Ta książka to zaproszenie do wyruszenia w drogę, ale też przypomnienie, że natura jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy uważniej spojrzeć na otaczający nas krajobraz i odkryć „dzikość”, która jest nieodłącznym elementem świata oraz nas samych.


Czy są jeszcze dzikie miejsca w Wielkiej Brytanii i Irlandii?

Wyobraź sobie, że tworzysz listę dzikich, nieznanych destynacji i postanawiasz wyruszyć w podróż, aby je zobaczyć. Może to być okoliczny las, niezamieszkała wyspa lub słone bagno. Idea jest jedna: dotrzeć tam, gdzie rządzi natura!

To pragnienie zaprowadziło Roberta Macfarlane’a, brytyjskiego pisarza i naturoznawcę, w niesamowite miejsca. Jego poszukiwania dzikości w przyrodzie rozpoczęły się od wizyt w okolicznym lesie i wspinaczki na drzewo – prywatną świątynię dumania. To właśnie tam poczuł, że rodzi się w nim potrzeba dziczy.

Odbył wiele podróży, spędził dni, wędrując, pływając, wspinając się i śpiąc daleko od cywilizacji, aby finalnie wrócić do bliskiego mu lasu. Opisał swoje przeżycia, splatając je z doświadczeniami innych podróżników, filozofów i artystów, co sprawia, że jego historia jest fascynującą wyprawą w czasie i przestrzeni.

Robert Macfarlane – jest autorem nagradzanych na całym świecie bestsellerów: Mountains of the Mind (polskie wydanie: Góry. Stan umysłu, Wydawnictwo Poznańskie 2018), The Wild Places, The Old Ways (Szlaki. Opowieści o wędrówkach, Wydawnictwo Poznańskie 2018), Landmarks oraz The Lost Words (wspólnie z Jackie Morris). Jego książki zostały przetłumaczone na wiele języków oraz były adaptowane do filmu, telewizji, radia i teatru. W 2017 roku autor został uhonorowany nagrodą EM Forster Prize for Literature przyznawaną przez Amerykańską Akademię Sztuki i Literatury. Jest członkiem Emmanuel College w Cambridge.

Robert Macfarlane
Dzikie miejsca
Przekład: Katarzyna Bażyńska-Chojnacka
Seria: Dzika seria
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 28 lutego 2024
 
 


1
Bu­kowy las

Wiatr się na­si­lał, więc schro­ni­łem się w le­sie, który roz­ciąga się na po­łu­dnie od mia­sta, milę od mo­jego domu: wą­ski, bez­i­mienny pas bu­czyny wień­czący ni­skie wzgó­rze. Sze­dłem naj­pierw uli­cami ku pe­ry­fe­riom, a po­tem mie­dzami przez ży­wo­płoty z głogu i lesz­czyny.
Nad drze­wami w gó­rze sprze­czały się gaw­rony. Niebo było ja­sno­nie­bie­skie, zimne, w od­dali prze­cho­dziło w mleczną biel. Już z od­le­gło­ści ćwierć mili sły­sza­łem od­głosy lasu na wie­trze; od­le­gły mor­ski po­mruk. Była to ha­ła­śliwa kom­po­zy­cja zło­żona z dźwię­ków tar­cia – li­ścia szu­ra­ją­cego o liść, ga­łęzi ocie­ra­ją­cej się o ga­łąź.
Wkro­czy­łem do lasu od po­łu­dnio­wego na­roż­nika. Z ru­cho­mego bal­da­chimu za­czy­nały od­ry­wać się szczątki: ga­łązki i bu­kowe orzeszki stu­kały, opa­da­jąc na mie­dzianą war­stwę li­ści. Słońce rzu­cało ja­sne snopy pro­mieni na pod­łoże. Sze­dłem przez las i w po­ło­wie drogi do pół­noc­nego krańca do­tar­łem do mo­jego drzewa – wy­so­kiego buka o sza­ra­wej ko­rze, któ­rego ga­łę­zie roz­kła­dały się w spo­sób za­chę­ca­jący do wspi­naczki.
Wspi­na­łem się na to drzewo już wiele razy, więc do­sko­nale zna­łem wszyst­kie jego ce­chy. U pod­stawy pnia kora ob­wi­sła i po­marsz­czyła się tak, że przy­po­mina nogę sło­nia. Gdzieś na wy­so­ko­ści dzie­się­ciu stóp ga­łąź za­gina się pod ostrym ką­tem; tro­chę wy­żej li­tera H, którą wiele lat temu ktoś wy­ciął no­żem na pniu, roz­dęła się, kiedy drzewo uro­sło; w gó­rze na­dal trwa za­bliź­niony ki­kut utra­co­nego ko­nara.
Na wy­so­ko­ści trzy­dzie­stu stóp, tuż pod wierz­choł­kiem, gdzie kora jest gład­sza i sre­brzy­sta, do­tar­łem do miej­sca, które na­zy­wam ob­ser­wa­to­rium: po­zio­mego, roz­wi­dlo­nego ko­naru tuż pod za­krzy­wie­niem pnia. Gdy opie­ram się ple­cami o pień, a stopy usta­wiam na od­no­gach ga­łęzi, mogę się tu wy­god­nie ulo­ko­wać. Je­śli będę zu­peł­nie ci­cho, osoby prze­cho­dzące w dole w ogóle mnie nie za­uważą. Lu­dzie zwy­kle nie spo­dzie­wają się in­nych lu­dzi na drze­wach. A je­śli wy­trwam w bez­ru­chu dłu­żej, wrócą ptaki. Ptaki też zwy­kle nie spo­dzie­wają się lu­dzi na drze­wach. Kosy ba­wiące się w opa­dłych li­ściach; strzy­żyki, które z fur­ko­tem prze­no­szą się z ga­łęzi na ga­łąź tak szybko, jakby się te­le­por­to­wały; pew­nego razu z ukry­cia ostroż­nie wy­chy­nęła szara ku­ro­pa­twa.
Umo­ści­łem się wy­god­nie w ob­ser­wa­to­rium. Drzewo za­ko­ły­sało się od mo­jego cię­żaru i po­ru­szeń, a wiatr roz­chy­bo­tał je jesz­cze bar­dziej, tak, że po chwili wierz­cho­łek buka chwiał się w przód i w tył, za­kre­śla­jąc pię­cio-, dzie­się­cio­stop­niowe łuki. Dziś nie było to ob­ser­wa­to­rium; ra­czej bo­cia­nie gniazdo na to­pie masztu przy wzbu­rzo­nym mo­rzu.
Z tej wy­so­ko­ści zie­mia roz­cią­gała się po­ni­żej jak mapa. Tu i ów­dzie po­kry­wały ją za­le­sione te­reny, któ­rych na­zwy czę­ściowo zna­łem: Mag’s Hill Wood (Las Na Wzgó­rzu Maga), Nine Wells Wood (Las Dzie­wię­ciu Studni), Worm­wood (Las Pio­łunu). Na za­cho­dzie przez prąż­ko­wane pola bie­gła szosa pełna po­jaz­dów. Do­kład­nie na pół­nocy znaj­do­wał się szpi­tal, po­trójny ko­min jego spa­larni wy­ra­stał o wiele wy­żej niż moje drzewo na wzgó­rzu. Her­cu­les o ma­syw­nym ka­dłu­bie pod­cho­dził do lą­do­wa­nia na lot­ni­sku na obrze­żach mia­sta. Na wscho­dzie nad po­bo­czem drogi wy­pa­trzy­łem pu­stułkę le­cącą z wia­trem, jej roz­pięte skrzy­dła ło­po­tały, ogon roz­po­ście­rał się jak wa­chlarz kart.
Za­czą­łem wspi­nać się na drzewa ja­kieś trzy lata wcze­śniej. Czy też ra­czej: po­now­nie za­czą­łem, po­nie­waż kie­dyś cho­dzi­łem do szkoły, która trak­to­wała las jak plac za­baw. Ła­zi­li­śmy po drze­wach i nada­wa­li­śmy im na­zwy (Skor­pion, Wielki Dąb, Pe­gaz), wal­czy­li­śmy o pa­no­wa­nie nad nimi w te­ry­to­rial­nych kon­flik­tach, w któ­rych obo­wią­zy­wały skom­pli­ko­wane za­sady i so­ju­sze. Oj­ciec zbu­do­wał dla mnie i brata do­mek na drze­wie w ogro­dzie: przez lata z po­wo­dze­niem bro­ni­li­śmy go przed ata­kami pi­ra­tów. Kiedy mia­łem bli­sko trzy­dzie­ści lat, znów za­czą­łem wspi­nać się na drzewa. Dla za­bawy: bez za­bez­pie­czeń, ale też bez więk­szego ry­zyka.
Pod­czas tych wspi­na­czek na­uczy­łem się roz­róż­niać ga­tunki drzew. Po­lu­bi­łem giętką sprę­ży­stość brzozy, ol­chy i mło­dej wi­śni. Uni­ka­łem so­sen – kru­che ga­łę­zie, zro­go­wa­ciała kora – i pla­ta­nów. Od­kry­łem też, że kasz­ta­no­wiec, po­zba­wiony ga­łęzi w dol­nej czę­ści pnia i z kol­cza­stymi owo­cami oraz spek­ta­ku­larną ko­roną, ofe­ruje wspi­naczkę za­równo trudną, jak i eks­cy­tu­jącą.
Prze­stu­dio­wa­łem lek­tury do­ty­czące wspi­na­nia po drze­wach: nie­liczne, lecz fa­scy­nu­jące. John Muir wdra­pał się na wy­soką na sto stóp da­gle­zję pod­czas ka­li­for­nij­skiej wi­chury i pa­trzył z góry na las, „całą tę gę­stwinę, roz­pa­loną do bia­ło­ści ni­czym słońce!”. Italo Ca­lvino na­pi­sał ma­giczną po­wieść Ba­ron drze­wo­łaz, w któ­rej młody bo­ha­ter, Co­simo, w ra­mach na­sto­let­niego buntu włazi na drzewo w po­sia­dło­ści ojca i przy­sięga, że już ni­gdy wię­cej nie po­stawi nogi na ziemi. Do­trzy­muje tej im­pul­syw­nej obiet­nicy i za­miesz­kuje, a po­tem na­wet żeni się, w ko­ro­nach drzew, prze­miesz­cza­jąc się wiele mil po ga­łę­ziach oliwki, wi­śni, wiązu i dębu ostro­list­nego. Bren­don Chase au­tor­stwa B.B. (De­nysa Wat­kinsa-Pitch­forda) opo­wiada o chłop­cach, któ­rzy wolą wieść dzi­kie ży­cie w le­sie, za­miast wró­cić do szkoły z in­ter­na­tem, i wspi­nają się na so­snę, żeby się­gnąć do ukry­tego po­śród li­ści są­sied­niej brzozy gniazda trzmie­lo­jada. I, oczy­wi­ście, była też dru­żyna Ku­bu­sia Pu­chatka i Krzy­sia: Ku­buś unosi się na nie­bie­skim ba­lo­niku do gniazda psz­czół na szczy­cie dębu, żeby do­brać się do miodu. Krzyś ma ze­strze­lić ba­lo­nik z fu­zji, kiedy miód zo­sta­nie zdo­byty.
Ob­ser­wo­wa­łem rów­nież z za­chwy­tem po­waż­nych współ­cze­snych pro­pa­ga­to­rów wspi­naczki na drzewa, szcze­gól­nie na­ukow­ców, któ­rzy ba­dali se­kwoje w Ka­li­for­nii i Ore­go­nie. Se­qu­oia sem­pe­rvi­rens, se­kwoja wiecz­nie zie­lona, do­ra­sta do wy­so­ko­ści po­nad trzy­stu stóp. Do­ro­sła se­kwoja składa się głów­nie z po­zba­wio­nego ga­łęzi pnia; do­piero w gó­rze znaj­duje się po­tężna i gę­sta ko­rona. Ba­da­cze se­kwoi opra­co­wali spe­cjalną tech­nikę wspi­naczki. Wy­strze­li­wują z łuku strzałę, żeby prze­rzu­cić linę nad grubą ga­łę­zią w ko­ro­nie. Za po­mocą tej liny pod­cią­gają i mo­cują linę wspi­nacz­kową. Gdy już do­trą do ko­rony, dzięki do­sko­na­łym umie­jęt­no­ściom po­ru­szają się bez­piecz­nie i pra­wie swo­bod­nie, ni­czym współ­cze­śni Spi­der­mani. W gó­rze, w na­po­wietrz­nym świe­cie, od­kryli za­gi­nione kró­le­stwo: nie­zwy­kły i nie­zba­dany wcze­śniej eko­sys­tem.
W moim buku nie ma nic wy­jąt­ko­wego, wspi­naczka na niego nie jest trudna, na szczy­cie nie ma bio­lo­gicz­nych re­we­la­cji ani na­wet miodu. Ale stał się moją świą­ty­nią du­ma­nia. Grzędą. Bar­dzo go lu­bię, a on – cóż, on nie ma o mnie po­ję­cia. Wspi­na­łem się na niego wiele razy; o świ­cie, o zmierz­chu i w samo po­łu­dnie. Wspi­na­łem się zimą, od­gar­nia­jąc śnieg z ga­łęzi, kiedy drzewo w do­tyku było zimne jak ka­mień, a na ko­na­rach są­sied­nich drzew czer­niły się wro­nie gniazda. Wspi­na­łem się na po­czątku lata i pa­trzy­łem na roz­grzany kra­jo­braz, gdy po­wie­trze od upału gęst­niało jak ga­la­reta, a gdzieś w po­bliżu sen­nie bu­czał sil­nik trak­tora. I wspi­na­łem się w ulew­nym desz­czu, gdy woda lała się stru­mie­niami tak gru­bymi, że wy­raź­nie dało się je do­strzec. Wspi­na­nie na drzewo po­zwala zmie­nić per­spek­tywę, choćby nie­znacz­nie; spoj­rzeć na mia­sto z góry, pod­czas gdy zwy­kle pa­trzy się z boku. Uko­je­nie w wy­nie­sie­niu. A poza tym w ten spo­sób mo­głem od­rzu­cić rosz­cze­nia, ja­kie wy­su­wało wo­bec mnie mia­sto.
Każdy, kto mieszka w mie­ście prę­dzej czy póź­niej do­zna uczu­cia, że jest w nim już za długo. Wą­skie pole wi­dze­nia, ja­kie wy­mu­szają ulice, wra­że­nie dusz­no­ści, tę­sk­nota za po­wierzch­nią inną niż szkło, ce­gła, be­ton i as­falt. Miesz­kam w Cam­bridge, po­ło­żo­nym w jed­nym z naj­in­ten­syw­niej upra­wia­nych i naj­gę­ściej za­lud­nio­nych re­gio­nów świata. Dziwne miej­sce dla ko­goś, kto uwiel­bia góry i dziką przy­rodę. Cam­bridge jest za­pewne od dawna bar­dziej od­da­lone od za­kąt­ków umow­nie zwa­nych „dzi­czą” niż ja­kie­kol­wiek miej­sce w Eu­ro­pie. Od­czu­wam tę od­le­głość do­tkli­wie. Ale trzy­mają mnie tu ważne sprawy: ro­dzina, praca, umi­ło­wa­nie tego kon­kret­nego mia­sta, spo­sobu, w jaki ka­mie­nie jego sta­rych bu­dowli sku­piają świa­tło. Miesz­ka­łem w Cam­bridge z prze­rwami przez dzie­sięć lat i bę­dzie tak, jak są­dzę, na­dal w na­stęp­nych la­tach. Lecz bez względu na to, jak długo będę tu prze­by­wał, z pew­no­ścią będę też wy­ru­szał w dzi­kie miej­sca.
Trudno mi te­raz po­wie­dzieć, kiedy po raz pierw­szy za­ko­cha­łem się w dzi­czy, wiem tylko, że tak się stało i że silna po­trzeba prze­by­wa­nia w niej po­zo­sta­nie we mnie na za­wsze. Kiedy w dzie­ciń­stwie od­czy­ty­wa­łem to słowo, w mo­jej wy­obraźni wy­cza­ro­wy­wało ono pier­wotne prze­strze­nie, od­le­głe i nie­okre­ślone. Za­gu­bione wy­spy z dala od wy­brzeży Atlan­tyku. Bez­kre­sne lasy i błę­kitne płatki śniegu, opa­da­jące na za­spy po­zna­czone śla­dami wil­czych łap. Po­szar­pane mro­zem szczyty i niecki kry­jące w so­bie głę­bo­kie je­ziora. I taka wi­zja dzi­kiego miej­sca po­zo­staje we mnie za­wsze: nieco ark­tycz­nego, wietrz­nego, roz­le­głego, od­lud­nego, pier­wot­nego, swoją su­ro­wo­ścią sta­no­wią­cego wy­zwa­nie dla po­dróż­nika. Prze­by­wa­nie w dzi­kich miej­scach ozna­czało dla mnie wyj­ście poza hi­sto­rię ludz­ko­ści.
Bu­kowy las nie za­spo­koi mo­jej po­trzeby dzi­czy. Do­ciera tu ha­łas z po­bli­skich dróg, po­dob­nie jak ło­skot i gwizdy ja­dą­cych na za­chód po­cią­gów. Oko­liczne pola zo­stały za­sy­pane na­wo­zami i her­bi­cy­dami, by zmak­sy­ma­li­zo­wać wy­daj­ność. A ży­wo­płoty to ulu­bione miej­sca do wy­rzu­ca­nia śmieci. Sterty od­pa­dów po­ja­wiały się po nocy: ce­glany gruz, na­puch­nięta od wil­goci dykta, zgnie­cione ga­zety. Raz zna­la­złem sta­nik i ko­ron­kowe majtki wi­szące na kol­cach jak prze­ro­śnięte dzierzby. Był to, jak są­dzę, sku­tek ra­czej wy­rzu­ca­nia śmieci gdzie po­pad­nie niż po­rywu przy­droż­nej na­mięt­no­ści – bo kto chciałby się ko­chać w cier­ni­stym ży­wo­pło­cie?
Na parę ty­go­dni przed wi­churą po­czu­łem zna­jomy zew, by się stąd wy­rwać, wy­do­stać z cie­nia spa­larni, wyjść poza ho­ry­zont ob­wod­nicy mia­sta. Tam­tego dnia, gdy sie­dzia­łem na gó­rze w bo­cia­nim gnieź­dzie i pa­trzy­łem na drogi, szpi­tal i pola oraz las wci­śnięty mię­dzy nie, od­czu­łem nie­od­partą po­trzebę, by wy­je­chać z Cam­bridge, do­trzeć gdzieś na kra­niec wszyst­kiego, gdzie gwiazdy świecą wy­raź­nie, gdzie wiatr może dąć na mnie z trzy­dzie­stu sze­ściu kie­run­ków i gdzie ślady obec­no­ści ludz­kiej są zni­kome lub wręcz żadne. Da­leko na pół­noc albo na za­chód, po­nie­waż to wła­śnie tam, moim zda­niem, prze­trwała dzika przy­roda, o ile gdzie­kol­wiek w ogóle prze­trwała.

* * *

Raz po raz ogła­sza się ko­niec dzi­kiej przy­rody w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii. „Dwie wiel­kie wojny wy­mu­siły i po­zo­sta­wiły po so­bie ogra­ni­cze­nia – na­pi­sał w 1964 roku E.M. For­ster – z po­mocą przy­szła na­uka i dzika przy­roda na tych wy­spach, ni­gdy szcze­gól­nie oka­zała, zo­stała za­dep­tana, za­bu­do­wana i prze­mie­rzona w mgnie­niu oka. Dziś nie ma lasu ni pa­górka, gdzie można się schro­nić, żad­nej ja­skini, żeby się w niej sku­lić, żad­nej bez­lud­nej do­liny”. We­dług Jo­na­thana Ra­bana uni­ce­stwie­nie dzi­czy na­stą­piło o wiele wcze­śniej: w la­tach sześć­dzie­sią­tych osiem­na­stego wieku Wielka Bry­ta­nia była tak „gę­sto za­lud­niona, tak in­ten­syw­nie za­go­spo­da­ro­wana, tak uprze­my­sło­wiona i zur­ba­ni­zo­wana, że na do­brą sprawę ni­g­dzie czło­wiek nie mógł po­być sam ani […] prze­żyć przy­gody, chyba że na mo­rzu”. John Fow­les w 1985 roku na­pi­sał bar­dziej do­bit­nie: „Nie da się za­prze­czyć, że obec­nie sto­imy u po­nu­rego progu straty więk­szo­ści daw­nego kra­jo­brazu. Zro­bi­li­śmy na­szej przy­ro­dzie nie­wy­obra­żal­nie złe rze­czy. Tylko tu i ów­dzie na wy­brzeżu i na­prawdę wy­soko w gó­rach pra­dawna buj­ność na­tu­ral­nego ży­cia nie jest jesz­cze za­gro­żona”. Pięć lat póź­niej ame­ry­kań­ski pi­sarz Wil­liam Le­ast Heat-Moon opi­sał Wielką Bry­ta­nię jako „schludny ogró­dek za­baw­ko­wego kró­le­stwa, gdzie nie­mal nic nie po­zo­stało z praw­dzi­wej pier­wot­no­ści, na­wet naj­mniej­sze wspo­mnie­nie po tejże. Tu lasy są sztucz­nymi na­sa­dze­niami. An­glicy, Eu­ro­pej­czycy, żyją zbyt da­leko od dzi­kiej przy­rody. Oto jest róż­nica mię­dzy nimi i nami”. Raz po raz ten sam la­ment albo ta sama po­garda.
Ist­nieje mnó­stwo twar­dych do­wo­dów na po­par­cie tych ne­kro­lo­gów dla dzi­kiej na­tury. Szcze­gól­nie przez ostat­nie stu­le­cie na zie­mię i mo­rza Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii spa­dła ka­ta­strofa. Sta­tystki znisz­czeń są po­wszech­nie znane i czę­sto po­wta­rzane, bar­dziej już jak ele­gia niż pro­test. W An­glii mię­dzy 1930 a 1990 ro­kiem po­nad po­łowa pier­wot­nych la­sów zo­stała wy­cięta lub za­stą­piona plan­ta­cjami drzew igla­stych. Po­łowę ży­wo­pło­tów wy­kar­czo­wano. Prawe wszyst­kie pa­stwi­ska na ni­zi­nach za­orano, za­bu­do­wano lub wy­as­fal­to­wano. Trzy czwarte środ­ko­wej czę­ści kraju po­szło pod uprawę lub bu­dow­nic­two. W ca­łej Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii rzadko spo­ty­kane pola skra­so­wia­łych wa­pieni roz­bito i sprze­dano na ka­mie­nie do skal­nia­ków, two­rzące się przez ty­siąc­le­cia tor­fo­wi­ska osu­szono lub wy­eks­plo­ato­wano. Dzie­siątki ga­tun­ków wy­gi­nęły, a setki zna­la­zły się na skraju uni­ce­stwie­nia.
Obec­nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii na po­wierzchni dzie­więć­dzie­się­ciu trzech ty­sięcy mil kwa­dra­to­wych mieszka po­nad sześć­dzie­siąt je­den mi­lio­nów lu­dzi. Od­osob­nie­nie pra­wie prze­stało ist­nieć, głów­nie za sprawą sa­mo­cho­dów i dróg. Je­dy­nie nie­wiel­kie, cią­gle kur­czące się skrawki te­ry­to­rium znaj­dują się te­raz da­lej niż pięć mil od miejsc, gdzie da się do­je­chać sa­mo­cho­dem. Obec­nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii użyt­kuje się pra­wie trzy­dzie­ści mi­lio­nów aut, które jeż­dżą po dwu­stu dzie­się­ciu ty­sią­cach mil dróg. Gdyby te drogi wy­pro­sto­wać i po­łą­czyć w jedną cią­głą jezd­nię, da­łoby się nią do­je­chać pra­wie na Księ­życ. Drogi same w so­bie stały się no­wymi mo­bil­nymi cy­wi­li­za­cjami: sza­cuje się, że w go­dzi­nach szczytu w ca­łej Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii w sa­mo­cho­dach znaj­duje się wię­cej lu­dzi, niż jest sta­łych miesz­kań­ców cen­trum Lon­dynu.
Naj­pow­szech­niej­szymi ma­pami Wiel­kiej Bry­ta­nii są atlasy dro­gowe. Kiedy weź­mie się do ręki pierw­szy lep­szy, można w nim zo­ba­czyć sieć au­to­strad i dróg po­kry­wa­jącą całą po­wierzch­nię kraju. Na ta­kiej ma­pie wi­dać wy­raź­nie, że drogi po­pro­wa­dzono tak gę­sto, że as­falt i ben­zyna stały się no­wymi ży­wio­łami.
Kiedy się ogląda atlas dro­gowy, w oczy rzu­cają się też braki. Nie ma w nim żad­nych dzi­kich miejsc. Wzgó­rza, ja­ski­nie, ścieżki, lasy, wrzo­so­wi­ska, do­liny rzek i ba­gna znik­nęły. Je­śli w ogóle się je za­zna­cza, to jako cie­nie gdzieś w tle lub ogólne sym­bole. Naj­czę­ściej po­zo­stają wy­bla­kłe jak stary atra­ment, stają się mgli­stym wspo­mnie­niem pra­daw­nego ar­chi­pe­lagu.
Sam kra­jo­braz, oczy­wi­ście, nie ma żad­nych ży­czeń co do tego, jak po­winno się go przed­sta­wiać. Od­nosi się z obo­jęt­no­ścią do wła­snych wy­obra­żeń oraz do ich twór­ców. Ale mapy po­rząd­kują in­for­ma­cje o kra­jo­bra­zie w nie­zwy­kle wpły­wowy spo­sób. Do­ko­nują se­lek­cji jego aspek­tów, wy­bie­rają i sze­re­gują te aspekty we­dług zna­cze­nia i przez to sil­nie od­dzia­łują na to, w jaki spo­sób kra­jo­braz jest po­strze­gany i trak­to­wany.
Po­trzeba czasu i wy­siłku, by za­po­mnieć o uprze­dze­niach wy­wo­ła­nych mocą mapy. A nie­wiele map wy­wiera bar­dziej wy­pa­czoną pre­sję na wy­obraź­nię niż atlas dro­gowy. Pierw­szy taki atlas Wiel­kiej Bry­ta­nii stwo­rzył w 1675 roku John Ogilby. Praca skła­dała się z sze­ściu to­mów, które ja­koby sta­no­wiły je­dyny „Ich­no­gra­ficzny[1] i hi­sto­ryczny opis wszyst­kich głów­nych dróg w An­glii i Wa­lii”. Mapy Ogilby’ego przed­sta­wiały szcze­góły kra­jo­brazu z nie­zwy­kłą dba­ło­ścią: znaj­do­wały się na nich nie tylko drogi, lecz także wzgó­rza, rzeki i lasy, które te drogi obie­gały, omi­jały, prze­ci­nały i prze­kra­czały.
Przez stu­le­cia od czasu wy­na­lazku Ogilby’ego atlas dro­gowy stał się po­zy­cją wszech­obecną i wpły­wową. Co roku w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii sprze­daje się po­nad mi­lion tego typu wy­daw­nictw; przy­pusz­cza się, że w obiegu jest stale dwa­dzie­ścia mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy. Prio­ry­tety współ­cze­snego atlasu dro­go­wego są ja­sne. Za­wiera wy­kre­ślone przez kom­pu­tery na pod­sta­wie zdjęć sa­te­li­tar­nych mapy, które mó­wią o tran­zy­cie i prze­miesz­cza­niu. Za­chęca, by wy­obra­żać so­bie kraj wy­łącz­nie w kon­tek­ście zmo­to­ry­zo­wa­nej po­dróży. Od­cina użyt­kow­nika od na­tu­ral­nego świata.
Kiedy my­ślę o tej ma­pie – kiedy my­ślę z punktu wi­dze­nia tej mapy – do­strze­gam skle­jone ziar­ni­ste ob­razy z ka­mery prze­my­sło­wej, uję­cia kie­runku, celu i za­miaru: świa­tła stopu po­jazdu o zmierz­chu, go­rące tchnie­nie z rur wy­de­cho­wych. Atlas dro­gowy spra­wia, że ła­two za­po­mnieć o fi­zycz­nej obec­no­ści te­renu, że kraje, które na­zy­wamy An­glią, Ir­lan­dią, Szko­cją i Wa­lią skła­dają się z po­nad pię­ciu ty­sięcy wysp, pię­ciu­set gór i trzy­stu rzek. Od­rzuca ideę, że na długo przed tym, za­nim zie­mie te stały się ca­ło­ściami po­li­tycz­nymi, kul­tu­ral­nymi i go­spo­dar­czymi, były miej­scami ka­mieni, la­sów i wody.

* * *

W któ­rymś mo­men­cie po wi­chu­rze za­kieł­ko­wał we mnie pe­wien po­mysł. Czy da się urzą­dzić se­rię po­dróży w po­szu­ki­wa­niu dzi­kich miejsc, które po­zo­stały w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii? Nie wie­rzy­łem, czy też nie chcia­łem wie­rzyć, w ne­kro­logi dzi­czy. Wy­da­wały mi się przed­wcze­sne, wręcz nie­bez­pieczne. Ni­czym ża­łoba po kimś, kto jesz­cze nie umarł, su­ge­ro­wały nie­sto­sowną tę­sk­notę za koń­cem lub przy­zna­nie się do bez­rad­no­ści. Nie wolno igno­ro­wać straty dzi­kich miejsc w Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii, a za­gro­że­nia, wo­bec któ­rych sta­nęły – za­nie­czysz­cze­nie, zmiany kli­ma­tyczne – wy­dają się licz­niej­sze i sil­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Wiem jed­nak, że dzika przy­roda nie prze­pa­dła cał­ko­wi­cie.
Za­czą­łem pla­no­wać wy­jazdy. Na­pi­sa­łem do przy­ja­ciół z py­ta­niem, gdzie i kiedy uda­liby się na po­szu­ki­wa­nie dzi­czy. „Do cen­trum Bir­ming­ham w pią­tek wie­czo­rem, za­raz po tym, jak się wszystko za­myka”, od­po­wie­dział je­den. Inny wspo­mniał o Da Grind o’da Na­vir na Sze­tlan­dach, gdzie pod­czas wio­sen­nych przy­pły­wów fale wy­so­kie na sto stóp prze­ta­czają głazy ćwierć mili w głąb lądu, for­mu­jąc wał sztor­mowy – plażę, z któ­rej nie wi­dać mo­rza. Po­tem za­dzwo­nił mój ko­lega Ro­ger De­akin i po­le­cił mi ja­ski­nię w Bre­achan, da­leko na pół­nocno-za­chod­nim wy­brzeżu wy­spy Jura, i pół­wy­sep na Loch Awe w po­łu­dnio­wych Hi­gh­lands, gdzie zruj­no­wany za­mek na­wie­dzają gaw­rony i gdzie, jak twier­dził, prze­żył naj­bar­dziej pod­no­szące ci­śnie­nie i burz­liwe spo­tka­nie z za­rządcą nie­ru­cho­mo­ści. Ale może po pro­stu przy­jedź, za­su­ge­ro­wał, usią­dziemy i po­rząd­nie to wszystko ob­ga­damy.
Nie ma lep­szej osoby do roz­mowy o dzi­czy od Ro­gera. Jest człon­kiem za­ło­ży­cie­lem Friends of the Earth, a na­tura i kra­jo­braz fa­scy­no­wały go przez całe ży­cie; kul­mi­na­cja zaś tego ocza­ro­wa­nia na­stą­piła pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych, kiedy udał się w po­dróż po Wiel­kiej Bry­ta­nii, by ką­pać się w dzi­kich miej­scach. W ciągu sied­miu mie­sięcy Ro­ger pły­wał w kil­ku­dzie­się­ciu rze­kach, je­zio­rach, plo­sach, sta­wach, stru­mie­niach i mo­rzach An­glii, Wa­lii i Szko­cji. Po­sta­wił so­bie za cel spoj­rzeć, jak to na­zwał, „okiem żaby” na kraj, za­nu­rzyć się w nie­zna­nym ży­wiole i zo­ba­czyć, jak wszystko wy­gląda z nie­zna­nej per­spek­tywy. Książka, w któ­rej opi­sał tę po­dróż, Wa­ter­log (Dzien­nik wód), za­li­cza się do kla­syki: jest to za­bawny, li­ryczny dzien­nik po­dróży, jed­no­cze­śnie obrona dzi­kich wód, które po­zo­stały, i ele­gia ku czci tego, co już prze­pa­dło. W pełni od­daje też jego oso­bo­wość: ży­wio­łową, dy­gre­syjną, dy­na­miczną. „Ma po­nad sześć­dzie­siąt lat – po­wie­dział mi nasz wspólny przy­ja­ciel – a cią­gle ma ener­gię mło­dego li­ska!”.
Po­zna­li­śmy się z Ro­ge­rem parę lat wcze­śniej, a po­łą­czyła nas mi­łość do dzi­kiej przy­rody. Na­pi­sa­łem książkę o gó­rach, on o rze­kach i je­zio­rach. Cho­ciaż był pra­wie dwa razy star­szy ode mnie, szybko się za­przy­jaź­ni­li­śmy. Kiedy uro­dziła się moja córka Lily, prze­jął de facto rolę cio­tecz­nego dziadka. Na pierw­sze uro­dziny dał jej drew­niany sil­nik pa­rowy, za­pa­ko­wany w klo­nowe li­ście i ob­wią­zany trawą. Kiedy pierw­szy raz szła z wi­zytą do jego peł­nego za­ka­mar­ków domu, po­wie­dział mi, że ma dla niej jesz­cze je­den pre­zent: oka­zało się, że zgra­bił ty­siące ja­skra­wo­żół­tych li­ści morwy i ufor­mo­wał z nich la­bi­rynt wiel­ko­ści od­po­wied­niej dla Lily.
I tak, pew­nego ja­snego dnia, ja­kiś ty­dzień po na­szej roz­mo­wie te­le­fo­nicz­nej, je­cha­łem do Mel­lis Com­mon w Suf­folk, żeby się spo­tkać z Ro­ge­rem, i skrę­ca­łem przy sze­ro­kim pniu wierzby z od­ro­ślami, która wy­zna­czała po­czą­tek drogi pro­wa­dzą­cej do jego go­spo­dar­stwa.
Ro­ger miesz­kał w naj­bar­dziej nie­zwy­kłym domu, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem. W 1969 roku, kiedy miał dwa­dzie­ścia sześć lat, ku­pił mocno pod­upa­dłą za­grodę w stylu elż­bie­tań­skim wraz z dwu­na­stoma akrami łąki. Z ory­gi­nal­nej szes­na­sto­wiecz­nej bu­dowli zo­stało nie­wiele, tylko za­si­lana źró­deł­kiem fosa i ogromna ni­sza z ko­min­kiem. Uło­żył więc śpi­wór w pa­le­ni­sku i miesz­kał tam, gdy sa­mo­dziel­nie od­bu­do­wy­wał dom.
Dom na Far­mie pod Orze­chem, jak ją ochrzcił Ro­ger, po­wstał głów­nie z drewna. Szkie­let był z dębu, orze­cha i je­sionu, a dach i pod­łogi pod­trzy­my­wało po­nad trzy­sta be­lek. Kiedy mocno wieje wschodni wiatr, drewno skrzypi i ję­czy, wy­daje dźwięki „ni­czym sta­tek w bu­rzę”, jak to kie­dyś ujął, „albo jak wie­lo­ryb w ru­chu”. Ża­den bu­dy­nek nie mógł chyba bar­dziej przy­po­mi­nać ży­wej istoty. Ro­ger zo­sta­wiał drzwi i okna otwarte, aby po­wie­trze mo­gło wpa­dać, a stwo­rze­nia krą­żyć swo­bod­nie. Po­wiew wia­tru wrzu­cał li­ście jed­nymi drzwiami, a wy­py­chał dru­gimi, nie­to­pe­rze wla­ty­wały i wy­la­ty­wały przez okna, przez co zda­wało się, że dom nie­mal od­dy­cha. W każ­dym ką­cie pa­jąki roz­wie­szały je­dwabne fe­stony i sieci. W głów­nym ko­mi­nie gniaz­do­wały ja­skółki, a pod strze­chą szpaki. Bluszcz i róże opla­tały ze­wnętrzne ściany i za­pusz­czały wścib­skie wąsy do środka przez szcze­liny i dziury po sę­kach. Od frontu rósł epo­ni­miczny orzech i wcze­sną je­sie­nią zrzu­cał twarde zie­lone owoce na dach sto­doły i na głowy go­ści. Z tyłu znaj­do­wała się fosa, w któ­rej Ro­ger ką­pał się pra­wie przez całe lato. O czy­stość wody dbała ko­lo­nia ty­sięcy za­tocz­ków ro­go­wych – śli­maki to hi­gie­ni­ści wod­nego świata.
Ro­gera od­wie­dza­łem czę­sto, do­brze więc po­zna­łem dom i przy­le­gło­ści. Jego pola, za­dbane, ale nie­upra­wiane, tęt­niły ży­ciem. Na nie­bie krą­żyły kro­gulce, jeże spały pod bla­chą fa­li­stą, a pusz­czyki po­hu­ki­wały po­śród gra­bów i dę­bów, które oso­bi­ście za­sa­dził. Przez te pa­rę­dzie­siąt lat po­sta­wił na swo­ich łą­kach roz­liczne osobne bu­dowle, w tym chatę pa­ste­rza, gdzie za­in­sta­lo­wał łóżko i pie­cyk z rurą, starą drew­nianą przy­czepę z wy­bi­tym oknem i wa­gon ko­le­jowy, który po­ma­lo­wał na pul­l­ma­now­ski fio­let. Lu­bił spać w wa­go­nie w bu­rzowe noce. „Ależ była nie­sa­mo­wita bu­rza wczo­raj w nocy, le­ża­łem i słu­cha­łem – na­pi­sał mi kie­dyś po let­niej na­wał­nicy. – Jak­bym był w ko­tle, z całą sym­fo­nią roz­brzmie­wa­jącą na ze­wnątrz, pa­no­ra­miczna kwa­dro­fo­nia!”. Pew­nego po­ranka obu­dził się w pa­ster­skiej cha­cie, bo cała kon­struk­cja się trzę­sła. Trzę­sie­nie ziemi? Nie, to ko­zioł sarny tarł po­ro­żem o wę­gieł, nie­świa­domy obec­no­ści lo­ka­tora.
Tego dnia, kiedy przy­je­cha­łem z wi­zytą, usie­dli­śmy i go­dzi­nami roz­ma­wia­li­śmy o dzi­czy, pi­li­śmy her­batę z wiel­kich fi­li­ża­nek z wy­pa­la­nej gliny, cza­sem ścią­ga­li­śmy z pó­łek książki lub mapy i po­rów­ny­wa­li­śmy różne punkty wi­dze­nia oraz do­świad­cze­nia. Ro­ger opo­wie­dział mi o pew­nych miej­scach w An­glii, które uznał za naj­bar­dziej nie­zwy­kłe i dzi­kie: Brec­klands na wscho­dzie An­glii, Un­derc­liff w Lyme Re­gis, Ca­nvey Is­land w Es­sex. Opo­wie­dzia­łem mu o ko­tle ewor­syj­nym w Glen Fe­shie, gdzie jest pełno so­ko­łów, a woda ma bru­natny ko­lor; i o Shel­ter Stone, ogrom­nym, de­li­kat­nie wy­wa­żo­nym gła­zie w sercu Ca­irn­gorms, pod któ­rym można za­no­co­wać, na­wet zimą.
Spy­ta­łem, czy chciałby mi to­wa­rzy­szyć w nie­któ­rych po­dró­żach, i zgo­dził się, zwłasz­cza w tych po An­glii i Ir­lan­dii – po­wie­dział, że pi­sze się na wspólne wtar­gnię­cia na te­reny pry­watne. Oświad­czył, że naj­chęt­niej zor­ga­ni­zo­wałby wy­prawę do po­sia­dło­ści Ma­donny w Wilt­shire, aby upo­mnieć się o prawo spa­ce­ro­wa­nia po tym pięk­nym, za­le­sio­nym za­kątku. Zgło­si­łem sprze­ciw, za­sła­nia­jąc się tchórz­li­wie straż­ni­kami i le­śni­czymi – ale już nie mo­głem się do­cze­kać na­szych wspól­nych przy­gód. Wów­czas nie wie­dzia­łem jesz­cze, jak ważna okaże się obec­ność Ro­gera w mo­ich po­dró­żach oraz jak po­tężny wpływ mój przy­ja­ciel wy­wrze na zmianę mo­jego ro­zu­mie­nia dzi­czy.

* * *

Po wi­zy­cie u Ro­gera kilka ty­go­dni po­świę­ci­łem na pla­no­wa­nie. Ku­pi­łem i wy­po­ży­czy­łem spe­cja­li­styczne mapy – geo­lo­giczne, me­te­oro­lo­giczne, przy­rod­ni­cze – i pu­ści­łem się po nich na swo­bodną wę­drówkę my­ślami, wy­naj­dy­wa­łem po­ten­cjalne cele, pró­bo­wa­łem wy­obra­zić so­bie w pełni to, co mapa tylko su­ge­ro­wała. Śle­dzi­łem bieg rzek, gdy spa­dały z urwisk, i od­ga­dy­wa­łem kształty skał, w któ­rych rzeź­biły so­bie drogę. Za­kre­śla­łem bez­i­mienne po­ro­śnięte la­sem wy­spy na szkoc­kich je­zio­rach i w ir­landz­kich za­tocz­kach, wy­obra­ża­łem so­bie, jak do nich do­pły­wam, a po­tem wspi­nam się na drzewa i pod nimi śpię. Za­zna­cza­łem ob­szary po­zba­wione dróg i roz­le­głe: pła­sko­wyż Ran­noch Moor i las Fi­sher­field. Ba­da­łem różne ro­dzaje skał – ga­bro, horn­blendę, ser­pen­ty­nit, oolity, glinę mo­re­nową – pa­trzy­łem, jak się za­ta­piają w kra­jo­bra­zie, a po­tem z niego wy­ła­niają. Do biurka przy­pią­łem cy­tat ba­da­cza gór, W.H. Mur­raya, z eks­pe­dy­cji na górę Ben Al­der w Hi­gh­land, pod­czas któ­rej ko­rzy­stał ze sta­rych map jed­no­ca­lo­wych[2]: „Na­wet na ko­lo­ro­wym pa­pie­rze cała ta kra­ina no­siła nie­omylne zna­mię dzi­czy, roz­cię­tej ob­ni­że­niami na tyle roz­le­głymi, że mu­siały w głębi kryć jesz­cze dzik­sze za­ka­marki, gdzie cze­kały nie­od­kryte se­krety. A ja­kie se­krety?, mógłby ktoś spy­tać. Ale ja oczy­wi­ście nie wie­dzia­łem”.
Wy­pi­sa­łem forty na wzgó­rzach, kopce i kur­hany w mar­chiach wa­lij­skich i hrab­stwach po­łu­dniowo-za­chod­nich, i na­szki­co­wa­łem trasy mię­dzy nimi. Za­zna­czy­łem urwi­ska, le­gen­darny skalny dziób Sron Ul­la­dale na North Har­ris: ze­rwy na po­łu­dniowo-za­chod­nim ra­mie­niu Mull, które opa­dają z wy­so­ko­ści pra­wie ty­siąca stóp do ka­mie­ni­stych plaż, Clo Mor przy Cape Wrath i zwró­cony na pół­noc ko­cioł po­lo­dow­cowy na Bra­eriach w Ca­irn­gorms, gdzie śnieg leży przez cały rok i zbija się po­woli w lód. Za­no­to­wa­łem też so­bie, gdzie mają swoje kry­jówki pewne ga­tunki zwie­rząt i pta­ków: orły przed­nie, siewki, kwo­ka­cze, wy­dry, za­jące bie­laki, par­dwy czy na­wet wid­mowe pu­cha­cze śnieżne, które rzadko za­pusz­czają się na po­łu­dnie od koła pod­bie­gu­no­wego.
Pra­wie wszyst­kie te miej­sca znaj­do­wały się da­leko na pół­noc lub za­chód: wy­soko w gó­rach lub na od­le­głych wy­brze­żach Szko­cji i Wa­lii. Ale ta ogólna ten­den­cja na­rzu­cała na­tu­ralny plan po­dróży. Za­czął­bym od tego, co znam i lu­bię, wy­pa­dów tu i tam, na szczyty i na wy­brzeża, które Fow­les na­zwał ostat­nimi en­kla­wami „daw­nej przy­rody” i które naj­bar­dziej pa­so­wały do mo­jej pry­wat­nej wi­zji dzi­czy. Po­tem w pew­nym punk­cie na pół­nocy skrę­cił­bym na po­łu­dnie, z po­wro­tem przez Ir­lan­dię i na ko­niec do zur­ba­ni­zo­wa­nej An­glii, gdzie dzi­kie re­jony są naj­bar­dziej za­gro­żone, naj­bar­dziej ulotne i naj­mniej mi znane.
Po­sta­no­wi­łem też, że pod­czas po­dróży na­kre­ślę mapę – prze­ci­wień­stwo atlasu dro­go­wego. Zwy­czajną mapę, na któ­rej po­sta­ram się za­zna­czyć garstkę dzi­kich miejsc na ar­chi­pe­lagu, za­re­je­stro­wać je, za­nim znikną na do­bre. By­łaby to mapa, mia­łem na­dzieję, która nie po­łą­czy miast, mia­ste­czek, ho­teli ani lot­nisk, za to po­wiąże ze sobą przy­lądki, klify, plaże, szczyty gór­skie, wzgó­rza, lasy, uj­ścia rzek i wo­do­spady.
Mapą jest ta książka. A ja za­czą­łem ją two­rzyć, gdy uda­łem się na za­chód wzdłuż wska­zu­ją­cego palca pół­wy­spu Lleyn w pół­noc­nej Wa­lii, na od­le­głą wy­spę, gdzie można zna­leźć pierw­sze prze­bły­ski dzi­kiej świa­do­mo­ści.

 

 
Wesprzyj nas