Nagroda Pulitzera w dziedzinie beletrystyki. “Zaufanie” to powieść rozgrywająca się na przestrzeni ponad stu lat, z każdą nową odsłoną coraz bardziej intrygująca, która wciąga czytelnika w poszukiwanie prawdy.
W szaleństwie i blichtrze lat 20. minionego wieku wszyscy w Nowym Jorku słyszeli o Benjaminie i Helen Raskach. On – legendarny finansista z Wall Street, ona – córka ekscentrycznych arystokratów.
Razem wznieśli się na sam szczyt świata wypełnionego pozornie nieskończonym bogactwem. Jednak dekada ekscesów i spekulacji zbliża się już ku końcowi. Jaka była cena bajecznej fortuny Rasków?
Oto tajemnica leżąca u źródeł „Zobligowań”, popularnej powieści z roku 1937, którą czytał chyba cały Nowy Jork. Istnieją jednak inne wersje tej opowieści o uprzywilejowaniu i fałszu…
„Zaufanie” Hernana Diaza to elegancki dialog między tymi sprzecznymi narracjami, które autor stawia jednocześnie w opozycji do perspektywy jednej kobiety pragnącej za wszelką cenę oddzielić fakty od fikcji. W rezultacie powstała powieść rozgrywająca się na przestrzeni ponad stu lat, z każdą nową odsłoną coraz bardziej intrygująca, która wciąga czytelnika w poszukiwanie prawdy, a zarazem konfrontuje go z częstymi w osobistych relacjach pozorami, z potęgą pieniądza potrafiącą naginać rzeczywistość i wreszcie z łatwością, z jaką władza może manipulować faktami.
Zaufanie
Przekład: Agnieszka Walulik
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 8 listopada
Zobligowania
Powieść pióra
Harolda Vannera
Jeden
Benjamin Rask od urodzenia opływał w niemal wszelkie możliwe przywileje, toteż jednym z tych nielicznych, których odmówił mu los, był przywilej heroicznych zmagań o sukces: historia jego nie była opowieścią o wytrwałości w obliczu przeciwieństw ani też o niezłomnej woli przekuwającej liche strużyny przeznaczenia w złoto. Zgodnie z tym, co zapisano na odwrocie rodowej Biblii Rasków, w 1622 roku przodkowie jego ojca wyemigrowali z Kopenhagi do Glasgow, gdzie jęli się handlu tytoniem sprowadzanym z kolonii. Przez następne stulecie interes ich prosperował i rozwijał się tak dobrze, że część rodziny przeniosła się do Ameryki, aby móc lepiej doglądać dostawców i nadzorować całą produkcję. Trzy pokolenia później ojciec Benjamina, Solomon, wykupił udziały wszystkich krewnych oraz inwestorów zewnętrznych. Pod jego niepodzielnymi rządami firma dalej rozkwitała i nie minęło wiele czasu, a stał się jednym z najbardziej wpływowych kupców tytoniowych na całym Wschodnim Wybrzeżu. Prawdą jest, że zaopatrzenie jego pochodziło od najlepszych dostawców na całym kontynencie, jednakże klucz do jego sukcesu krył się nie tyle w jakości sprzedawanego towaru, ile w talencie do wyzyskiwania pewnego oczywistego faktu: mianowicie, że choć tytoń wiąże się, naturalnie, z niejaką epikurejską przyjemnością, to jednak większość mężczyzn pali go głównie po to, aby móc rozmawiać z innymi mężczyznami. Toteż Solomon Rask wyspecjalizował się w obrocie nie tylko najlepszymi cygarami, papierosami i tytoniem do fajek, ale też (a wręcz przede wszystkim) znakomitą konwersacją i koneksjami politycznymi. Wspiął się na szczyt swojej branży i zabezpieczył swą na nim pozycję dzięki jowialności i znajomościom kultywowanym w palarni, gdzie często widywano go, jak częstuje figuradosami tego czy innego spośród swych najznaczniejszych klientów, w poczet których zaliczyć można było Grovera Clevelanda, Williama Zachary’ego Irvinga, a także Johna Pierponta Morgana.
U szczytu powodzenia Solomon wystawił sobie kamienicę na Zachodniej Siedemnastej Ulicy – budowę jej ukończono w sam raz na urodziny Benjamina. Jednakże Solomon rzadko pokazywał się w swej nowojorskiej rezydencji. Przeważnie podróżował w interesach z jednej plantacji na drugą, co i raz nadzorował też faktorie lub odwiedzał partnerów w Virginii, Karolinie Północnej i na Karaibach. Posiadał nawet niewielką hacjendę na Kubie, gdzie co roku spędzał większą część zimy. Plotki na temat życia, jakie prowadził na wyspie, ugruntowały jego reputację awanturnika o egzotycznych gustach – co w jego profesji było zaletą.
Z kolei pani Wilhelmina Rask ani razu nie postawiła stopy w mężowskiej hacjendzie na Kubie. Ona również często gęsto przebywała poza Nowym Jorkiem – wyjeżdżała z niego natychmiast za powrotem męża i potrafiła cały sezon spędzić u jednych czy drugich przyjaciół, na letnisku po wschodniej stronie rzeki Hudson lub w Newport. Jedynym widocznym podobieństwem łączącym ją z mężem była namiętność do cygar, które paliła wręcz pasjami. Jak na damę była to bardzo niepospolita rozrywka, toteż słabostce tej pozwalała sobie ulegać jedynie prywatnie, w towarzystwie przyjaciółek – co bynajmniej nie stanowiło żadnej przeszkody, gdyż przebywała w ich otoczeniu nieustannie. Willie, jak nazywano ją pośród znajomych, należała do wąskiej a blisko związanej grupki kobiet, które zdawały się tworzyć swego rodzaju wędrowne plemię. Wywodziły się nie tylko z Nowego Jorku, ale też z Waszyngtonu, Filadelfii, Providence i Bostonu, a niektóre nawet z odległego Chicago. Przemieszczały się stadnie, odwiedzając kolejno rezydencje i letnie domy tej czy innej członkini, zgodnie z biegiem pór roku – w kamienicy przy Zachodniej Siedemnastej gościły zawsze przez kilka miesięcy, poczynając od końca września, gdy tylko Solomon wyjeżdżał na hacjendę. Jednak niezależnie od tego, w jakiej okolicy akurat osiadały, zawsze bezwzględnie trzymały się własnego, ściśle zamkniętego kręgu.
Benjamin, który przez większość czasu trzymany był we własnych pokojach i w pomieszczeniach przydzielonych jego piastunkom, miał bardzo nikłe pojęcie o reszcie domu, w którym się wychował. Gdy przebywała tam jego matka z przyjaciółkami, nie dopuszczano go do salonów, gdzie do późnych godzin nocnych paliły, grały w karty i piły sauternes; gdy zaś panie wyjeżdżały, piętra reprezentacyjne przemieniały się w zaciemnioną amfiladę pozamykanych okiennic, mebli zakrytych pokrowcami i żyrandoli spowitych w baloniaste całuny. Wszystkie opiekunki i guwernantki zgodnie twierdziły, że Benjamin był dzieckiem wzorowym – zdanie to podzielali też wszyscy późniejsi prywatni nauczyciele. Nigdy jeszcze dobre obyczaje, żywość umysłu i posłuszeństwo nie znalazły tak harmonijnego wyrazu jak w owym malcu, obdarzonym tak słodkim usposobieniem. Jedyną wadą, jakiej niektórzy z wczesnych wychowawców mogli się w nim dopatrzyć, a i to z największym tylko trudem, była niechęć do przebywania w towarzystwie innych dzieci. Gdy wszakże jeden z guwernerów doniósł ojcu swego podopiecznego o tym, że chłopcu brakuje przyjaciół, i złożył to na karb lękliwości, Solomon zbył te obawy stwierdzeniem, że malec po prostu rośnie na niezależnego mężczyznę.
Samotne dzieciństwo nie przygotowało Benjamina na szkołę z internatem. W pierwszym semestrze stał się celem codziennych zniewag i drobnych okrucieństw, z czasem jednakże koledzy z klasy stwierdzili, że jego bierność czyni z niego niezadowalającą ofiarę, i pozostawili go własnemu losowi. Benjamin trzymał się na uboczu i choć żaden szkolny przedmiot nie budził w nim pasji, ze wszystkimi radził sobie znakomicie. Na koniec każdego roku nauczyciele, obsypawszy go wszelkimi możliwymi odznaczeniami i wyróżnieniami, nieodmiennie powtarzali, że pisane mu jest przynieść ich akademii wielką chwałę.
Gdy był w najwyższej klasie, ojciec jego zmarł na zawał serca. Podczas pogrzebu, w Nowym Jorku, tak krewni, jak i znajomi byli pod wrażeniem zimnej krwi Benjamina – prawda jednak była taka, że ów przyjęty w towarzystwie sposób zachowania w trakcie żałoby zwyczajnie stanowił naturalny wyraz jego usposobienia. Po ceremonii chłopiec, ku zaskoczeniu prawników i bankierów jego ojca, którzy uznali to za przejaw nad wiek rozwiniętej dojrzałości, zażądał wglądu w ostatnią wolę Solomona i wszystkie powiązane z nią dokumenty finansowe. Zmarły pan Rask był człowiekiem rzetelnym i lubiącym porządek, toteż syn nie znalazł w jego papierach niczego, co mogłoby budzić wątpliwości. Dopilnowawszy tej sprawy i upewniwszy się, czego ma się spodziewać, gdy osiągnie dorosłość i obejmie spadek, powrócił do New Hampshire, aby dokończyć naukę.
Jego matka spędziła krótki okres wdowieństwa z przyjaciółkami na Rhode Island. Wyjechała tam w maju, na krótko przed tym, jak Benjamin ukończył szkołę, i jeszcze przed końcem lata zmarła na odmę. Rodzina i przyjaciele obecni na tym drugim, znacznie skromniejszym pogrzebie nie bardzo wiedzieli, jak mają traktować młodzieńca, który w przeciągu kilku krótkich miesięcy stracił oboje rodziców. Na szczęście należało omówić sporo kwestii praktycznych: fundusz powierniczy, wykonanie ostatniej woli, zagadnienia prawne związane z przepisaniem majątku.
Lata spędzone w college’u były dla Benjamina niczym zgłośnione echo okresu uczniowskiego. Wszystkie jego braki i talenty pozostały bez zmian, teraz jednakże sprawiał wrażenie, jakby nabrał swego rodzaju zimnego rozmiłowania w tych pierwszych, te drugie zaś zaczął obdarzać niemą pogardą. Zdawało się, że niektóre z co wybitniejszych cech odziedziczonych po przodkach znajdą w nim swój kres. Benjamin był krańcowo różny od ojca, który natychmiast po wejściu do każdego pokoju stawał się jego panem i ściągał ku sobie uwagę wszystkich obecnych – nie przejawiał też najmniejszego podobieństwa do matki, która zapewne ani jednego dnia w życiu nie spędziła samotnie. Po zakończeniu studiów te rozbieżności w stosunku do rodziców jeszcze bardziej się uwypukliły. Benjamin wrócił do Nowego Jorku, lecz we wszystkich dziedzinach, w których jego znajomi celowali, on ponosił porażkę: jako atleta był mierny, jako członek klubu – apatyczny, jako kompan od kielicha – zobojętniały, jako karciarz – przeciętny, jako amant – oziębły. On, który całą swą fortunę zawdzięczał tytoniowi, sam nawet nie palił. Ci jednak, którzy zarzucali mu nadmierną powściągliwość, nie pojmowali, w czym kryło się sedno sprawy – mianowicie w tym, że Benjamin nie posiadał żadnych namiętności, które należałoby powściągać.
Przemysł tytoniowy nie interesował go w najmniejszym nawet stopniu. Benjamin nie przepadał ani za samym produktem, z całym tym prymitywnym zasysaniem i wydmuchiwaniem, prostacką fascynacją dymem i słodko-gorzkim odorem sfermentowanych liści, ani za otaczającą go towarzyską aurą, którą jego ojciec tak lubił i z takim powodzeniem wyzyskiwał. Nic nie budziło w Benjaminie większego wstrętu niż mgliste palarniane knowania. Mimo najszczerszych wysiłków nie potrafił z choćby najmniejszą dozą zainteresowania rozwodzić się nad zaletami lonsdale’ów w stosunku do diadem ani też opiewać – z ową siłą perswazji, jaką daje wyłącznie doświadczenie z pierwszej ręki – robustosów ze swojej posiadłości na Vuelta Abajo. Plantacje, suszarnie tytoniu i manufaktury cygar przynależały do odległego świata, o którego poznanie Benjamin ani odrobinę nie dbał. Sam pierwszy przyznałby, że zupełnie się nie nadaje na ambasadora własnego przedsiębiorstwa, toteż codzienną działalność firmy powierzył zarządcy, który od dwóch dekad wiernie służył jego ojcu. I wbrew radzie tegoż samego zarządcy postanowił – za pośrednictwem agentów, których nigdy osobiście nie poznał – sprzedać po zaniżonej cenie ojcowską hacjendę na Kubie wraz z całym wyposażeniem, nie sporządziwszy nawet inwentarza. Dochód wraz z resztą oszczędności przekazał swemu maklerowi, aby ten zainwestował go w giełdę.
Minęło kilka lat zastoju, w trakcie których Benjamin bez przekonania podejmował kolejne próby założenia różnych kolekcji (monet, porcelany, przyjaciół), parał się hipochondrią, usiłował rozwinąć w sobie pasję do koni i nie zdołał zostać dandysem.
Czas nie dawał mu spokoju.
Wbrew swoim naturalnym skłonnościom zaczął planować wyprawę do Europy. Wszystkiego jednakże, co go interesowało w Starym Świecie, dowiedział się już za pośrednictwem książek – poznanie tych rzeczy i miejsc na żywo nie miało dla niego żadnego znaczenia. Nie cieszyła go też wizja wielodniowego uwięzienia na statku z obcymi ludźmi. Mimo to powtarzał sobie, że jeśli kiedykolwiek ma wyjechać, to właśnie teraz jest najlepszy po temu czas: na skutek serii finansowych krachów i – co za tym idzie – zapaści gospodarczej, w której od dwóch lat pogrążony był cały kraj, w Nowym Jorku panował dość ponury nastrój. Owo spowolnienie gospodarcze nie dotykało go bezpośrednio, toteż Benjamin miał zaledwie mętne pojęcie o jego przyczynach; na ile rozumiał, wszystko zaczęło się od załamania spekulacji w branży kolejarskiej, co w jakiś sposób doprowadziło do krachu na rynku srebra, co z kolei wywołało gorączkę skupu złota, ta zaś ostatecznie doprowadziła do upadku licznych banków – wszystko to zapisało się w dziejach pod nazwą paniki roku 1893. Bez względu na prawdziwą kolejność wydarzeń nie zaprzątało mu to głowy. Benjamin żywił ogólne przekonanie, że rynek zawsze się wreszcie odbije, i nie miał wątpliwości, iż dzisiejsze straty okażą się jutrzejszymi zyskami. Zamiast zniechęcić go do wyprawy do Europy, kryzys ów – najgorszy od czasów tak zwanego długiego kryzysu dwie dekady wcześniej – stał się dla niego jednym z najsilniejszych argumentów za wyjazdem.
Gdy już miał ustalić datę podróży, jego makler przekazał mu wiadomość, że za pośrednictwem pewnych „koneksji” zdołał nabyć obligacje wydane z myślą o odbudowie krajowych rezerw złota – właśnie ich uszczuplenie doprowadziło tak wiele banków do niewypłacalności. Cały pakiet został wyprzedany w zaledwie pół godziny, Rask zaś w ciągu tygodnia zarobił na nim niemałą sumkę. Tak zatem czysty łut szczęścia doprowadził do nagłego i, zdałoby się, samoczynnego rozmnożenia spadku – skądinąd od początku bardzo pokaźnego – o którego zwiększenie sam młodzieniec nigdy się nie troszczył. Skoro jednak los uczynił to za niego, Benjamin odkrył w sobie nagły głód, z którego istnienia nie zdawał sobie sprawy, póki nie rozbudziła go odpowiednio duża zanęta. Europa musiała poczekać.
Majątek Raska znajdował się w pieczy agencji J.S. Winslow & Co., która od początku zarządzała interesami jego rodziny. Firmę założył jeden z przyjaciół jego ojca, obecnie zaś znajdowała się w rękach Johna S. Winslowa juniora, który w przeszłości podejmował nieudane próby nawiązania przyjaźni z Benjaminem. W rezultacie relacja między dwoma młodzieńcami była cokolwiek niezręczna. Mimo to blisko ze sobą współpracowali, choć czynili to za pośrednictwem posłańców lub telefonu, które to sposoby Benjamin przedkładał nad zbędne i męczące sztuczną wylewnością spotkania twarzą w twarz.
Benjamin szybko nabrał wprawy w czytaniu pasków notowań, odnajdywaniu wzorców, nakładaniu ich na siebie oraz wykrywaniu ukrytych zależności przyczynowych między pozornie niepowiązanymi tendencjami. Winslow, uświadomiwszy sobie, jak pojętnym uczniem jest jego klient, zaczął przedstawiać mu sprawy w niepotrzebnie zawiły sposób i zbywał jego przewidywania. Rask jednak począł teraz podejmować własne decyzje, zwykle wbrew radom swych przedstawicieli. Interesowały go inwestycje krótkoterminowe, toteż zlecał Winslowowi obciążone wysokim ryzykiem transakcje związane z handlem akcjami, instrumentami pochodnymi i innymi narzędziami spekulacyjnymi. Winslow zawsze doradzał mu ostrożność i ostrzegał przed tego typu brawurowymi działaniami; nie zgadzał się na ryzykowne przedsięwzięcia, w których Benjamin mógł utracić cały kapitał. Można było jednak odnieść wrażenie, że bardziej od majątku klienta obchodziły go pozory i chęć zademonstrowania pewnego finansowego decorum – bo przecież (jak to raz stwierdził, śmiejąc się płytko z własnego dowcipu) był księgowym, nie zaś bukmacherem, i stał na czele domu maklerskiego, nie zaś jaskini hazardu. Odziedziczył po ojcu reputację człowieka znającego się na bezpiecznych inwestycjach i zależało mu na jej zachowaniu. Mimo to ostatecznie zawsze wykonywał polecenia Raska, pobierając za to odpowiedni procent.
Nie minął rok, a Benjamin, zmęczony zachowawczością i powolnym tempem swojego doradcy, postanowił przejąć zarządzanie własnymi inwestycjami – i zwolnił Winslowa. Zerwanie więzi z rodziną, z którą od dwóch pokoleń łączyły Rasków tak bliskie relacje, dodatkowo przyczyniło się do zwiększenia zadowolenia płynącego z poczucia sukcesu, jakiego – po raz pierwszy w życiu – zaznał po wzięciu spraw w swoje ręce.
Dwa dolne piętra jego kamienicy stały się prowizorycznym biurem. Transformacja ta była nie tyle efektem świadomego planu, ile skutkiem zaspokajania na bieżąco kolejnych potrzeb, aż pewnego dnia Benjamin uzmysłowił sobie, że ma u siebie coś w rodzaju zakładu pracy wypełnionego personelem. Zaczęło się od jednego posłańca, któremu kazał biegać po całym mieście z certyfikatami akcji, obligacjami i innymi dokumentami. Po kilku dniach chłopiec dał mu znać, że potrzebna mu będzie pomoc. Benjamin zatrudnił zatem drugiego posłańca, a przy okazji dziewczynę do obsługi telefonu i kancelistę, który już wkrótce poinformował, że sam sobie nie poradzi. Zarządzanie pracownikami odbierało Benjaminowi czas niezbędny do prowadzenia interesów, toteż zgodził asystenta. A że prowadzenie ksiąg rachunkowych zaczęło nazbyt go absorbować, zatrudnił księgowego. Zanim jego asystent zdążył przyjąć własnego asystenta, Benjamin stracił rachubę, jeśli idzie o nowych pracowników, i przestał zadawać sobie trud zapamiętywania twarzy czy imion.
Meble, od lat niedotykane i zasłonięte pokrowcami, zostały teraz wydane na pastwę sekretarek i chłopców na posyłki. Na orzechowym stoliku do herbaty zainstalowano dalekopis giełdowy; tapeta z tłoczonym wzorem złoconego listowia skryła się pod tablicami z notowaniami akcji; słomiana żółć aksamitnej sofki przebarwiła się pod wpływem atramentu ze stert zalegających na niej gazet; na sekretarzyku z cennego drewna pod ciężarem maszyny do pisania zrobiły się wgłębienia; gobelinowe obicia sof i kanap nosiły plamy z czarnego i czerwonego tuszu; giętą krawędź mahoniowego biurka poparzyły niedopałki papierosów; od śpiesznie kroczących butów poocierały się dębowe nóżki w kształcie zwierzęcych łapek i pobrudziły perskie chodniki, teraz już nie do odratowania. Tylko pokoje rodziców Benjamina pozostały nienaruszone. On sam natomiast sypiał na najwyższym piętrze, gdzie jako dziecko ani razu nawet nie zajrzał.
Bez problemu znalazł nabywcę na przedsiębiorstwo ojca. Podsycił licytację między pewnym producentem z Virginii a kompanią handlową z Wielkiej Brytanii i – jako że pod tym względem pragnął odciąć się od przeszłości – z przyjemnością stwierdził, iż zwycięstwo przypadło w udziale Brytyjczykom. Tak więc przedsiębiorstwo tytoniowe wróciło, skąd przyszło. Największego zadowolenia przysporzyła mu jednak świadomość, że dzięki dochodom ze sprzedaży mógł przenieść swą działalność na wyższy poziom, porywać się na nowe rodzaje ryzyka i finansować długoterminowe transakcje, których do tej pory nie był w stanie brać pod uwagę. Tymczasem otoczenie ze zdumieniem obserwowało, jak jego dobytek maleje w odwrotnej proporcji do jego fortuny. Benjamin wyprzedał wszelkie pozostałe rodzinne nieruchomości, w tym kamienicę przy Zachodniej Siedemnastej Ulicy, wraz z pełnym wyposażeniem. Cała jego garderoba i papiery zmieściły się do dwóch kufrów, które przesłał do hotelu Wagstaff, gdzie zamieszkał w kilkupokojowym apartamencie.
Zrodziła się w nim fascynacja na punkcie plastyczności pieniądza – tego, jak dało się go przymuszać, aby naginał się sam ku sobie, i karmić go nim samym. Odizolowany, samowystarczalny charakter spekulacji finansowych przemawiał do charakteru Benjamina i stanowił źródło zachwytu oraz cel sam w sobie, niemający związku z wysokością jego przychodów ani zbytkiem, na jaki mógł sobie dzięki nim pozwolić. Luksus był mu wulgarnym obciążeniem. Nie dostępu do nowych doznań łaknął jego samotniczy duch. Polityka i pogoń za władzą nie odgrywały w jego aspołecznym umyśle żadnej roli. Nigdy nie pociągały go gry strategiczne pokroju szachów czy brydża. Gdyby ktoś go zapytał, Benjamin zapewne nie potrafiłby wytłumaczyć, co dokładnie pociąga go w świecie finansjery. Owszem, chodziło o jego złożoność, lecz także o to, że kapitał jawił mu się jako żyjący, a mimo to aseptyczny byt. Poruszał się, jadł, rósł, mnożył, zapadał na choroby, a czasem nawet umierał. Był jednakże czysty. Z biegiem czasu wszystko to nabierało dla Benjamina coraz większej klarowności. Im większa dana operacja, tym większy dystans dzielił go od jej konkretnych detali. Nie było potrzeby, żeby osobiście dotykał choć jednego banknotu lub wchodził w jakiekolwiek relacje z rzeczami czy osobami, których dotyczyła transakcja. On musiał jedynie myśleć, mówić i – z rzadka – pisać. Wtedy zaś owo żyjące stworzenie szło w ruch i zaczynało kreślić przepiękne wzory, przemieszczając się w sferę narastającej abstrakcji, a czasem nawet podążało za własnymi apetytami, których Benjamin nigdy nie byłby w stanie przewidzieć – to zaś przyczyniało się do zwiększenia jego przyjemności: ów fakt, że stworzenie usiłowało kierować się własną wolą. Benjamin podziwiał je i rozumiał, nawet gdy sprawiało mu zawód.
Centralny Manhattan był mu praktycznie nieznany – co najwyżej na tyle, aby rozbudziła się w nim antypatia do tamtejszych kanionów biurowców i brudnych, wąskich zaułków, w których krzątający się przedsiębiorcy byli pilnie zajęci udowadnianiem, jak to pilnie są zajęci. Mimo to Benjamin wiedział, że bliskość dzielnicy finansowej stanowić będzie duże udogodnienie, toteż przeniósł swoje biuro na Broad Street. Nie minęło też dużo czasu, a – w miarę jak rozszerzało się pole jego zainteresowań – uzyskał możliwość handlu bezpośrednio na parkiecie nowojorskiej giełdy. Jego pracownicy szybko pojęli, że jest równie mało podatny na wybuchy temperamentu, co na porywy radości. Rozmowy, ograniczone do przekazywania niezbędnych informacji, prowadzone były szeptem. Jeśli nastąpiła akurat chwilowa przerwa w stukaniu maszyn do pisania, z drugiego krańca biura dało się usłyszeć nawet skrzypnięcie obitego skórą fotela czy szelest jedwabnego rękawa na papierze. Mimo to powietrze tam nieustannie zakłócały bezdźwięczne fale. Żaden z pracowników nie miał wątpliwości, iż stanowi jedynie przedłużenie woli Raska i że jego czy jej obowiązkiem jest wyłącznie zaspokajanie, a nawet uprzedzanie jego potrzeb, nigdy jednak przedstawianie własnych. O ile nie mieli mu do przekazania jakichś niecierpiących zwłoki wiadomości, musieli czekać, póki sam się do nich nie zwróci. Praca dla Raska stała się ambicją wielu młodych maklerów, gdy jednak raz się z nim pożegnali – przekonani, że nauczyli się już wszystkiego, czego można było się nauczyć – żaden z nich nie potrafił w pełni odtworzyć sukcesu byłego pracodawcy.
Tak więc, choć Benjamin bynajmniej o to nie zabiegał, w kręgach finansjery jego nazwisko zaczęto powtarzać z nabożnym podziwem. Niektórzy z dawnych znajomych ojca przychodzili do niego z propozycjami interesów, na które czasami przystawał, lub z radami i podpowiedziami, które niezmiennie ignorował. Obracał złotem i guanem, obligacjami i bawełną, walutą i wołowiną. Sfera jego zainteresowań przestała się ograniczać wyłącznie do Stanów Zjednoczonych. Anglia, Europa, Ameryka Południowa i Azja – wszystkie te miejsca stały się dla niego jednolitym terytorium. Ze swego gabinetu przyglądał się szerokiemu światu w poszukiwaniu wartych inwestycji pożyczek na wysoki procent i prowadził negocjacje dotyczące rządowych papierów wartościowych z kilkoma krajami, których losy stały się tym samym nierozerwalnie ze sobą powiązane.
W świecie, który – coraz bardziej, acz wbrew jego woli – stawał się „światem” Benjamina, nie istniało nic bardziej rzucającego się w oczy niż anonimowość. Nawet jeśli nigdy nie docierały do niego żadne pogłoski, Rask – ze swoją skrzętnie niewyróżniającą się prezencją, wstrzemięźliwymi obyczajami i mnisim hotelowym stylem życia – wiedział, że na pewno jest postrzegany jako „osobliwiec”. Przerażony samą myślą, że ktoś może go uważać za ekscentryka, postanowił dostosować się do tego, czego oczekiwano po mężczyźnie z jego pozycją życiową. Wystawił sobie wapienną rezydencję w stylu beaux arts u zbiegu Piątej Alei i Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy, a do jej urządzenia zatrudnił Ogdena Codmana, pewien, że jego dekoratorskie osiągnięcia opiewane będą we wszystkich rubrykach towarzyskich. Po ukończeniu budowy planował – choć ostatecznie nie zdołał przeprowadzić tego zamiaru – wydać bal; zrezygnował z tego pomysłu, gdy podczas układania, pospołu z jedną z sekretarek, listy gości pojął, iż zobowiązania towarzyskie to coś, co rośnie w postępie geometrycznym. Dołączył do kilku klubów, rad zarządczych, organizacji charytatywnych i stowarzyszeń, w których jednak rzadko go widywano. Wszystko to czynił z dużą przykrością. Ale jeszcze większą przykrość sprawiałoby mu, gdyby poczytywano go za „oryginała”. Ostatecznie więc stał się człowiekiem zamożnym odgrywającym rolę człowieka zamożnego. Fakt zaś, że jego okoliczności życiowe zbiegały się z przybranym kostiumem, bynajmniej nie poprawiał mu humoru.