Przeżyj niezapomnianą przygodę, poznaj ludzi lekceważonych i niezauważalnych, którzy pracują pod osłoną nocy w stolicy Wielkiej Brytanii.


Sukhdev Sandhu odwiedził klinikę snu, w której ludzie leczeni są z bezsenności. Siedział u boku policji lotniczej podczas nocnych patroli. A także przyglądał się pracy szambonurków i wsłuchiwał się w szepty mniszek z Tyburn, które każdej nocy modlą się za dusze londyńczyków.

Stworzył niekonwencjonalną i zapadającą w pamięć książkę, a właściwie medytację o ludziach lekceważonych i niezauważalnych, którzy pracują pod osłoną nocy w stolicy Wielkiej Brytanii.

***

Sandhu odkrywa współczesny London at night, towarzysząc ludziom, którzy nie śpią, aby spać mógł ktoś inny: kierowcom, egzorcystom, łowcom lisów. Warto zarwać jedną lub dwie noce, by przejść wraz z nimi londyńskimi ulicami. I dać się zaskoczyć.
Maciej Robert

Sukhdev Sandhu – dziennikarz, profesor nadzwyczajny literatury angielskiej, założyciel i dyrektor Centrum Humanistyki Eksperymentalnej na Uniwersytecie Nowojorskim. Realizuje radiowe programy dokumentalne dla BBC, jest krytykiem filmowym (w 2005 roku otrzymał tytuł Krytyka Roku w konkursie British Press Awards). Jego teksty ukazywały się w wielu periodykach m.in. w „London Review of Books”, „Süddeutsche Zeitung”, „New York Magazine” czy „The Guardian”. Książka Miasto nocą. Londyn w 2008 roku została nagrodzona DH Lawrence International Prize For Travel Writing. Pozostałe książki Sukhdeva Sandhu to London Calling (2004), I’ll Get My Coat (2005), Other Musics (2016). Współprowadzi wydawnictwo Texte und Töne.

Sukhdev Sandhu
Miasto nocą. Londyn
Przekład: Ewa Ledóchowicz
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 5 grudnia 2023
 
 

1. APETYT NA HISTORIE. WPROWADZENIE

Gdzie się podziały londyńskie noce?
Były takie czasy, dobrze ponad sto lat temu, kiedy londyńską noc okrzyknięto jednym ze wspanialszych wiktoriańskich cudów. Wcześniej nadejście zmroku zapowiadało koniec dnia. Ciemność wyznaczała jego zewnętrzne granice, przeciwstawne krańce. Noc postrzegano wówczas jako anarchiczne, obce terytorium, obfitujące we wszelkiej maści łotrów i bandytów, którzy korzystają z pory określonej przez Szekspira jako „chaos przepastny maskujący grzechy”[1], by hulać w orgii zepsucia i moralnej dżumy. Noc zawieszała dobre maniery, społecznie akceptowane normy postępowania obowiązujące za dnia i przywracała zanikającą pamięć dawniejszego Londynu, mrocznego od porastających go złowrogich lasów.
Wiktoriańskie oświetlenie gazowe udostępniło noc. Po zanurzonym w mroku mieście można już było nawigować. Co więcej, za sprawą światła sama ciemność stała się widoczna. Zaczęła inspirować rytowników oraz ilustratorów tanich kryminałów do wariacji na temat cienia, zmierzchu i mrocznych listowi. Produkowali je w kontrastowej technice chiaroscuro i przynosili swoim mecenasom oraz redaktorom. Londyn, utuczony na imperialnym bogactwie, rozkwitł i rozrósł się jak nigdy przedtem: sklepy pozostawały długo otwarte, nowo utworzona policja była w stanie patrolować ulice, pod- oraz naziemna kolejka połączyły mieszkańców dotychczas rozdzielonych dzielnic.
Kipiąca ufną pewnością siebie, pełna miłości własnej stolica poczuła głód opowieści – zarówno krzepiących ducha, jak i przerażających – o kolorowych bohaterach zaludniających jej nocne peryferia oraz szczeliny. Londyńska noc stała się wyhodowaną własną Afryką, którą ludzie próbujący dorobić się na pisaniu rozlokowali na mapie miasta i starali się skolonizować.
Ruszyli gromadnie: reformatorzy moraliści z bokobrodami, w nadziei na oświecenie i ocalenie pożałowania godnych biedaków skulonych i zamarzających z zimna w szopach na węgiel w Shadwell; niespokojni dziennikarze śledczy przeistoczeni w poetów mitologii miejskiej w poszukiwaniu z jednej strony barwnych scenek z udziałem zamaskowanych balowiczów oraz teatralnej arystokracji West Endu, a z drugiej – jak Jekyll i Hyde – półświatka eastendowych ulicznych awanturników o zapadłych policzkach, dziwacznych artystów rewiowych i bladych dziewczyn przykucniętych w opiumowych norach prowadzonych przez ich skośnookich niebiańskich małżonków w Limehouse.
I tak dalej, i tak dalej. Jak gdyby uważając za błędny pogląd Antoine’a de Saint-Exupéry’ego, że „umiłowana noc. W nocy rozum śpi, a rzeczy po prostu są”[2], nocny Londyn stał się podglebiem narastającej biblioteki poświęconych sobie monografii – od powściągliwych i socjologicznych po dowcipne albo przepełnione lubieżnościami. Miasto przyjmowało obraz w części dramatu dokumentalnego, a częściowo karnawału groteski. Wrzało w nim niczym w ulu od fascynacji i to ku niemu płynął niezmienny strumień gapiów, dandysów, samotników, ciekawskich, a także biedota i turyści seksualni, korzystający z nowo odkrytego prawa do włóczęgi. Nawet zbrodnia ich nie powstrzymywała: morderstwa Rozpruwacza z końca lat osiemdziesiątych XIX wieku tylko przyciągnęły nowe hordy turystów. Wielu podróżowało z tak daleka, jak Stany Zjednoczone – po to, by wskoczyć do piętrowego autobusu i zobaczyć na własne oczy tych, których Jack London nazwał „mieszkańcami otchłani”.
Blitzkrieg zabił londyńską noc. Zastąpił flanerski dreszczyk lękiem i poczuciem zagrożenia. Wobec nadciągającej apokalipsy tylko paru tańczyło fokstrota, większość schodziła do londyńskiego metra, by na peronach stacji kłaść się do snu, natomiast ulice po raz pierwszy od ponad stu lat zostały zaciemnione, a powietrze zgęstniało od gryzącego dymu ze spalonych ciał i zrujnowanych fabryk oraz kamienic. Bombardowanie obróciło w gruzy znaczną część East Endu, tej uświęconej zakazanej dzielnicy odmieńców. W kolejnych latach setki tysięcy londyńczyków porzuciły miasto: mieli dosyć ciemności.
Jeszcze dziś słychać opowieści o młodych kobietach i mężczyznach ściganych na Wardour Street przez bomby latające. Opowiadają je ci, którzy spali wówczas na stacji metra Whitechapel; po wstaniu widzieli, jak ludzie śpieszący do pracy musieli delikatnie stąpać po ciałach. Ale z tymi opowieściami jest tak samo jak z opowieściami o czasach, kiedy pozwalano dzieciakom iść z latarnikami na obchód ulic i pomagać przy rozpalaniu latarni, albo z innymi, o lichu pożerającym dzieci, które grasuje nocą w sąsiedztwie – usłyszy się je już tylko w londyńskich domach opieki oraz ośrodkach pobytu dziennego dla starych ludzi.
Dzisiaj mało kto mówi o „londyńskiej nocy”. Zwrot „londyńska noc” zakładał istnienie odrębnego, wydzielonego terytorium, na którym można było szukać nietypowych okazji albo ulegać osobliwym oczarowaniom; dzisiaj wydaje się on raczej przestarzały. Na dewaluację naraziła go Partia Pracy i jej własna wizja Londynu: błyszczącej, uwolnionej od gołębi, ubranej w szklane fasady, fundowanej przez prywatną przedsiębiorczość, popijającej cappuccino, imitującej Barcelonę, wychwalanej w „Vanity Fair” i nieśmiertelnej tu-może-być-tylko-lepiej fantazji, której place ozdobiono paneuropejskimi symbolami. W ostatnich latach miasto stało się towarem i doświadcza stadnego napływu potentatów obrotu nieruchomościami oraz zagranicznych inwestorów i reżyserów filmowych, którzy w wyelegancony sposób nim handlują; równocześnie „londyńska noc” się odmieniła i przebranżowiono ją na „życie nocne Londynu”.
Stolica współcześnie – gdy większość fabryk i warsztatów stoi nieczynna i co najwyżej okazjonalnie pojawia się jako temat przesączonych melancholią konferencji naukowych poświęconych historii społecznej albo zamieniana jest na niszowe muzea dla dzieci w wieku szkolnym, które i tak wolałyby oglądać Davida Beckhama u Madame Tussauds – zaakceptowała swój status postindustrialnego centrum, w którym rządzą rozrywka i turystyka. Zabawa – jej dostarczanie, wymyślanie, promocja – zatrudnia setki tysięcy ludzi i już nie jest wyczekiwaną wieczorną nagrodą za cały dzień harówki i papierkowej roboty. Seks, uważany przez XVII-wiecznych hulaszczych i rozwiązłych nocnych przyjezdnych za główną atrakcję stolicy, jest dostępny zdalnie dla każdego, kto ma laptopa, o każdej porze.
Nocny Londyn jest bez końca badany i opisywany – nie pod kątem tajemnic, jakie może skrywać, ale dlatego, że współcześnie postrzegany jest jako jednostka ekonomiczna. Miasto stanowi potencjalną dojną krowę – niedomagające dzielnice usiłują położyć rękę na kwotach, które ich mieszkańcy trwonią w Camden, Hoxton czy na Leicester Square. W urzędach powstają raporty pisane niezdarnym, pozbawionym poezji językiem, naszpikowane aluzjami do strategicznych wytycznych oraz rozwoju procedur i okraszone optymistycznymi wizjami. Akapity upstrzone są akronimami – TfL, EMZ, ten ostatni oznacza Entertainment Management Zone, to nowy termin określający obszar przeznaczony do spędzania wieczorów poza domem na spotkaniach towarzyskich i rozrywce.
Poddaje się analizie koszty i zyski, by wyciskać maksymalną strugę dochodów z tej nowej kopalni złota, jaką jest stolica 24/7. Rozmieszcza się technologię systemu informacji geograficznej (Geographic Information System, GIS), planując przyspieszenie lokalnej rewitalizacji. Instaluje się oświetlenie uliczne i coraz więcej kamer CCTV. Ostatecznie „życie nocne” zaczyna oznaczać zbiór miarowo tętniących klubów, do których wejście flankują opryskliwi bramkarze i z których o drugiej w nocy wynurzą się prawdopodobnie cuchnący rzygami chłopcy; ci zaczną się szarpać z dziewczynami, bo te odmówią jechania z nimi do domu, albo z somalijskimi taksówkarzami, bo ci z kolei w obawie przed zaplamieniem tylnego siedzenia piwem i kebabem nie będą chcieli ich do tego domu zawieźć.
Potęga mroku nocy słabła przez dziesięciolecia. Astronomowie z Królewskiego Obserwatorium w Greenwich zatrzymali prowadzone tam badania już w latach pięćdziesiątych, ponieważ zanieczyszczenie światłem osiągnęło zbyt wysoki poziom; tylko nieliczne spośród dzisiejszych dzieci żyjących w mieście mogą korzystać z przywileju obserwowania nieba i wybrania własnej szczęśliwej gwiazdy. Rzeczywiście, jedyne gwiazdki, jakie większości z nas uda się współcześnie wypatrzyć, to te, które nadają krytycy Michelina i które są dumnie eksponowane w niebotycznie drogich restauracjach w West Endzie.
Niegdyś BBC zwykło kończyć program około północy (na finał puszczając chóralne wykonanie God Save The Queen, które przekazywało zalecenie dworu, by słuchacze udali się na spoczynek), teraz jest to całonocny, wielokanałowy kompan operujący katodami emitującymi elektrony. Rosnąca liczba freelancerów, półetatowców, pracowników dorywczych sprawia, że porę duchów coraz gęściej okupują ludzie – na przykład wydzwaniający do zlokalizowanych w Bengaluru centrów obsługi klienta, by skontrolować swoje składki ubezpieczeniowe, czy inni, wpadający do lokalnych internetowych kafejek, żeby coś wydrukować, albo amatorzy ćwiczenia na bieżni w siłowni.
Nawet listonoszom – którzy zwykli w ciemnościach ruszać z pierwszym doręczaniem i adresy na kopertach odczytywali przy pomocy małej latarki przytroczonej do głowy – w taki sposób zreorganizowano godziny pracy, że teraz doręczają tylko przy świetle dziennym. Już nie będą przemierzać ulic i wspinać się na piętra wieżowców w niemal styksowym mroku, by londyńczykom o załzawionych oczach prosto do śniadania dostarczać dobre wieści lub listy o rozstaniu. Nie będą się już nigdzie zapuszczać pod czarnym niebem, grzmiącym tak groźnie i mrocznie, że mogłoby wzbudzić przestrach, czy człowiek zdoła ujrzeć następny poranek. Nie mają już sposobności wymknąć się z sortowni na szluga wtedy, kiedy można oglądać, jak rodzi się świt.
Ile jednak jest prawdy w takich lamentach?
Z pewnością wyczuwam, że zlikwidowano londyńską noc, a jej rozszczepialne, groźne energie zostały wyczerpane. Lecz jest to wrażenie wyłącznie intuicyjne: w rzeczywistości należałoby je sprawdzić. I właśnie to przyświecało wyprawom opowiedzianym w tej książce. Z zapałem reaktywuję głęboko uśpiony wiktoriański i wczesnodziewiętnastowieczny gatunek nocnej włóczęgi po metropolii. Czas od zmroku do świtu przeznaczę na wędrowanie; po ulicy, wodzie i w powietrzu; od betonowego centrum po sielankowe obrzeża; od podziemi do wysokiego nieba – z zamiarem przyjrzenia się, w jakim stopniu Londyn nocny równoważy oblicze coraz bardziej dosłownego i zemulgowanego Londynu dziennego. Chcę zaaplikować sobie jego tajemne i ciemne moce, zlokalizować duchy Londynu uwolnione podczas przemiany i przekształceń współczesnej historii, przeżyć przygody u boku ludzi, którzy albo patrolują jego rozległy teren, albo na nim grasują.
Zdarzy się, że powiodą mnie szlaki powietrzne bądź wodne, ale uwagę skupiam na ulicach stolicy. Moje główne wyposażenie to mocne buty. Według Rebekki Solnit chodzenie stanowi metodę jednoczenia serca z głową, czyli inteligencji emocjonalnej z analityczną: „Wędrowanie pozwala nam na osadzenie się we własnym ciele i w świecie bez konieczności zajmowania się nimi. Daje swobodę myślenia bez niebezpieczeństwa całkowitego pogrążenia się i zatracenia we własnych myślach”[3]. Nurtują mnie rozważania, być może zbytnio ukształtowane pod wpływem innych kronikarzy nocy; z chęcią wyszedłbym poza nocne użalanie się w stylu Dickensa i Brassaïa i zamiast tego przedstawił serię ujęć, pokazujących dzisiejszą rzeczywistość. Chcę usłyszeć, co ludzie, którzy zamieszkują nocny Londyn, sądzą o tym przyspieszającym i deregulowanym mieście, i to nie w kategoriach mozołu i deprawacji związanych z pracą, lecz pod kątem radości, piękna, duchów i religii. Pojęć, które znają, rzadko jednak ośmielają się ubierać w słowa.
Mam zamiar wziąć ze sobą towarzysza podróży: H.V. Mortona. Ściślej mówiąc, trochę wysłużony egzemplarz jego The Nights of London (1926). Morton był niestrudzonym dziennikarzem, żurnalistą nad żurnalistami. Pochodził z Mosley i do stolicy odnosił się z typowym dla przyjezdnych entuzjazmem. Artykuły o niej potrafił pisać błyskawicznie, nieomal na poczekaniu, w szczytowym okresie opublikował pięć książek na jej temat w czasie raptem osiemnastu miesięcy. Londyn widział jako wspaniale zatłoczoną scenę teatralną, skarbnicę egzotycznych materiałów, po których zdobycie był gotów ofiarnie maszerować wiele mil. W późniejszych latach wykorzystał wpływy ze swej najgłośniejszej książki, motosielanki In Search of England (1927), by emeryturę spędzić w Afryce Południowej. Rozedrgane od żaru dni trwonił tam na zabawie żołnierzykami oraz pisaniu do przyjaciół listów, w których narzekał, że czarni okazali się w jego adoptowanej ojczyźnie równie koszmarni jak ci, którzy zaczęli napływać do Wielkiej Brytanii po 1948 roku.
The Nights of London, zbiór reportaży pisanych dla „Daily Express”, pokazuje nam Mortona w jego najlepszej formie: krążącego po bocznych uliczkach i zdzierającego podeszwy na pieszym przecinaniu Londynu wzdłuż i wszerz w drodze do sal koncertowych, szemranych pubów czy na obchody chińskiego Nowego Roku – albo odwiedzającego o drugiej w nocy ogrody zoologiczne, szpitale i policję rzeczną – wreszcie gdy łapie ostatni omnibus. Z dziennikarską dokładnością łączył marzycielskie spekulacje. Egocentryczne psychogeograficzne zanudzanie byłoby nie dla niego; jego uszczęśliwiała i napędzała rozmowa z pracującymi londyńczykami – raczyli go przyziemnymi obserwacjami, których sam nie byłby w stanie zebrać. Zabawny, czasami protekcjonalny, zawsze występował jako niewolnik zmieniającego się pejzażu miejskiego. Pochłonęła mnie najbardziej właśnie ta jego książka, choć w żadnym wypadku nie była to ostatnia publikacja, jaka miała opiewać Londyn nocą, i prawdopodobnie dzisiaj nie obroniłby się jej głos, wzywający: „Hejże, na East End!”.
Na kartach swojej książki będę odwiedzał niektóre miejsca barwnie sportretowane przez Mortona oraz przemierzał nowsze nocne topografie. Będę leciał ponad miastem helikopterem wojskowym, wyposażonym w kamery noktowizyjne, które z wysokości dwóch tysięcy stóp są w stanie rozpoznać metkę na koszuli; będę brodził w olbrzymich rzekach stężałego tłuszczu i ścieków w kanałach pod miastem; spędzał czas z siostrami z Tyburn pozostającymi całą noc na nogach, aby modlić się za dusze londyńczyków; będę towarzyszyć wodnemu patrolowi przemierzającemu Tamizę w poszukiwaniu nocnych zwłok; przeżyję noce z egzorcystami, grafficiarzami oraz pirackimi DJ-ami ze wschodniego Londynu podczas ich misternej zabawy w kotka i myszkę z policją.
Co znajdę podczas takich wypadów po nocnym Londynie?
Nie mam pojęcia – i właśnie dlatego wyruszam.

Przypisy
[1] Fragment poematu Williama Szekspira Gwałt na Lukrecji w tłumaczeniu Jana Kasprowicza. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.

[2] Fragment Pilota wojennego Antoine’a de Saint-Exupéry’ego w tłumaczeniu Anny Cierniakówny.

[3] Rebecca Solnit, Zew włóczęgi, tłum. Anna Dzierzgowska i Sławomir Królak, Kraków 2018, s. 18.

 
Wesprzyj nas