Najsłynniejsza powieść amerykańskiej noblistki, uhonorowana Pulitzerem w 1988 roku, dziesięć lat później zekranizowana. Kojarzona ze znakomitą rolą Oprah Winfrey, która wcieliła się w dumną Sethe.


Osiemnaście lat temu Sethe udało się uciec i od tego czasu nie jest już niewolnicą. Mieszka w Ohio wraz z córką Denver oraz teściową.

Nie czuje się jednak wolna. Wciąż dręczą ją wspomnienia z poprzedniego życia, a jej dom nawiedza duch utraconego dziecka. To bezimienna córka Sethe, na której grobie wyryto tylko jedno słowo: Umiłowana.…

Toni Morrison w mistrzowski sposób utrwaliła w powieści „Umiłowana” niewyobrażalne doświadczenie niewolnictwa, które odebrało życie milionom istnień. A jednocześnie z czułością i nadzieją pokazała, że zrozumienie i wybaczenie to jedyne sposoby, aby historia się nie powtórzyła.

Najsłynniejsze dzieło noblistki Toni Morrison w nowym tłumaczeniu Kai Gucio. Nagrodzona Pulitzerem powieść arcydzieło, która zmieniła amerykańską literaturę.

Toni Morrison – amerykańska powieściopisarka i eseistka. Urodziła się w 1931 roku. Laureatka Literackiej Nagrody Nobla w 1993 roku. Debiutowała powieścią Najbardziej niebieskie oko w 1970 roku. Jest autorką książek, takich jak Umiłowana, Miłość czy Raj. Wielokrotnie nagradzana za swoją twórczość, m.in. Nagrodą Pulitzera, National Book Critics Circle Award i Prezydenckim Medalem Wolności – najwyższym amerykańskim odznaczeniem cywilnym. Zmarła w 2019 roku.

Toni Morrison
Umiłowana
Przekład: Kaja Gucio
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 8 listopada 2023
 
 


Przed­mowa

W 1983 roku stra­ci­łam pracę – albo ją rzu­ci­łam. Jedno, dru­gie albo jedno i dru­gie. Tak czy ina­czej, wcze­śniej przez ja­kiś czas pra­co­wa­łam na pół etatu, przy­cho­dzi­łam do wy­daw­nic­twa raz w ty­go­dniu i zaj­mo­wa­łam się ko­re­spon­den­cją, te­le­fo­nami i spo­tka­niami; rę­ko­pisy re­da­go­wa­łam w domu. Moja re­zy­gna­cja była słusz­nym kro­kiem z dwóch po­wo­dów. Po pierw­sze, na­pi­sa­łam cztery po­wie­ści i wszy­scy zda­wali so­bie sprawę, że moje główne za­ję­cie to wła­śnie pi­sar­stwo. Py­ta­nie o prio­ry­tety – jak można jed­no­cze­śnie re­da­go­wać i pi­sać – ja­wiło mi się jako ku­rio­zalne i za­ra­zem prze­wi­dy­walne; brzmiało jak inne w tym stylu: „Jak można jed­no­cze­śnie na­uczać i two­rzyć?”. „Jak ma­larka, rzeź­biarka czy ak­torka może jed­no­cze­śnie wy­ko­ny­wać swoją pracę i prze­wo­dzić in­nym?” Jed­nak wiele osób w ta­kim po­łą­cze­niu re­dak­cji i pi­sar­stwa wi­działa sprzecz­ność.

Drugi po­wód był mniej wie­lo­znaczny. Książki, nad któ­rymi pra­co­wa­łam, nie za­ra­biały kroci, i to na­wet w cza­sach, gdy „kro­cie” ozna­czało coś in­nego niż te­raz. Li­sta zre­da­go­wa­nych przeze mnie pu­bli­ka­cji w mo­ich oczach pre­zen­to­wała się im­po­nu­jąco: pi­sa­rze i pi­sarki o nie­zwy­kłym ta­len­cie (Toni Cade Bam­bara, June Jor­dan, Gayle Jo­nes, Lu­cille Cli­fton, Henry Du­mas, Leon For­rest); na­ukowcy i na­ukow­czy­nie z ory­gi­nal­nymi po­my­słami i do­świad­cze­niem w pro­wa­dze­niu wła­snych ba­dań (Fan­shen Wil­liama Hin­tona, They Came Be­fore Co­lum­bus Ivana Van Ser­timy, Se­xist Ju­stice Ka­ren De­Crow, The West and the Rest of Us Chin­we­izu); po­staci z ży­cia pu­blicz­nego, które chęt­nie pro­sto­wały roz­ma­ite kwe­stie (An­gela Da­vis, Mu­ham­mad Ali, Huey New­ton). A kiedy uzna­wa­łam, że ja­kaś książka jest po­trzebna, znaj­do­wa­łam osobę, która po­tra­fiła ją na­pi­sać. Mogę się my­lić, ale na­wet pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych po­zy­ski­wa­nie pi­sar­skich pew­nia­ków, któ­rzy do­brze się sprze­da­wali, stało po­nad re­dak­cją rę­ko­pi­sów czy wspie­ra­niem ka­rier po­cząt­ku­ją­cych lub sta­rze­ją­cych się twór­ców i twór­czyń. Krótko mó­wiąc, prze­ko­na­łam samą sie­bie, że nad­szedł czas, by za­cząć wieść ży­cie do­ro­słej pi­sarki: utrzy­my­wać się wy­łącz­nie z tan­tiem i pi­sa­nia. Nie mam po­ję­cia, z ja­kiego ko­miksu po­cho­dzi ten po­mysł, ale wzię­łam go so­bie do serca.

Kilka dni po odej­ściu z pracy sie­dzia­łam przed do­mem na po­mo­ście nad rzeką Hud­son i za­miast spo­koju, na który li­czy­łam, ogar­nęło mnie na­pię­cie. W my­ślach prze­ana­li­zo­wa­łam li­stę po­ten­cjal­nych pro­ble­mów i nie zna­la­złam nic no­wego ani szcze­gól­nie pa­lą­cego. Nie mo­głam po­jąć, skąd wziął się ten nie­spo­dzie­wany lęk w tak do­sko­nały dzień, gdy pa­trzy­łam na tak spo­kojną rzekę. Nie mia­łam żad­nych pla­nów i nie usły­sza­ła­bym te­le­fonu, gdyby za­dzwo­nił. Sły­sza­łam na­to­miast swoje serce, które dud­niło mi w piersi ni­czym ko­pyta na­ro­wi­stego ogiera. Wró­ci­łam do domu, by przyj­rzeć się tej oba­wie, nie­le­d­wie pa­nice. Wie­dzia­łam, czym jest strach, ale to było coś in­nego. Wtedy ude­rzyła mnie świa­do­mość: by­łam szczę­śliwa, wolna jak ni­gdy do­tąd. Było to prze­dziwne uczu­cie. Nie eks­taza, nie sa­tys­fak­cja, nie prze­syt przy­jem­no­ści czy osią­gnięć. To była czyst­sza roz­kosz, szel­mow­skie, pod­szyte pew­no­ścią ocze­ki­wa­nie. I wtedy zja­wiła się Umi­ło­wana.

Te­raz są­dzę, że to wła­śnie ów szok wy­wo­łany wy­zwo­le­niem spo­wo­do­wał, że za­czę­łam za­sta­na­wiać się nad tym, co „wol­ność” może ozna­czać dla ko­biet. W la­tach osiem­dzie­sią­tych de­bata wciąż wrzała: równe płace, równe trak­to­wa­nie, do­stęp do za­wo­dów, szkół… i moż­li­wość wy­boru bez na­pięt­no­wa­nia. Wyjść za mąż albo nie. Mieć dzieci albo nie.

Te prze­my­śle­nia nie­uchron­nie przy­wio­dły mnie do od­mien­nej hi­sto­rii czar­nych ko­biet w tym kraju – hi­sto­rii, w któ­rej mał­żeń­stwo było od­ra­dzane, nie­moż­liwe lub nie­le­galne; w któ­rej ro­dze­nie dzieci było wy­mo­giem, ale to, by je „mieć”, by za nie od­po­wia­dać – in­nymi słowy, być dla nich ro­dzi­cem – nie wcho­dziło w ra­chubę na równi z wol­no­ścią. Rosz­cze­nia ro­dzi­ciel­skie w oko­licz­no­ściach wła­ści­wych lo­gice in­sty­tu­cjo­nal­nego znie­wo­le­nia sta­no­wiły prze­stęp­stwo.

Kon­cep­cja wy­da­wała się pa­sjo­nu­jąca, ale jej re­ali­za­cja nieco mnie przy­tła­czała. Wy­kre­owa­nie po­staci, które po­tra­fi­łyby wy­ka­zać się in­te­lek­tem i za­cie­kło­ścią, ja­kie taka lo­gika mo­głaby wy­wo­łać, wy­kra­czało poza gra­nice mo­jej wy­obraźni, do­póki nie przy­po­mnia­łam so­bie o pew­nej książce, którą re­da­go­wa­łam w cza­sach, gdy mia­łam stałą pracę – The Black Book. Za­miesz­czony w niej wy­ci­nek z ga­zety opi­sy­wał po­krótce hi­sto­rię Mar­ga­ret Gar­ner, mło­dej matki, która po ucieczce z nie­woli zo­stała aresz­to­wana po tym, jak za­biła jedno ze swo­ich dzieci (i pró­bo­wała za­bić po­zo­stałe), bo nie chciała do­pu­ścić do ich po­wrotu na plan­ta­cję wła­ści­ciela. Jej gło­śna sprawa stała się przy­czyn­kiem do walki z ustawą o zbie­głych nie­wol­ni­kach, na­ka­zu­jącą zwrot ucie­ki­nie­rów ich wła­ści­cie­lom. Opa­no­wa­nie i brak skru­chy Mar­ga­ret zwró­ciły uwagę za­równo śro­do­wisk abo­li­cjo­ni­stycz­nych, jak i prasy. Bez wąt­pie­nia nie bra­ko­wało jej de­ter­mi­na­cji, a także, je­śli są­dzić po jej wy­po­wie­dziach, in­te­lektu, za­wzię­to­ści i woli pod­ję­cia wszel­kiego ry­zyka w imię tego, co dla niej ozna­czało ko­niecz­ność wol­no­ści.

Praw­dziwa Mar­ga­ret Gar­ner to fa­scy­nu­jąca po­stać, ale z punktu wi­dze­nia po­wie­ścio­pi­sarki ogra­ni­czała moż­li­wo­ści dzia­ła­nia. Zbyt mało tam prze­strzeni dla mo­jej wy­obraźni. Dla­tego za­mie­rza­łam stwo­rzyć jej my­śli, wy­do­być z nich pod­tekst, który byłby hi­sto­rycz­nie praw­dziwy, ale nie do końca oparty na fak­tach, a wszystko po to, by po­wią­zać jej losy ze współ­cze­sną pro­ble­ma­tyką wol­no­ści, od­po­wie­dzial­no­ści i „miej­sca” ko­biet.

Bo­ha­terka miała re­pre­zen­to­wać po­zba­wioną skru­chy ak­cep­ta­cję hańby i grozy, przy­jąć kon­se­kwen­cje wy­boru dzie­cio­bój­stwa i upo­mnieć się o wła­sną wol­ność. Te­ren, po któ­rym mia­łam się po­ru­szać, nie­wol­nic­two, był trudny i pe­łen bez­droży. Za­pro­sze­nie czy­ta­ją­cych (i sa­mej sie­bie) do tego od­ra­ża­ją­cego kra­jo­brazu (ukry­tego, choć nie do końca; umyśl­nie po­grze­ba­nego, choć nie za­po­mnia­nego) ozna­czało roz­bi­cie na­miotu na cmen­ta­rzy­sku za­sie­dlo­nym przez bar­dzo gło­śne du­chy.

Ko­ły­sa­łam się na usta­wio­nej na ganku huś­tawce i pa­trzy­łam na stosy ogrom­nych ka­mieni spię­trzo­nych tak, by od czasu do czasu przyj­mo­wały na sie­bie ciosy rzeki. Nad ka­mie­niami bie­gnie przez traw­nik ścieżka, ale prze­rywa ją al­tana z twar­dego drewna, usy­tu­owana pod sku­pi­skiem drzew i w głę­bo­kim cie­niu.

Wy­szła z wody, wspięła się na ka­mie­nie i oparła o al­tanę. Ładny ka­pe­lusz.

Była tam za­tem od sa­mego po­czątku i oprócz mnie wszy­scy (bo­ha­terki i bo­ha­te­ro­wie) o tym wie­dzieli – to zda­nie prze­ro­dziło się póź­niej w: „Wie­działy o tym ko­biety w tym domu”. Po­sta­cią klu­czową dla tej hi­sto­rii mu­siała być ona, za­mor­do­wana, a nie mor­der­czyni – ta, która stra­ciła wszystko i nie miała na to żad­nego wpływu. Nie mo­gła dłu­żej stać na ze­wnątrz, mu­siała wejść do domu. Do praw­dzi­wego domu, nie do chaty. Ta­kiego z ad­re­sem, gdzie miesz­kają sa­mo­dziel­nie dawne nie­wol­nice. W tym domu nie bę­dzie holu, nie bę­dzie „wpro­wa­dze­nia” do niego ani do po­wie­ści. Za­le­żało mi na tym, by po­rwać czy­tel­nika, wrzu­cić bez­li­to­śnie w obce śro­do­wi­sko i uczy­nić z tego pierw­szy krok do wspól­nego do­świad­cze­nia z po­sta­ciami z tej książki – tak jak je po­ry­wano z jed­nego miej­sca w inne, z do­wol­nego miej­sca w do­wolne inne, bez szans na przy­go­to­wa­nie czy obronę.

Ważne było, by nadać temu do­mowi na­zwę, ale nie taką, jaką no­sił Nasz Dom czy inne plan­ta­cje. Nie bę­dzie tu żad­nych przy­miot­ni­ków, które mo­głyby ko­ja­rzyć się z przy­tul­no­ścią, roz­ma­chem czy pre­ten­sjami do na­tych­mia­sto­wej, ary­sto­kra­tycz­nej prze­szło­ści. Ten dom miała iden­ty­fi­ko­wać wy­łącz­nie liczba, a jed­no­cze­śnie od­dzie­lać go od ulicy czy mia­sta – za­zna­czać jego od­mien­ność od do­mów in­nych czar­nych w są­siedz­twie; przy­da­wać mu nuty wyż­szo­ści, dumy, jaką byli nie­wol­nicy czer­pali z po­sia­da­nia wła­snego ad­resu. Jed­nak ten dom do­słow­nie miałby oso­bo­wość – którą okre­ślamy mia­nem „na­wie­dze­nia”, gdy ujaw­nia się ze szcze­gólną siłą.

W dą­że­niu do tego, by nadać nie­wol­ni­czemu do­świad­cze­niu oso­bi­sty cha­rak­ter, li­czy­łam na to, że uda mi się prze­ko­nu­jąco od­dać po­czu­cie by­cia za­równo pod kon­trolą, jak i poza nią; że ład i spo­kój co­dzien­nego ży­cia bru­tal­nie za­kłóci chaos zmar­łych w po­trze­bie; że her­ku­le­sowy wy­si­łek, by za­po­mnieć, spo­tka się z za­gro­że­niem ze strony pa­mięci de­spe­racko pra­gną­cej po­zo­stać przy ży­ciu. By znie­wo­le­nie stało się oso­bi­stym do­świad­cze­niem, ję­zyk musi zejść z drogi. Pie­lę­gnuję ten mo­ment na po­mo­ście, zwod­ni­czą rzekę, na­głą świa­do­mość moż­li­wo­ści, gło­śny tę­tent serca, sa­mot­ność, za­gro­że­nie. I dziew­czynę w ład­nym ka­pe­lu­szu. A po­tem – sku­pie­nie.

 
Wesprzyj nas