierała temperamentu operowej primadonny.
Stary Bayard zamknął za sobą drzwi i podszedł do bryczki, tak sztywno wyprostowany, że jak pewnego razu zauważył ktoś z okolicy, gdyby się potknął i upadł, sam sobie zagrodziłby drogę. Kilku przechodniów i jakiś sklepikarz stojący w swoich drzwiach pozdrowili go z wylewną uniżonością, a w jednym z okien za Bayardem rozchyliła się roleta, odsłaniając pozbawioną ciała twarz księgowego z zielonym daszkiem na czole. Księgowy pochodził ze wzgórz, był milczkiem w nieokreślonym wieku, obowiązki wypełniał z powolną, żmudną pieczołowitością i ukradkiem obserwował Bayarda, gdy tylko miał go w zasięgu wzroku.
Simon nawet teraz nie zszedł z kozła. Z właściwym swojej rasie wyczuciem teatralnego efektu wyprostował się i poprawił zwisające fałdy prochowca, jakimś sposobem powiadamiając również konie o doniosłości tej chwili, aż potrząsnęły głowami w uprzężach, a ich lśniąca sierść zadrżała leciutko, gdy zaś ręką, w której trzymał bat, dotknął ronda cylindra, jego pomarszczona czarna twarz przybrała nieopisanie majestatyczny wyraz. Bayard wsiadł do bryczki, Simon cmoknął na konie i przygodni gapie, którzy przystanęli, by podziwiać chwilowe widowisko odjazdu, zostali w tyle.
Simon miał dziś w sobie coś wyjątkowego, widać to było po kształcie w wygięciu jego pleców, w ułożeniu kapelusza; zdawało się, że rozpiera go jakaś doniosła myśl, której nie umie zachować dla siebie. Wstrzymał ją jednak na razie, szykownie powściągniętym tempem ominął uwiązane na placu zaprzęgi i skręcił w szeroką ulicę, gdzie ci, których Bayard nazywał dziadostwem, pędzili w obie strony automobilami, wstrzymywał się, dopóki miasto nie zostało w tyle i nie pokłusowali przez rozkwitające wiejskie okolice, gdzie nadal panoszyło się zmotoryzowane dziadostwo, tyle że w mniejszej liczbie, i dopóki jego pan nie rozsiadł się wygodnie, gotów na zmienną i ukojną monotonię czteromilowej przejażdżki. Wówczas Simon powściągnął konie do nieco spokojniejszego kroku i odwrócił się.
Nie miał szczególnie dźwięcznego ani donośnego głosu, ale jakimś sposobem bez trudu umiał rozmawiać ze starym Bayardem. Inni musieli krzykiem przebijać się przez mur głuchoty, za którym żył Bayard, Simon natomiast swym jednostajnym i dość piskliwym zaśpiewem potrafił prowadzić z nim długie, bezładne rozmowy, zwłaszcza podczas jazdy, gdy drgania bryczki odrobinę wyostrzały Bayardowi słuch.
– Panicz Bayard tego, no, wrócił – zagadnął konwersacyjnym tonem.
Stary Bayard siedział w absolutnym i wściekłym bezruchu, podczas gdy jego serce biło trochę za szybko i trochę za słabo, i przez tę chwilę wściekłości przeklinał wnuka; siedział tak nieruchomo, że Simon znów się obrócił i zobaczył, że jego pan bez słowa wpatruje się w dal. Nieco podniósł głos.
– Wziął i przyjechał pociągiem o drugiej. Hycnął z wagonu nie po tej stronie co trzeba i smyrgnął przez las. Kolejarz go przyuważył. Tyle że jakem wyjeżdżał z domu, to go tam jeszcze nie było. I pomyślałem, że może jest z panem. – Kurz wzbijał się spod kopyt i wlókł się za nimi ociężałym obłokiem. Cień bryczki falującym ruchem przesuwał się po gęstniejących żywopłotach, migoczące szprychy i unoszące się końskie nogi stwarzały pozór jazdy naprzód. – Nie wysiadł nawet tak, o, normalnie na stacji – ciągnął Simon ze zrzędliwym rozdrażnieniem. – Na stacji, co to ją postawiła jego własna rodzina. Tylko hycnął z drugiej strony wagonu jak ta łajza. Nawet nie był po militernemu ubrany, tylko w garnitur, jak komiwojażer czy kto tam. Kiedy sobie przypomnę tamte błyszczące uficerki i żółte portki, i te pasy z klamrami i zaprzężami, co to zeszłego roku przyjechał w nich do domu… – Simon ponownie obejrzał się za siebie. – Pan miarkuje, panie pułkowniku, że oni na tej wojnie to mu coś zrobili?
– Co masz na myśli? – spytał ostro Bayard. – Jest kaleką?
– No, że się tak zakrada do swojego własnego miasta. Zakrada się po torach, co to je pobudował jego własny dziadunio, jak jakiś łachmyta. Tamci obcoziemcy to chyba mu coś zrobili, albo może go ściga ta ich policja. A tyle, co mu się nagadałem, jak się tam wybierał, że przecie panicz Johnny i on nie mają na tej obcoziemskiej wojnie nijakiego interesu…
– Jedźże…! – przerwał mu Bayard. – Jedź i nie gadaj, przeklęta czarna bestio!
Simon cmoknął na konie i popędził je potrząśnięciem lejców. Nadal jechali pomiędzy żywopłotami, powtarzającymi ich ruchy swoim błazeńskim teatrem cieni. Za rosnącymi wzdłuż drogi błotniami, grochodrzewami i gęstymi pnączami świeżo zorane bądź dopiero orane pola ciągnęły się w stronę kęp lasu, młodo zazielenionych i upstrzonych kwieciem derenia i judaszowca. Sunące mozolnie pługi zostawiały za sobą lepkie skiby ziemi, które połyskiwały wilgotnie na słońcu.
Teren był wyżynny, rozpościerał się łagodnymi stokami na tle niezmąconego błękitu wzgórz, wkrótce jednak droga zbiegła stromo w dolinę, gdzie rozległe, żyzne pola drzemały przemożnie w zniżającym się świetle popołudnia, wówczas wjechali na ziemie należące do Bayarda, tu i ówdzie pozdrawiani przez oraczy uniesieniem ręki. Następnie droga zbliżyła się do toru kolejowego i przecięła go, aż wreszcie ukazał się dom, który John Sartoris zbudował, a potem odbudował wśród grochodrzewów i dębów, i przejechawszy z rozmachem przez żelazną bramę, Simon skierował bryczkę na łukowaty podjazd.
Był tam klomb z szałwią, przy którym pewnego dnia, dawno temu, zatrzymał się jankeski patrol. Simon zamaszyście podjechał w to miejsce bryczką, a gdy Bayard wysiadł, ponownie cmoknął na konie, ułożył cygaro pod swobodniejszym kątem i odjechał z powrotem do miasta.
Bayard przystanął na chwilę przed domem, ten jednak śnił niewzruszenie w swej białej prostocie wśród prastarych, przestrzelonych słońcem drzew. Glicynia obrastająca jeden koniec werandy zdążyła już przekwitnąć, cienka warstwa opadłych płatków bieliła się wokół jej ciemnych korzeni i wokół korzeni róży, która pięła się razem z nią. Róża pomału, lecz nieubłaganie dławiła glicynię, obsypana była pączkami nie większymi niż paznokieć kciuka i kwiatami nie szerszymi od srebrnej jednodolarówki, licznymi, pozbawionymi zapachu i niedającymi się zerwać.
Sam dom był jednak nieruchomy i pogodnie dobrotliwy. Bayard wspiął się na pustą, otoczoną kolumnami werandę, przemierzył ją i znalazł się w holu. Domostwo było ciche, przemożnie wyzbyte wszelkich dźwięków i ruchów.
– Bayard!
Schody o białych balustradach, wyścielone czerwonym dywanem, wznosiły się smukłym łukiem w półmrok piętra. Pośrodku sufitu wisiał kryształowy żyrandol z półkulistych i prostokątnych kloszy, pierwotnie przeznaczony dla świec, później podłączony do prądu; na prawo od wejścia, obok harmonijkowych drzwi, za którymi znajdował się mroczny pokój zwany bawialnią, tchnący majestatyczną atmosferą rzadko zakłócanej szacowności, wisiało wysokie lustro pełne solennego mroku, niby tafla zastygłej wieczorem sadzawki. Drzwi po przeciwnej stronie holu pokrywała biegnąca na ukos szachownica słońca, a zza słonecznego snopa dobiegał śpiew w molowej tonacji, wznoszący się i opadający jednostajnie niczym pieśń kościelna. Słów nie dało się rozróżnić, Bayard jednak i tak ich nie słyszał. Zawołał ponownie:
– Bayard!
Śpiew umilkł, a gdy Bayard skierował się w stronę schodów, w ukosie słonecznego światła pojawiła się wysoka Mulatka, która weszła do domu tylnymi drzwiami i zbliżała się z szelestem. Wyblakłą niebieską spódnicę, upstrzoną nieregularnymi ciemnymi plamami, miała upiętą wokół kolan. Wystające spod niej golenie były proste i smukłe jak nogi brodzącego ptaka, a bose stopy zdawały się plamami bladej kawy na ciemno lakierowanej podłodze.
– Wołał pan kogo, panie pułkowniku? – spytała głośno, by przedrzeć się przez jego głuchotę. Bayard przystanął z ręką wspartą na orzechowej gałce balustrady i spojrzał z góry na sympatyczną beżową twarz Mulatki.
– Czy ktoś przyjechał dziś po południu? – zapytał.
– Ale gdzie tam, panie pułkowniku – odparła Elnora. – Nie ma nikogo, przecie bym wiedziała. Panna Jenny pojechała na wieczór do swojego miastowego klubu – dodała. Bayard, stojąc jedną nogą na stopniu, spiorunował ją wzrokiem.
– Dlaczego wy, czarnuchy, nie możecie choć raz powiedzieć mi prawdy, do diabła? – wybuchnął znienacka. – Albo w ogóle nie mówić nic?
– Bożeż ty mój, a niby kto miałby przyjść, kiedy nie przysłał go pan pułkownik ani panna Jenny? – Bayard jednak, tupiąc wściekle, szedł już na górę. Kobieta patrzyła za nim, potem zawołała jeszcze: – Przysłać Isoma czy jak? – Bayard nie obejrzał się, może nie usłyszał. Elnora patrzyła za nim, aż zniknął jej z oczu. – Starość go bierze – powiedziała do siebie cicho i szurając bosymi stopami, wróciła przez hol tam, skąd przyszła.
Bayard przystanął ponownie w korytarzu na piętrze. Zachodnie okna były zasłonięte, słońce wsączało się przez kratkowane żaluzje rozproszonymi żółtymi smużkami, które jednak tylko podkreślały mrok. Po przeciwnej stronie korytarza wysokie drzwi wychodziły na niewielki balkon z żelazną balustradą, za nim rozciągała się zaś panorama doliny zamkniętej od wschodu półkolistą, kolebkowatą linią wzgórz. Po obu stronach drzwi znajdowały się wąskie witrażowe okna o ołowianych szprosach, które matka zapisała na łożu śmierci Johnowi Sartorisowi; uzupełnieniem spadku była dostarczycielka witraży, jego młodsza siostra, która w 1869 roku przywiozła je z Karoliny w koszu wymoszczonym słomą.
Była to Virginia Du Pre, mająca za sobą dwa lata małżeństwa i siedem wdowieństwa – szczupła kobieta z delikatną repliką Sartorisowego nosa i owym wyrazem nieprzezwyciężonego i krańcowego znużenia na twarzy, który nauczyły się przybierać wszystkie kobiety na Południu – przywiozła zaś jedynie to, co miała na sobie, oraz wiklinowy kosz z witrażowymi oknami. To ona powiedziała im, jak zginął Bayard Sartoris przed drugą bitwą pod Manassas. Od tamtej pory powtarzała tę historię wielokrotnie (w wieku osiemdziesięciu lat opowiadała ją nadal, na ogół przy niewłaściwych okazjach), a z biegiem lat opowieść stawała się coraz barwniejsza, dojrzewała łagodnie, jak wino, aż w końcu głupi figiel dwóch niesfornych, lekkomyślnych chłopców upojonych własną młodością okazał się rycerską, subtelnie tragiczną kulminacją, ku której dwaj mężnie zbłąkani i upadli aniołowie wydźwignęli dzieje swej rasy z zatęchłych bagien duchowego zleniwienia, odmieniając bieg ziemskich wypadków i oczyszczając ludzkie dusze.
Ten karoliński Bayard był kłopotem nawet dla Sartorisów, nie tyle czarną owcą, co wiecznym utrapieniem – zdolny do wszystkiego i zupełnie nieprzewidywalny. Miał wesołe niebieskie oczy i dość długie włosy wijące się płowymi lokami naokoło skroni. Jego rumiana twarz wyrażała ową szczerą i szlachetną bezmyślność, która, jak można sobie wyobrazić, gościła na obliczu Ryszarda Lwie Serce przed wyruszeniem na wyprawę krzyżową. Raz, polując na lisa, Bayard przegonił swoje wyżły przez namiot, w którym odbywało się nabożeństwo metodystów; pół godziny później (upolowawszy lisa) wrócił tam już bez psów i wjechał konno w sam środek oburzonego zgromadzenia. Zrobił to wyłącznie dla hecy: jak wyraźnie wskazywały wszystkie jego postępki, Bayard zbyt mocno wierzył w Opatrzność, by żywić jakiekolwiek przekonania religijne. Dlatego gdy upadł Fort Moultrie, a gubernator odmówił kapitulacji1, Sartorisowie byli skrycie zadowoleni, że Bayard wreszcie będzie miał coś do roboty.
W Wirginii, jako jeden z adiutantów Jeba Stuarta, Bayard rzeczywiście miał sporo do roboty. Lub raczej jako główny adiutant, bo choć Stuart miał liczną żołnierską ferajnę, jego żołnierze usiłowali wygrać wojnę, a od czasu do czasu musieli się przespać, jeden tylko Bayard był gotów, i to z radością, odłożyć spanie na później, gdy świat znów pogrąży się w monotonii. Teraz zaś trwało święto.
Jebowi Stuartowi wojna również spadła z nieba, toteż wkrótce w krwawym mroku północnowirginijskich kampanii trzydziestoletni Jeb Stuart i dwudziestotrzyletni Bayard Sartoris rozbłysnęli na chwilę niby dwie płomieniste gwiazdy zwieńczone kwitnącym wawrzynem Sławy oraz mirtem i różami Śmierci, zaskakujący i nieobliczalni niby meteory na burzliwym wojennym niebie generała Pope’a, zarzucając na niego, jak niechciany łach, ów rozgłos, którego nijak nie mogły mu przynieść jego żołnierskie umiejętności. A wszystko to nadal wyłącznie dla hecy: wszystkie ich postępki wyraźnie wskazywały, że Jeb Stuart i Bayard Sartoris nie żywili żadnych przekonań politycznych.
Ciotka Jenny po raz pierwszy opowiedziała tę historię niedługo po przyjeździe. Było Boże Narodzenie i wszyscy siedzieli przy płonącym kominku w odbudowanej bibliotece: ciotka Jenny ze swoją smutną i stanowczą twarzą, John Sartoris z brodą i jastrzębim nosem, jego troje dzieci, a także gość, szkocki inżynier, którego John Sartoris poznał w 1845 roku w Meksyku, a który teraz pomagał mu budować kolej.
Prace przy kolei przerwano na czas świąt; o zmierzchu John Sartoris i jego inżynier przyjechali ze wzgórz na północy, gdzie na razie kończył się tor, i po kolacji zasiedli przy hikorowym ogniu. Słońce zachodziło pąsowo, powietrze stawało się kruche jak cieniutkie oszronione szkło. Wszedł Joby z naręczem drew, dołożył do ognia i płomienie podskoczyły z trzaskiem w suchym powietrzu, wyrzucając grudki żaru z paleniska.
– Święęta! – wykrzyknął Joby z właściwą swej rasie solenną i prostą radością, przegarniając płonące szczapy lufą jankeskiego muszkietu, aż wirujące kłęby iskier buchnęły w ciemną gardziel komina, podobne do rozszalałych złotych welonów. – Słyszycie, dziecinki? – Najstarsza córka Johna Sartorisa miała dwadzieścia dwa lata i w czerwcu miała wyjść za mąż, Bayard miał lat dwadzieścia, młodsza córka siedemnaście; ciotka Jenny, choć wdowa, w oczach Joby’ego również zaliczała się do dziecinek. Potem Joby odstawił lufę muszkietu do wnęki przy kominie, gdzie zawsze ją trzymał, i odpalił od ognia długą sosnową drzazgę, by zapalić świece. Ciotka Jenny kazała mu jednak tego nie robić i Joby poszedł sobie – człapiący, zgarbiony i posiwiały, w za dużym na niego starym surducie – a wtedy ona, stale nazywając Jeba Stuarta „panem Stuartem”, rozpoczęła opowieść.
Była w niej mowa o pewnym kwietniowym wieczorze i o kawie, a raczej o jej braku. Żołnierska ferajna Stuarta siedziała w wonnej ciemności pod księżycem w nowiu, gawędząc o damach i minionych rozkoszach, stęskniona za domem. W niedalekim mroku niewidoczne konie poruszały się z kojącym szmerem, obozowe ogniska przypominały rozżarzone punkciki podobne do zmęczonych świetlików, gdzieś ani blisko, ani daleko ordynans generała wydobywał z gitary powolne, przypadkowe akordy. Żołnierze siedzieli więc przejęci wzniosłością wiosny i odwiecznym smutkiem młodości, niepomni znoju i chwały, wspominając za to inne wirginijskie wieczory, wśród dźwięków skrzypiec niosących się nad miriadami świec, wśród kroków solennego tańca odmierzanych lekkimi stopami z równie lekkim śmiechem, i myśląc: Kiedy to wróci? Czy dożyję jeszcze takich chwil?, aż wpędzili się tymi rozmowami w stan dzikiej nostalgii, słowa stawały się coraz krótsze i coraz rzadziej padały. W końcu generał otrząsnął się z zadumy i sprowadził ich na ziemię, mówiąc o kawie, a raczej o jej braku.
Rozmowa o kawie niedługo później zakończyła się galopem po nocnych drogach, potem przez smoliście czarny las, gdzie konie szły stępa, a jeźdźcy trzymali przed sobą szable lub muszkiety wyciągnięte na długość ramienia, by niewidoczne gałęzie nie postrącały ich z siodeł, i trwała tak, póki duchy świtu nie przerzedziły gęstwiny, a dwudziestoosobowy oddział nie znalazł się daleko za liniami wojsk federalnych. Potem wstał dzień, więc porzucili wszelkie próby ukrycia się i znów pognali galopem, roztrącając zdumione patrole, które beztrosko wracały do obozu, i brygady robocze wyruszające o złotym brzasku z kilofami, szpadlami i siekierami, po czym wdarli się z wrzaskiem na pagórek, gdzie generał Pope ze swoim sztabem jadł właśnie pod gołym niebem śniadanie.
Dwóch żołnierzy pojmało tłustego szefa sztabu, inni przez chwilę ścigali śniadaniowiczów szukających schronienia w lesie, większość jednak wpadła do namiotu generalskiego kwatermistrza i spustoszyła go z siłą cyklonu, by po chwili wyłonić się z łupami w rękach. Stuart i trzej inni oficerowie osadzili roztańczone wierzchowce przy śniadaniowym stole, jeden z oficerów porwał ze stołu potężny, okopcony dzbanek z kawą i wręczył generałowi, i gdy między drzewami rozbrzmiewały nieprzyjacielskie okrzyki i strzały z muszkietów, oni częstowali się wzajem wrzącą kawą bez śmietanki i cukru, jak z miłosnego pucharu.
– Zdrowie generała Pope’a – powiedział Stuart, kłaniając się w siodle wziętemu do niewoli majorowi. Napił się i podał mu dzbanek.
– Chętnie je wypiję – odparł major – i chwała Bogu, że nie może odpowiedzieć panu osobiście.
– Odnoszę wrażenie, że odjechał w niejakim pośpiechu – rzekł Stuart. – Był z kimś umówiony, jak mniemam?
– Tak jest, z generałem Halleckiem – kwaśno potwierdził major. – Szkoda, że to jego mamy za przeciwnika, a nie generała Lee.
– Ja też żałuję, majorze – stwierdził Stuart. – Lubię wojować z generałem Pope’em. – Trąbki grały piskliwie wśród drzew, z bliska i daleka, alarmując lotnymi echami kolejne brygady stacjonujące w lesie, werble wzywały do broni szaleńczym dudnieniem, a nieregularna palba muszkietów to rozpętywała się, to cichła między rozproszonymi posterunkami niczym suchy klekot otwieranego wachlarza, bo nazwisko Stuarta mknące lotem błyskawicy od posterunku do posterunku zaludniło kwitnący błogo las szarymi widmami.
Stuart obrócił się w siodle, jego ludzie podjechali bliżej, osadzili konie i obserwowali go czujnie, w swych wychudłych, żarliwych twarzach jak w zwierciadłach odbijając płomień, który nieustannie trawił ich dowódcę. Nagle z flanki gruchnęła całkiem skoordynowana salwa, wytrącając dzbanek z kawą z ręki Bayarda Sartorisa i siekąc wściekle po rzadko uliścionych gałęziach nad ich głowami.
– Zechce pan łaskawie dosiąść konia, majorze – powiedział Stuart do pojmanego oficera, a choć ton jego głosu pełen był wytwornej galanterii, ulotniła się z niego wszelka beztroska. – Kapitanie Wylie, pański wierzchowiec jest najsilniejszy, czy zechciałby pan…? – Kapitan uwolnił strzemię, dźwignął jeńca i posadził go za sobą. – Naprzód! – zawołał generał, spiął ostrogami gniadosza i cały oddział z piorunującym impetem centaura runął z pagórka wprost w leśne zarośla, nim salwa zdążyła się powtórzyć. Karłowate sylwetki w niebieskich mundurach rozpierzchały się bezładnie na wszystkie strony, a oni gnali między drzewami wśród kul gwintowanych muszkietów bzyczących jak osy. Stuart trzymał swój upierzony kapelusz w ręku i jego długie płowe loki, podskakujące w rytm jazdy, wyglądały jak wspaniałe ogniki, w których płonęła szaleńcza gloria jego zuchwalstwa.
Za nimi i z jednej flanki muszkiety wciąż prażyły z hukiem w ich widmowe sylwetki, a między brygadami rozlokowanymi w sielskim lesie piskliwe trąbki grały natrętnie na alarm. Stuart powoli skręcał w lewo, aby ściągnąć całą tę wrzawę na swoje tyły. Teren stał się bardziej otwarty, rozciągnęli więc szyk w galopującą kolumnę. Pojmany oficer kołysał się i podskakiwał bezwładnie za plecami kapitana Wyliego. Generał ściągnął cugle i zrównał się ze wspaniałym karym kapitana dudniącym kopytami pod podwójnym brzemieniem.
– Niezmiernie mi przykro, majorze, że musi pan znosić takie niewygody – zagaił ze swą wytworną galanterią. – Jeśli podpowie mi pan, gdzie znajduje się wasz najbliższy konny posterunek, z największą przyjemnością zdobędę panu wierzchowca.
– Dziękuję, generale – odparł jeniec – ale majora znacznie łatwiej zastąpić niż konia. Nie będę pana kłopotał.
– Wedle życzenia, majorze – sztywno zgodził się Stuart. Spiął konia i wrócił na czoło kolumny. Galopowali teraz resztką dawnej drogi, która wiła się między palisadami zazieleniałych zarośli, przemierzywszy ją zaś w szybkim, lecz kontrolowanym tempie, niespodziewanie wypadli na polanę, gdzie szwadron jankeskiej kawalerii osadził konie, bezbrzeżnie zdumiony ich widokiem, by po chwili rzucić się w pościg.
Stuart bez wahania zawrócił oddział i dał nura z powrotem do lasu. Pistoletowe kule świstały naokoło ich głów, lecz wśród zgranego dudnienia kopyt odgłosy wystrzałów brzmiały płasko jak trzask łamanych gałązek. Stuart gwałtownie zboczył z duktu i rzucił się na oślep w zarośla. Szwadron federalnych z wrzaskiem popędził za nimi, Stuart tymczasem powiódł oddział po ciasnym okręgu i zatrzymał zdyszanych żołnierzy w gęstym bagnistym zagajniku; po chwili usłyszeli, że pościg przejeżdża obok.
Wydostali się ponownie na drogę i wrócili na uprzedni kurs, zachowując ciszę i najwyższą czujność. Tętent pogoni oddalał się w lewo, zamierając z wolna. Potem znów ruszyli galopem. Po pewnym czasie las zgęstniał, musieli więc zwolnić do kłusa, wreszcie do stępa. Kanonada wprawdzie zamarła, ucichły też trąbki, lecz w ciszę, wypełnioną przyspieszonym, wysilonym sapaniem koni i dudniącym w uszach biciem ich serc, wkradało się coś nienazwanego – jakieś napięcie sączyło się od drzewa do drzewa niby niewidzialna mgła, napełniając zroszony poranny las złowróżbną aurą, choć ptaki śmigały z drzewa na drzewo, nie zauważając jej bądź ją lekceważąc.
Na wprost między drzewami błysnęło coś białego; Stuart uniósł rękę, a oddział zatrzymał się i uspokoił konie, obserwując go bez słowa i nasłuchując ze wstrzymanym oddechem. Po chwili generał ruszył dalej i przebił się przez zarośla na kolejną polanę, oni zaś jechali za nim, aż wreszcie wyrósł przed nimi pagórek z opuszczonym śniadaniowym stołem i splądrowanym namiotem kwatermistrza. Oddział ostrożnie przemierzył polanę i zatrzymał się przy stole, gdzie generał nabazgrał coś pospiesznie na kawałku papieru. Polana trwała w cichym rozmarzeniu pod złotem dojrzewającego dnia, wolna od zagrożeń; rozlewał się po niej głęboki i trwały spokój podobny do złotego wina; lecz spod tego znieruchomienia przebijała ta sama złowróżbność co przedtem, cierpliwa, posępna i groźna.
– Pańska szabla, majorze – rozkazał Stuart; jeniec wyciągnął szablę z pochwy, Stuart wziął ją i przybił do stołowego blatu świstek, na którym było napisane: „Generał Stuart przesyła ukłony generałowi Pope’owi i żałuje, że znowu go nie zastał. Jutro złoży kolejną wizytę”.
Stuart ściągnął cugle. – Naprzód! – rozkazał.
Zjechali z pagórka, przemierzyli pustą polanę i spokojnym galopem wrócili na drogę wiodącą do domu, którą przemierzyli o świcie. Stuart obejrzał się na jeńca i wspaniałego karego z podwójnym brzemieniem. – Jeśli zaprowadzi nas pan do najbliższego posterunku kawalerii, zaopatrzę pana w odpowiedniego wierzchowca – zaproponował ponownie.
– Czyżby generał Stuart, dowódca kawalerii, będący oczami generała Lee, zamierzał narażać na niebezpieczeństwo siebie, swoich ludzi i sprawę, o którą walczy, by zapewnić tymczasowe wygody pomniejszemu jeńcowi swojego oręża? To nie odwaga, to nieroztropność płochego i upartego chłopięcia. W promieniu dwóch mil od tego miejsca stacjonuje piętnaście tysięcy ludzi; nawet generał Stuart nie pokona samotnie aż tylu, choćby to byli tylko jankesi.
– Nie jeńcowi, majorze – odparł wyniośle Stuart – lecz oficerowi, od którego odwróciła się wojenna fortuna. Żaden dżentelmen by się od tego nie uchylił.
– Dżentelmen nie ma czego szukać na tej wojnie – odparował major. – Tu nie ma miejsca dla dżentelmenów. Dżentelmen to anachronizm, jak anchois. Na szczęście generał Stuart nie pojmał naszych anchois – dodał złośliwie. – Może przyśle po nie samego generała Lee?
– Anchois! – powtórzył Bayard Sartoris, który jechał tuż obok, po czym zawrócił konia. Stuart krzyknął na niego, Bayard jednak uniósł rękę w geście wyrażającym lekkomyślność i upór, i już go nie było; generał chciał za nim zawrócić, gdy z pobocza wypalił w nich jankeski patrol, a następnie uciekł w las, wołając na alarm. Ze wszystkich stron natychmiast zaczęły walić muszkiety, w lesie po prawej słychać było większy oddział zrywający się do biegu, a za nimi, od strony niewidocznego już śniadaniowego pagórka, gruchnęła kolejna salwa. Inny oficer spiął konia i chwycił cugle Stuarta.
– Panie generale! – wykrzyknął. – Co mamy robić?
Koń Stuarta stanął dęba, za nimi zagrzmiała kolejna salwa, potem posypały się bezładnie pojedyncze wystrzały i znów huknęła zgrana palba, tymczasem zgiełk z prawej strony narastał. – Puść mnie, Allan! – zawołał Stuart. – To mój przyjaciel!
Tamten jednak nie puszczał cugli. – Za późno! – rzekł. – Sartorisa mogą najwyżej zabić, pana wezmą do niewoli.
– Jedźmy, generale, błagam pana! – dodał pojmany major. – Czym jest jeden żołnierz wobec paladyna z rycerskiego romansu?
– Na litość boską, niech pan pomyśli o generale Lee! – nalegał adiutant. – Naprzód! – krzyknął do oddziału, spiął swego wierzchowca i pociągnął za sobą Stuarta, w tej samej chwili z lasu wypadł szwadron federalnej kawalerii.
– Tak oto – zakończyła ciotka Jenny – pan Stuart pojechał dalej, a Bayard wrócił po anchois, ostrzeliwany przez całą armię Pope’a. Wrzeszcząc „Juhuuu! Juhuuu! Dalej, chłopcy!”, pogalopował prosto na pagórek, przeskoczył przez stół i wjechał do spustoszonego namiotu kwatermistrza, a wtedy kucharz, który wykorzystał panujący tam bałagan, by się ukryć, wystawił rękę i strzelił Bayardowi z derringera w plecy. Pan Stuart wywalczył sobie drogę odwrotu i wrócił do obozu, nie tracąc nawet dwóch ludzi. Zawsze z uznaniem wyrażał się o Bayardzie. Mówił, że był to dobry oficer i świetny kawalerzysta, tyle że nazbyt lekkomyślny.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu przy ogniu. Płomienie z trzaskiem skakały w palenisku, wirujące dziko pióropusze iskier ulatywały w głąb komina, a krótka kariera Bayarda Sartorisa, niby spadająca gwiazda, przemknęła nad ciemną równiną ich wspólnego wspominania i cierpienia, rozświetlając ją przelotnym blaskiem, niczym błyskawica bez grzmotu, zostawiwszy po sobie jakby promienną poświatę. Gość, szkocki inżynier, który dotąd siedział bez słowa, zasłuchany, odezwał się wreszcie:
– Kiedy tam wracał, to właściwie nie był pewien, czy te anchois tam są, prawda?
– Jankeski major mówił, że są – odparła ciotka Jenny.
– Taa… – Szkot zamyślił się znowu. – A czy pan Stuart wrócił następnego dnia, jak zapowiedział na tym swoim świstku?
– Wrócił tego samego popołudnia – odpowiedziała ciotka Jenny – żeby odszukać Bayarda.
Popioły, miękkie jak różane piórka, rozszczepiały się z blaskiem i blakły w jeszcze miększą szarość. John Sartoris pochylił się nad paleniskiem i lufą jankeskiego muszkietu przegarnął płonące szczapy.
– Powiem wam, że to była najdiabelniejsza armia, jaką świat widział – rzekł.
– Tak – zgodziła się ciotka Jenny. – A Bayard był w niej najdiabelniejszym żołnierzem.
– Tak – przyznał trzeźwo John Sartoris. – Bayard to był dzikus.
Po chwili Szkot odezwał się znowu:
– A ten pan Stuart, który powiedział, że wasz brat był lekkomyślny… Kto to był?
– To był generał kawalerii Jeb Stuart – odpowiedziała ciotka Jenny. Dumała przez chwilę, zapatrzona w ogień; na jej nieprzejednanej bladej twarzy przez moment zagościła spokojna czułość. – Miał dziwne poczucie humoru – dodała. – Chyba nic go tak nie bawiło jak generał Pope w nocnej koszuli. – Znów rozmarzyła się, myśląc o jakimś dalekim miejscu za różanymi blankami popiołów. – Biedak – powiedziała. Gdy zaś dodała cicho: – Tańczyłam z nim walca w Baltimore w pięćdziesiątym ósmym roku – jej głos był nieporuszony i dumny jak sztandary, które pokrył kurz.
…Teraz jednak drzwi były zamknięte, a odrobina światła, jaka przenikała przez barwione szybki, miała w sobie coś przemożnie dostojnego. Po lewej stary Bayard miał pokój swojego wnuka, w którym żona i dziecko owego wnuka zmarli w październiku minionego roku. Przystanął tam na chwilę, po czym cicho otworzył drzwi. Żaluzje były zasłonięte, w pokoju panował duszny bezruch, jaki spotyka się w nieużywanych izbach. Stary Bayard zamknął drzwi i poszedł dalej z właściwą głuchym nieświadomością, że głośno tupie, po czym wszedł do swojej sypialni i trzasnął za sobą drzwiami, jak to miał w zwyczaju.
Usiadł i zdjął eleganckie półbuty, jedne z tych, które dwa razy w roku szyła mu na miarę firma z Saint Louis, potem wstał, podszedł w samych skarpetkach do okna i spojrzał na swoją osiodłaną klacz, przywiązaną do morwy na tylnym dziedzińcu, i na murzyńskiego chłopaka, smukłego jak ogar, stojącego przy niej w przemożnym znieruchomieniu. Z kuchni, niewidocznej z jego okna, niesłyszalny dla niego molowy śpiew Elnory oblewał tę leniwą scenkę niczym fale przypływu.
Stary Bayard podszedł do szafy, wyciągnął odrapane jeździeckie buty i wcisnął w nie stopy, potem wyjął cygaro z kasetki na nocnym stoliku i stał dłuższą chwilę z zimnym cygarem w zębach, zapomniawszy je zapalić. Przez sukno kieszeni jego ręka musnęła fajkę, wyciągnął ją, obejrzał ponownie i wydało mu się, że słyszy jeszcze tubalny głos staruszka Fallsa snującego opowieść: – Pułkownik siedział se na werandzie, nogi w skarpetach oparł o barierkę i pykał tę tu o, fajkę. Stara Louvinia siedziała na schodkach i łuskała do miski groch na kolację. Bo w tamtych czasach bywało, że i grochem człowiek nie pogardził. A tyś siedział z tyłu oparty o słupek. I nikogo więcej nie było oprócz twojej ciotki, tej, co była, zanim przyjechała panna Jenny. Obie córcie pułkownik wysłał wcześniej do Memphis, do twojego dziadka, kiedy pierwszy raz jechał do Wirginii z tamtym pułkiem, co to później stanął okoniem i wygłosował go z pułkownikowania. Wygłosowali go, bo pułkownik nie chciał się spoufalać z byle ciurą, co to zwędził muszkiet w jakimś obozie i podaje się za żołnierza. A ty, miarkuję, to byłeś wtedy smarkacz. Ileś miał wtedy lat, Bayard?
– Czternaście.
– Hę?
– Czternaście! Czy mam ci to powtarzać za każdym razem, kiedy opowiadasz tę cholerną historię?
– No i takeście se tam wszyscy siedzieli, aż tu nagle tamci skręcają w bramę i podjeżdżają kłusem dróżką dla bryczek.
Stara Louvinia upuściła miskę z grochem i już chciała uderzyć w krzyk, ale pułkownik kazał jej być cicho i lecieć do domu, wziąć jego buty i pistolety i położyć koło tylnych drzwi. A ciebie wysłał do stajni, żebyś osiodłał jego ogiera. No i kiedy jankesi w końcu podjechali i stanęli – akurat gdzie tera jest kwietnik – to nie było tam już nikogo, tylko sam pułkownik, który siedział se w najlepsze, jakby w życiu nie słyszał o żadnych jankesach.
Jankesi nie zsiedli z koni, tylko gadali między sobą, czy to ten dom, czy nie, a pułkownik siedział se w skarpetach z nogami na poręczy i gapił się na nich jak ćwok. Jankeski oficer posłał jednego ze swoich, żeby zajrzał do stajni i poszukał ogiera, a sam gada do pułkownika tak:
„Powiedz no, chłopku, ten buntownik John Sartoris to gdzie aby mieszka?”.
„A ździebko dalej przy tej drodze”, pułkownik na to bez mrugnięcia okiem. „Będzie ze dwie mile. Ale tera go nie zastaniecie. Pojechał znowu łoić jankesów”.
„No to miarkuję, że lepiej będzie, jak pojedziesz z nami i pokażesz nam drogę”, gada oficer.
Na to pułkownik wstał pomalutku i mówi, że musi iść po buty i laskę, i pokuśtykał do domu, a oni stali tam i czekali.
Jak tylko zeszedł im z oczu, popędził przed siebie. Stara Louvinia czekała za domem z jego płaszczem, butami, pistoletami i skibką kukurydzianego chleba. Tamten drugi jankes wjechał do stajni, a pułkownik wziął rzeczy od Louvinii, zawinął w płaszcz i drałuje przez podwórze, jakby o, szedł na spacer. Jakoś w tej chwili jankes wyjechał ze stajni.
„Coś pusto tam, żadnych bydląt”, mówi jankes.
„Ano pusto”, pułkownik na to. „Kapitan mówi, że macie wracać”, dodał i zasuwa dalej. Czuł, że jankes gapi mu się prościutko między łopatki, dokładnie tam, gdzie zara wpakuje mu kulkę. Pułkownik mówił potem, że to było najtrudniejsze, co go w życiu spotkało, kiedy tak szedł przez podwórze plecami do tego jankesa i nie mógł polecieć biegiem. Kierował się za róg stodoły, gdzie miał go zasłonić dom, i mówił potem, że mu się zdawało, jakby szedł cały rok i ani krzyny się nie przybliżał, i że nie śmiał się obejrzeć. I że nawet o niczym wtedy nie myślał, tylko się cieszył, że dziewuszek nie ma w domu. O twoją ciotkę się nie martwił w ogóle, bo ciotka to był Sartoris pełnej krwi i dałaby radę nawet tuzinowi jankesów.
Aż w końcu jankes zawołał za nim, ale pułkownik nawet się nie obejrzał ani nic, tylko zasuwa dalej. No to jankes zawołał drugi raz i pułkownik mówił potem, że słyszał, jak koń się wierci, i pomyślał, że trza brać nogi za pas. Jak skręcał za róg stodoły, to jankes strzelił pierwszy raz, a kiedy jankes dobiegł tam za nim, to pułkownik już gnał przez zagrodę dla świń, brnął przez bielunie nad strumień, gdzie tyś już czekał z ogierem schowanym w wiklinach.
No i stałeś tam i trzymałeś tego konia, jankeski patrol wrzeszczał za wami, a pułkownik wdziewał buty. A potem kazał ci powiedzieć ciotce, że nie wróci do domu na kolację.
– Ale po co mi to dajesz po tylu latach? – spytał Bayard, trzymając fajkę w palcach, na co staruszek Falls odpowiedział, że przytułek nie jest dla niej właściwym miejscem.
– W tamtych czasach pułkownik lubił ją nosić w kieszeni i popalać. Potem, jakeśmy budowali kolej, to już miarkuję, że było inaczej. Co rusz gadał, że prędzej czy później każdy jeden z nas skończy w przytułku. No ale ja tam trafiłem pierwszy. Albo raczej mu chodziło o cmentarz, bo dniem i nocą jeździł w tę i nazad po budowie z forsą w sakwach i ciągle gadał, że jak położą jeszcze jeden podkład, to wyląduje w przytułku. Wtedy się wszystko pozmieniało. Wtedy, jak zaczął zabijać ludzi. Tamtych dwóch pyskaczy z północy, co podburzali czarnuchów, a on wparował prosto do pokoju, gdzie siedzieli za stołem, a na tym stole leżały ich pistolety; potem takiego jednego rabusia i jeszcze kogoś. A wszystkich z tego samego parszywego derringera. Jak kto zacznie zabijać ludzi, to potem już od tego nie ucieknie. I kiedy to zrobi, sam już jest trupem.
John Sartoris miał to wypisane na czole, ten mroczny cień fatalnego przeznaczenia, zwłaszcza tamtego wieczoru, gdy siedział pod kandelabrem w jadalni, obracał w palcach kieliszek od wina i rozmawiał z synem. Linia kolejowa była już ukończona i tego dnia po ciężkiej, zaciętej kampanii wybrano go do legislatury stanowej, a na jego czole malowało się znużenie i przeczucie zagłady.
– No i tak – odezwał się. – Redlaw mnie jutro zabije, bo przyjdę bez broni. Mam dość zabijania ludzi… Podaj mi wino, Bayard.
Nazajutrz rzeczywiście już nie żył, i odtąd, jak gdyby wcześniej tylko czekał, aż wyzwoli się z klekoczącej klatki tętna i tchnienia, utraciwszy wreszcie ciemiężące go ciało, mógł przekuć i przyoblec to, co z niego zostało, w zgubny pozór swojego marzenia; wreszcie mógł wyłaniać się, niczym bóstwo lub dżinn, z nudnawych wspomnień starego prostaczka lub z osmalonej fajki, z której dawno już ulotniła się nawet stęchła woń spalonego tytoniu.
Stary Bayard otrząsnął się z zamyślenia i schował fajkę do szuflady w komodzie. Potem wyszedł z pokoju, zszedł ciężko na dół i tylnymi drzwiami wyszedł z domu.
Murzyński chłopak prędko się obudził, odwiązał klacz i przytrzymał strzemię. Stary Bayard zasiadł w siodle, potem w końcu przypomniał sobie o cygarze i zapalił je. Murzyn otworzył zagrodę dla zwierząt, przebiegł przez nią truchtem i otworzył drugą bramę, za którą rozpościerały się pola. Bayard pojechał przed siebie, ciągnęła się za nim smużka cierpkiego dymu. Cętkowany seter przypędził skądś i zaczął biec za koniem.
Elnora, stojąc boso w kuchni, wyżęła szmatę nad wiadrem i cisnęła ją ponownie na podłogę.

Wstań wreszcie z kolan, grzeszniku,
Zacznij pokutę, grzeszniku,
A gdy pastor spyta, coś tak szybko wstał,
Powiedz: „Nie mniej niż ja pastor kobiet miał”.
O Bożeż mój, Boże!
Taki to zepsuty dziś kościół się stał!

 
Wesprzyj nas