20 frontów, 7 języków, 3 dzieci i tylko 43 lata. Tak można najkrócej w liczbach opisać reporterkę wojenną i newsową Clarissę Ward, bohaterkę (a zarazem autorkę) autobiografii „Na wszystkich frontach. Edukacja reporterki”.


„Na wszystkich frontach” to pełna emocji historia wyjątkowej dziennikarki i portret zmieniającego się świata, który autorka miała możność opisywać w swoich relacjach. Clarissa Ward – obecnie szefowa korespondentów CNN (zastąpiła na tym stanowisku słynną Christiane Amanpour), laureatka wielu nagród dziennikarskich (Peabody, Murrow, Emmy i in.), jest czołową reporterką zajmującą się konfliktami i kryzysami na całym świecie.

Rosja, Chiny, Afganistan, Irak, Egipt, Libia, Syria, Izrael, Jemen, Republika Środkowoafrykańska i Ukraina – to życiowe i zawodowe przystanki korespondentki wojennej kolejnych telewizyjnych stacji informacyjnych (Fox News, CBS, CNN). Jest wszędzie tam, gdzie pęka dawny porządek, a świat podlega gwałtownym, brutalnym przemianom rujnującym życie zwykłych ludzi. Z którymi – na równi z przywódcami świata, dyktatorami, zbrojnymi talibami, czy syryjskimi rebeliantami – Ward potrafi rozmawiać, zawsze znajdując właściwy język i ton.

Ze szczególną uwagą mierzy się z historiami kobiet, które spotyka w krajach ogarniętych wojną, i ich zmaganiami z wstrząsaną politycznymi katastrofami rzeczywistością. Na zbliżenie do ludzi na krańcach świata pozwala jej znajomość wielu języków (od francuskiego i rosyjskiego po arabski i chiński) oraz właściwa jej naturze umiejętność słuchania i empatia.

Dorastając w brytyjsko-amerykańskiej rodzinie, prowadząc uprzywilejowane, ale samotne życie dziecka zamożnych i bardzo zajętych rodziców, już jako nastoletnia uczennica brytyjskiej szkoły z internatem dokonała odkrycia na własny temat i powierzyła je swojej przyjaciółce słowami: „Jestem naczyniem. Potrafię zrozumieć ludzi i przekazywać ich idee. Jestem komunikatorką”. Jak pisze w autobiografii: „Nie docierało do mnie, że przemieszczanie się między różnymi światami będzie wymagało roztrzaskania w drobny mak tego, co, jak sądziłam, wiedziałam o życiu, zarówno w sensie politycznym, jak i osobistym”.

Swoje ostateczne dziennikarskie powołanie odnalazła po ataku 11 września 2001 roku na World Trade Center i odtąd ciągle jest w drodze. Znalazła się w Iraku w szczytowym momencie toczącej się tam wojny; prowadziła śledztwa w sprawie zachodnich ekstremistów werbowanych do ISIS; była reporterką w zespole tropiącym trucicieli Aleksandra Nawalnego, relacjonowała rządy terroru Baszszara al-Assada w Syrii i bohaterstwo tych, którzy z nim walczyli; jeździła na front do Ukrainy. Dziś możecie widzieć ją, jak pod ostrzałem nadaje korespondencję z Izraela po ataku Hamasu.

W 2018 roku Ward ukoronowała swoją dotychczasową karierę, przyjmując kierownicze stanowisko w CNN, a chwilę potem na świat przyszli jej dwaj synowie, których obecność kazała jej spojrzeć na swoją pracę z nowej, niepokojącej perspektywy. To im dedykowała swoją książkę, a już po jej wydaniu, wiosną tego roku urodziła trzeciego syna.

Dlaczego chcąc poznać pracę współczesnego korespondenta wojennego warto przeczytać właśnie tę książkę? Tak odpowiada w swojej przedmowie tłumaczka „Na wszystkich frontach”, Kaja Gucio: „W autobiografii Ward kieruje się tymi samymi zasadami, co przez lata w reporterskiej pracy: zachowuje obiektywizm, ale nie broni się przed współczuciem, próbuje przedstawić perspektywę wszystkich stron, ale wystrzega się symetryzmu i uproszczeń, zawsze staje po stronie tych, których dotyka niesprawiedliwość, a nade wszystko nie pompuje własnego ego, tylko stara się jak najlepiej zrozumieć świat. Nie objaśniać go, nie udawać, że ma monopol na jedynie słuszną wersję, tylko właśnie zrozumieć, a potem pomóc nam w tym samym”.

***

Od dziennikarza oczekujemy rzetelności, dociekliwości, obiektywizmu. Clarissa Ward dodaje do tej listy empatię. Z uwagą i ciekawością słucha swoich rozmówców i poprzez ich losy opowiada nam o zagrożeniach współczesnego świata. I jak ona słucha! To bardzo rzadka i cenna umiejętność wysłuchać i zrozumieć. W tej podróży przez wojenne strefy Syrii, Libanu, Afganistanu i Iraku, przez Pekin i Moskwę, Clarissa Ward pokazuje zmieniającą się w błyskawicznym tempie rzeczywistość. To tempo wzbudza nasz niepokój. Dzięki dociekliwym i rzetelnym dziennikarzom jak reporterka CNN łatwiej nam pewne rzeczy zrozumieć i oswoić nasze lęki. Dziennikarstwo nigdy nie odgrywało tak ważnej roli jak dziś, w zalewie fake newsów i opinii powtarzanych jako fakty. Doceniajmy to po to, by żadna władza nie pozostawała bezkarna, poza kontrolą. Demokracja umiera w ciemności – czyli bez wolnych mediów. A książka mojej w pewnym sensie redakcyjnej koleżanki (CNN i TVN 24 są w tej samej grupie medialnej Warner Bros. Discovery) jest też fascynującą opowieścią o dziennikarskiej kuchni, o szukaniu newsa, za którego konkurencja dałaby się zabić, o kobiecie na wojnie, o miłości i o pracy, która jest pasją.
Katarzyna Kolenda-Zaleska, dziennikarka Faktów TVN i TVN24

“Na wszystkich frontach” to fascynująca opowieść o prawdziwym dziennikarstwie. Clarissa Ward w niezwykle intymnym, głębokim wymiarze przedstawia najważniejsze wydarzenia XXI wieku. Najtrudniejsze historie wymagają ogromnej wrażliwości. Ward pokazuje nam psychologiczne filary konfrontacji z emocjami i skuteczności w obliczu zagrożenia życia.
Justyna Kopińska, reportażystka, pisarka

Clarissa Ward
Na wszystkich frontach. Edukacja reporterki
Przekład: Kaja Gucio
Wydawnictwo Osnova
Premiera: 8 listopada 2023
 
 


Od tłumaczki

Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że Na wszystkich frontach Clarissy Ward to pozycja, jakich na półkach księgarni sporo już zalega – ot, kolejne wspomnienia osoby, która wiodła ciekawe życie w ciekawych czasach. Jednak autobiograficzna relacja Ward, reporterki telewizyjnej i korespondentki wojennej, zdecydowanie się w tej kategorii wyróżnia. Nie tylko trudno tę książkę odłożyć, ale, co być może ważniejsze, opowieść zostaje z nami na długo po tym, jak skończymy lekturę. Co zatem decyduje o jej wyjątkowości?
Jednym z powodów jest niewątpliwie język. Mam tu na myśli po pierwsze stylistyczną biegłość autorki, żywą narrację, wyczucie frazy, umiejętne łączenie humoru z tragizmem, hitchcockowskie niemal stopniowanie dramatu i wyjątkowy dystans do samej siebie. Wszystko to sprawia, że Ward ani na chwilę nie popada w patetyczny ton, nie pogrywa z uczuciami czytających ani nie bawi się w chełpliwe efekciarstwo. Po drugie – znajomość języków obcych, bo w przeciwieństwie do wielu reporterskich gwiazd, zwłaszcza zachodnich, Clarissa Ward zdaje sobie sprawę, jak ważna w dziennikarstwie jest możliwość bezpośredniego porozumienia się z rozmówcami w ich ojczystej mowie. Obok francuskiego i hiszpańskiego zna rosyjski i arabski, dzięki czemu rozmawia swobodnie nie tylko z możnymi tego świata, ale i zwykłymi ludźmi, do których rzadko docierają telewizyjne kamery, a nawet jeśli, to i tak nikt ich nie słucha. Ward natomiast nie oczekuje od rozmówców, że dostosują się do niej, i wykorzystuje swój przywilej znakomitej edukacji do tego, by pogawędzić z niepiśmiennymi wieśniaczkami w ogarniętej wojną Syrii, zaprzyjaźnić się z rosyjskim kierowcą, a kiedy trzeba, uczy się na pamięć pytań po japońsku, choć nie zna w tym języku ani słowa.Właśnie takie nieustanne dążenie do tego, by jak najlepiej zrozumieć ludzi i wydarzenia, to druga z przyczyn, dla których Na wszystkich frontach jest książką tak wyjątkową. W autobiografii Ward kieruje się tymi samymi zasadami, co przez lata w reporterskiej pracy: zachowuje obiektywizm, ale nie broni się przed współczuciem, próbuje przedstawić perspektywę wszystkich stron, ale wystrzega się symetryzmu i uproszczeń, zawsze staje po stronie tych, których dotyka niesprawiedliwość, a nade wszystko nie pompuje własnego ego, tylko stara się jak najlepiej zrozumieć świat. Nie objaśniać go, nie udawać, że ma monopol na jedynie słuszną wersję, tylko właśnie zrozumieć, a potem pomóc nam w tym samym.
Powinien to być dziennikarski standard, w praktyce jednak niewielu osobom udaje się równie skutecznie połączyć obiektywny profesjonalizm z empatią i otwarciem się na innych. Pisarstwo jednego z takich wyjątkowych reportażystów towarzyszyło mi od początku pracy nad tłumaczeniem niniejszej książki. Paweł Smoleński, bo o nim myślę, dziennikarz, reporter i pisarz, człowiek o szerokich horyzontach i ogromnym sercu, jak mało kto wiedział, jak ważne są zrozumienie i porozumienie – i że jedno nie istnieje bez drugiego. Jego pamięci dedykuję ten przekład.
Kaja Gucio

Przedmowa

Siedzieliśmy w milczeniu na parkingu przed posępnym blokiem z wielkiej płyty. Zerknęłam na zegarek. Szósta czterdzieści rano.
– Może spróbujemy? Nie za wcześnie? – zapytałam Daszę Tarasową, która siedziała na przednim fotelu.
Od dwudziestu minut czekaliśmy przed domem Olega Tajakina, tajnego agenta rosyjskiej służby bezpieczeństwa, znanej lepiej jako FSB (Federalna Służba Bezpieczeństwa – następczyni KGB). Tajakin nie był przeciętnym tajniakiem czy szpiclem. Należał do elitarnej grupy, która cztery miesiące wcześniej miała otruć lidera rosyjskiej opozycji Aleksieja Nawalnego.
Nawalny to lider opozycji na tyle, na ile w Rosji można w ogóle mówić o jakiejkolwiek działalności opozycyjnej. Silny i charyzmatyczny, zyskał rozgłos w 2011 roku, odważnie obnażając na YouTubie korupcję rosyjskich przywódców. W 2016 roku, zaledwie dwa dni przed wyborami parlamentarnymi, wysłał drona nad luksusową posiadłość ówczesnego premiera Dmitrija Miedwiediewa.
O ile większość Rosjan zadowala się informacjami, które serwuje im państwowa telewizja, o tyle młodsze pokolenie zaczyna bardziej interesować się tym, co się dzieje naprawdę. Lata rządów kolesiostwa w połączeniu z kosztownym awanturnictwem na skalę światową sprawiły, że gospodarka kraju utknęła w martwym punkcie. Brakowało perspektyw na zmiany, a cierpliwość ludzi coraz szybciej się wyczerpywała.
Kreml zachowywał pozory nonszalancji. Jednak kiedy Nawalny ogłosił zamiar ubiegania się o urząd prezydencki w wyborach w 2018 roku, natychmiast przedstawiono mu – sfingowane – zarzuty karne i zakazano kandydowania.
Mimo to opozycjonista kontynuował kampanię antykorupcyjną. Jak później ustalono, FSB utworzyła pododdział złożony z agentów dysponujących specjalistyczną wiedzą na temat toksyn i środków paralityczno-drgawkowych, którzy śledzili Nawalnego przez ponad trzy lata, odbywając w ślad za nim przeszło trzydzieści podróży po całym kraju.
Dwudziestego sierpnia 2020 roku Nawalny wracał do Moskwy z syberyjskiego miasta Tomsk. Na pokład samolotu wsiadł w świetnej formie, ale po kilku minutach od startu nagle źle się poczuł. W łazience zauważył, że jest zlany potem.
„Wyszedłem z łazienki. Znalazłem stewarda i powiedziałem, że zostałem otruty, że zaraz umrę. Położyłem się na podłodze przy jego stopach, spodziewałem się, że już po mnie” – opowiadał później.
Przez sześć tygodni prowadziliśmy śledztwo w sprawie tej operacji. W końcu nadszedł czas na konfrontację z jednym z agentów stojących za nią. Siedzieliśmy więc w mroku śnieżnego zimowego poranka na cichych przedmieściach Moskwy podczas pandemii COVID-19 i czekaliśmy na odpowiedni moment.
– Dobra, chodźmy – stwierdziła Dasza.
Spojrzałam na Jeffa Kehla, operatora, który podłączył małą kamerę Osmo do swojego iPhone’a i już prowadził transmisję na żywo do siedziby CNN w Atlancie. Ten środek ostrożności przedsięwzięliśmy dlatego, że gdyby z jakiegoś powodu Tajakin próbował przejąć telefon, to nagrany przez nas materiał zdążyłby trafić do stacji.
Jeff poprawił słuchawki i skinął głową.
Otworzyłam drzwi i wysiadłam, powietrze było lodowate. Jeff usiadł na moim miejscu i nagrywał mnie podczas drogi do budynku. Spojrzałam w obiektyw.
– Jesteśmy przed domem jednego z członków oddziału FSB i zobaczymy, czy ma nam coś do powiedzenia – oznajmiłam, po czym ruszyłam w stronę głównego wejścia do bloku.
Dasza nacisnęła przycisk domofonu. Poczułam znajome mdłości. Konfrontacja ze wspieranym przez państwo niedoszłym zabójcą nie była wprawdzie największym szaleństwem w mojej karierze, ale plasowała się dość wysoko na liście. Wcześniej omówiliśmy cały plan kilkanaście razy. Uznaliśmy, że to mało prawdopodobne, by służby bezpieczeństwa podjęły wobec nas działania odwetowe. Byłoby to zbyt prymitywne, zbyt oczywiste, zwłaszcza że dwie godziny później miał się ukazać nasz materiał o tym, jak FSB próbowała otruć Nawalnego.
Dasza zadzwoniła kilka razy, aż w końcu odezwał się kobiecy głos.
– Przepraszam, że niepokoję, czy zastałam Olega Borysowicza? – zapytała Dasza po rosyjsku. Przez chwilę panowała cisza, po czym, jakimś cudem, rozległo się brzęczenie oznaczające, że kobieta otworzyła nam drzwi wejściowe.
Zielona farba na ścianach i woń stęchlizny przypominały mi początki mojej kariery, kiedy przez kilka lat mieszkałam w Rosji. Dasza ruszyła po schodach przede mną. Nagle zakręciło mi się w głowie. Odetchnęłam głęboko i z całych sił starałam się skupić.
Na trzecim piętrze Dasza wskazała mi odpowiednie drzwi. Podeszłam do nich lekko oszołomiona.
Na progu stał mężczyzna w koszulce moro i krótkich spodenkach, w których przypuszczalnie spał. Od razu wiedziałam, że to Tajakin. Od ponad miesiąca przyglądałam się uważnie jego twarzy. Łysa głowa, charakterystyczne znamię tuż pod lewym nozdrzem.
Serce waliło mi jak młotem.
– Zdrastwujtie, Olegu Borysowiczu – przywitałam się tak jak Dasza, używając grzecznościowej formy otczestwa.
Patrzył na mnie, ale po chwili odwrócił wzrok i zauważył telefon Jeffa. Pospiesznie pociągnął za drzwi. Jednak nie zamknął ich do końca, a ja czułam, że stoi po drugiej stronie i czeka, by sprawdzić, czego od niego chcę. Mówiłam więc dalej.
– Mienia zawut Clarissa Ward, ja rabotaju w CNN. Nazywam się Clarissa Ward, pracuję dla CNN. Mogę wam zadać kilka pytań? Mogu ja sprositʹ was? Eto wasza kamanda otrawiła Nawalnogo? Czy to wasza jednostka otruła Nawalnego?
Gdy tylko z moich ust padło nazwisko Nawalnego, drzwi się zatrzasnęły.
– Macie jakiś komentarz? – zapytałam.
Cisza.
Odwróciłam się do kamery.
– Wygląda na to, że nie chce z nami rozmawiać.
Staliśmy tam jeszcze przez chwilę.
– Może do niego zadzwonimy? – zasugerowała Dasza. Wyciągnęła telefon i wybrała jego numer. Ku naszemu zaskoczeniu odebrał.
– Przepraszam, że niepokoję, ale stoimy przed waszymi drzwiami – powiedziała. Połączenie się urwało.
Teraz było już jasne, że wyczerpaliśmy limit szczęścia.
– Zabierajmy się stąd – powiedziałam.
Nasz materiał trafił do wiadomości na całym świecie. To była jedna z tych rzadkich i emocjonujących sytuacji, kiedy jako korespondentka zagraniczna mogłam wypomnieć komuś u władzy jego przewinienia.
To zwycięstwo przyniosło tym większą satysfakcję, że zdołałam się przebić do serwisów zagranicznych, a w czasie chaosu związanego z prezydenturą Trumpa stanowiło to nie lada wyzwanie. Uwaga świata była, co zrozumiałe, mocno skupiona na Waszyngtonie. Nawet ISIS i zagrożenie terroryzmem, na których koncentrowała się większość międzynarodowych doniesień po 11 września, wydawały się znacznie mniej niepokojące niż zniszczenia dokonywane w Białym Domu.
Nowego wroga trudniej było namierzyć. Jedno z największych zagrożeń tej nowej ery stanowiły dezinformacja na zdumiewającą skalę, a nawet jawne kłamstwa rozpowszechniane w mediach społecznościowych przez rozmaite podmioty – często przez samego prezydenta Trumpa – oraz gotowość, z jaką szerokie kręgi ludzi przyjmowały te treści za prawdę.
Na całym świecie coraz częściej podawano w wątpliwość samo istnienie prawdy. Czasem przypominały mi się słowa Hannah Arendt: „Idealny poddany rządów totalitarnych to nie przekonany nazista czy przekonany komunista, lecz człowiek, dla którego nie istnieje już rozróżnienie między faktem a zmyśleniem (tzn. rzeczywistość doświadczenia) i rozróżnienie między prawdą a fałszem (tzn. normy myślenia)”[1].
Miałam wrażenie, że dziennikarstwo nigdy jeszcze nie odgrywało tak ważnej roli. Jednocześnie dotarło do mnie, że umiejętności, które szlifowałam, relacjonując konflikty i kryzysy na całym świecie, tym razem mogą nie wystarczyć do powstrzymania zalewu przekłamań.
Niemniej wspólnie z kolegami Timem Listerem i Sebastianem Shuklą rozpoczęłam pracę nad cyklem reportaży. Dziennikarstwo śledcze niezmiennie stanowi zarówno źródło ogromnej pokory, jak i wielkich emocji. Wymaga głębokiej koncentracji i pokładów cierpliwości, pozornie sprzecznych z szaleńczym tempem, jakie obowiązuje w świecie newsów. Prawdopodobieństwo, że utkniemy w ślepym zaułku, było tak samo duże, jak szansa na przełomowe odkrycie. Doskonale zdawałam sobie sprawę z własnej niewiedzy na temat technologii, dzięki którym można odkrywać prawdę i pociągać ludzi do odpowiedzialności. A jednak chyba nigdy wcześniej nie cieszyłam się tak bardzo z możliwości, jakie dawały te narzędzia.
Podczas kampanii wyborczej w 2016 roku, a także już po jej zakończeniu, Amerykanie mieli okazję się przekonać, że niewiele państw potrafi wykorzystywać dezinformację równie zuchwale, co Rosja. Przed wyborami w 2020 roku Seb, Tim i ja zaczęliśmy badać, co planują Rosjanie. Współpracowaliśmy z dwojgiem wybitnych analityków CNN, Katie Polglase i Gianlucą Mezzofiore, a także z kadrą akademicką Uniwersytetu Clemson. Nasze ustalenia weryfikowały zespoły z Facebooka i Twittera. W tak złożonej sprawie spoczywała na nas ogromna odpowiedzialność za przedstawiane dowody, dlatego niezbędna była współpraca. Nasz zespół zbierał się w pustym biurze, a ja z podziwem przysłuchiwałam się, jak Gianluca i Katie omawiają najnowsze ustalenia, notując je na coraz gęściej zapisanej tablicy.
Ostatecznie udało nam się ujawnić działalność nowej rosyjskiej fabryki trolli, działającej w Ghanie pod przykrywką organizacji non profit, która wzięła na celownik afroamerykańskich wyborców, przekazując im zapalne, wprowadzające podziały treści.
Po sukcesie naszego dochodzenia w Ghanie Seb i Tim zwrócili się do zespołu serwisu Bellingcat z propozycją współpracy przy jakimś projekcie. Od lat podziwiałam dokonania tej grupy. Kolektyw obywatelski, złożony zarówno z opłacanych badaczy, jak i wolontariuszy, powstał z inicjatywy Brytyjczyka Eliota Higginsa, który przez lata zajmował się konfliktem w Syrii. Nie ruszając się znad laptopa w Leicester w Wielkiej Brytanii, Higgins został biegłym znawcą w dziedzinie amunicji. Wykorzystując wyrafinowane techniki open source, ujawniał kolejne kłamstwa syryjskiego reżimu Baszszara al-Asada. Serwis Bellingcat doprowadził do zidentyfikowania prorosyjskich separatystów w Ukrainie, odpowiedzialnych za zestrzelenie malezyjskiego samolotu MH17. Jednak dopiero zdemaskowanie rosyjskich agentów, którzy w brytyjskim Salisbury otruli byłego podwójnego agenta Siergieja Skripala, przyniosło grupie wywiadowczej prawdziwy rozgłos.
Gdy dane cyfrowe nie wystarczały do uzyskania pełnego obrazu sytuacji, zespół Bellingcat sięgnął po zbiory danych osobowych, od wykazów pasażerów i numerów paszportów po metadane telefonów komórkowych, które można było łatwo nabyć na rosyjskim czarnym rynku. Te wycieki baz danych z rejestrów rządowych określano rosyjskim slangowym słowem probiw, co często tłumaczy się jako „szukaj”. Probiw to zasadniczo efekt uboczny endemicznej korupcji w Rosji i niedbałego podejścia do ochrony danych.
Jak powiedział później w rozmowie z dziennikiem „Washington Post” Christo Grozev, szef zespołu Bellingcat badającego sprawy związane z Rosją, „jeśli jedynym sposobem, by dowieść, że władze państwowe dopuściły się nadużyć, jest pozyskiwanie danych, to – naszym zdaniem – jest to etycznie uzasadnione”.
Miesiąc po tym, jak się do nich zgłosiliśmy, odezwał się Christo. „Wiem, kto próbował otruć Nawalnego” – napisał. Od razu wzbudził nasze zainteresowanie.
Nawalnemu rzeczywiście podano śmiercionośny środek paralityczno-drgawkowy z grupy tak zwanych nowiczoków. Gdyby samolot kontynuował lot z Tomska do Moskwy, oddalonej o mniej więcej trzy godziny podróży, Nawalny niemal na pewno by nie przeżył. Uratowała go jednak szybka reakcja pilota. Podjęto decyzję o lądowaniu awaryjnym w Omsku, gdzie lekarze natychmiast podali mu antidotum w postaci atropiny. Po dwóch dniach Nawalny, wówczas już w śpiączce, został przetransportowany do szpitala Charité w Berlinie, a niemieckie władze podały, że w jego organizmie znaleziono ślady nowiczoka. Członkowie zespołu Nawalnego zdołali przemycić kilka przedmiotów z jego pokoju hotelowego w Tomsku do ambulansu lotniczego do Berlina – butelki z wodą, ręcznik i szczoteczkę do zębów. Niezależne laboratoria w Szwecji i Francji potwierdziły później obecność trucizny.
Był to najzuchwalszy i najbardziej bezczelny zamach, z jakim spotkałam się w Rosji. A biorąc pod uwagę to, że kilka lat wcześniej na moście naprzeciwko Kremla zastrzelono innego lidera opozycji, Borysa Niemcowa, poprzeczka została ustawiona dość wysoko.
Z reporterskiego punktu widzenia, kiedy relacjonujesz tego rodzaju potworne przestępstwa, największą frustrację budzi niemożność udowodnienia, kto jest za nie odpowiedzialny. Wszyscy instynktownie wiedzą, kto to zrobił, i snują rozmaite przypuszczenia na ten temat, ale w większości przypadków Rosjanie, Syryjczycy czy inni domniemani sprawcy mogą po prostu wzruszyć ramionami i stwierdzić: „My tego nie zrobiliśmy”. Niezwykle trudno jest dowieść, że kłamią.
Tim i Seb polecieli do Wiednia, gdzie rozpoczęli współpracę z Christo. Analizowali ogromne ilości danych i przeprowadzali wspólnie burzę mózgów, rozważając różne możliwe scenariusze.
Ja zostałam w Londynie, na urlopie macierzyńskim po narodzinach mojego drugiego syna Caspara. Starałam się śledzić ich postępy na bieżąco podczas regularnych rozmów za pośrednictwem aplikacji Signal, która służy do przesyłania zaszyfrowanych wiadomości. Trwał lockdown związany z pandemią, a wykonywanie jakiejkolwiek pracy w domu z dwulatkiem i sześciomiesięcznym niemowlakiem stanowiło nie lada wyzwanie, nawet przy wsparciu cudownej niani.
Pewnego dnia zadzwonili, gdy akurat niosłam Caspara po schodach na drzemkę. Usiadłam na stopniu z dzieckiem na kolanach, przyciskając telefon do ucha ramieniem.
Tim opowiadał o wyjazdach do Soczi, które latem odbywali niektórzy członkowie grupy odpowiedzialnej za toksyny. Podczas cieplejszych miesięcy i przez większą część lockdownu to właśnie ów czarnomorski kurort służył za centrum dowodzenia wielu przedstawicielom Kremla, w tym samemu prezydentowi Putinowi.
– Czy wiadomo, z kim Tajakin miał się tam spotkać? – zapytałam.
Po drugiej stronie ulicy znów zaczęła pracować wiertarka udarowa, a dźwięki wibrowały mi w głowie. Wzięłam głęboki wdech i starałam się zignorować hałas. Caspar kręcił się niespokojnie. Kołysałam go szybciej i robiłam do niego głupie miny, jednocześnie usiłując skupić się na odpowiedzi Tima.
Jak na zawołanie, Caspar zaniósł się płaczem. I to nie takim, który można ukoić smoczkiem, ale głębokim, głośnym zawodzeniem.
– Przepraszam, chłopaki – wykrztusiłam.
– Nie ma sprawy, zajmij się małym – powiedział Tim.
– Oddzwonię do was, jak tylko go uspokoję – obiecałam.
Rozłączyłam się i spojrzałam na Caspara.
– Stary, serio? Mama ma robotę do zrobienia.
Tydzień później siedziałam w samolocie do Niemiec, gdzie miałam przeprowadzić wywiad z Nawalnym.
Podczas startu towarzyszyła mi jednocześnie radość, że jestem wolna od opieki nad dziećmi i mogę skupić się na pracy, oraz poczucie winy i smutek, bo bardzo za nimi tęskniłam. Wówczas zdążyłam się już jednak przyzwyczaić do natłoku sprzecznych emocji.
W rozmowie z Nawalnym uderzyła mnie jego nieugiętość. Był niezwykle charyzmatyczny – miał niebieskie oczy i przewrotne poczucie humoru. Zrozumiałam, skąd się wzięła atmosfera zagrożenia na Kremlu. Nawalny miał swoich krytyków zarówno w proputinowskim establishmencie, jak i wśród liberalnej inteligencji, jednak nikt nie kwestionował jego nieustępliwości i determinacji.
Pod koniec wywiadu zapytałam, czy planuje wrócić do Rosji. Odpowiedział bez wahania.
– Wrócę.
Często zdarzało mi się słyszeć, jak politycy buńczucznie zarzekali się, że są gotowi na poświęcenie dla dobra swojego kraju. To było coś zupełnie innego. Wiedziałam, że Nawalny mówi prawdę, jego odwaga robiła na mnie ogromne wrażenie.
Nawalny wyjaśnił swój tok rozumowania. Doskonale zdawał sobie sprawę z ryzyka. Jednak uważał, że gdyby zdecydował się na pozostanie na europejskim uchodźstwie, przestałby się liczyć w oczach rosyjskiego społeczeństwa. Dodał też:
– Za nic w świecie nie zrobię Putinowi takiego prezentu.
Współpraca z serwisem Bellingcat zakończyła się ogromnym sukcesem. Sam prezydent Putin odpowiedział nawet na zarzuty podczas dorocznej konferencji prasowej, kiedy to oznajmił, że inwigilacja Nawalnego prowadzona przez FSB była rzeczą najzupełniej normalną, gdyż ten współpracował z zachodnimi agencjami wywiadowczymi, ale to nie znaczy jeszcze, że to służby go otruły.
Cztery dni później Nawalny kontratakował – opublikował mianowicie nagranie filmowe, na którym, podając się za doradcę wysokiego rangą członka Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, skłania jednego z agentów do przyznania się do winy w rozmowie telefonicznej. Oszukany agent wyjawił, w jaki sposób nowiczok znalazł się w bieliźnie Nawalnego.
Nawalny tym samym upokorzył kilku najpotężniejszych i najgroźniejszych ludzi w Rosji, a mimo to dotrzymał słowa i 17 stycznia 2021 roku wrócił do Moskwy. Natychmiast został aresztowany, a w chwili gdy to piszę, odsiaduje wyrok ponad dwóch i pół roku w kolonii karnej.

Na wszystkich frontach

Prolog

Listopad 2011
Damaszek, Syria

Popatrzyłam w dół na żałobników zmierzających w moją stronę. Uniesioną wysoko, rozkołysaną trumnę dotykało i błogosławiło tysiące rąk. Pomimo chłodu popołudnia dźwigający ją mężczyźni byli spoceni, zewsząd napierali na nich krzyczący manifestanci. Gdy próbowałam dogonić orszak, niektórzy zauważyli moją kamerę i usunęli się z drogi. Chcieli, by opowiedziano historię ich oporu. Przedarłam się przez tłum i wskoczyłam na platformę ciężarówki kilka metrów przed trumną, którą okryto flagą syryjskiej rewolucji (trzy czerwone gwiazdy zamiast dwóch zielonych z oficjalnej flagi).
– Nie mogę spieprzyć tego ujęcia, nie mogę spieprzyć tego ujęcia – szeptałam do siebie.
W trumnie spoczywał szesnastoletni chłopiec, poprzedniego dnia zastrzelony przez syryjskie siły bezpieczeństwa. Stał się tym samym kolejnym męczennikiem szybko nasilającego się powstania przeciwko reżimowi syryjskiego prezydenta Baszszara al-Asada.
Wzięłam głęboki oddech i ustawiłam małą kamerę turystyczną typu „wyceluj i filmuj” na dachu kabiny ciężarówki, starając się nie ruszać rękami, gdy trumna się zbliżała. Widziałam teraz twarz zmarłego chłopca, gładką i siną – oczy miał zamknięte, a usta rozchylone. A potem zniknął, niesiony falą wściekłych żałobników.
Podczas pierwszego wyjazdu jako korespondentka CBS News byłam w Damaszku sama. Miałam podwójne, amerykańsko-brytyjskie obywatelstwo i – w przeciwieństwie do mojego producenta – udało mi się uzyskać wizę turystyczną. Nie miałam też kamerzysty. Brakowało mi większego doświadczenia w tworzeniu materiału filmowego, a ponadto nie bagatelizowałam ryzyka związanego z podjęciem się takiego zadania. Reporterka podróżująca w pojedynkę może łatwo zniknąć. Jednak wcześniej wielokrotnie bywałam w Syrii, znałam arabski na tyle, by samodzielnie poruszać się po kraju, i bardzo chciałam relacjonować przebieg dynamicznie przybierającego na sile powstania, które jesienią 2011 roku osiągnęło temperaturę wrzenia.
Działacze opozycji zabrali mnie na rozległe przedmieścia Dumy, gdzie miałam relacjonować uroczystości pogrzebowe. Spędziłam w Damaszku kilka dni, zanim udało mi się wymknąć z hotelu niezauważoną przez wszechobecną tajną policję i do nich dołączyć.
Setki ludzi napływały ze wszystkich stron. Kobiety maszerowały z tyłu pochodu. Uczestnicy wymachiwali transparentami z hasłami, w których domagali się sprawiedliwości i obalenia reżimu Baszszara al-Asada. Ktoś zaczął bić w bęben, a tłum podniósł młodego chłopaka i posadził go na ramionach innego mężczyzny.
– Baszszar, ty kłamco – zaczął skandować chłopak. – Do diabła z tobą i twoją mową. Wolność jest u bram!
–Jalla irhal, ja Baszszar! – podchwycił tłum, klaszcząc rytmicznie. „Precz z Baszszarem!” Okrzyk ten stał się hymnem rewolucji, która rozgrzewała się na przedmieściach Damaszku, w Himsie i w Hamie, i która stanowiła prawdziwe zagrożenie dla rządów Asada. Patrzyłam na morze ludzi wiwatujących i wznoszących okrzyki, z uniesionymi w górę telefonami komórkowymi, którymi uwieczniali protest i transmitowali go w mediach społecznościowych. Rześkie listopadowe powietrze wypełniało się energią i emocjami.
Tłum ośmielony własną odwagą stawał się coraz głośniejszy, klaszcząc gromko. Moja stopa podrygiwała w tym samym rytmie. Biła z nich niesamowita moc.
– Walić Baszszara, walić jego popleczników!
Ci protestujący czekali na swój moment od czasu arabskiej wiosny, która wybuchła na początku roku – obalając trwające od dziesięcioleci dyktatury w Tunezji, Egipcie i Libii.
W tym czasie Asad powiedział w wywiadzie dla „Wall Street Journal”: „To jest Bliski Wschód, tutaj co tydzień dzieje się coś nowego”. Jednakże bez wahania prognozował, że ta zawierucha nie odbije się na jego kraju. Przeciwnie – „będzie bodźcem do reform”. Okazało się, że w obu kwestiach bardzo się mylił.
Szóstego marca 2011 roku aresztowano grupę nastoletnich chłopców, którzy zainspirowani falą protestów rozprzestrzeniających się w całym regionie, namalowali sprejem na murach w Darze, podupadłym mieście niedaleko granicy z Jordanią, napis: asz-szab jurid iskat an-nizam! – „lud chce obalić reżim!”. Był to okrzyk bojowy rewolucji w Egipcie i Libii, który przyniósł szybki odwet ze strony lokalnych sił bezpieczeństwa. Kiedy dwa tygodnie później chłopcy zostali wypuszczeni na wolność, żywi, ale po brutalnych torturach, ich wściekłe rodziny pomaszerowały pod dom gubernatora, domagając się sprawiedliwości. Spadł na nich grad kul. Trzech protestujących zginęło. I tak wybuchło powstanie.
W tamtym czasie ukształtował się już pewien schemat. Pogrzeb kogoś zabitego przez władzę zamieniał się w protest przeciwko reżimowi. Siły bezpieczeństwa wkraczały do akcji i otwierały ogień, a nazajutrz uroczystości pogrzebowe gromadziły jeszcze liczniejsze tłumy. W listopadzie każdego dnia w całej Syrii odbywały się dziesiątki takich pochówków.
Przyglądałam się zebranym, którzy w kółko skandowali: hurrijja, hurrijja – „wolność, wolność”. Wymachiwali transparentami wzywającymi do utworzenia strefy zakazu lotów, aby powstrzymać Asada przed mordowaniem własnych obywateli. Widzieli, jak kilka miesięcy wcześniej zachodnie odrzutowce ratowały Libijczyków w Bengazi przed nacierającymi siłami Kaddafiego i wierzyli, że Zachód zrobi dla nich to samo. Jakże gorzkie czekało ich rozczarowanie.
Jednak w tamtej chwili czułam się oszołomiona mieszanką entuzjazmu i strachu. Podobne marsze często stawały się celem ataków proasadowskiej milicji słynącej z bezwzględnego okrucieństwa, znanej pod nazwą szabiha, po arabsku „duch”. Jej członkowie nosili cywilne ubrania i wyrastali niespodziewanie niczym spod ziemi. Ludzie żyli w strachu przed nimi, nie tylko z powodu brutalnych pobić, ale także dlatego, że szabiha działała jako siatka donosicieli, którzy przekazywali rządowi informacje o rodzinach zaangażowanych w protesty. W przeciwieństwie do wojska, nigdy nie było wiadomo, czy szabiha jest na miejscu, czy nie. W takich okolicznościach rozmowa z zachodnim reporterem mogła oznaczać wyrok śmierci. A jednak tutaj, w Dumie, gdy tylko ludzie zrozumieli, że jestem dziennikarką, od razu chcieli opowiedzieć swoją historię. Podziwiałam ich odwagę.
Pewien mężczyzna zatrzymał mnie na ulicy, gdy mijałam go z kamerą. Mówił trochę po angielsku, więc przystanęłam, by nagrać wywiad.
– Proszę – odezwał się błagalnym, drżącym z emocji głosem. – To jest prawdziwa Syria. Jeśli tu przyjedziecie, zobaczycie prawdziwe ciała. To nie są kamienie, to nie są zabawki. To są prawdziwe zwłoki.
Jakaś grupa zaprowadziła mnie na mały cmentarz przeznaczony dla tych, którzy zginęli w powstaniu. Nazywano ich szuhada, męczennikami – w schludnych rzędach spoczywało ich około sześćdziesięciu. Ze zdjęcia na jednym z nagrobków uśmiechał się chłopiec. Przypomniałam sobie słowa tamtego mężczyzny – „to nie są zabawki”.
Każdy szahid (męczennik w liczbie pojedynczej) pozostawił po sobie żałobników. Dzień przed pogrzebem przedstawiono mnie krawcowi, który siedział na stołku i płakał, ze wzrokiem utkwionym w ziemię opowiadał mi o śmierci syna. Mówił tak cicho, że musiałam wytężyć słuch, by wychwycić szczegóły. – Syn uczestniczył w proteście na uczelni. Na miejsce przybyły siły bezpieczeństwa. Posypały się kule. Syn… – mężczyzna zamilkł, a jego ciałem wstrząsnął szloch. Patrzyłam na jego dłonie, które nieustannie drżały ze strachu i żalu. Chciałam wziąć te ręce we własne i uścisnąć, na chwilę odłożyć kamerę i stać się człowiekiem. Wiedziałam jednak, że jedyny sposób, by mu pomóc, to dopilnować, by ludzie usłyszeli jego historię. Poprosiłam go, by kontynuował:
– Wa badajn? A potem?
Chłopak został postrzelony w brzuch na schodach uniwersytetu. W szpitalu nie chciano go ratować ze strachu przed grożącą karą ze strony władz. Wykrwawił się na śmierć. Głos mężczyzny załamał się. Pękało mi serce, ale filmowałam dalej, kiedy on wycierał oczy.
Potrzeba było tygodni poszukiwań i rozmów przez Skype’a, by nawiązać kontakt z syryjską opozycją, pod koniec 2011 roku bezlitośnie nękaną przez reżim. Wielu działaczy siedziało już w więzieniach lub po prostu zniknęło; zaczęły krążyć opowieści o straszliwych aktach przemocy i torturach.
Przez pierwsze kilka dni odgrywałam rolę turystki, bo tak nakazywała moja wiza. Pewnego ranka założyłam hidżab i wymknęłam się z hotelu – z dala od czujnego wzroku tajnych policjantów odpalających papierosa od papierosa. Gdy tylko zasłoniłam blond włosy, stałam się niewidzialna. Różnica w porównaniu z poprzednimi dniami, kiedy wszyscy zdawali się gapić na mnie, na tę cudzoziemkę, była niewiarygodna. Podczas kolejnych wyjazdów do Syrii często nosiłam hidżab. Z punktu widzenia bezpieczeństwa znacznie mniej rzucałam się w oczy. Ale też mogłam stać na uboczu i obserwować rozgrywającą się scenę, zamiast być w jej centrum. Reporterom telewizyjnym nigdy nie przychodzi to łatwo, ponieważ kamera nieuchronnie przyciąga uwagę. Wszelkie działania, które pozwalały zminimalizować efekt rozpraszania uwagi, jakie wywoływała moja obecność, przynosiły korzyści.
Gdy przemierzałam ulice syryjskiej stolicy w drodze na spotkanie z działaczem o imieniu Husajn, uważnie pilnowałam, by nikt mnie nie śledził. Skontaktował nas przez internet inny lokalny aktywista, który pełnił funkcję koordynatora w Damaszku. Poprzedniej nocy siedzieliśmy do późna na Skypie i rozmawialiśmy o tym, gdzie i kiedy się spotkamy. Uzgodniłam, że następnego ranka o ósmej przyjdę po niego pod Bab Tuma, jedną z siedmiu bram do starego miasta. Kolejne pięć dni spędziłam w jego towarzystwie.
Husajn miał okrągłą, uśmiechniętą twarz z wiecznym zarostem, codziennie nosił te same spodnie dresowe i plastikowe sandały. Wyglądał jak student, który zarwał o jedną noc za dużo. Niewielkie mieszkanie na dziedzińcu starego miasta dzielił z gromadką białych kociąt, które wspinały się na niego podczas rozmowy i ugniatały łapkami kanapę.
Podobnie jak wielu innych działaczy, których poznałam w tamtym tygodniu, Husajn wręcz kipiał radością z uczestnictwa w rewolucji. Wieczorami zabierał mnie na spotkania ze znajomymi do ich mieszkań. W większości byli to wykształceni, kulturalni ludzie, sunniccy muzułmanie, chrześcijanie i alawici. Później powstanie nabrało wyraźnie islamistycznego odcienia, ale te wczesne dni emanowały idealistycznym zapałem. Siedziałam wśród nich i patrzyłam, jak palą papierosa za papierosem i do późnych godzin nocnych dyskutują o tym, jak będzie wyglądać ich rewolucja. Mówili z pasją o wolności, demokracji i prawach człowieka, ale nawet wówczas dało się wyczuć, że niewiele wiedzą o fundamentach i instytucjach potrzebnych do budowania i pielęgnowania tych ideałów.
Husajn przedstawił mnie Razan Zajtunie, centralnej postaci ruchu protestacyjnego. Była blada, wysoka i szczupła, miała długie falujące włosy w mysim odcieniu, załzawione niebieskie oczy i szparę między jedynkami. Podczas rozmowy paliła papierosy i rzadko się uśmiechała. Razan należała do innej ligi niż Husajn i jego znajomi. Była prawniczką zajmującą się prawami człowieka i aktywistką na wiele lat przed rozpoczęciem arabskiej wiosny. Mówiła z bezceremonialną pewnością siebie i była wystarczająco bystra, by zdawać sobie sprawę z rzeczywistego zagrożenia. Syryjski reżim śledził jej poczynania od jakiegoś czasu, a ona ukrywała się, by uniknąć aresztowania.
– Boisz się? – zapytałam pewnego dnia, gdy piłyśmy herbatę w mieszkaniu Husajna.
– A kto się nie boi? – odparła rzeczowo, zaciągając się głęboko dymem. Podczas rozmowy głaskała jedno z kociąt. – Ale musimy działać dalej. Postanowiliśmy rozpocząć rewolucję. O tym właśnie marzyliśmy od dawna. – Spojrzała na mnie i zgasiła papierosa. – Jalla [chodź], idziemy.
Razan i Husajn zabrali mnie na pogrzeb w Dumie i na protesty, które stawały się coraz powszechniejsze w piątki, święte dni muzułmanów. Często demonstracje zaczynały się na pozór nie wiadomo skąd, niczym flash mob. Ktoś intonował hasło i tworzył się tłum, który równie szybko się rozpływał: „Jesteśmy tutaj i nie damy się zastraszyć”.
Pewnego popołudnia towarzyszyłam im w spotkaniu z grupą lekarzy, którzy założyli podziemne kliniki polowe, by leczyć rannych manifestantów. Pokonaliśmy ukryte przejście w murze prowadzące do magazynu sprzętu medycznego. Bandaże, antybiotyki, strzykawki i, co najbardziej niepokojące, staplery do zszywania skóry.
Odwaga i determinacja opozycji, która na tym etapie unikała przemocy pomimo brutalności władz, budziły ogromny podziw. Pewnego wieczoru, podczas demonstracji na przedmieściach Damaszku, dwie młode kobiety z zasłoniętymi twarzami podeszły do mnie i wręczyły mi kartkę. Pismo było schludne i dziecinne. W lewym górnym rogu narysowały długopisem flagę syryjskiej rewolucji. Treść brzmiała: „Nie ronimy łez nad męczennikami, ronimy łzy nad tchórzami”.
Jednak pod koniec 2011 roku protesty zaczęły przeradzać się w czynny opór i stopniowo formowała się zbrojna rewolta. Na siłę można było odpowiedzieć tylko siłą. Na pogrzebie w Dumie stanął przede mną mężczyzna z tabliczką. Napis na niej głosił: „Wolna Armia Syryjska reprezentuje mnie i chroni”. Wolna Armia Syryjska, w skrócie FSA, powstała w lipcu i składała się głównie z żołnierzy, którzy zdezerterowali po tym, jak odmówili wykonywania rozkazów strzelania do ludności.
Razan i Husajn mieli odmienne poglądy na temat powstania FSA. Husajn podkreślał, że oddziały zbrojne miały jedynie utworzyć kordon wokół wieców i chronić ludzi: „Myślę, że teraz to raczej konieczne”. Znacznie bardziej sceptycznie nastawiona Razan obawiała się, że bojówki zasadniczo zmienią ducha ich pokojowego protestu. Jej przeczucia okazały się prorocze.
Był to początek militaryzacji konfliktu, a Baszszar al-Asad przyjął to z zadowoleniem. Lubił twierdzić, że Syryjczycy i świat zewnętrzny mają do wyboru tylko dwie opcje: on albo terroryzm. Tamtej wiosny, kierując się bezduszną kalkulacją, uwolnił tysiące uwięzionych dżihadystów – ci zaś dołączyli do rebelii i ostatecznie ją wchłonęli.
Pewnego wieczoru Husajn zaproponował mi spotkanie z członkami FSA. W Himsie odbyło się kilka wywiadów z bojownikami, jednak żaden z nich nie rozmawiał przed kamerą z zachodnim dziennikarzem w Damaszku – głównie dlatego, że bardzo niewielu zagranicznych reporterów zdołało dostać się do miasta, z wyjątkiem garstki Europejczyków, którzy otrzymali wizy od władz reżimowych. Jednakże poruszali się wyłącznie w towarzystwie „opiekunów” obserwujących każdy ich ruch i uniemożliwiających zbliżenie się do protestów. Wiedziałam, że nadarza mi się wyjątkowa okazja, i chciałam zobaczyć, na ile realny jest ten zbrojny opór.
Husajn zawiózł mnie do Dumy, a tam przesiadłam się do innego samochodu. Kierowca przeprosił mnie, po czym zawiązał mi oczy. Wyjaśnił, że musi dopilnować, bym nie znała lokalizacji kryjówki, w której odbędzie się spotkanie. Husajn nie mógł jechać ze mną.
Starałam się nie panikować, gdy samochód mknął po krętych, bocznych drogach. Nie miałam pojęcia, dokąd zmierzamy. Po mniej więcej dwudziestu minutach zatrzymaliśmy się, a gdy otworzyły się drzwi auta, chłodne powietrze owiało mi twarz. Ktoś pomógł mi wejść do domu, gdzie zdjęto mi opaskę. Stało przede mną kilkunastu mężczyzn w wojskowych mundurach, dzierżących kałasznikowy i RPG (granatniki przeciwpancerne). Twarze mieli zakryte kraciastymi chustami nazywanymi kefijami.
Zaschło mi w ustach. Byłam aż nazbyt świadoma tego, jak ważny stanowili cel – niemal oczekiwałam, że lada chwila przez drzwi wpadnie grupa prorządowych komandosów z bronią w rękach.
Odchrząknęłam i przedstawiłam się, próbując jednocześnie wymyślić, jak sfilmuję ten wywiad. Kadr musiał być na tyle szeroki, by zmieścili się w nim wszyscy mężczyźni oraz ja sama. Bardzo żałowałam, że nie mam operatora i statywu. W końcu przekazałam kamerę kierowcy, który mnie przywiózł, a on położył ją na stoliku na stosie książek. Nie miałam co liczyć na pięknie wyprodukowany materiał dla telewizji.
– Walczymy z tymi, przez których nasze dzieci zostały sierotami, a nasze żony wdowami – zaczął dowódca.
Zapytałam, czy nie obawia się, że przez militaryzację konfliktu ucierpi więcej ludzi.
– To nie my wybraliśmy wojnę – powiedział. – Zostaliśmy do niej zmuszeni, bo tylko tak możemy chronić nasz naród i nasz honor.
Słowa brzmiały sztywno i formalnie. Dowódca twierdził, że jego ludzie przeprowadzili ataki na cele wojskowe wokół stolicy, serce bazy władzy Asada, przejmując przy tym uzbrojenie.
Nie potrafiłam określić, jak ten oddział wpisywał się w hierarchię FSA, co stanowiło wczesną wskazówkę, że organizacja nie miała tak naprawdę spójnej struktury. Każda grupa mogła stworzyć własny sztandar i umieszczać filmy na YouTubie, deklarując przynależność do Wolnej Armii Syryjskiej, ale nie oznaczało to, że między poszczególnymi frakcjami istniała jakakolwiek łączność i koordynacja. Ruchy islamistyczne, które ostatecznie zastąpiły rebelię, były bardziej zdyscyplinowane i zorganizowane.
Gdy kończyliśmy wywiad, jeden z bojowników przywołał mnie do siebie. Wyciągnął zdjęcie paszportowe swojego synka – uśmiechniętego małego chłopca o pucołowatych policzkach i kręconych brązowych włosach.
– To właśnie o to walczymy – wyjaśnił poważnym, pełnym napięcia głosem. – Żeby miał lepszą przyszłość.
Wpatrywał mi się prosto w oczy, jakby chciał zapytać: „Rozumiesz to teraz? Rozumiesz?”. Powoli skinęłam głową. Nie miałam wątpliwości, że mówił szczerze. Ale równie oczywiste było to, że bojownikom brakowało strategii z prawdziwego zdarzenia i że musieli stawić czoła bezlitosnemu wrogowi.
Po tygodniu spędzonym w Damaszku postanowiłam dostać się do Himsu, gdzie represje przybrały najbardziej brutalną postać. Napisałam do szefostwa w Nowym Jorku. „Nie ma mowy” – nadeszła natychmiastowa odpowiedź. „Wygląda na to, że masz już świetny materiał, nie przeginaj”.
W branży dziennikarskiej nietrudno przyzwyczaić się do niebezpiecznych miejsc i znieczulić na zagrożenia, wciąż chcieć więcej i nie dopuszczać do siebie myśli, że to, co masz, już wystarczy. Polegasz na doświadczonych koleżankach i kolegach, którzy potrafią powściągnąć twoje ambicje. Pamiętam, jak Allen Pizzey, wybitny reporter CBS, cytował redaktora agencji informacyjnej Reuters w Afryce, który odwoływał dziennikarzy z linii frontu w odległych strefach wojennych za pomocą prostej depeszy: „Martwy nie złożysz materiału”.
Oprócz pokusy pokazania lepszej historii w pierwszych dniach arabskiej wiosny istniała również nadzieja, że poprawa rzeczywistości jest naprawdę możliwa, że zmiany są w zasięgu ręki. Liczyłam na to, że moja praca choć w niewielkim stopniu się do tego przyczyni, ale w Syrii zdałam sobie sprawę, że idea „zmieniania świata” w dziennikarstwie jest równie uwodzicielska, co niebezpieczna. Zachęca do pychy i odwraca uwagę od samej pracy. W rzeczywistości nie jesteśmy tam, by rozwiązywać problemy, ale by rzucać na nie światło.
Podczas mojej ostatniej nocy w Damaszku miasto ogarnęła ciemność, jeden z licznych drobnych sygnałów, że w stolicy nie wszystko dobrze się układa. Siedzieliśmy we troje w pogrążonym w mroku salonie Husajna, żar papierosa Razan rozświetlał nieco jej twarz, gdy zaciągała się dymem. Wróciłam myślami do poranka, kiedy zapytałam ją, czy ma coś do przekazania Baszszarowi al-Asadowi.
– Odejdź! – powiedziała po prostu. – Zrób to teraz, ponieważ wiesz, że gdy nadejdzie koniec i tak odejdziesz, tyle że z większą liczbą ofiar i z większym cierpieniem ludzi na koncie. Więc po prostu odejdź i zostaw nas, byśmy mogli zacząć żyć nową przyszłością, budować nowy kraj. Masz już dość naszej krwi.
Ale Asad nie odszedł. Dwa lata po mojej wizycie w Damaszku Husajn trafił do więzienia, a Razan została porwana przez uzbrojonych mężczyzn. Od tamtej pory o obojgu słuch zaginął.

 
Wesprzyj nas