Odważna opowieść o relacjach, które jednocześnie nas niszczą i budują. Trochę jak u Bergmana, a trochę jak u Lyncha. Najbardziej nęcąca w prozie Tillera jest tajemnica…


Elisabet i Sakarias właśnie wyszli z cmentarza. To ich pierwsze święta bez syna. Kiedy Johannes żył, wszystko wyglądało inaczej. Teraz mieszkają osobno i od dawna nie mają wspólnych planów.

Niespodziewanie jednak spędzają razem wieczór. Sakarias udaje, że nie widzi pustych kieliszków w mieszkaniu Elisabet, a ona gra na pianinie, próbując podtrzymać świąteczną atmosferę.

Trudno wypełnić pustkę pomiędzy ludźmi, którzy kiedyś byli sobie bliscy. I choć przy dźwiękach znajomych melodii powracają wspomnienia oraz poczucie obecności ukochanego dziecka, to czy małżonkowie są gotowi rozliczyć się z przeszłością?

***

Trochę jak u Bergmana, a trochę jak u Lyncha. Najbardziej nęcąca w prozie Tillera jest tajemnica. Płynne tożsamości bohaterów, przeplatające się plany czasowe i zdania, które nakładają się na siebie jak we śnie. Warto dać się uwieść tej historii.
Jakub Kornhauser

Ucieczka Tillera to zaskakująco bezpretensjonalna i intrygująca powieść, która mówi o komunikacji z nieznanym i trudzie, z jakim odbudowuje się pogruchotany świat.
Agnieszka Wolny-Hamkało

Carl Frode Tiller, urodzony w 1970 roku. Norweski pisarz i historyk. Debiutował w 2001 roku. Wielokrotnie wyróżniany prestiżowymi nagrodami, m.in. nagrodą literacką Rady Nordyckiej i Nagrodą Literacką Unii Europejskiej. W 2005 roku został uznany za jednego z 10 najlepszych norweskich pisarzy poniżej 35 roku życia.

Carl Frode Tiller
Ucieczka
Przekład: Katarzyna Tunkiel
Seria Dzieł Pisarzy Skandynawskich
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 8 listopada 2023
 
 


1

Sta­łem w drzwiach, za­glą­da­jąc do sa­lonu, pa­trzy­łem na mamę, która sie­działa w czer­wo­nej, dłu­giej sukni, spły­wa­ją­cej jak krew na pod­łogę ze stołka przy pia­ni­nie, i na tatę sie­dzą­cego w fo­telu w czar­nym gar­ni­tu­rze i po­ły­sku­ją­cych, ele­ganc­kich bu­tach. Dło­nie mamy le­żały jedna na dru­giej na ko­la­nach, a na pia­ni­nie, tuż przy błysz­czą­cym po­pier­siu z brązu, stał jej kie­li­szek wina. Tata za­ło­żył nogę na nogę, w ręce trzy­mał lampkę ko­niaku. Nie od­zy­wali się, po pro­stu sie­dzieli, a ja po pro­stu sta­łem, cał­kiem nie­ru­chomo. Na stole i na pa­ra­pe­tach pa­liły się świeczki w kan­de­la­brach, przy­jem­nie żółte pło­myki rzu­cały na ściany mi­go­tliwe cie­nie. W ko­minku trza­skał ogień. W prze­szklo­nych drzwiach na we­randę wi­siała świe­cąca gwiazda, mię­dzy pia­ni­nem a ka­napą zaś stała sztuczna cho­inka, któ­rej mama ni­gdy nie chciała uży­wać, lecz którą wy­sta­wiła w tym roku, bo tak było ła­twiej.
– Ale ładne – po­wie­dział tata.
– Dzię­kuję – od­parła mama.
– Co to? – za­py­tał tata.
– Bach – od­po­wie­działa mama. – Za­wsze Bach.
– Tyle sły­sza­łem. Ale jaki utwór?
– Z dru­giego tomu Das Wohl­tem­pe­rierte Kla­vier. Wszystko stam­tąd.
Tata uśmiech­nął się i ski­nął głową, po­tem wy­pił łyk ko­niaku, a mama od­wza­jem­niła uśmiech, wsta­jąc ze stołka. Chwy­ciła kie­li­szek z wi­nem i nieco upiła, po czym ru­szyła w stronę ka­napy, a ja za nią. Szła wolno, czer­wona, długa suk­nia cią­gnęła się po pod­ło­dze, mama wy­glą­dała, jakby su­nęła przez po­kój, ja zaś su­ną­łem za nią, aż do jej ple­ców, a po­tem w nią wnik­ną­łem, usia­dłam na ka­na­pie i spoj­rza­łam na Sa­ka­riasa, znów po­pi­ja­jąc łyk wina.
– Nie mu­sisz się nie­po­koić – po­wie­dzia­łam, uśmiech­nę­łam się i od­sta­wi­łam kie­li­szek na stół. – Nie za­mie­rzam się upić.
Nie ode­zwał się, od­po­wie­dział tylko uśmie­chem.
– Pew­nie wcze­śnie się po­łożę – cią­gnę­łam. – W su­mie to już je­stem tro­chę zmę­czona.
– Ja też – od­parł. – Chyba będę mu­siał nie­długo za­mó­wić tak­sówkę. – Spu­ścił wzrok, po chwili znów na mnie spoj­rzał. – Ale bar­dzo dzię­kuję za za­pro­sze­nie, Eli­sa­bet. To była bar­dzo do­bra Wi­gi­lia.
Drzwi do to­a­lety były uchy­lone, z ze­psu­tej spłuczki do­cho­dził słaby szmer wody, poza tym pa­no­wała ci­sza.
Po­pa­trzy­łam na niego, już chcia­łam po­wie­dzieć, żeby zo­stał do ju­tra, ale tego nie zro­bi­łam, nie da­łam rady, tro­chę po­nie­waż ba­łam się jego od­mowy, a tro­chę bo nie by­łam pewna, czy sam tego chce.
Zro­zu­miał, o czym my­ślę, po­zna­łam to po nim, po jego uśmie­chu, grzecz­nym i smut­nym za­ra­zem, jakby po­błaż­li­wym.
– Nie w tym rzecz, że nie mam ochoty – za­czął.
Prze­łknę­łam ślinę.
– Ale?
– Nie wiem – po­wie­dział. – Może tro­chę na to za wcze­śnie.
– Nie mu­simy prze­cież ze sobą spać.
– No nie.
– Tylko po­być ra­zem – po­wie­dzia­łam.
Nie ode­zwał się, cały czas tak samo się uśmie­chał.
Za­mknę­łam oczy i po­krę­ci­łam głową, do­by­wa­jąc z sie­bie krótki śmiech.
– Boże drogi, sie­dzę tu i cię bła­gam, że­byś zo­stał na noc.
– Chyba dawno ni­kogo nie mia­łaś? – za­py­tał.
Po­pa­trzy­li­śmy na sie­bie, tylko przez se­kundę, po czym oboje wy­bu­chli­śmy śmie­chem.
Wy­pi­łam łyk wina.
– W su­mie to nie – od­par­łam i znów na niego spoj­rza­łam, ale nie tak, jak bym pa­trzyła, gdy­bym usi­ło­wała pro­po­no­wać mu seks, tylko jak­bym chciała po­wie­dzieć, że nie mia­łam ni­kogo in­nego, od­kąd się roz­sta­li­śmy.
Spoj­rzał na mnie z uśmie­chem, chwilę od­cze­kał.
– Chęt­nie zo­stanę do ju­tra, Eli­sa­bet – po­wie­dział. – Je­żeli na­prawdę tego chcesz.
– Chcę.
Po­pa­trzy­li­śmy so­bie w oczy je­dy­nie przez parę se­kund, po­tem spu­ści­łam wzrok.
– Może za­grasz coś jesz­cze, za­nim się po­ło­żymy? – za­py­tał. – Ta­kie to było ładne.
Nie od­po­wie­dzia­łam, tylko uśmiech­nę­łam się i ski­nę­łam głową, a po­tem do­la­łam so­bie nieco wina, za­bra­łam ze sobą kie­li­szek i po­de­szłam do pia­nina, wy­pi­łam łyk, od­sta­wi­łam kie­li­szek obok po­pier­sia, prawą ręką do­tknę­łam ple­ców, wy­gła­dzi­łam suk­nię na pu­pie i pod udami, żeby się pode mną nie po­gnio­tła, i usia­dłam na stołku.
– Może za­gra­ła­byś ten utwór, który tak lu­bił Jo­han­nes? – za­py­tał.
Po­pa­trzy­łam na niego, przez se­kundę czy dwie wy­trzy­mał moje spoj­rze­nie, po czym za­mknął oczy i się uśmiech­nął, krę­cąc lekko głową.
– Nie graj, je­żeli nie chcesz – po­wie­dział.
Za­prze­czy­łam ru­chem głowy.
– W po­rządku – od­par­łam.
Spoj­rze­li­śmy na sie­bie z uśmie­chem, po czym wy­ję­łam ze­szyt z nu­tami i go prze­kart­ko­wa­łam, lekko unio­słam pupę, przy­su­nę­łam sto­łek bli­żej pia­nina, a gdy się po­chy­li­łam, zo­ba­czy­łam, jak srebrny wi­sio­rek z go­łę­biem leci przed sie­bie i w górę, ku mo­jej twa­rzy, by za­raz miękko opaść na ma­te­riał sukni, kiedy się wy­pro­sto­wa­łam – za­mknę­łam oczy i prze­łknę­łam ślinę, z ko­minka do­biegł gło­śny trzask, poza tym pa­no­wała zu­pełna ci­sza, od­cze­ka­łam kilka se­kund, po czym zro­bi­łam wdech, unio­słam dło­nie i opu­ści­łam je na kla­wi­sze – pierw­szy ton za­gra­łam kciu­kiem pra­wej dłoni, ostroż­nie, miękko, to było jak zdję­cie cumy z na­brzeża, chwilę od­cze­ka­łam, da­łam wy­brzmieć pau­zie, da­łam pau­zie po­sze­rzyć mu­zykę, nie dość krótko, żeby nerw i dra­ma­tyzm znik­nęły, nie dość długo, żeby za­kłó­cić spój­ność, tylko w sam raz, a po­tem gra­łam da­lej, pu­ści­łam cumę i su­nę­łam, wolno, po­woli, w mu­zykę, za­gra­łam zła­many trój­dź­więk mo­lowy, otwo­rzy­łam oczy i spoj­rza­łam na prawą dłoń, która po­ru­szała się po kla­wi­szach, po­ru­szała się da­leko w dole, pode mną, bo­kiem, jak krab cho­dzący po dnie, a wtedy, gdy prawa dłoń wró­ciła do prymy i za­koń­czyła pierw­szy mo­tyw, po­zwo­li­łam le­wej roz­po­cząć ten sam te­mat, w to­na­cji co­mes, tym ra­zem nie była to od­po­wiedź to­nalna, tylko re­alna, nie mo­du­la­cja, lecz do­kładna trans­po­zy­cja dux – za­mknę­łam oczy i da­łam pal­com bie­gać po kla­wi­szach, co­raz szyb­ciej, pod­czas gdy ja ko­ły­sa­łam się w przód i w tył, za­czę­łam od­pły­wać, co­raz bar­dziej zni­ka­łam w mu­zyce, aż w po­ło­wie fugi nie my­śla­łam już, co gram, nie chcia­łam my­śleć, chcia­łam, by dło­nie pra­co­wały, by za­brały mnie poza słowa, chcia­łam, by dło­nie mnie za­sko­czyły, by za­brały mnie w miej­sca, w któ­rych ni­gdy nie by­łam, chcia­łam tą grą się za­gu­bić, chcia­łam prze­paść we wła­snej grze, gra­łam i gra­łam, a ciało ko­ły­sało się i ko­ły­sało, w przód i w tył, jak ciało or­to­dok­syj­nego Żyda mo­dlą­cego się przed Ścianą Pła­czu, wtedy kla­wi­sze się ode­rwały, wró­ciły do słoni na sa­wan­nie, drewno się ode­rwało, sku­piło się w cięż­kie od li­ści dęby gó­ru­jące w le­sie, ja zaś za­głę­bia­łem się w las, co­raz bar­dziej, obok mnie i nade mną wi­siały ugi­na­jące się od li­sto­wia ga­łę­zie, które lekko drżały na wie­trze i rzu­cały mi­go­czące wzory cieni na ścieżkę pełną gład­kich ko­rzeni, wi­ją­cych się nad zie­mią oraz tuż pod nią, a czarny stru­mień pły­nął ze szme­rem, lała się woda z ze­psu­tej spłuczki i mu­zyka pły­nęła da­lej.

2

– Dzię­kuję – po­wie­dział Sa­ka­rias, kiedy skoń­czy­łam i zsu­nę­łam dło­nie z kla­wi­szy na ko­lana.
Po­pa­trzy­łam na niego z uśmie­chem, on uśmiech­nął się w od­po­wie­dzi.
– Po­ło­żymy się? – za­py­ta­łam.
Nie ode­zwał się, tylko ski­nął głową, a wtedy oboje wsta­li­śmy, zdmuch­nę­li­śmy świeczki i sprząt­nę­li­śmy w sa­lo­nie, po czym ob­ję­li­śmy się spon­ta­nicz­nie, nie za­mie­nia­jąc ze sobą słowa, przez chwilę sta­li­śmy przy­tu­leni, póź­niej po­szli­śmy do sy­pialni, ro­ze­bra­li­śmy się i po­ło­ży­li­śmy w łóżku, by­li­śmy zmę­czeni, na­wet nie pró­bo­wa­li­śmy ze sobą spać, od­szu­ka­li­śmy tylko swe dło­nie i ostroż­nie, dwu­krot­nie je ści­snę­li­śmy, mó­wiąc so­bie „Do­bra­noc, dzięki za ten wie­czór”, a po­tem już się nie od­zy­wa­li­śmy, le­że­li­śmy po pro­stu cał­kiem nie­ru­chomo, każde pod swoją koł­drą, było zimno i ciemno, woda z ze­psu­tej spłuczki w to­a­le­cie lała się ze szme­rem, a po chwili szmer prze­szedł w szmer kawy le­ją­cej się do mo­jej fi­li­żanki, wdu­si­łem przy­cisk sta­lo­wo­sza­rego ter­mosu, aż się na­peł­niła, po­tem pod­sta­wi­łem pod kra­nik fi­li­żankę mamy i ją też na­peł­ni­łem, tylko co to jest? Co się dzieje? Jak mo­głem le­żeć w łóżku obok Eli­sa­bet i pa­trzeć na swoją wi­zytę w ka­wiarni z mamą, prze­cież jesz­cze nie za­sną­łem, w ogóle nie spa­łem, więc nie był to sen, ale co w ta­kim ra­zie? – ciem­ność w sy­pialni jakby się ro­ze­rwała, tuż pod su­fi­tem otwo­rzyła się ja­kaś szcze­lina i przez tę szcze­linę wi­dzia­łem, jak płacę za kawę, biorę fi­li­żanki z lady i pod­cho­dzę do na­szego sto­lika, szcze­lina zaś za­częła ro­snąć, po­więk­szała się, roz­sze­rzała, uka­zu­jąc co­raz więk­szą część ka­wiarni, roz­ra­sta­jąc się, wszystko zbli­żało się do mnie, ota­czało mnie, ży­ran­dol pod su­fi­tem, pod­łoga wy­ło­żona sza­chow­nicą ka­fel­ków, z wy­raź­nymi smu­gami zo­sta­wio­nymi przez mop, i małe brą­zowe drew­niane sto­liki z za­pa­lo­nymi pod­grze­wa­czami, wszystko to się zbli­żało, jakby ka­wiar­nia była wy­le­wa­jącą rzeką, jakby to­czyła się ku mnie, do sy­pialni, a krze­sła, sto­liki i go­ście uno­sili się gdzie­nie­gdzie na po­wierzchni, tylko co to jest? Co się dzieje? Cała ka­wiar­nia roz­po­starła się wo­kół mnie, a przy sto­liku pod oknem w głębi po­miesz­cze­nia sie­działa mama.
– Dzię­kuję – po­wie­działa, gdy od­sta­wi­łem fi­li­żankę na jej spodek.
– Pro­szę – od­par­łem i usia­dłem po dru­giej stro­nie sto­lika.
Upiła łyk kawy. Za­uwa­ży­łem, że plamy wą­tro­bowe na jej dło­niach i przed­ra­mio­nach się po­więk­szyły, roz­lały w za­wiłe wzory po­dobne do map.
– A co tam u niej? – za­py­tała. – Cho­dzi mi o Eli­sa­bet.
Po­krę­ci­łem głową, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że nie miewa się zbyt do­brze, na co mama uśmiech­nęła się słabo i ski­nęła głową.
– Mam tylko na­dzieję, że da­jesz radę jej się prze­ciw­sta­wić – po­wie­działa.
Po­pa­trzy­łem na nią bez słowa, po­czu­łem, jak usta same się roz­chy­lają.
– Nie to mia­łam na my­śli – za­zna­czyła. – Ale… mam na­dzieję, że da­jesz radę za­dbać w tym wszyst­kim o sie­bie.
– Prze­cież mó­wi­łem, że daję.
Ski­nęła głową, ale my­ślała swoje, po­zna­wa­łem to po jej spoj­rze­niu, było po­ważne, nie­mal smutne. Po­pa­trzyła pro­sto na mnie.
– Na­prawdę – po­wie­dzia­łem.
Znów ski­nęła głową.
– Tak – ode­zwała się ci­cho.
Wy­pi­łem łyk kawy.
– Ale żeby… prze­ciw­stawić? – Od­sta­wi­łem fi­li­żankę na spodek.
– Nie złość się, Sa­ka­ria­sie.
– Nie złosz­czę się – od­po­wie­dzia­łem. – Ale nie spo­dzie­waj się, że bę­dzie sobą tuż po tym, jak stra­ciła dziecko. Nikt nie jest! Ja też nie!
Prze­łknęła ślinę.
– Mhm – mruk­nęła.
– Chyba ro­zu­miesz?
– Ja­sne, ro­zu­miem – od­parła ci­cho.
Za­mkną­łem oczy i wes­tchną­łem.
– Mamo – za­czą­łem. Otwo­rzy­łem oczy i na nią spoj­rza­łem. – Skończ już z tymi po­dwój­nymi prze­ka­zami! Pro­szę!
Oczy­wi­ście wie­działa, co mia­łem na my­śli, ale udała, że nie wie, i unio­sła brwi.
– Mó­wisz, że ro­zu­miesz, ale twój wzrok i wy­raz twa­rzy zdra­dzają coś zu­peł­nie in­nego – po­wie­dzia­łem.
Pró­bo­wała za­cho­wać minę, jakby ni­czego nie poj­mo­wała, ale po chwili dała za wy­graną, za­mknęła oczy i lekko po­krę­ciła głową, wzdy­cha­jąc, a po­tem spoj­rzała na mnie z uśmie­chem.
– Prze­pra­szam, Sa­ka­ria­sie – po­wie­działa. – Po pro­stu… Po pro­stu bar­dzo się o cie­bie nie­po­koję. Cza­sami je­steś tro­chę za do­bry dla tego świata.
Po­pa­trzy­łem na nią. Po­wie­działa, że je­stem za do­bry dla tego świata, choć tak na­prawdę miała na my­śli, że je­stem za do­bry dla Eli­sa­bet, za­wsze da­wała mi do zro­zu­mie­nia, że mo­głem wy­brać le­piej. Nie ode­zwa­łem się, za­mkną­łem oczy i je otwo­rzy­łem, po­woli, jakby uspo­ka­ja­jąco.
– Ra­dzę so­bie, mamo – po­wie­dzia­łem. – Oboje so­bie po­ra­dzimy.
Ski­nęła głową.
Po­chy­li­łem się, zja­dłem nieco sa­łatki z ma­ka­ro­nem i od­chy­li­łem się na krze­śle, ko­ły­sa­łem się w przód i w tył, jak or­to­dok­syjny Żyd mo­dlący się przed Ścianą Pła­czu, mo­dli­łam się i mo­dli­łam, bo gra to mo­dli­twa, gra­łam i gra­łam, cały czas się ko­ły­sząc, w przód i w tył, na krze­śle, na stołku przy pia­ni­nie i znowu na krze­śle.
– A jak ty się mie­wasz? – za­py­ta­łem.
Po­pa­trzyła na mnie i po­słała mi ten swój dzielny uśmiech, któ­rym cza­sami re­ago­wała, gdy za­da­wa­łem jej wła­śnie to py­ta­nie.
– No, ja­koś idzie – od­po­wie­działa, krę­cąc lekko głową.
Przy­tak­ną­łem.
– Ja­sne, że cza­sem dni po­tra­fią się dłu­żyć – cią­gnęła. – Ale… na tym chyba po­lega sta­rość – do­dała, a po­tem za­śmiała się krót­kim, smut­nym śmie­chem.
Wy­pi­łem łyk kawy.
– Po­win­naś na­prawdę za­pi­sać się na te gru­powe za­ję­cia ru­chowe, o któ­rych mó­wi­łaś.
Znów za­śmiała się tym swoim smut­nym śmie­chem.
– Nie? – za­py­ta­łem.
Po­pa­trzyła na mnie. Wy­da­wała się wręcz ura­żona.
– Prze­cież nie dam rady, Sa­ka­ria­sie – po­wie­działa. – Wiesz o tym. Ko­lana już nie te.
– Okej.
Po­krę­ciła głową i ci­cho prych­nęła przez nos, a po­tem od­wró­ciła się w prawo i wyj­rzała przez okno. Zro­biło się wietrz­nie. Po­dmuch po­de­rwał su­che czer­wone li­ście i prze­su­nął je po chod­niku.
– Co­raz czę­ściej my­ślę o prze­pro­wadzce z po­wro­tem do Na­msos – ode­zwała się.
– Ach, tak?
Chwy­ciła fi­li­żankę z kawą.
– Tak. – Po­wie­działa to szybko i nie­wy­raź­nie, przez co wy­dała się zła, w każ­dym ra­zie nie­za­do­wo­lona.
Wy­piła łyk i od­sta­wiła fi­li­żankę na spodek, coś skwier­czało w kuchni, stu­kała kla­wia­tura maca mło­dej dziew­czyny pi­szą­cej coś przy sto­liku obok, a ja le­ża­łem nie­ru­chomo w łóżku i pa­trzy­łem, jak sie­dzę i spo­glą­dam na mamę, tylko co to jest? Co się dzieje? Przy­po­mi­nało sen, ale oczy mia­łem sze­roko otwarte, a więc nie śni­łem, prze­cież w ogóle nie spa­łem.
Za­sło­ni­łem usta dło­nią i od­chrząk­ną­łem.
– Tak, ro­zu­miem, że o tym my­ślisz – po­wie­dzia­łem. – Skoro miesz­kasz te­raz sama. Masz tam też oczy­wi­ście Ju­dit i resztę ro­dziny.
Od razu się zo­rien­to­wa­łem, że nie to chciała usły­szeć, pew­nie wy­obra­żała so­bie inną re­ak­cję, że za­smucą mnie jej plany prze­pro­wadzki, że będę za­wie­dziony i może spró­buję ją od tego od­wieść.
No­żem we­pchną­łem na wi­de­lec po­ły­sku­jący od pe­sto ma­ka­ro­nowy świ­de­rek.
– Ale nam bę­dzie bar­dzo szkoda, je­śli się prze­pro­wa­dzisz – do­da­łem.
Na­dal sie­działa zwró­cona do okna, uśmiech­nęła się tak, jakby chciała dać do zro­zu­mie­nia, że usły­szała coś głu­piego.
– Wam nie zrobi to chyba aż tak du­żej róż­nicy – od­parła.
– Ależ mamo…
Od­wró­ciła się do mnie.
– Co?
– Chyba poj­mu­jesz, że nie mo­gli­śmy ostat­nio tak czę­sto cię od­wie­dzać.
– Oczy­wi­ście – po­wie­działa. – A czy mó­wi­łam coś in­nego?
Po­czu­łem, że za­czy­nam mieć tego dość, już wcze­śniej by­łem zmę­czony, a te­raz zmę­czy­łem się jesz­cze bar­dziej tym jej za­cho­wa­niem, było wy­czer­pu­jące, czu­łem, że opusz­czają mnie przez nią siły, ale nie ode­zwa­łem się, nie chcia­łem, do ni­czego do­brego by to nie do­pro­wa­dziło, trzeba było to w so­bie zdu­sić. Chwy­ci­łem fi­li­żankę z kawą i wy­pi­łem łyk, pa­trząc na młodą dziew­czynę, która pi­sała coś przy są­sied­nim sto­liku, dłu­gie, cien­kie palce bie­gały po kla­wia­tu­rze i kla­wi­szach pia­nina, i znów po kla­wia­tu­rze, od­sta­wi­łem fi­li­żankę na spodek, jedną ręką chwy­ci­łem wi­de­lec, drugą nóż i na­gle trzy­ma­łem skła­dany scy­zo­ryk, czer­wono-biały scy­zo­ryk szwaj­car­skiej ar­mii z no­życz­kami, kor­ko­cią­giem i róż­nymi ostrzami, tylko skąd on się wziął? – po­my­śla­łem, uno­sząc go i pod­wa­ża­jąc naj­więk­sze ostrze pa­znok­ciem palca wska­zu­ją­cego, przy­tkną­łem je do kra­wę­dzi kar­to­no­wego pu­dełka le­żą­cego przede mną i za­czą­łem kroić kar­ton i ma­ka­ron.
– Prze­pra­szam raz jesz­cze, Sa­ka­ria­sie – po­wie­działa mama, za­mknęła oczy i wes­tchnęła, jed­no­cze­śnie jakby tro­chę bar­dziej opusz­cza­jąc ra­miona, sie­działa tak przez se­kundę, po czym otwo­rzyła oczy i po­krę­ciła głową. – Na­prawdę nie chcia­łam… Nie ro­zu­miem, co ze mną jest, opa­nuję się.
– W po­rządku. – Po­pa­trzy­łem na nią i po­sła­łem jej uśmiech.
– Ale na­prawdę – cią­gnęła. – Masz te­raz wię­cej niż dość zmar­twień. Boże drogi. Nie po­trze­bu­jesz jesz­cze wy­słu­chi­wać mo­jego na­rze­ka­nia.
– To nic, mamo – po­wie­dzia­łem. – Poza tym ro­zu­miem, że nie jest ci te­raz zbyt ła­two. W końcu miesz­ka­li­ście ra­zem przez ład­nych parę lat.
– O Boże, nie przy­po­mi­naj mi o tym stwo­rze­niu – żach­nęła się. Po­pa­trzyła na mnie i się za­śmiała, a ja za­śmia­łem się w od­po­wie­dzi.
– No tak. – Wy­ją­łem ko­mórkę, spraw­dzi­łem go­dzinę. Była za kwa­drans pierw­sza. – Mu­szę po­woli zbie­rać się z po­wro­tem do mu­zeum.
Ski­nęła głową.
– Chyba ma­cie tam ostat­nio sporo ro­boty – za­uwa­żyła.
– Mnó­stwo. Nowa wy­stawa ma być go­towa przed Gwiazdką, a zo­stało jesz­cze strasz­nie dużo pracy – wy­ja­śni­łem, od­su­wa­jąc krze­sło, i wsta­łem.
W tej sa­mej chwili drzwi wej­ściowe się otwo­rzyły i za­mknęły, a prze­ciąg przy­niósł za­pach że­be­rek, który roz­szedł się po ka­wiarni i sy­pialni.
– Ro­zu­miem, że do­brze ci znowu w pracy – po­wie­działa mama. – Do­brze za­jąć my­śli czymś in­nym. Ale nie mo­żesz prze­sa­dzać. Mu­sisz się pil­no­wać.
Zdją­łem kurtkę z opar­cia krze­sła.
– Pil­nuję się, mamo – po­twier­dzi­łem.
– Tak, ale wi­dzia­łam już lu­dzi, któ­rzy wpa­dli w tę pu­łapkę.
– Je­stem ostrożny – za­pew­ni­łem.
– Mam taką na­dzieję.
– Przy­rze­kam. – Do­sta­wi­łem krze­sło do stołu i wsu­ną­łem ra­mię w rę­kaw kurtki.
– Wiesz co, jesz­cze tylko je­den dro­biazg, za­nim wyj­dziemy – po­wie­działa mama. – Nie miał­byś czasu wnieść mi z piw­nicy kilku wor­ków z drew­nem? Sama bym to zro­biła, ale nie dam rady.
– Za­czę­łaś już pa­lić w ko­minku? – za­py­ta­łem. – Nie skoń­czył się jesz­cze wrze­sień.
– To nowe miesz­ka­nie ma okrop­nie słabą izo­la­cję – wy­ja­śniła. – Mar­znę wie­czo­rami. Mu­szę przy­kry­wać so­bie nogi weł­nia­nym ko­cem, jak oglą­dam te­le­wi­zję.
Ski­ną­łem głową.
– Oczy­wi­ście, że wniosę ci drewno – po­wie­dzia­łem. – Wy­star­czy, je­śli przyjdę ju­tro po pracy? Dzi­siaj je­stem tro­chę za­jęty.
Wła­śnie za­czy­nała za­pi­nać płaszcz, ale na chwilę prze­rwała i pod­nio­sła na mnie wzrok.
– Tak… – od­parła jakby z wa­ha­niem.
Oczy­wi­ście chciała w ten spo­sób po­wie­dzieć „W su­mie to nie”, tyle zro­zu­mia­łem.
– Wiesz co… nie mogę ni­czego obie­cać, ale po­sta­ram się wpaść dziś po po­łu­dniu – po­wie­dzia­łem, cho­ciaż wła­ści­wie nie mia­łem na to siły, czu­łem się zmę­czony, lecz mimo wszystko to po­wie­dzia­łem.
Spu­ściła wzrok, za­pi­na­jąc ostatni gu­zik płasz­cza.
– Nie. – Znów po­słała mi ten swój dzielny uśmiech. – Nie mu­sisz, Sa­ka­ria­sie.
– Je­steś pewna?
– Tak – po­twier­dziła. – We­dług pro­gnozy w week­end nie ma być aż tak zimno.
– Ależ mamo! – od­par­łem. – Prze­cież nie mo­żesz mar­z­nąć wie­czo­rami.
– Mam grzej­niki, wiesz? Za­my­kam też drzwi na ko­ry­tarz, żeby było mniej do ocie­pla­nia. Ja­koś daję radę – do­dała i za­ło­żyła to­rebkę na ra­mię. – Prze­pra­szam – rzu­ciła do dziew­czyny przy macu.
– Prze­pra­szam – od­po­wie­działa dziew­czyna, nie spusz­cza­jąc wzroku z ekranu kom­pu­tera, unio­sła tylko pupę i do­su­nęła krze­sło do sto­lika, po czym usia­dła i da­lej pi­sała, co­raz szyb­ciej, palce bie­gały po kla­wia­tu­rze i kla­wi­szach, a ja sie­dzia­łam na stołku przy pia­ni­nie i gra­łam, gra­łam, ko­ły­sząc cia­łem, w przód i w tył, jak or­to­dok­syjny Żyd mo­dlący się przed Ścianą Pła­czu do Boga Wszech­mo­gą­cego, wie­rzyć to uznać swą ma­łość w ob­li­czu Boga, wie­rzyć to ugiąć się przed prze­mocą, to ćwi­czyć umie­ra­nie, to do­kład­nie to samo co grać, rów­nież grać to ćwi­czyć umie­ra­nie, od­dać się, zdjąć cumę i wy­pchnąć się na wodę, pu­ścić i do­łą­czyć do in­nych, po­zwo­lić so­bie spaść, więc spa­da­łam, spa­da­łem, co­raz szyb­ciej, dźwięk, który brzmiał jak trze­pot skrzy­deł, tak na­prawdę był ude­rze­niami rę­ka­wów mo­jego swe­tra, bo nie by­łem te­raz pta­kiem, by­łem czło­wie­kiem i spa­da­łem, spa­da­łam, wielki, biały ka­mień zbli­żał się co­raz bar­dziej, chod­nik był co­raz więk­szy, rósł przede mną, a kiedy tra­fi­łem w as­falt, spa­da­łem da­lej i w tym upadku uj­rza­łam, jak kla­wi­sze od­ry­wają się od pia­nina i wra­cają do słoni na sa­wan­nie, uj­rza­łam, jak drewno ode­rwało się i sku­piło w ol­brzy­mie dęby, gó­ru­jące w le­sie, a ja za­głę­bia­łem się w las, co­raz bar­dziej, i gdzie te­raz by­łem? Gdzie wy­lą­do­wa­łem? Co to był za las? Zgu­bi­łem się, ale się nie za­trzy­ma­łem, sze­dłem tylko da­lej, szłam i szłam, gra­łam i gra­łam, szłam i gu­bi­łam się w grze, nie my­śla­łam, nie chcia­łam my­śleć, nie pod­czas gry, chcia­łam być tam, do­kąd za­biorą mnie dło­nie, uciec w mu­zykę, za słowa i z dala od nich, chcia­łam, by mu­zyka mnie po­chło­nęła, chcia­łam być w mu­zyce, do­kład­nie jak w cza­sach, za­nim się wy­co­fa­łam, jak wtedy, gdy mu­zyka była dla mnie wszyst­kim, ale to nie­moż­liwe, nie da­wa­łam rady, sły­sza­łam to i czu­łam, nie mia­łam już tego w so­bie, stra­ci­łam to, ni­gdy nie będę już wy­jeż­dżać w trasy, nie za­gram żad­nego kon­certu, cho­ciaż ni­czego nie chcia­łam bar­dziej, stale pró­bo­wa­łam się prze­ko­ny­wać, że mogę jesz­cze wró­cić, ale wie­dzia­łam, że nic z tego ni­gdy nie bę­dzie.

 
Wesprzyj nas