Intrygująca opowieść o pierwszym światowym imperium kosmetycznym i o fascynującej kobiecie, która je zbudowała. A także o przeszłości, z którą postanowiła się rozstać.


Helena Rubinstein opuściła krakowski Kazimierz w latach 90. XIX wieku, gdy miała 23 lata. Po krótkim przystanku w cesarskim Wiedniu wyemigrowała do Australii, gdzie zarabiała na życie jako guwernantka i kelnerka, aż wreszcie otworzyła swój pierwszy salon piękności w Melbourne.

W późniejszych czasach pilnie strzegła swego wizerunku, świadomie tworzyła własny mit i wymazała z niego sporo zdarzeń. Niniejsza książka je odtwarza, pokazując zaskakujące początki jej kariery na antypodach.

To „zaginiony” rozdział bogatej opowieści o autorce chwytliwego hasła reklamowego – Uroda to władza – twórczyni pierwszej globalnej korporacji w branży kosmetycznej, marki, która w latach największego rozkwitu była uważana za synonim elegancji i zatrudniała 30 tysięcy kobiet na całym świecie.

Angus Trumble (1964–2022) był starszym pracownikiem badawczym Australijskiego Muzeum Narodowego i dyrektorem Narodowej Galerii Portretu. Do 2014 r. pełnił funkcję starszego kuratora działu malarstwa i rzeźby Yale Center for British Art w New Haven. Jest autorem monografii poświęconych m.in. epoce wiktoriańskiej i edwardiańskiej. W 2015 r. został przyjęty do Australijskiej Akademii Nauk Humanistycznych. Do napisania tej książki zainspirował go portret pędzla Grahama Sutherlanda Helena Rubinstein w czerwonej sukni od Balenciagi. Dzięki jego badawczej pasji, naukowej skrupulatności, malarskiemu widzeniu świata, a także poczuciu humoru, powstał również literacki barwny portret tej niezwykłej kobiety, którą oprócz Sutherlanda uwieczniali m.in. Pablo Picasso i Andy Warhol.

Angus Trumble
Helena Rubinstein. Australijskie lata
Przekład: Katarzyna Karłowska
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 7 listopada 2023
 
 


Słowo wstępne

Sarah Krasnostein

„Każdy dyrek­tor albo kura­tor muzeum sztuki”, pisze Angus Trum­ble we wpro­wa­dze­niu do niniej­szej książki, która nie­ocze­ki­wa­nie stała się jego ostat­nią1, „pozy­skuje nie­kiedy dzieła, któ­rymi potem się szczyci, ale rzadko który naby­tek potrafi tak naprawdę zde­fi­nio­wać jego karierę albo przy­naj­mniej można zali­czyć go do dzieł, z któ­rymi ów chciałby być koja­rzony. W moim przy­padku naj­lep­szym przy­kła­dem z tej dru­giej kate­go­rii jest Helena Rubin­stein w czer­wo­nej sukni od Balen­ciagi Gra­hama Suther­landa”. Trum­ble, zafa­scy­no­wany por­tre­tem pędzla Suther­landa, kie­ru­jąc się na prze­mian nie­okieł­znaną cie­ka­wo­ścią i nauko­wym sza­cun­kiem dla fak­tów ścią­ga­ją­cym go na zie­mię, dotarł do począt­ków boha­terki tej książki, a zwłasz­cza tych aspek­tów, które do tej pory były osnute mgłą mitu.
Helena Rubin­stein była kobietą nie­zwy­kłą, która się­gnęła po suk­ces w cza­sach, gdy nie było to łatwe, i stała się pierw­szą praw­dzi­wie glo­balną poten­tatką w dzie­dzi­nie kosme­ty­ków. U szczytu powo­dze­nia jej firma zatrud­niała 30 tysięcy kobiet. Dzięki inte­lek­towi, spry­towi, odwa­dze, mega­lo­ma­nii, zło­żo­nej oso­bo­wo­ści i czy­stej sile woli prze­obra­ziła się w tę opa­no­waną, pełną god­no­ści grande dame na zawsze uwiecz­nioną w prze­py­chu czer­wieni i opa­li­zu­ją­cych sza­ro­ści na obra­zie Suther­landa. Dzi­siaj, w stop­niowo już bled­ną­cym bla­sku, jest pamię­tana jako ta, która dostar­czała naszym bab­kom naj­do­sko­nal­sze kremy do twa­rzy i szminki. Naj­bar­dziej pre­cy­zyjne będzie stwier­dze­nie, że Rubin­stein sprze­da­wała nie­do­ści­głe marze­nia w świe­cie, w któ­rym kobiety były (i na­dal są) bez­li­to­śnie osą­dzane na pod­sta­wie uto­wa­ro­wio­nych kry­te­riów, w prze­wa­ża­ją­cym stop­niu słu­żą­cych inte­re­som finan­so­wym męż­czyzn.
„Uroda to wła­dza”, gło­siło sprytne hasło rekla­mowe, które Rubin­stein wymy­śliła w 1904 roku, aby pro­mo­wać swój racz­ku­jący biz­nes w Cudow­nym Mel­bo­urne2. Jeśli pod poję­ciem „wła­dzy” rozu­mie się sta­tus, auto­no­mię i pie­nią­dze, to w takim razie owo hasło zaiste oka­zało się praw­dziwe w odnie­sie­niu do jego autorki, nie­mniej jed­nak Trum­ble zachęca nas, aby­śmy się zasta­no­wili, czy kie­dy­kol­wiek było praw­dziwe w szer­szym sen­sie. „Uroda może dawać wła­dzę, ale wła­dzę nad czym?”, pyta. „W jaki spo­sób kobiety dały się prze­ko­nać – albo sobie wmó­wić – że powinny ucze­pić się urody i wyko­rzy­sty­wać ją jako broń? A tak nawia­sem, to czym jest uroda?”. I chęt­nie roz­trząsa kolejne pyta­nia, które rodzą się, ile­kroć docho­dzi do zde­rze­nia este­tyki z płcią kul­tu­rową i han­dlem. Jakie to nie­wi­dzialne siły ogra­ni­czyły swo­bodę w życiu kobiet? Które kobiety wyrwały się na wol­ność? I za jaką cenę?
Trum­ble, który kwe­stio­nuje wszyst­kie poznane wcze­śniej nar­ra­cje na temat życia Rubin­stein, odtwa­rza nie­zwy­kłą, samot­ni­czą wyprawę dwu­dzie­sto­trzy­let­niej Heleny z kra­kow­skiego Kazi­mie­rza do Cole­ra­ine, mie­ściny w wiej­skiej czę­ści austra­lij­skiego stanu Wik­to­ria, pod koniec XIX wieku. Z typową dla sie­bie skru­pu­lat­no­ścią wyty­cza jej trasę bie­gnącą przez odizo­lo­waną, nie­po­znaną – i dla­tego spo­łeczno-eko­no­micz­nie nie­przej­rzy­stą – Austra­lię i Nową Zelan­dię, wów­czas jesz­cze kolo­nie – wyli­cza­jąc kolejne przy­stanki, jak Dar­ling Downs w Queen­sland, Mel­bo­urne, Syd­ney, Bris­bane, Auc­kland, Wan­ga­nui, Wel­ling­ton, Chri­st­church i Dune­din. Dzięki dłu­gim latom żmud­nych poszu­ki­wań mógł prze­ko­nu­jąco dowieść, w jaki spo­sób mło­dej Żydówce, która przy­była do Mel­bo­urne bez zna­jo­mo­ści angiel­skiego, ze skrom­nymi oszczęd­no­ściami i mizer­nym wspar­ciem ludz­kim, udało się wylan­so­wać i prze­sko­czyć z naj­od­le­glej­szych przy­czół­ków Impe­rium Bry­tyj­skiego do naj­waż­niej­szych ośrod­ków tego świata, czyli naj­pierw do Lon­dynu i Paryża przed I wojną świa­tową, a póź­niej do wła­snego pen­tho­use’u przy nowo­jor­skiej Park Ave­nue – tam „nie­mal cał­ko­wi­cie self-made biz­ne­swo­man” dopiesz­czała swoją pry­watną mito­lo­gię, która ją prze­żyła i zaciem­niła prawdę o jej życiu. Dzięki swo­jemu warsz­ta­towi nauko­wemu Trum­ble nie tylko odna­lazł nie­po­znane szcze­góły z lat, które Rubin­stein spę­dziła w Austra­lii, ale także uzu­peł­nił dotych­cza­sowe noty bio­gra­ficzne o kon­tekst i per­spek­tywę, jed­no­cze­śnie otwie­ra­jąc nowe tropy dla tego, co poja­wiło się w póź­niej­szych latach. Przede wszyst­kim zaś zre­kon­stru­ował zapo­mniane fakty z dzie­dziny przed­się­bior­czo­ści kobiet w cza­sach powsta­wa­nia Związku Austra­lij­skiego, a ponadto rzu­cił nowe świa­tło na ówcze­sne życie codzienne, han­del i dia­sporę żydow­ską.
„Każdy histo­ryk musi zapa­no­wać nad masą drob­nych szcze­gó­łów i połą­czyć nie­zli­czone poli­fo­nie i anty­fo­nie w sym­fo­niczną całość”, pisze Trum­ble. I dodaje: „Część eks­cy­ta­cji tym pro­ce­sem wynika stąd, że tak łatwo cof­nąć się do począt­ków i powtó­rzyć cały pro­ces na inną nutę, skom­po­no­wać nowe melo­die, zaaran­żo­wać całość z podzia­łem na inne czę­ści, aby osta­tecz­nie stwo­rzyć wierny (albo mylący) por­tret, wize­ru­nek pod każ­dym wzglę­dem rów­nie pre­cy­zyjny (albo nie­do­kładny) jak ten, który tu pre­zen­tuję”. Wie­dział dosko­nale, że bio­gra­fia – podob­nie jak dowolny inny epi­zod w histo­rii – jest z koniecz­no­ści wybiór­cza i subiek­tywna, zależna nie tylko od fak­tów, ale także od wraż­li­wo­ści autora. Dzięki chi­rur­gicz­nej wręcz pre­cy­zji Trum­ble’a, jego empa­tii i samo­świa­do­mo­ści, poczu­ciu humoru, wdzię­kowi, wybit­nemu zmy­słowi wizu­al­nemu i przede wszyst­kim ogrom­nej wie­dzy fakty z życia Rubin­stein nabie­rają nowego i zaska­ku­ją­cego zna­cze­nia. Trum­ble odma­lo­wuje jej postać na papie­rze tak, jak Suther­land malo­wał ją na płót­nie – z całą jej ludzką zło­żo­no­ścią. I nagle się oka­zuje, że tę kobietę, sły­nącą z uni­ka­to­wych przy­mio­tów, można jed­nak poznać, razem z jej pra­gnie­niami i wadami. Jej życio­rys pozo­staje mityczny, ale zmie­niło się pada­jące nań świa­tło. To już nie jest nie­wia­ry­godna opo­wieść o wojow­ni­czej Ate­nie, która wysko­czyła na świat w pełni doj­rzała, tylko kon­kretna lek­cja o ludz­kiej sile two­rze­nia – o tym, co zna­czy „bory­kać się z prze­ciw­no­ściami i jed­no­cze­śnie czer­pać z nich siłę”. Nato­miast w naj­głęb­szym sen­sie jest to książka o tym, co to zna­czy być obcym w obcym kraju: o poten­cjale, jaki tego typu przy­tła­cza­jąca sytu­acja potrafi wyzwo­lić w duszy, o wpły­wie, jaki to ma na prze­bieg całego życia, o związ­kach, jakie two­rzy, i ranach, jakie potrafi zada­wać.
Dla autora jedną z pociech pły­ną­cych ze znie­chę­ca­ją­cego zada­nia, jakim jest prze­ko­py­wa­nie się przez góry nie­prze­bra­nego mate­riału – czę­sto całymi latami – jest nie­za­mie­rzone wydo­by­cie grudki złota: jakie­goś ulot­nego, absur­dal­nego albo szo­ku­jąco nie­praw­do­po­dob­nego faktu, który iskrzy się ener­ge­tycz­nym aspek­tem ludz­kiego doświad­cze­nia. Ni­gdy nie mia­łam oka­zji poroz­ma­wiać z Trum­ble’em o takim szcze­gól­nym momen­cie rado­ści, ale on sam opi­sał to naj­le­piej:

 

Histo­rię piszą jed­nostki i chęt­nie przy­znam, że mój trwa­jący pięć lat skok na głę­boką wodę świa­tów edwar­diań­skich i póź­niej­szych Rubin­stein w Austra­lii i Nowej Zelan­dii nie przy­niósłby owo­ców, gdyby nie zasi­lały go liczne epi­zody pry­wat­nego zachwytu rodzą­cego się z tej nostal­gii, dzięki któ­rej wydo­by­wamy czę­sto zaska­ku­jące, a nawet dzi­waczne plamki kolo­ro­wych detali z gęstwy prze­szło­ści: na przy­kład to, że w 1905 roku przy Col­lins Street w Mel­bo­urne nie­jaka panna Fred­man udzie­lała lek­cji gry na cytrze według sys­temu Maxa Alberta. Albo że krótki różowy wie­czo­rowy płasz­czyk Elsa Schia­pa­relli ozdo­biła sło­niami sto­ją­cymi na bęben­kach i cyr­ko­wymi akro­ba­tami i że Rubin­stein zabrała go do Syd­ney w 1938 roku. Albo Alice Ward i jej Salon Char­ma­zelle, któ­rego nazwa miała się koja­rzyć ze sta­ro­żyt­nym Egip­tem. Albo różowe pigułki na bla­dość od dok­tora Wil­liamsa…

 

Za każ­dym razem, gdy natra­fia­łam na któ­ryś z tych rzad­kich klej­no­tów, odru­chowo wysy­ła­łam ese­mesa do autora, który zmarł krótko po tym, jak omó­wi­li­śmy jego maszy­no­pis. A jed­nak dzięki magii pisa­nia i czy­ta­nia mam wra­że­nie, że wciąż pro­wa­dzimy tę roz­mowę. Może on też to czuł pod­czas setek godzin spę­dzo­nych w archi­wach, gdzie szu­kał nie­uchwyt­nych śla­dów pozo­sta­wio­nych przez swoją boha­terkę i sta­rał się prze­nik­nąć do jej życia.
Wyobra­żam sobie Angusa, jak koń­czy ten tekst przy swoim biurku w Can­be­rze, któ­re­goś mrocz­nego lock­dow­no­wego poranka. Albo jak stoi zamy­ślony na pięk­nym pero­nie kole­jo­wym w Cole­ra­ine, w swo­ich kolo­ro­wych skar­pet­kach i ele­ganc­kich butach, widząc coś fun­da­men­tal­nego w ludz­kim doświad­cze­niu tam, gdzie inni widzieli tylko dwo­rzec. Myślę o jego bez­brzeż­nym zachwy­cie owym ludz­kim doświad­cze­niem, sztuką i two­rze­niem sensu. O tych latach, które poświę­cił na zbie­ra­nie mate­ria­łów do swo­jej książki, bory­ka­jąc się z prze­ciw­no­ściami i jed­no­cze­śnie czer­piąc z nich siłę, tak samo jak Helena Rubin­stein. Napi­sał, że naj­bar­dziej chciałby zostać zapa­mię­tany w związku z pozy­ska­niem do gale­rii obrazu Suther­landa. Jakie to wspa­niałe, że dzięki tej zna­ko­mi­tej warsz­ta­towo książce jego marze­nie na pewno się ziści.

1. Autor zmarł tuż po napi­sa­niu książki 8.10.2022 roku, w wieku 58 lat (wszyst­kie przy­pisy ozna­czone gwiazd­kami pocho­dzą od tłu­maczki).
2. Z ang. Marve­lous Mel­bo­urne – okre­śle­nie zostało wymy­ślone pod koniec XIX wieku, kiedy mia­sto stało się jedną z naj­więk­szych metro­po­lii świata.

Nota od autora

 
W naj­star­szym zacho­wa­nym doku­men­cie sta­no­wią­cym o karie­rze Heleny Rubin­stein w biz­ne­sie, czyli jej wnio­sku z lutego 1903 roku o zare­je­stro­wa­nie jej marki wła­snej jako znaku towa­ro­wego w Mel­bo­urne, opi­sała ona swoją osobę jako „Helena Rubin­stein pro­wa­dząca dzia­łal­ność pod nazwą Helena Rubin­stein & Co”. Póź­niej, w 1909 roku, musiała prze­kształ­cić swoją firmę w spółkę z ogra­ni­czoną odpo­wie­dzial­no­ścią: zare­je­stro­wała ją w sta­nie Wik­to­ria pod nazwą Helena Rubin­stein Pty Ltd. W książce posłu­guję się oboma ter­mi­nami – „& Co.”, w bar­dziej ogól­nym sen­sie, mając na myśli po pro­stu firmę, oraz „Pty Ltd” w zna­cze­niu kor­po­ra­cji lub spółki akcyj­nej.
Z powo­dów, które z cza­sem obja­śnię, głów­nie wyni­ka­ją­cych z frag­men­ta­rycz­nego, czę­sto ulot­nego cha­rak­teru doku­men­tów zacho­wa­nych w Austra­lii i Nowej Zelan­dii, moja nar­ra­cja nie­kiedy prze­ska­kuje w przód lub w tył o całe mie­siące, lata i nawet dekady. Nie ist­nieje żaden dogodny spo­sób na opi­sa­nie rocz­nego pobytu Rubin­stein w Toowo­om­bie w 1900 roku bez się­gnię­cia po pamięt­nik Lau­rie E. Smith z 1904 roku. Dla­tego posta­ra­łem się wypo­sa­żyć czy­tel­nika poprzez doda­nie szcze­gó­ło­wego kalen­da­rium, które przed­sta­wia dobrze udo­ku­men­to­wane wyda­rze­nia w ich wła­ści­wym porządku.
Dla jasno­ści przy cyto­wa­niu gazet i innych źró­deł z epoki uwspół­cze­śni­łem skom­pli­ko­wane kon­wen­cje póź­no­wik­to­riań­skiej i edwar­diań­skiej inter­punk­cji. Chcąc unik­nąć zamie­sza­nia, popra­wi­łem też czę­sto poja­wia­jącą się błędną pisow­nię nazwi­ska mojej boha­terki – „Ruben­stein”. Skąd­inąd ta czę­sta pomyłka oka­zała się w nie­któ­rych przy­pad­kach uży­teczna, ponie­waż dzięki funk­cji zaawan­so­wa­nego wyszu­ki­wa­nia udało się zgro­ma­dzić sporo prze­oczo­nych mate­ria­łów po pro­stu przez uży­cie pole­ce­nia „Ruben­stein NIE Rubin­stein”.

Kaorite, Koroite, Koroit
W swoim dzien­niku z 1965 roku My Life for Beauty Rubin­stein opi­suje przy­jazd sąsia­dów jej wuja Bern­harda Sil­ber­felda do Cole­ra­ine „z ich posia­dło­ści za Kaorite Creek”, dając do zro­zu­mie­nia, że były tam piękne pano­ra­miczne widoki1. Wła­ściwa nazwa rzeki pły­ną­cej zale­d­wie trzy i pół kilo­me­tra na wschód od Cole­ra­ine brzmi Koro­ite Creek, zastą­piła ona zresztą wcze­śniej­szą nazwę Bryan’s albo Bry­ant’s Creek. Koro­ite w nazwie wzięło się praw­do­po­dob­nie od pobli­skiej, liczą­cej pięt­na­ście tysięcy hek­ta­rów posia­dło­ści ziem­skiej Wil­liama Younga o nazwie Mount Koroit and Dun­das Sta­tion (nie­kiedy nazy­wa­nej w skró­cie Mount Koro­ite). Ale Koroit to także nazwa mia­steczka jakieś sie­dem­na­ście kilo­me­trów na pół­nocny zachód od War­r­nam­bool. Moż­liwe, że poja­wiają się tutaj wszyst­kie trzy wer­sje.

Materiał ilustracyjny
Praw­do­po­dob­nie z powodu jej osła­wio­nej ten­den­cji do wyra­ża­nia się nie­ja­sno i zaciem­nia­nia nie­któ­rych fak­tów z naj­dal­szej prze­szło­ści naj­wcze­śniej­sze foto­gra­fie Heleny Rubin­stein i człon­ków jej rodziny w róż­nych publi­ka­cjach są opa­trzone naj­roz­ma­it­szymi datami i loka­li­za­cjami. By podać choć jeden istotny przy­kład: w wydaw­nic­twach towa­rzy­szą­cych trzem mocno z sobą powią­za­nym wysta­wom, Helena Rubin­stein: Beauty Is Power (The Jewish Museum, Nowy Jork, 31 paź­dzier­nika 2014–22 marca 2015, oraz the Boca Raton Museum of Art, Flo­ryda, 21 kwiet­nia–12 lipca 2015); Helena Rubin­stein: Die Schönheitserfinderin (Jüdisches Museum, Wie­deń, 18 paź­dzier­nika 2017–6 maja 2018) i Helena Rubin­stein: L’Aven­ture de la beauté (Musée d’Art et d’Histo­ire du Judaïsme, Paryż, 20 marca–25 sierp­nia 2019), rodzinna foto­gra­fia, którą zamiesz­czam jako ilu­stra­cję nr 12, jest pod­pi­sana na różne spo­soby. W Nowym Jorku i Boca Raton to: „Helena, w środku, z matką Augu­stą, sie­dzącą po pra­wej stro­nie, oraz trzema z jej sied­miu sióstr. Ma tutaj praw­do­po­dob­nie sie­dem­na­ście lub osiem­na­ście lat [co impli­kuje, że to 1889/1890 rok]”. Tym­cza­sem w Wied­niu i Paryżu: „Augu­sta Rubin­stein z cór­kami Mańką, Reginą, Cześką (stoją) i Erną (sie­dzi). Stu­dio foto­gra­ficzne Wil­helma Kle­in­berga, Kra­ków 1890 r.” – tak samo zresztą jak u Maxene Fabe, autorki jed­nej z licz­nych bio­gra­fii Rubin­stein, ale z kolei Michèle Fito­ussi widzi na foto­gra­fii Helenę, nato­miast Suzanne Sle­sin zado­wala się lako­nicz­nym „Kobiety z rodziny Rubin­steinów”. Moim zda­niem sto­jąca kobieta to Helena Rubin­stein, a nie jej sio­stra Cześka. Z kolei na pod­sta­wie stro­jów i fry­zur można dato­wać tę foto­gra­fię na mniej wię­cej 1893 rok, ale raczej nie póź­niej. Wszy­scy jed­nak się zga­dzamy, że została zro­biona w Kra­ko­wie. Szu­ka­łem, gdzie tylko się dało, jakichś dowo­dów potwier­dza­ją­cych te i inne moje sza­cunki, ale w wielu przy­pad­kach pozo­staje cień wąt­pli­wo­ści.

Jednostki monetarne stosowane na terytorium Imperium Brytyjskiego
1 gwi­nea = 21 szy­lin­gów = 1 funt i 1 szy­ling
1 funt = 1 złoty suwe­ren = 2 półsuwe­reny = 2 × 10 szy­lin­gów
5 szy­lin­gów = 1 korona = 2 pół­ko­ro­nówki = 2 × 2 szy­lingi i 6 pen­sów
2 szy­lingi = 1 flo­ren
1 szy­ling = 12 pen­sów
1 pens = 2 pół­pen­sówki = 4 ćwierć­pen­sówki (far­thing)

Angus Trum­ble
Can­berra, 21 lipca 2022

Wprowadzenie


 
„Uroda to wła­dza”. To pro­ste hasło, jakże nowa­tor­skie i sku­teczne w maju 1904 roku, gdy Helena Rubin­stein zaczęła za jego pomocą rekla­mo­wać swój biz­nes w Mel­bo­urne, Syd­ney i Bris­bane, oka­zało się jak naj­bar­dziej trafne w jej przy­padku, ale czy kie­dy­kol­wiek było trafne w sen­sie bar­dziej ogól­nym? Golda Meir w jed­nym z wywia­dów tele­wi­zyj­nych zażar­to­wała zgryź­li­wie, dość zresztą twar­dym tonem, że wizyta w salo­nie pięk­no­ści w jej przy­padku oka­za­łaby się raczej bez­pro­duk­tywna, nie­warta czasu i pie­nię­dzy. Innymi słowy, dla tej kobiety, która została czwar­tym pre­mie­rem Izra­ela (1969–1974), wła­dza była wła­dzą. Czy pro­mu­jąc swoją bar­dzo pojemną defi­ni­cję urody, Rubin­stein razem ze swą firmą (podob­nie jak jej rywale z branży) nie stała się przy­pad­kiem bez­wiedną agentką repre­sji, narzu­ca­jącą rze­szom kobiet na całym świe­cie wygó­ro­wane i nie­kiedy nie­re­ali­styczne ocze­ki­wa­nia co do urody w spo­rej mie­rze napę­dzane potrzebą zaspo­ka­ja­nia męskich pra­gnień? Można ją o to winić czy nie?
„Uroda to wła­dza”. Naprawdę tak jest? Naprawdę tak było? Uroda może dawać wła­dzę, ale wła­dzę nad czym? W jaki spo­sób kobiety dały się prze­ko­nać – albo sobie wmó­wić – że powinny ucze­pić się urody i wyko­rzy­sty­wać ją jako broń? A tak nawia­sem, to czym jest uroda? Bez wąt­pie­nia wielu ludzi powie, że w tych pyta­niach zawiera się więk­sza część odpo­wie­dzi. A jed­nak sto dwa­dzie­ścia lat temu wszel­kie takie zachod­nie orto­dok­sje miały dopiero gwał­tow­nie się roz­wi­nąć za sprawą lawi­no­wych zmian, jakie przy­nio­sła epoka edwar­diań­ska. I pod­czas swego dłu­giego i burz­li­wego życia Rubin­stein zde­cy­do­wa­nie wio­dła prym we wpro­wa­dza­niu i umac­nia­niu tych dwu­dzie­sto­wiecz­nych nar­ra­cji.
Każdy dyrek­tor albo kura­tor muzeum sztuki pozy­skuje nie­kiedy dzieła, któ­rymi potem się szczyci, ale rzadko który naby­tek potrafi tak naprawdę zde­fi­nio­wać jego karierę albo przy­naj­mniej można zali­czyć go do dzieł, z któ­rymi ów chciałby być koja­rzony. W moim przy­padku naj­lep­szym przy­kła­dem z tej dru­giej kate­go­rii jest Helena Rubin­stein w czer­wo­nej sukni od Balen­ciagi pędzla Gra­hama Suther­landa (il. kolo­rowa 1). Przez lata pisa­łem o licz­nych nabyt­kach, w któ­rych mia­łem swój udział, ale tylko Rubin­stein była takim źró­dłem inspi­ra­cji i sama stwo­rzyła wystar­cza­jąco dużo, by dostar­czyć mate­riału na całą książkę. Rów­nież ona zapro­wa­dziła mnie na wcze­śniej nie­znane tery­to­ria, i to bar­dzo liczne.
Trudno mnie nazwać histo­ry­kiem kosme­to­lo­gii, mody, służby domo­wej w rejo­nie Dar­ling Downs na połu­dniu austra­lij­skiego stanu Queen­sland, albo choćby ogól­nie pracy najem­nej, gościn­no­ści i han­dlu w Mel­bo­urne, Syd­ney, Bris­bane i w Nowej Zelan­dii w pierw­szym dzie­się­cio­le­ciu ist­nie­nia Związku Austra­lij­skiego. Jestem nie­żo­na­tym bia­łym anglo­sa­skim pro­te­stan­tem, gejem i histo­ry­kiem sztuki, który posta­no­wił zgłę­bić do tej pory ukry­wane aspekty mocno strze­żo­nego życia dwu­krot­nie zamęż­nej pol­skiej Żydówki, która nie­malże w poje­dynkę stwo­rzyła od zera glo­balną kor­po­ra­cję pro­du­ku­jącą kosme­tyki, i to w cza­sach, gdy patrzono na nie krzywo, mówiąc naj­oględ­niej. Kosme­tyki były wtedy objęte ana­temą: nie­malże powszech­nie postrze­gano je jako żało­śnie ubogi arse­nał akto­rek i dzi­wek. Fakt, że Rubin­stein zada­wała sobie tyle trudu, by two­rzyć, pro­jek­to­wać i chro­nić swój wize­ru­nek, a póź­niej wła­sny mit, dodat­kowo kom­pli­kuje już i tak zło­żoną sytu­ację. Posunę się nawet do stwier­dze­nia, że robiła to wszystko w obli­czu prze­ciw­no­ści tak licz­nych i tak znie­chę­ca­ją­cych, iż dla osób tylko odro­binę mniej zde­ter­mi­no­wa­nych byłyby nie do prze­zwy­cię­że­nia, i dla­tego wła­śnie to jest chyba jej naj­więk­szym osią­gnię­ciem. Tak zatem mam dług wdzięcz­no­ści wobec Heleny Rubin­stein i Gra­hama Suther­landa, któ­rego nie mogę spła­cić ina­czej jak tą książką, a to dla­tego, że po zasta­no­wie­niu stwier­dzi­łem, iż są oni i migliori fab­bri (lep­szymi rze­mieśl­ni­kami)2.
Niniej­sza książka to nama­lo­wany sło­wami por­tret wspa­nia­łego por­tretu, mocno sku­piony na począt­kach kariery przed­sta­wio­nej na nim kobiety i na pro­ce­sie powsta­wa­nia jej firmy. Z por­tretami ogól­nie łączy ją też pewien rys tajem­ni­czo­ści – stwo­rzony z nie­wia­do­mych i luk, zwłasz­cza odno­szą­cych się do jede­na­stu for­ma­tyw­nych lat, które Rubin­stein spę­dziła w Austra­lii i Nowej Zelan­dii. Na szczę­ście udało się odkryć i zre­kon­stru­ować cał­kiem sporo, nie­mniej jed­nak – jak w przy­padku skru­pu­lat­nej kon­ser­wa­cji uszko­dzo­nego obrazu – także tutaj trzeba się wstrzy­mać przed cał­ko­witą rekon­struk­cją z powodu braku jakich­kol­wiek pozo­sta­ło­ści pier­wot­nej powłoki malar­skiej, choć to aku­rat nie poha­mo­wało kilku innych bio­gra­fów Rubin­stein. A tym­cza­sem jedną z zalet nie­wia­do­mych i luk jest to, że pod­sy­cają wyobraź­nię poprzez doda­nie do jasnych obsza­rów zmierz­cho­wych cieni, jakich arty­sta potrze­buje, aby stwo­rzyć ilu­zję mate­rial­nych kształ­tów, rze­czy nama­cal­nych, fak­tur, kon­tu­rów. W latach 1956–1957 Gra­ham Suther­land oży­wił suk­nię od Balen­ciagi noszoną przez Rubin­stein, ale nie zro­bił tego poprzez nie­wol­ni­cze odtwo­rze­nie każ­dego szewku i strasu zdo­bią­cego tę wspa­niałą, czer­woną tka­ninę, tylko w reflek­syj­nym pro­ce­sie bar­dzo wybiór­czego cyto­wa­nia w jed­nych miej­scach i aro­ganc­kiej, chro­ma­tycz­nej gene­ra­li­za­cji w innych. Czy możemy odczy­tać w tym pyszał­ko­wa­tym por­tre­cie Suther­landa coś w rodzaju trium­fal­nego mani­fe­stu? Czy też jest to raczej for­teca uzbro­jona przez Cri­stó­bala Balen­ciagę, wznie­siona na pohy­bel naj­bliż­szym i naj­groź­niej­szym rywa­lom Rubin­stein?
Wybrane cytaty i aro­gancka gene­ra­li­za­cja: pod tymi wzglę­dami Suther­land uczy­nił to, co musi robić każdy histo­ryk – zapa­no­wać nad masą drob­nych szcze­gó­łów i połą­czyć nie­zli­czone poli­fo­nie i anty­fo­nie w sym­fo­niczną całość. Część eks­cy­ta­cji tym pro­ce­sem wynika stąd, że tak łatwo cof­nąć się do począt­ków i powtó­rzyć cały pro­ces na inną nutę, skom­po­no­wać nowe melo­die, zaaran­żo­wać całość z podzia­łem na inne czę­ści, aby osta­tecz­nie stwo­rzyć wierny (albo mylący) por­tret, wize­ru­nek pod każ­dym wzglę­dem rów­nie pre­cy­zyjny (albo nie­do­kładny) jak ten, który tu pre­zen­tuję. Tak jak dzieło Suther­landa niniej­sza książka rusza w swoją drogę z nadzieją, że przy odro­bi­nie szczę­ścia „przy­szło­ści pochwałą wzra­stać będzie”1, jak rzekłby Horacy3.
W arty­kule o Angeli Mer­kel, opu­bli­ko­wa­nym na łamach „The Washing­ton Post” 15 lipca 2021 roku, tuż po ostat­niej ofi­cjal­nej wizy­cie pani kanc­lerz w Waszyng­to­nie, zasłu­żona dzien­ni­karka spe­cja­li­zu­jąca się w tema­tyce modo­wej, Robin Givhan, umiej­sco­wiła nas w teraź­niej­szo­ści, któ­rej nie wyobra­zi­łyby sobie ani Golda Meir, ani Helena Rubin­stein. Wspo­mniaw­szy jej wcze­śniej­szą ofi­cjalną wizytę w Waszyng­to­nie, Givhan tak napi­sała o Mer­kel: „Z wiel­kim zado­wo­le­niem ofia­ro­wała sekre­tarz stanu Hil­lary Clin­ton opra­wiony w ramki foto­gra­ficzny dowód ich wspól­nego upodo­ba­nia do kostiu­mów ze spodniami. I potem obie liderki, ubrane w swe sro­gie uni­formy, stały obok sie­bie w 2011 roku, podzi­wia­jąc zdję­cie, na któ­rym zostały uwiecz­nione od klatki pier­sio­wej w dół, w podob­nych stro­jach. Śmiały się do tego obrazka – i z nie­wy­gód modo­wych, ste­reo­ty­pów gen­de­ro­wych i ten­den­cyj­nych wyobra­żeń na temat tego, jak powi­nien wyglą­dać przed­sta­wi­ciel wła­dzy”. Rów­nież „wice­pre­zy­dent Kamala Har­ris przy­stą­piła do żeń­skiego zakonu kostiu­mów ze spodniami, który kie­dyś zacznie być utoż­sa­miany z normą, rów­nie wszech­obecną na wyso­kich sta­no­wi­skach jak brac­two gar­ni­turu biz­ne­so­wego”4.
Rubin­stein była wie­lo­krot­nie foto­gra­fo­wana w spodniach, które nosiła z wielką swo­bodą, przy oka­zjach zarówno ofi­cjal­nych, jak i nie­for­mal­nych, jak tego dowo­dzi śmiałe, nie­malże dekla­ra­tywne al fre­sco na foto­gra­fii z prze­jażdżki na wieś, na któ­rej trzyma ręce w kie­sze­niach żakietu z sze­ro­kimi kla­pami, a do tego ma na gło­wie zawa­diacki beret, led­wie comme ça (il. 1). Wyraź­nie ani tro­chę się nie boi docie­kli­wego spoj­rze­nia apa­ratu; całą swoją postawą wydaje się „tań­czyć pod tę muzykę”, nie­jako uda­jąc mecha­nika albo odpo­czy­wa­ją­cego szo­fera, bo jakby od nie­chce­nia trzyma stopę na zde­rzaku – a przy oka­zji poka­zuje swoje fan­ta­styczne pan­to­fle. I tchnie też od tego obrazka pewną nie­śmia­ło­ścią. Możemy uznać, że Rubin­stein przy­brała wyzy­wa­jącą pozę, ale z kolei uło­że­nie głowy spra­wia, że jej spoj­rze­nie jest wyco­fane, a opusz­czony pod­bró­dek każe wno­sić, że chce o coś spy­tać, że wręcz jest wewnętrz­nie nie­spo­kojna5. Ta cie­kawa scena każe nam się zasta­no­wić, czy Rubin­stein, którą, jak nam się wyda­wało, znamy, nie była przy­pad­kiem o wiele bar­dziej zło­żoną posta­cią – pełną sprzecz­no­ści.
Prze­ko­namy się, że jesz­cze przed zało­że­niem swo­jej firmy w Mel­bo­urne na początku 1903 roku Rubin­stein demon­stro­wała ape­tyt na ryzyko i odpor­ność na nie, co z kolei zro­dziło Janu­sową pew­ność sie­bie i potem kon­se­kwent­nie pew­ność co do swo­jego przed­się­wzię­cia, i że dla­tego wła­śnie jej histo­ria jest dziś tak istotna. Od początku kariery w biz­ne­sie aż do samego końca Rubin­stein odno­siła suk­cesy dzięki bliź­nia­czym odru­chom: z jed­nej strony dyna­mika bez­wstyd­nego naśla­dow­nic­twa, kiedy tak jej paso­wało, bez stra­chu wobec licz­nych rywali, z dru­giej jasność i prze­ko­na­nie, dzięki któ­rym sku­tecz­nie się wyróż­niała i z któ­rych wręcz czer­pała siłę.
Rubin­stein nie koja­rzy się z ana­chro­ni­zmem. Stwo­rzyła i roz­wi­nęła firmę z myślą o kobie­tach – nowo­cze­snych kobie­tach. W swo­ich salo­nach kosme­tycz­nych, labo­ra­to­riach i fabry­kach w samym szczy­cie boomu gospo­dar­czego w epoce pre­zy­denta Dwi­ghta D. Eisen­ho­wera zatrud­niała głów­nie kobiety – około 30 tysięcy. Za wyłączny cel obrała zaspo­ka­ja­nie kobie­cych potrzeb i pra­gnień. W nie­całe cztery lata po utwo­rze­niu firmy dotarła do wszyst­kich sze­ściu sta­nów nowo powsta­łego Związku Austra­lij­skiego i aż do pię­ciu dużych miast w Nowej Zelan­dii. W obu jurys­dyk­cjach poli­tyczne i spo­łeczne prawa kobiet były wtedy więk­sze niż w nie­malże wszyst­kich innych czę­ściach świata, a już z pew­no­ścią prze­wyż­szały te obo­wią­zu­jące w Lon­dy­nie. I przez pięć­dzie­siąt lat budo­wa­nia swo­jego impe­rium ni­gdy nie odwró­ciła się od dwóch kra­jów, które w 1907 roku stały się dla niej tram­po­liną do kariery w Lon­dy­nie, Paryżu i w końcu w Nowym Jorku. Kie­ro­wała firmą aż do śmierci w 1965 roku, nawet przez moment nie roz­wa­ża­jąc eme­ry­tury. Nie­mniej jed­nak rola, jaką w sadze o Rubin­stein ode­grały Austra­lia i Nowa Zelan­dia, została w spo­rej mie­rze prze­oczona przez jej euro­pej­skich i ame­ry­kań­skich bio­gra­fów. W naj­lep­szym razie można stwier­dzić, że więk­szość istot­nych szcze­gó­łów zagi­nęła w nie­prze­rwa­nej para­dzie błę­dów i nie­za­mie­rzo­nych prze­kła­mań.
Warto też zwró­cić uwagę, że w Austra­lii i Nowej Zelan­dii zupeł­nie zapo­mniano o związ­kach Rubin­stein z anty­po­dami. Pod­czas dłu­giego okresu, kiedy zbie­ra­łem mate­riały i pisa­łem tę książkę, spo­tka­łem wielu ludzi, głów­nie mło­dych, któ­rzy ni­gdy nie sły­szeli o Hele­nie Rubin­stein. Z dru­giej jed­nak strony Ruth Wil­son, moja wybitna była kole­żanka po fachu, ceni sobie wspo­mnie­nie o tym, jak pra­co­wała, pro­mo­wała i osta­tecz­nie zarzą­dzała dosko­nale zaopa­trzo­nym sto­iskiem Rubin­stein w pew­nym austra­lij­skim domu towa­ro­wym (cecho­wało je zróż­ni­co­wa­nie i pro­gre­sywna kul­tura miej­sca pracy). Było to w Austra­lii Połu­dnio­wej, w pierw­szej poło­wie lat osiem­dzie­sią­tych, tuż przed prze­ję­ciem marki Rubin­stein przez L’Oréal. W cza­sach, gdy sporą część debaty publicz­nej, a także pry­wat­nych dys­ku­sji, oży­wiają pyta­nia odno­szące się do etyki i zrów­no­wa­żo­nego roz­woju w modzie, do toż­sa­mo­ści płcio­wej, kobiet i wła­dzy, szkla­nych sufi­tów, mizo­gi­nii i przede wszyst­kim ruchu #MeToo – nie mówiąc już o upo­rczy­wym trwa­niu anty­se­mi­ty­zmu – postać Rubin­stein oka­zuje się zaska­ku­jąco istotna.
Jeżeli dzi­siaj dołą­czamy do dłu­giej kolejki chcą­cych kupić (naj­niż­sza cena to dzie­więć­dzie­siąt dola­rów) nie­wielki pojem­ni­czek serum anty­zmarszcz­ko­wego Cli­ni­que Smart Cli­ni­cal Repair™ (CL1870 Laser Focus Com­plex™), które rege­ne­ruje, odna­wia, „wypeł­nia” zmarszczki i obie­cuje „32-pro­cen­tową reduk­cję tych upo­rczy­wych”, to zna­czy, że w dość dosłowny spo­sób dajemy się prze­ko­nać bar­dzo zyskow­nej rekla­mo­wej nar­ra­cji, którą pra­wie w cało­ści Rubin­stein stwo­rzyła w Austra­lii i Nowej Zelan­dii sto dwa­dzie­ścia lat temu. Byłaby pew­nie bar­dzo zado­wo­lona, wie­dząc, że bli­sko sześć­dzie­siąt lat po śmierci nie tylko wciąż pozo­staje „na topie”, ale jesz­cze wielu, któ­rzy poszli jej śla­dem, zło­żyło jej sowity hołd z bez­wstyd­nej imi­ta­cji, pono­sząc jedy­nie drobne ryzyko, jeśli w ogóle jakie­kol­wiek – sama Rubin­stein ape­tyt na ryzyko miała ogromny. Dla­tego to odpo­wiedni moment, by przyj­rzeć się jej fir­mie.

* * *

Helena Rubin­stein zali­czała się do tego typu ludzi, któ­rych dłu­gie życie obfi­tuje w mię­dzy­na­ro­dowe kon­takty oddzia­łu­jące na wyobraź­nię. Należy jed­nak poczy­nić tu zastrze­że­nie, że zda­rzają się spo­tka­nia, któ­rych nikt ni­gdy by nie zmy­ślił, a jed­nak ona czę­sto to robiła. I nie tylko ona6. Nie­mniej możemy nie­za­leż­nie umiej­sco­wić Rubin­stein w zna­nych loka­li­za­cjach z kon­kret­nymi datami, nie­kiedy w towa­rzy­stwie wybit­nych mężów stanu i osób im bli­skich, wiel­kich euro­pej­skich i ame­ry­kań­skich pisa­rzy i arty­stów, kom­po­zy­to­rów i muzy­ków, naukow­ców, takich jak jej wielka rodaczka Maria Skło­dow­ska-Curie, gwiazd teatru i filmu, pio­nie­rów haute couture i osób na sta­no­wi­skach. Przy­jaźń Rubin­stein z Pablem Picas­sem była wpraw­dzie pod­szyta rezerwą, ale trwała czter­dzie­ści lat. Zasad­ni­czo wesoła, licząca dzie­siątki lat wojna z Eli­za­beth Arden dotarła nie­dawno na Broad­way pod posta­cią musi­calu War Paint2. W 1959 roku izra­el­ska mini­ster spraw zagra­nicz­nych Golda Meir oso­bi­ście przy­jęła poda­ru­nek w postaci Pawi­lonu Sztuki Współ­cze­snej im. Heleny Rubin­stein w Tel Awi­wie, pod warun­kiem że Rubin­stein zgo­dzi się zbu­do­wać, wypo­sa­żyć w sprzęt i per­so­nel fabrykę w Izra­elu. Potem odbył się lunch z udzia­łem pre­miera Dawida Ben Guriona. Jakiś czas póź­niej Rubin­stein kon­sul­to­wała się z legen­dar­nym alpi­ni­stą sir Edmun­dem Hil­la­rym, z zawodu psz­cze­la­rzem, w spra­wie jakichś wyda­rzeń w pasiece oraz eks­cy­tu­ją­cych odkryć w związku z odżyw­czymi dla skóry wła­ści­wo­ściami mleczka psz­cze­lego. Z kolei Geo­r­ges Pom­pi­dou pod­na­jął aneks słyn­nego domu Rubin­stein przy quai de Béthune na Wyspie Świę­tego Ludwika i miesz­kał tam jesz­cze po tym, jak został pre­mie­rem Fran­cji w kwiet­niu 1962 roku (razem z madame Pom­pi­dou woleli nie prze­pro­wa­dzać się do ofi­cjal­nej rezy­den­cji pre­miera, Hôtel de Mati­gnon). Rubin­stein była też jed­nym z pierw­szych, wizjo­ner­skich inwe­sto­rów kor­po­ra­cji Xerox.
Pierw­sze mał­żeń­stwo Heleny, zawarte w Lon­dy­nie w 1908 roku z innym pol­skim Żydem, Edwar­dem Titu­sem, któ­rego poznała w Syd­ney, zawio­dło ją do Paryża Ger­trudy Stein, F. Scotta Fit­zge­ralda, Erne­sta Hemin­gwaya et cetera, a póź­niej do kul­tu­ral­nych, arty­stycz­nych i lite­rac­kich świa­tów Gre­en­wich Vil­lage. W 1929 roku Titus został pierw­szym fran­cu­skim wydawcą Kochanka Lady Chat­ter­ley D.H. Law­rence’a. Trzy lata póź­niej, we wrze­śniu 1932 roku, ostatni numer cza­so­pi­sma „This Quar­ter”, któ­rego był redak­to­rem naczel­nym, został poświę­cony sur­re­ali­zmowi. Lista auto­rów zamiesz­czo­nych arty­ku­łów jest impo­nu­jąca: Tri­stan Tzara, Paul Éluard, Luis Buñuel, Ben­ja­min Péret, André Bre­ton, Max Ernst, Yves Tan­guy, Man Ray, Gior­gio de Chi­rico i Salva­dor Dalí.
Podobno w latach dwu­dzie­stych w Paryżu James Joyce zaofe­ro­wał, że napi­sze tekst rekla­mowy do pro­duk­tów Rubin­stein w stylu Ulis­sesa; zapew­niał, że „zain­try­go­wane kobiety natych­miast pognają na zakupy”7. Nie­za­leż­nie od tego, czy ta aneg­dota jest praw­dziwa – w co raczej wąt­pię – fakt, że się ją upar­cie przy­ta­cza, może sta­no­wić sym­bo­liczny przy­kład zadaw­nio­nego i nie­usu­wal­nego męskiego nawyku nie­uzna­wa­nia zasług Rubin­stein w jej ogrom­nym biz­ne­so­wym suk­ce­sie i, bar­dziej ogól­nie, nie­uzna­wa­nia nie­za­leż­no­ści, spraw­czo­ści i zdol­no­ści nabyw­czej współ­cze­snych kobiet.
Pierw­szy syn Rubin­stein, Roy, uro­dził się w domu przy Gra­fton Street 24 w Lon­dy­nie w grud­niu 1909 roku; drugi syn, Horace, przy­szedł na świat w maju 1912 roku, kiedy Helena nie skoń­czyła jesz­cze czter­dzie­stu lat. Mał­żeń­stwo, bar­dzo burz­liwe, roz­pa­dło się pod koniec I wojny świa­to­wej i po wielu latach sepa­ra­cji, kiedy to mał­żon­ko­wie prze­by­wali na innych kon­ty­nen­tach, zakoń­czyło się roz­wo­dem w 1932 roku, roku triumfu sur­re­ali­zmu – Anaïs Nin o mały włos nie została współ­po­zwaną. Dru­gie mał­żeń­stwo Rubin­stein zawarte w 1938 roku ze znacz­nie od niej młod­szym emi­gran­tem z Gru­zji, księ­ciem Art­czi­lem Gou­rielli-Tcz­ko­nią, było uko­ro­no­wa­niem jej kariery na niwie towa­rzy­skiej. Póź­niej lubo­wała się w tytule „księż­nej Gou­rielli” i sto­sow­nym do niego stylu życia8.
Być może naj­bar­dziej impo­nu­ją­cym aspek­tem bio­gra­fii Rubin­stein jest to, że poko­nała długą drogę wio­dącą od żydow­skiej dziel­nicy w Pol­sce przez cesar­ski Wie­deń, kolo­nialną Austra­lię i Nową Zelan­dię, Wielką Bry­ta­nię i Fran­cję, do trzy­pię­tro­wego pen­tho­use’u przy nowo­jor­skiej Park Ave­nue. I że sku­tecz­nie unik­nęła kilku naj­więk­szych kata­kli­zmów końca XIX i XX wieku, a nawet wręcz dum­nie nad nimi prze­mknęła. Kazi­mierz, stara żydow­ska dziel­nica Kra­kowa, uchro­niła jej rodzinę przed strasz­li­wymi rosyj­skimi pogro­mami po zama­chu na życie cara Alek­san­dra II w Sankt Peters­burgu w 1881 roku. Rubin­stein prze­ciw­sta­wiła się sta­gna­cji eko­no­micz­nej w Mel­bo­urne i Wik­to­rii w ostat­niej deka­dzie XIX wieku i w pierw­szej nowego stu­le­cia. Zna­la­zła azyl i pro­spe­ro­wała w USA przez całą I wojnę świa­tową, kiedy jej firmy w Lon­dy­nie i Paryżu stały się jed­nymi z nie­licz­nych, na które bez­pre­ce­den­sowa prze­my­słowa rzeź miała nie­wielki wpływ. Obe­szła krach na Wall Street i wyni­kły z niego Wielki Kry­zys. Unik­nęła hitle­row­skiej oku­pa­cji Paryża, prze­trwała II wojnę świa­tową i Holo­kaust.
Nie ozna­cza to, że to wszystko jej nie dotknęło – bo dotknęło i to nie­kiedy bez­po­śred­nio. Jej sio­stra, Regina Kolin, zmarła w Pła­szo­wie albo w Auschwitz-Bir­ke­nau, lub na uli­cach Kazi­mie­rza. Być może to tłu­ma­czy (jeśli jakieś tłu­ma­cze­nie jest potrzebne), dla­czego w póź­niej­szych latach z taką zapal­czy­wo­ścią bro­niła inte­re­sów trójki dzieci Reginy, Oskara, Henry’ego i Mali, która z cza­sem zaczęła się przed­sta­wiać jako Mala Rubin­stein. Nie­mniej jed­nak trzeba zro­zu­mieć, że w cza­sie, gdy Gra­ham Suther­land malo­wał jej por­tret w latach 1956–1957, Helena Rubin­stein – mimo że jej biz­nes funk­cjo­no­wał pod sporą pre­sją – miała prawo uwa­żać, że swoje prze­trwa­nie, liczne osią­gnię­cia i wiel­kie bogac­two zawdzię­cza nie tylko zwy­kłemu szczę­ściu.
Na przy­kład w grud­niu 1928 roku, przy cenach akcji się­ga­ją­cych sie­dem­dzie­się­ciu dola­rów, roz­trop­nie sprze­dała sporo udzia­łów swo­jej ame­ry­kań­skiej filii fir­mie Leh­man Bro­thers. Po kry­zy­sie na Wall Street i jego strasz­li­wym pokło­siu w 1931 roku odku­piła je w cało­ści, po około trzy dolary za akcję – za gotówkę. Było to mozolne ćwi­cze­nie z per­swa­zji. Rubin­stein napi­sała do tylu drob­nych akcjo­na­riu­szy, ilu udało jej się zlo­ka­li­zo­wać, któ­rych więk­szość sta­no­wiły kobiety, tłu­ma­cząc, że w Leh­man Bro­thers nie rozu­mieją jej firmy – co było prawdą – i że musi prze­jąć nad nią bez­po­śred­nią kon­trolę, bo od tego zależy jej dal­szy roz­wój, co też oka­zało się prawdą, ale samo to by nie wystar­czyło do wyrwa­nia się spod kon­troli Leh­man Bro­thers. Jej prośba skie­ro­wana do małych udzia­łow­ców była nie­malże nie­do­rzeczna i z pew­no­ścią nie­le­galna. Jeśli wie­rzy­cie w moje pro­dukty, pisała do nich, to tylko odsprze­da­nie mi udzia­łów zapewni ich prze­trwa­nie i ochroni przy­szłość firmy. Tempo, w jakim dzięki temu nie­kon­wen­cjo­nal­nemu posu­nię­ciu odku­piła dosta­tecz­nie dużo akcji, prze­ko­nało Leh­man Bro­thers, że nie warto się bić o Helena Rubin­stein Incor­po­ra­ted w tak mrocz­nych cza­sach, bo prze­cież na Wall Street są inne, waż­niej­sze prio­ry­tety. Przy­znali się do porażki i sprze­dali jej resztę firmy.
Nie zdą­żyła przed Anschlus­sem w marcu 1938 roku i nie zamknęła swo­jej dzia­łal­no­ści w Wied­niu, ale wycią­gnęła z tego wnio­sek i w ciągu roku prze­zor­nie prze­nio­sła swoje życie i kolek­cję sztuki współ­cze­snej i afry­kań­skiej z Paryża do Nowego Jorku, ze spo­rym zapa­sem czasu przed przy­by­ciem Niem­ców. Dopil­no­wała też, by więk­sza część jej licz­nej rodziny dostała się bez­piecz­nie do Ame­ryki – a działo się to w cza­sie, gdy człon­ko­wie sta­rych, boga­tych rodów żydow­skich we Fran­cji jesz­cze nie przyj­mo­wali do wia­do­mo­ści, że coś im grozi.
Bio­rąc pod uwagę te nad­zwy­czajne oko­licz­no­ści, trudno sobie wyobra­zić gniew i prze­ra­że­nie, jakie musiała poczuć Rubin­stein, kiedy w 1941 roku zapra­gnęła wyna­jąć trzy­dzie­sto­sze­ścio­po­ko­jowy, trzy­pię­trowy pen­tho­use przy Park Ave­nue 625 na pół­nocno-wschod­nim rogu Ulicy Wschod­niej Sześć­dzie­sią­tej Pią­tej w dziel­nicy Man­hat­tanu Lenox Hill i usły­szała, że zarząd budynku nie przyj­muje wnio­sków od Żydów. W 1915 roku nie pozwo­lono jej otwo­rzyć w Nowym Jorku tych lokali, które sobie upa­trzyła, z powodu powszech­nych restryk­cji wobec Żydów z jakichś powo­dów obej­mu­ją­cych sporą część Pią­tej Alei. Nie miała wtedy wyboru i musiała zamiesz­kać przy Wschod­niej Czter­dzie­stej Dzie­wią­tej Ulicy 15. W 1941 roku tego typu rażący anty­se­mi­tyzm nie był czymś nie­zwy­kłym, za to reak­cja Rubin­stein była – bez waha­nia kupiła cały budy­nek. Od tego momentu ci, któ­rzy wcze­śniej nie chcieli przy­jąć jej pie­nię­dzy, nie mieli wyboru i musieli albo pła­cić jej czynsz, albo się wypro­wa­dzić. Dom przy Park Ave­nue 625 pozo­stał jej główną rezy­den­cją już do końca życia9. W całej karie­rze Rubin­stein można się doszu­kać wielu innych przy­kła­dów rów­nie śmia­łych decy­zji i traf­nych ocen sytu­acji, zarówno w życiu pry­wat­nym, jak i biz­ne­so­wym.
Dzieje sprze­daży podzie­lo­nego na osiem czę­ści majątku w domu aukcyj­nym Parke-Ber­net Gal­le­ries, która trwała przez wiele dni po jej śmierci w 1965 roku, to fascy­nu­jąca lek­tura10. Rubin­stein była ambitną, pio­nier­ską kolek­cjo­nerką sztuki Oce­anii i Afryki (przy któ­rym to pro­jek­cie czę­sto pole­gała na radach bry­tyj­skiego rzeź­bia­rza Jacoba Epste­ina), a także sztuki nowo­żyt­nej i współ­cze­snej, mebli, ozdób, rzad­kich kamieni szla­chet­nych i innych przed­mio­tów – zda­rzały się jej nabytki pochopne i zda­rzały się trafne. Była wła­ści­cielką licz­nych rzeźb swo­jego rodaka Eliego Nade­lmana; fakt, że jego pokaźny gip­sowy koń (ok. 1911–1915) osta­tecz­nie zna­lazł się w zbio­rach Naro­do­wej Gale­rii Austra­lii w Can­be­rze to szcze­gól­nie satys­fak­cjo­nu­jący zwrot akcji (il. 2)11. Oprócz Gra­hama Suther­landa malo­wało ją, ryso­wało i foto­gra­fo­wało wielu innych, nie zawsze zna­nych arty­stów, nie­malże bez wyjątku z gor­szym rezul­ta­tem niż Suther­land. Byli wśród nich: Paul César Hel­leu, Chri­stian Bérard, Marie Lau­ren­cin, René Bouché, Raoul Dufy, Ema­nu­ele Castel­barco, Louis Mar­co­us­sis (właśc. Ludwik Kazi­mierz Wła­dy­sław Mar­kus), Roberto Mon­te­ne­gro, Paweł Cze­li­czew, Man Ray, Cecil Beaton, Wil­liam Dobell, Salva­dor Dalí, Andy War­hol i Picasso12. W jakimś sen­sie koja­rzy się to z dra­ma­tem Tra­we­sta­cje Toma Stop­parda, tyle że to działo się naprawdę.

Przed tym wszyst­kim Rubin­stein miesz­kała w Austra­lii, w latach 1896–1907, a jej firma naro­dziła się w lutym 1903 roku, w dwóch poko­jach na pię­trze w O’Con­nor’s Cham­bers, przy Eli­za­beth Street 138, mię­dzy uli­cami Lit­tle Col­lins i Bourke w Mel­bo­urne.

 
Wesprzyj nas