“Czerwony Wąż” to tour de force, majstersztyk, pełna werwy, krwi oraz imponujących akcji powieść historyczna, która na pewno spodoba się fanom Simona Scarrowa, Gerainta Jonesa i Conna Igguldena.
Szalony i brutalny świat, w którym trzeba walczyć, by przetrwać.
Nad Eufratem, na krawędzi rzymskiego świata, Drust, Kag i ich kompani muszą rozwiązać tajemniczą zagadkę i uratować swoich starych przyjaciół uwikłanych w sieć intryg.
W cieniu Czerwonego Węża, starszych o tysiąc lat od Muru Chińskiego fortyfikacji, Bracia wypełniają misję zleconą przez najpotężniejszego człowieka w Rzymie.
Aby wyjść cało z opresji, Drust i jego ludzie muszą stawić czoło wrogom i… naturze. Czasem będą uciekać i prosić bogów o litość. Czasem jednak będą musieli się zatrzymać i walczyć…
Poprzedni tom cyklu: “Bestie zza Muru”
Robert Low (1949-2021)- szkocki dziennikarz, korespondent wojenny i autor powieści historycznych, m.in. cyklu „Zaprzysiężeni”.
Czerwony Wąż
Przekład: Magdalena Hermanowska
cykl Braterstwo Areny tom 2
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 3 października 2023
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Oaza Al-Bardi na południowy zachód od Dura Europos Drugi rok panowania Aleksandra Sewera
Czuł ucisk w klatce piersiowej, usta miał wyschnięte na wiór, i to jak na ironię, bo jego trzewia co rusz eksplodowały wodnistą treścią, a skórę pokrywał śliski pot. Panika buzowała w nim niczym ogień, a jego płomienie podchodziły mu do gardła, wywołując mdłości.
Drust nie po raz pierwszy przeklął to miejsce, boginię Fortunę i zapewnienia, że Partowie mają już dosyć, że ich potęga rozpada się wraz z każdym odzianym w turban wojownikiem poległym w walce ze swoim rzymskim sąsiadem.
Obiecano mu, że będzie łatwo; wystarczy dostać się do Dura Europos niezawodnym szlakiem karawan prowadzącym do zachodniego krańca Jedwabnego Szlaku.
Obok Drusta siedział Kwintus; widok jego wytrawionej brudem twarzy skąpanej w mlecznej poświacie uspokajał i dodawał otuchy. Nadal miał na sobie gruby płaszcz, który chronił go przed nocnym chłodem, ale noc już odchodziła, a wzmagający się upał i wszechobecne poczucie zagrożenia sprawiały, że ich twarze były mokre od potu.
Umierali z pragnienia. Te oklepane słowa tak często padały w każdej rozmowie, że już dawno straciły znaczenie, tyle że tu i teraz były boleśnie prawdziwe. Przycupnęli za kamiennym murem, który sięgałby im zaledwie do kolan, gdyby wstali. Ale gdyby wstali, powaliłyby ich pociski procarzy plemienia zamieszkującego pasmo górskie Dżabal Tuwajk, którzy kryli się teraz za żółtymi wydmami.
Drust wiedział, że wojownicy mają dość amunicji, by tego dokonać. Byli gotowi okazać miłosierdzie jedynie wielbłądom: chcieli, by ocalały, więc zabijali wyłącznie ludzi; ciała wielu z nich zaczęły się już rozkładać.
Przed nimi po lewej stronie był kolejny niski mur, za którym też kulili się spoceni mężczyźni. Nie mieli już nakryć głów, a ich twarze, ponure i stężałe, lśniły w słabym świetle świtu, które pozwalało dostrzec krew na brudnych białych szatach. Na niebie nie było gwiazd, a palmy otaczające oazę sterczały jak włosy wiedźmy na tle ciemnego jeszcze nocnego nieba. I wtedy coś strzeliło jak bicz tuż przy głowie Drusta.
Czołgała się ku niemu jakaś postać, wzbudzając tumany piasku. Drust zaczął się krztusić i przeklinać.
– Gdyby tylko był tutaj Maniusz ze swoim łukiem – powiedział Sib, ciężko wzdychając – to ci miotacze mieliby za swoje.
Maniusza nie było. Maniusz przypuszczalnie nie żył od lat, lecz Sib nadal nie mógł przyjąć tego do wiadomości. Podobnie jak niegdyś uparcie wierzył w to, że Maniusz jest jinun, czymś w rodzaju demona. Od sześciu lat, od chwili powrotu z wygnania na dalekim południu Afryki, Drust i Bracia Areny przemierzali w tę i z powrotem różne pustynie – od Tangeru po Aleksandrię – handlując zbożem, zwierzętami i piaskiem dla amfiteatrów. Słyszeli, że Maniusz trafił do kopalni, ale uwolnił go Pies cieszący się poparciem Heliogabala, złotego chłopca, który wówczas był cesarzem, oraz jego równie złotej i wpływowej matki.
Dwa lata temu Heliogabal i jego matka zostali pozbawieni władzy i zabici, a cesarzem został Aleksander Sewer, kuzyn złotego chłopca. Drust był pewien, że Pies i Maniusz nie żyją; dowiedział się, że zostali zabici podczas czystek, więc Bracia uczcili ich pamięć, rozsypując sól i rozlewając wino.
A potem z samego jądra ciemności Królestwa Partów nadeszła wiadomość, oszałamiająca niczym uderzenie w skroń, że Pies i Maniusz żyją i potrzebują pomocy.
Rozległ się okrzyk Kaga, niemal radosny. Kag wyjął swój gladius i zakrzywiony nóż, ale one były przeznaczone do ostatecznego starcia, gdy wojownicy ruszą na nich z mieczami. Póki co otaczający ich kozojebcy tylko czaili się za wydmami i strzelali; Drust widział, jak wyskakują, napinają proce, a potem znowu się chowają. Nie byli w jakimś szczególnym niebezpieczeństwie; po prostu żaden z członków karawany nie miał odpowiedniej broni, by odpowiedzieć wrogowi ogniem.
Drust położył spoconą dłoń na niebezpiecznie gładkiej rękojeści miecza, starego przyjaciela z areny. Tuż obok głowy Kaga przeleciały odłamki kamieni, więc Drust chciał go ostrzec, ale szybko uświadomił sobie, że to nie byłoby rozsądne. Chwycił więc miecz, mrużąc oczy przed słońcem, które zdążyło już wzejść, bo usłyszał, że ktoś się do niego zbliża. Dźwięk przypominał odgłos mokrego błota rzuconego o ścianę. Potem rozległo się ostre chrząknięcie i za Drustem opadło głucho czyjeś ciało.
– Trudno dostrzec tych małych gnojków, co?
Głos był zaskakująco łagodny, Drust od razu go rozpoznał. Obrócił się nieco i zobaczył Praeclarum, która właśnie przeczołgiwała się nad martwym ciałem jednego z poganiaczy wielbłądów. Nadal drgało, więc Praeclarum wcześniej przyjrzała mu się uważnie, by się upewnić, że już nie wstanie.
– Najwyższy czas, żeby te skurwysyny z fortu wreszcie tu dotarły – stwierdził Drust, a Praeclarum przyznała, iż rozważa ewentualność, że mogą nie zdążyć.
– Ci szmaciarze otoczyli nas ze wszystkich stron – zauważyła. – Zaatakują, gdy dojdą do wniosku, że wystarczająco opadliśmy z sił. Żołnierze z fortu mogą nie przybyć na czas.
– Daj spokój, bądź bardziej praktyczna i coś wymyśl – mruknął pogardliwie Drust. – Nie dawaj satysfakcji Fortunie.
Praeclarum wydęła wargi.
– Dobra, moglibyśmy stąd nawiać, ale będą na nas czekać, bo leżą we wszystkich okolicznych krzakach. Mężczyznom wbiją nóż w plecy, a kobiety zostawią dla siebie. A ja tego nie chcę, nie mówiąc o tym, że nie mam żadnych owoców, które mogliby zerwać.
Drust chrząknął niepewnie, a potem poderwał się ze strachem, bo zawisł nad nimi jakiś cień.
– Authentēs – odezwał się znajomy głos.
Drust zaklął chrapliwie.
– Prawie cię zadźgałem – powiedział z goryczą, a oczy Kisy błysnęły w ciemnej twarzy.
– Myślę, że to byłoby ciężkie przeżycie dla nas obu.
– Na tym świecie byłoby o jednego skretyniałego Maura mniej – mruknęła tęsknie Praeclarum, a potem odwróciła się, żeby się rozejrzeć.
Kisa Szem Tow kiwnął niezobowiązująco głową.
– Czcigodna pani oczywiście wie najlepiej – odparł ze zjadliwym uśmiechem.
– Kiso, możesz nas stąd wydostać? Myślisz, że to możliwe?
Mężczyzna przez chwilę się zastanawiał, wciągając powietrze przez zęby.
– Nie – oznajmił w końcu, kłaniając się radośnie Drustowi.
Praeclarum roześmiała się cicho, wydając dźwięk, który przypominał szum zwiędłego aloesu na wietrze. Kisa umknął w bezpieczne miejsce. Niebo nad oazą rozjaśniło się już zupełnie. Drust wiedział, że niedaleko na północy leży miasto Dura Europos, w którym znajduje się fort. Dwa dni temu, zanim jeszcze otoczyło ich plemię zamieszkujące góry Dżabal Tuwajk, wysłał tam Stercorinusa, ale wcale nie był pewien, czy ten zdołał się przedrzeć. Szczerze mówiąc, nie był nawet pewien, czy Stercorinus jest godzien zaufania. Był to mężczyzna z nogami cienkimi i długimi jak bat, a jego ramiona miały kolor spieczonego słońcem błota. Chodził nago, nie licząc przepaski na biodrach i zakrzywionego ostrza używanego przez mieszkańców Palmyry. Stercorinus twierdził, że pochodzi z Palmyry, ale Drust był pewien, że to kłamstwo. Jak większość rzeczy, które go dotyczyły.
– Za bardzo ufasz temu kozojebcy – mruknęła Praeclarum, a Drust nie był pewien, czy mówi o Kisie, czy o Stercorinusie. Pomyślał, że to w sumie bez znaczenia. Pozyskali Stercorinusa z upadającej szkoły gladiatorów w Antiochii, która wyprzedawała swoje zasoby. Był tani, nawet jak na „wojownika areny”, ponieważ jego lanista, trener i właściciel w jednej osobie rzetelnie wszystkich informował, że Stercorinus jest wrzaskliwy i szalony jak wór płonących harpii.
Kisa Szem Tow był Żydem, wyzwoleńcem z jakiegoś górskiego plemienia, i doskonale znał się na wielbłądach. Oprócz tego był złodziejem i stręczycielem. Przybył do nich z wiadomością od pewnego plemiennego wodza, przyjaciela Rzymu w Dura Europos.
Praeclarum szczyciła się kiedyś tytułem królowej Amazonek i występowała na arenie z zakrzywionym nożem i lassem. Kiedy cesarz Septymiusz Sewer zakazał kobietom występów w roli gladiatorów, była wielokrotnie sprzedawana, ale okazało się, że nie jest na tyle atrakcyjna, by zostać dziwką, nie dość wykształcona na niewolnicę domową i zbyt opryskliwa, by jej zaufać. A więc kiedyś w końcu uciekła, mając na szyi obręcz, która świadczyła o jej losie; Kwintus z uśmiechem krzywym jak Eufrat kupił ją dwa miesiące temu za bezcen w Emesie i jeśli miał w stosunku do niej jakieś plany, szybko je zrewidował i udawał, że było zupełnie inaczej.
A teraz wszyscy byli Braćmi Areny, chociaż jeden z nich był siostrą. Procuratores, pełnomocnicy, lekko drwiące określenie odnoszące się do grupy ludzi, którzy mało mówili, lecz dużo myśleli. Termin określający pierwotnie procuratores dromii, nieszczęśników, którzy musieli wskakiwać do wraków rydwanów i sprzątać bałagan przed następnym okrążeniem na arenie. Sprzątali te śmieci przez całe lata na polecenie swojego patrona, Serwiliusza Structusa, aż do jego śmierci.
Cienie zmieniły pozycje, niebo pojaśniało jeszcze bardziej, ostrzał osłabł, ale nikt nie miał ochoty się ruszyć. Drust zrzucił osłonę, która chroniła jego głowę, szyję i zakrywała twarz. Żałował, że wcześniej jej nie ściągnął, więc teraz – nagle oswobodzony – zaczął się rozglądać. Usłyszał dziwny dźwięk dochodzący znad wydm: li-li-li-li-li. Wysokie, świdrujące zawołanie, które mroziło pot i zamieniało go w zimną zupę. Przez chwilę cuchnące powietrze znieruchomiało, panika zrobiła swoje, a strach walczył z ich kodeksem, który mówił, że gladiatorzy nigdy nie uciekają. Dlaczego? Ponieważ arena jest okręgiem. Jaki w tym sens? Taki, że nawet śmiertelnie zmęczony wracasz ciągle do punktu wyjścia.
Pozostali też usłyszeli ten niepokojący dźwięk i radzili sobie ze strachem na swój sposób.
– Kim jesteśmy? – krzyknął ktoś.
– Fortuna nas wydymała – ryknął inny głos. – Piasek to nasza ojczyzna!
Drust pobłogosławił Kwintusa i Ugona, bo to oni krzyczeli, a ten ostatni zaczął prychać i machać swoim wielkim toporem. Otarł wargi wierzchem spoconej dłoni, w której dzierżył miecz, i poczuł sól. Praeclarum zwróciła ku niemu spierzchniętą twarz i uśmiechnęła się; miała usta pełne krzywych zębów, co wyglądało, jakby zamierzała wyżerać kukurydzę przez płot.
– Ten wyleniały szczur Stercorinus prawdopodobnie udał się na wydmy, z których pochodzi – powiedziała. – Może je pokonać z większą łatwością niż ktokolwiek z nas, pomijając Żyda albo może też Siba. Nie zdziwiłabym się, gdyby czaił się tam na nas z nożem.
Drust nie chciał myśleć w ten sposób o Stercorinusie, ale swoją drogą nie mógł zaprzeczyć, iż ten obywatel Palmyry jest podstępny i niewzruszenie wierzy w to, że wie, kiedy umrze, co było związane z przepowiednią Baala-Szamina, semickiego boga palmyrczyków. Stercorinus nigdy tego nie wyjaśnił, lecz Drust nie mógł się powstrzymać i cały czas się zastanawiał, czy ta przepowiednia nie dotyczy tej pustynnej oazy i atakującego ich plemienia.
Na szczęście wszyscy byli ze sobą związani areną – piaskiem i krwią.
– Nadchodzą – odezwał się słabo Drust, chociaż to wcale nie było potrzebne.
Członkowie plemienia odziani w turbany i długie szaty wypłynęli falą znad wydm ze swoim mrożącym krew w żyłach wysokim li-li-li-li-li.
Drust najpierw usłyszał, jak Kag z rykiem zrywa się na równe nogi, a potem zobaczył mężczyznę, który zamierzył się na niego: obnażone zęby błyszczące w gęstej brodzie, uniesiony nad głową sztylet. Drust musiał wystawić przeciw niemu swój gladius. Patrzył, jak sztylet wroga uderza w jego miecz, przesuwa się na bok, a wojownik, nie mogąc się zatrzymać, niezgrabnie próbuje się odsunąć. Wtedy Drust przystąpił do kontrataku. Poczuł wstrząs, usłyszał trzask łamiącego się kręgosłupa, a potem wrzask, ale nie zwrócił na to uwagi, bo już nadeszli następni.
Szarpnął rękojeścią miecza, w głowie huczały mu przekleństwa, a uszy gdzieś z bliska rejestrowały złorzeczenia Ugona. Kwintus mignął Drustowi na granicy pola widzenia; balansował na nogach, lawirował, uderzał i ciął.
Mężczyzna, który atakował Drusta, upuścił włócznię, a potem chwycił kurczowo płonącą czerwienią szatę na wysokości brzucha, jakby chciał zasklepić rozwartą ranę i powstrzymać strumień wylewający się z jego trzewi. Drust pomyślał ze smutkiem, że to jednak przeciwnikowi w niczym nie pomoże, więc kopnął go, by zająć się następnym.
Było ich zbyt wielu. Wrzaski, pobrzękiwanie metalu o metal, krew, piach, cieknąca z ust ślina, całkowity brak planu. Tylko dzika panika, jedna walka za drugą, bazowanie na starych, wyćwiczonych i zakorzenionych ruchach i rozpaczliwych reakcjach.
Przed Drustem pojawił się kolejny wojownik: warczał, prychał i wymachiwał zakrzywionym nożem. Takim samym zresztą jak pozostali. Było za późno, by zrobić unik, więc Drust tylko się cofnął, a wtedy mężczyzna na niego natarł. Przewrócili się obaj, potoczyli na piasek, który wirował i wciskał się do oczu, a potem Drust spróbował odskoczyć, ale stwierdził, że klęczy, opierając się na kolanach i łokciach. Wojownik, któremu opadła zasłona, obnażył w złowieszczym uśmiechu zepsute zęby. Jego nóż powędrował w górę, a Drust zrobił wszystko, żeby uniknąć ciosu. Zamrugał, by pozbyć się piasku z oczu, splunął i przyklęknął niczym składany w ofierze wół czekający na cios kapłana.
Nożownik nagle odskoczył do tyłu, jakby ktoś go odciągnął, z impetem upadł na Drusta, a potem przetoczył się na plecy, patrząc ze zdumieniem na mężczyznę siedzącego na wielbłądzie. Skąd się tu wziął?
Człowiek miał na głowie kefię i hełm, biały jak świeży śnieg. Nosił też zakurzoną białą tunikę, pod którą rysowało się coś w rodzaju kolczugi, i pelerynę w kolorze krwi. Na jego nogach powiewały partyjskie spodnie, muskając boki wielkiego, parskającego wielbłąda. Mężczyzna wyciągnął kolejną włócznię z kołczana przytroczonego za prawą nogą, a nożownik wił się ze strachu.
– Dromedarii!
W tym okrzyku była radość i przede wszystkim ulga.
Wojownicy w czerwonych pelerynach wjechali na wielbłądach za niski mur małej fortecy, zmuszając do ucieczki wrzeszczących ze strachu członków plemienia, którzy porzucali swoje oszczepy, proce i strzały. Ugo ze splątanymi włosami i zmierzwioną od potu i brudu brodą uniósł swój przerażający topór i wydał okrzyk, który natychmiast podjęli pozostali: poganiacze, ładowniczy, przewoźnicy, wszyscy. Woda w oazie poczerwieniała.
Siedzący na wielbłądzie Stercorinus uśmiechał się szeroko, ukazując dziąsła i dziurawe zęby, i machał do nich z dumą, jakby sam tego wszystkiego dokonał, a potem czyjś piskliwy głos obwieścił, kto ich ocalił.
– Czerwoni Ludzie!
Drust zaczął podnosić się z kolan, aż w końcu jego spojrzenie spoczęło na czyjejś wyciągniętej dłoni; zadarł głowę i zobaczył krzywy uśmiech Kwintusa.
– Przypomnisz mi raz jeszcze, dlaczego tu jesteśmy?
– Z powodu pieprzonego Psa i pieprzonego Maniusza – warknął Kag, który usłyszał pytanie. Chciał splunąć, ale zabrakło mu śliny. – Nie mam pojęcia, dlaczego zawracamy sobie głowę parą umarlaków. Wiem za to, że musiałem wylać całkiem niezłe wino, żeby uczcić ich pamięć.
Ponieważ jesteśmy Braćmi Areny, pomyślał Drust. I dlatego, że dostałem wiadomość, że mam udać się do Dura Europos i porozmawiać z Uraniusem. Drust nie miał pojęcia, kim jest Uranius, ale nie mógł zignorować tej wiadomości co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, była napisana po łacinie na porządnym papierze i dobrym atramentem, a nie wyryta na zwykłej tabliczce. Po drugie, nadeszła od ludzi, którzy nie umieli czytać ani pisać, nawet gdy jeszcze żyli.
Miasto Dura Europos było grymasem na ustach świata. Zawziętym jak wykrzywiona gęba kogoś, kto musi stawiać czoło nieustannym porywom wiatru, pyskatym i niezdolnym się zamknąć, nawet stojąc nad grobem. Gdyby Dura Europos umiało mówić, w jego słowach rozbrzmiewałby akcent, który można by wykorzystać do budowy jego licznych wież. Rozciągało się leniwie wzdłuż urwiska nad Eufratem niczym pijana dziwka na podeście.
Osłaniał je woal resztek wyblakłej partyjskiej świetności, żydowskich świecidełek, rzymskiej pompatyczności i chrześcijańskich ikon. Miasto zbudowano tak dawno temu, że nikt tego nie pamiętał, i przez wiele lat znajdowało się pod panowaniem Persów, aż w końcu za czasów Boskiego Aureliusza Rzymianie wyrwali je z ich rąk. Od tamtej pory rządzili w nim niepodzielnie, ozdabiając je wieżami i cytadelami. Dura Europos miało ważne znaczenie z dwóch powodów, jak wyjaśnił Drustowi, Kagowi i pozostałym pewien dowódca wojskowy: było sztandarem, którym Rzym machał Partom przed nosem, oraz punktem kontroli zachodniego odcinka szlaku handlowego, który biegł na wschód i tylko bogowie wiedzą dokąd.
Przywódca wojskowy nazywał się Wiriusz Genadius Attalus, a jego tytuły – laticlavius, vir militaris i Pan Rzeki – uderzyły Drusta i Kaga jak otwarta dłoń. Stali na jego mozaikowej podłodze, wyglądając spod zdobionych łuków na taras owiewany łagodną bryzą, która przynosiła woń rzecznego mułu, odór ścieków i słodki, upajający aromat róż. Po rzece sunęła spokojnie jakaś łódź. Wszędzie rosły tamaryszki i palmy.
– Co was tutaj sprowadziło? – zapytał Attalus, vir militaris, eques i laticlavius w jednej osobie.
– Długa, zakurzona droga – odparł Drust.
– I wielbłądy – dodał Kag.
Attalus spojrzał na nich groźnie. Miał gęstą brodę ułożoną starannie w loki, ponieważ tak nakazywała najnowsza moda. Był więc elegancki i modny, ale za to musiał znosić dokuczliwe swędzenie. Nosił tunikę w szerokie pasy i togę; pełna gala, gdyż – podobnie jak inni oficjele – próbował w ten sposób zmuszać parweniuszy do posłuszeństwa.
– Nie wkurwiajcie mnie – powiedział, a prostactwo tych słów w ustach arystokraty z Palatynu niemal rozśmieszyło Drusta. Niemal. – W jakim celu tu przybyliście?
– Jesteśmy handlarzami, a to miasto jest w końcu centrum handlu. Przywieźliśmy jęczmień, świnie, prosiaki, wyborne wino, daktyle, oliwę i garum.
Wszystko kupowali żołnierze, starannie wybierając towary, więc Drust nie raz, nie dwa życzył świniom i ich potomstwu szybkiej śmierci.
– No i siebie – zakończył, a Attalus spojrzał na nich ze zdziwieniem, zastanawiając się, czy znowu nie próbują z niego kpić.
– Jesteśmy wojownikami areny – dodał szybko Kag, żeby Attalus nie zdążył się zagotować. – Dawniej należeliśmy do rzymskiej szkoły gladiatorów, ale dostaliśmy drewniane miecze, więc teraz jesteśmy wyzwoleńcami i obywatelami. Nadal bierzemy jednak udział w walkach pokazowych dla wytrawnych i wymagających widzów.
– Gladiatorzy? – zapytał z niedowierzaniem Attalus. – Byli niewolnicy?
Nikt nie odpowiedział, więc Attalus zrobił kilka kroków, a potem zatrzymał się i spojrzał na nich nieufnie.
– Przebyliście z karawaną taką niebezpieczną drogę, żeby handlować sosem rybnym, jęczmieniem i walkami gladiatorów?
– I świniami – dodał uprzejmie Kag. – Nie zapominaj o świniach.
Attalus obrzucił go gniewnym spojrzeniem.
– Nigdy nie miałem z nimi do czynienia, ale już mi ich żal, że musiały podróżować z takimi draniami.
Zlustrował ich od góry do dołu. Drust wiedział, co zobaczył: twardych, niebezpiecznych, chudych mężczyzn, spalonych słońcem, ogorzałych od wiatru, którzy młodość mieli już za sobą, ale nie zdążył ich jeszcze skuć mróz starości. Jesteśmy na krawędzi życia, pomyślał Drust, dużo widzieliśmy i przeżyliśmy, ale nie wyglądamy jak wojownicy areny, muszę mu to przyznać. Nawet w najlepszych czasach tak nie wyglądaliśmy…
– Powiedziano nam, że droga jest bezpieczna – wyjaśnił Kag, rozkładając przepraszająco ręce. – Podobno Partowie są zbyt zajęci walką i nie napadają na karawany.
Attalus wszedł za bogato zdobione biurko, które – nie licząc krzesła i kilku foteli – było jedynym meblem w pomieszczeniu.
– To prawda – przyznał. – Zamieszki wokół Fars są częściowo związane ze śmiercią Artabana, króla Partów, który zginął z rąk buntownika o imieniu Ardaszir, oraz jego syna Szapura. Nie rozwiązało to zbyt wielu problemów, jak już zapewne zdążyliście się przekonać. Brak kontroli ze strony Partów uruchomił lokalne plemiona. To, które spotkaliście, Dżabal Tuwajk, to tylko jedno z nich. Dlaczego pytaliście o Uraniusa?
– To imię, które poznałem kiedyś na zachodzie – skłamał Drust. – Dowiedziałem się, że to gość od wielbłądów w Dura Europos.
– Wasz posłaniec bardzo nalegał, żeby z nim porozmawiać. Podszedł do bram, wykrzykując jego imię.
To musiał być policzek dla strażników, pomyślał Drust; wysoki, smukły Maur z ogromnym zakrzywionym mieczem i przepaską na biodrach wyłaniający się z bezmiaru pustyni na parszywym wielbłądzie i wykrzykujący imię Rzymianina. To z pewnością nie wzmocni pozycji społecznej Uraniusa.
– Rozumiem, dlaczego to mogło cię zdenerwować – zapewnił Drust. – Powiedziałem posłańcowi, by starał się przekazać, że znaleźliśmy się w dość kłopotliwej sytuacji. Uznałem, że gdy użyje tego imienia, zostanie potraktowany poważnie.
– I tak się stało – dodał Kag z błogim uśmiechem. – Uranius wysłał na pomoc wielbłądzią jazdę.
– To ja wysłałem dromedarii – odparł z goryczą Attalus. – Uraniusa z nimi nie było. Znacie go w ogóle?
– Nigdy go nie spotkaliśmy – odpowiedział stanowczo Drust. To zresztą była prawda, a zmarszczone brwi Attalusa świadczyły o tym, że zadał Uraniusowi to samo pytanie. Drust zastanawiał się, skąd to zainteresowanie i ta kwestia bardzo go zaniepokoiła. Pomyślał gorzko, że Pies i Maniusz musieli wkurzyć kogoś naprawdę ważnego. Jak zwykle zresztą.
Utrefiona broda Attalusa rozszczepiła się w uśmiechu.
– Gladiatorzy – powiedział, a Drust natychmiast stał się czujny.
– Mamy tu nowy amfiteatr – ciągnął Attalus. – Został zbudowany dla żołnierzy zaledwie rok temu. Za kilka dni odbędzie się Święto Róż i jestem przekonany, że ludzie docenią występy prawdziwych gladiatorów.
Drustowi nie spodobał się ten pomysł. Kag wychwycił to od razu, gdy kompan wymienił cenę, która zwaliłaby z nóg senatora. Attalus zmarszczył brwi.
– Muszę się skonsultować – odparł, a Drustowi zamarło serce. Wiedział, że Attalus pójdzie do centurionów i zmusi ich, by przeznaczyli na ten cel pieniądze legionów. A to oznaczało, że żołnierze zapłacą.
– Nie walczymy na śmierć – ostrzegł Drust, mając nadzieję, że to zakończy temat. Ale Attalus tylko się uśmiechnął i dał znak, żeby wyszli.
W mieście roiło się od rzymskich tunik, greckich peleryn, spiczastych scytyjskich kapeluszy, luźnych perskich spodni, długich arabskich i żydowskich szat i wielkich turbanów handlarzy jedwabiem z Tamilakamu.
Drust kierował się do Wieży Siedemnastej, kompleksu budynków, w którym znalazła przystań ich karawana i który był wyposażony w łaźnię. Drust nie potrafił rozgryźć, czy bardziej obraża go, czy cieszy odcięcie od innych karawanserajów. Zajazdy dla karawan ze wschodu lub zachodu znajdowały się w głównej mierze poza murami miasta i tylko naprawdę uprzywilejowani mogli kwaterować w ich obrębie. Drust nie zamierzał drążyć, dlaczego akurat oni są tak bardzo uprzywilejowani.
Przystanęli w cieniu, by pozaplatać sobie nawzajem warkocze i zastanowić się co dalej, a Kisa Szem Tow starał się w tym czasie zrobić porządki w karawanie. Był w tym naprawdę dobry, nawet jeśli przy okazji trochę kradł.
– Mam gdzieś występy w tym mieście – mruknął Kag. – Słyszałem sumę, którą wymieniłeś, ale Attalus nawet nie mrugnął okiem. To dobrze urodzony dupek, który za śmierć zapłaci każdą cenę.
– A zatem nie zrobimy tego – zapewnił uspokajająco Drust. – W końcu jesteśmy wyzwoleńcami, a nie niewolnikami, których wiąże stara przysięga.
– I tak jej przestrzegamy – wtrącił Sib.
Ugo usiadł i oparł się obiema rękami o swój długi topór. Wyglądał żałośnie.
– Nie cierpię walczyć bez topora – pożalił się, a Kwintus prychnął szyderczo.
– To nie jest broń na arenę, czyż nie? Masz być porządnym gladiatorem, który walczy mieczem, a nie pieprzonym pogromcą byków i barbarzyńcą z Germanii. A poza tym nawet nie lubisz tego topora, tak przynajmniej mówiłeś.
Ugo pokiwał ze smutkiem głową.
– Najlepszy topór zostawiłem w głowie tej bestii z Północy – przyznał. – Ten nie może się z nim równać.
– To znajdź inny – rzucił zirytowany Kag. – Albo jeszcze lepiej poszukaj sobie bardziej cywilizowanej broni.
– Nie uważałeś, że topór jest niecywilizowany, gdy wyrżnąłem nim tych kozojebców w oazie – zauważył gorzko Ugo. Było w tym dużo prawdy, więc nikt nie zamierzał się sprzeczać.
– Mógłbym walczyć mieczem Stercorinusa – dodał z nadzieją Ugo, ale mężczyzna, który podpierał ścianę niczym powyginana wiatrem palma, kołysząc w dłoniach wielki zakrzywiony miecz, nie zamierzał odpowiedzieć.
– Stercorinusie, skąd masz taką broń? – spytał Kwintus.
Chudy Maur spojrzał na niego czarnymi, rozmarzonymi oczami.
– Od boga – odparł. – Kiedy powiedział mi, jak umrę, i zażądał, żebym był jego miecznikiem. Ten miecz należał kiedyś do Szymona zwanego Kefasem, obrońcy Chrystusa. Obciął nim ucho słudze arcykapłana, gdy przyszli aresztować jego Pana.
– Jak go zdobyłeś? – zapytał Ugo.
– Takie jest moje przeznaczenie. Dlatego mam ten miecz i dlatego tu pozostałem. Drust i bóg powiedzą mi teraz, jakie jest moje przeznaczenie.
Słyszeli to już wielokrotnie i za każdym razem mieli nadzieję, że dowiedzą się czegoś nowego, ale miecz i bóg nie mieli imion, a Stercorinus ciągle nie zdradzał, jak umrze.
– Zostałeś, bo cię kupili, uwolnili i teraz jesteś związany umową, bo musisz spłacić, co jesteś winien – odezwała się Praeclarum. – To tak samo skuteczne jak niewolnictwo. Mnie to zresztą też dotyczy.
Stercorinus spojrzał na nią tak, jakby chciał powiedzieć: wierz sobie, w co tylko chcesz, prawda jest zupełnie inna.
– W każdym razie – wtrącił smętnie Kag, widząc, że nic nowego się nie wydarzy – ten wygięty nóż jest prawdopodobnie największy ze wszystkich, jakie widzieliśmy, ale to nie zmienia faktu, że nie nadaje się na arenę. Brakuje mu dignitas. Tak samo jak walkom kobiet.
– Gdyby tylko mi pozwolili – mruknęła Praeclarum niewzruszona słowami Kaga.
– W Rzymie to zakazana perwersja – oznajmił Kag – ale tutaj akceptują walki kobiet. Wschód należy do ciebie.
– Oczywiście – dodał złośliwie Sib. – A jeśli nie będziesz znać kroków tego tańca i dasz ciała, wygwiżdżą cię, a potem dadzą ci szóstkę jak facetowi.
„Szóstka” była tradycyjnym sposobem oznaczania martwych gladiatorów. Drust był zdeterminowany, by nie dopuścić do takiej sytuacji, i powiedział to głośno. Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał.
– A co z tym Uraniusem? – spytał w końcu Kwintus.
Drust nie miał pojęcia. Było jasne, że trzymają ich z dala od wszystkich, zwłaszcza od Uraniusa, i nie wiedział dlaczego. To powodowało, że sprawa amfiteatru tak bardzo go niepokoiła.
– Myślisz, że będą próbowali nas wszystkich zabić? – zainteresował się Sib.
Ugo roześmiał się serdecznie i swobodnie, otwierając szeroko usta.
– Tak właśnie tutaj robią – odezwał się w końcu. – Pies wiedział o tym najlepiej.
Wszyscy zamilkli, słysząc to imię. Pies był kiedyś jednym z nich, mężczyzną z wytatuowaną twarzą, która wyglądała jak odwrócona na lewą stronę czaszka; wyjechał ze wszystkimi Juliami z rodziny cesarskiej, które były skupione wokół cesarza Heliogabala, złotego chłopca. Drust i pozostali znaleźli sensowną kryjówkę i udali się na wygnanie na południe Afryki. Od tamtej pory nikt nie słyszał więcej o Psie, ponieważ Heliogabal i jego matka Julia zostali wyeliminowani, a cesarzem został młody kuzyn Heliogabala, Aleksander. Obie matki cesarzy miały na imię Julia.
Można było odnieść wrażenie, że wszystkie kobiety w rodzinie Sewerów noszą to imię. Heliogabal poślubił dwie Julie; drugie małżeństwo okazało się skandalem, gdyż owa Julia była westalką. Drust pomyślał, że coś takiego warto zapamiętać. Julie są najbardziej śmiercionośną siłą w cesarstwie, a Pies praktycznie wielbił matkę Heliogabala, leżał u jej stóp, a od jej syna trzeba go było odciągać cholernymi wołami.
Wszyscy byli przekonani, że Pies nie żyje, a Maniusz razem z nim, ale okazało się, że byli tutaj, całkiem żywi, i prosili o pomoc jedyną rodzinę, jaką znali, jedynych ludzi, którym mogli zaufać. Drust wyjaśnił pozostałym, że w wiadomości brakowało szczegółów, ponieważ zaginiona dwójka nie chciała, żeby ktoś się czegoś o nich dowiedział.
– Pewnie chodzi o kobietę – powiedział Kwintus z szerokim uśmiechem.
– Albo o złoto – mruknął markotnie Kag. – Tylko jego blask ma dla Psa znaczenie.
Trafili więc do Dura Europos, miasta twierdzy, drżącego zakończenia nerwowego pobudzającego cały organizm Rzymu, ziejącego jak otwarta rana na obrzeżach cesarstwa, stawiającego czoło odwiecznemu wrogowi, który zdawał się zmieniać w coś, czego nikt nie był w stanie rozpoznać ani zrozumieć.
Kisa Szem Tow dobrze je znał, więc kiedy w końcu się zjawił, zwróciły się ku niemu wszystkie głowy. Był niewysoki, ciemny, miał szeroką twarz, a jego żuchwę okalała broda, w której lśnił biały uśmiech, najczęściej kłamliwy. Kisa skontrolował miejsce postoju dla wielbłądów stojących naprzeciwko siebie w dwóch rzędach; ich pomrukiwania i pochrząkiwania zagłuszały teraz skutecznie worki z paszą, które miały na pyskach. Wszystkie ładunki ułożono w zgrabnych stosach na ubitej ziemi wyłożonej materiałem, przykryto je nasączoną olejem płachtą, powiązano i umocowano. Kisa przekazał im dzwonek, który podczas wędrówki nosił ostatni wielbłąd w kolumnie, i wykonywał przy tym tak pompatyczne gesty, jakby wręczał go bogom.
– Co o nas mówią? – spytał Drust.
Mały Żyd skinął głową, spojrzał z ukosa na Stercorinusa, który przykucnął na ziemi jak ogromny pająk i kołysał w ramionach swój wielki bułat niczym ukochane dziecko, a potem na Siba. Kisa nie lubił tych mieszkańców pustyni, nie ufał im, ale miał przecież do wykonania zadanie…
– Że jesteście wojownikami z Rzymu – odpowiedział. – Dowódcy strażników karawan zastanawiają się, czy faktycznie jesteście aż tak dobrzy, bo jest was tylko kilku, a każdą karawanę ochrania przecież co najmniej stu strażników.
Kwintus parsknął śmiechem.
– Widziałem tych strażników. Bez problemu można by utopić ich dupy w piachu za pomocą owczego pęcherza na kiju.
– Miasto ma problemy – ciągnął Kisa Szem Tow. – Handel ze Wschodem wprawdzie jeszcze się nie załamał, ale pojawiły się przerwy w dostawach. Ci uzurpatorzy chcą chyba zniszczyć stare cesarstwo, ale dotychczas nie zastąpili go niczym nowym. Na pustyni wrze. – Zamilkł na chwilę, a potem się uśmiechnął. – Może za rok? Kto wie? – dodał. – W tej części świata tak się dzieje od zawsze. Wszyscy o coś się kłócą i biją, od szlachetnych wojowników po psy na pustyni.
To miasto też jest warte walki, pomyślał Drust, gdyż handel je wzbogaca, nawet jeśli nie widać tego na pierwszy rzut oka. Dura Europos można było objechać w dwadzieścia minut, pod warunkiem że znalazło się dobrego konia i w miarę porządną ulicę, chociaż na miejscowych traktach roiło się od różnych możliwości.
– Przypuszczalnie uda ci się znaleźć to pierwsze, drugiego nie znajdziesz nigdy – odparł Kisa Szem Tow, gdy Drust wyraził swoją myśl.
Kisa dobrze się na tym znał i dzielił się wiedzą ze wszystkimi, którzy chcieli słuchać, ponieważ Dura Europos było bliźniaczo podobne do jego rodzinnego miasta. I dlatego wszyscy rozsądni ludzie zatrudniali go jako przewodnika po tych ziemiach. Kisa dobrze znał miasto i jego okolice, a taka wiedza była nie do pogardzenia. Podobnie zresztą mówił w Antiochii, gdy przyniósł im wiadomość, która ściągnęła ich do Dura Europos.
Drust słuchał jednym uchem. Mały Żyd zarzucał ich opowieściami od chwili, gdy zjawili się w Antiochii. Szybko przekonali się, że w kwestii udzielania informacji jest jak kielich bez dna, chociaż nie wszystkie były przydatne i nie wszystkie miały sens.
Drust zastanawiał się – nie po raz pierwszy – czy warto tego słuchać. Nie ufał Kisie Szem Towowi i prędzej powaliłby Ugona rzęsą, niż mu uwierzył, ale nie powiedział tego głośno. Tylko słuchał i obserwował skupiska rozpadających się parterowych domów z suszonej cegły, kłębowiska namiotów i gorącą parę wydobywającą się z pysków chrumkających z zadowolenia wielbłądów.
Rozkoszował się zapachem dymu drzewnego, świeżego chleba i gorącej cebuli; nieważne, że musiał przesączać aromaty przez odór wielbłądów i niemytych ciał. Gdyby zamknął oczy, zobaczyłby oczami wyobraźni miejsce, w którym domy były wyższe i stały bliżej siebie; zobaczyłby wąskie ulice Subury, bijącego serca Rzymu. Ale Subura była równie daleko, jak niewielkie były szanse uniknięcia walki w nowym amfiteatrze Dura Europos.
– Takich ludzi jak ja jest tutaj wielu – powiedział Kisa. – Mam na myśli Żydów, chociaż nazywamy siebie Karaimi i postępujemy zgodnie z własnymi naukami, od kiedy Hillel i Szammaj stanęli przeciwko sobie. Niektórzy twierdzą, że pochodzimy z Czufut-Kale, lecz nikt nie lubi o tym słuchać, gdyż według legendy Karaimi byli tam niewolnikami bestii zza gór.
– Nienawidzę tej nory – oznajmił Kag, spoglądając spode łba na szeroki uśmiech Kisy Szem Towa. – Nienawidzę tego upału, tej obcości i nie postawię smrodu moich jaj przeciwko tym twoim karaimskim Żydom. Chcę się tylko dowiedzieć, gdzie jest droga, która nas stąd wyprowadzi. A przede wszystkim chcę wiedzieć, co nas tutaj ściągnęło.
– Jeśli śmierdzą wam jaja, mogę znaleźć jakąś łaźnię – odezwał się uprzejmie Kisa; jego głos tylko odrobinę zadrżał. – Ludzie kąpią się tutaj regularnie, Żydzi również. Tylko świeżo upieczeni ojcowie nie mogą się kąpać i pisać przez czterdzieści dziewięć dni po narodzinach dziecka. Arabowie też się kąpią, ale nie tak często. Handlarze z pustyń położonych na wschodzie kąpią się rzadko…
– Dosyć o tych kąpielach – warknął Ugo. – Jesteś jak prąd w czasie przypływu. Czuję się obmyty.
– Jestem pewien, że masz słuszność, mój panie – odparł Kisa, schylając głowę. Potem odwrócił się i podszedł do Drusta na tyle blisko, by ten poczuł odór kwaśnego potu, brudnej bielizny i nieprzystający do reszty słaby zapach różanych perfum.
– Pewien człowiek – szepnął mu prosto do ucha, a jego oddech musnął włosy Drusta – powiedział innemu, żeby poszukał Szajka Amjota na ulicy Taniego Żelaza. Tam znajdziesz Czerwonego Człowieka.
– Człowieka? – zapytał ze zdziwieniem Drust. – Jakiego człowieka? I dlaczego to mówisz? Na dodatek tylko mnie?
Drust głośno zawarczał, co wprawiło Kisę Szem Towa w konsternację, bo nagle zaczął rozglądać się na boki, jakby szukał drogi ucieczki. Zamiast niej znalazł Kaga.
– Uspokój się, Żydzie. Pierwsze prawo areny: weź głęboki oddech, a jeśli czujesz, że się posikasz, przykucnij i udawaj, że wcierasz piasek w dłonie.
– Nie wykonuję waszej profesji – odparł Kisa Szem Tow z wyraźną ulgą. – Przekazano mi tę informację dość niespodziewanie. Nie zabiegałem o nią. Człowiek, który mi ją dostarczył, był cieniem. Powiedział, co miał do powiedzenia, a potem zniknął. To nie ma dla mnie większego znaczenia, gdyż…
– Dobra, już powiedziałeś, o co chodzi – oznajmił Drust, a Kag obrzucił go krótkim spojrzeniem, widząc, że kompan odpuszcza, chociaż nie wiedział, dlaczego tak robi. Uśmiechnął się dziko jak mokry kot, a Kisa zadrżał.
– Wiesz, gdzie jest ta ulica Taniego Żelaza? – spytał Drust, a Kisa ukłonił się służalczo.
– Wierzę, że mógłbym znaleźć drogę.
Drust nie odpowiedział, a Kisa zdał sobie sprawę, że musi odejść. Spróbował oddalić się z godnością, ale po kilku krokach zaczął umykać małymi kroczkami.
– Dobrze, że mu nie zaufałeś.
Głos Praeclarum był cichy i dobiegał z cienia; Kag otrząsnął się pierwszy i zachichotał.
– No gdybyśmy potrzebowali takiej rady… W każdym razie bardzo dziękujemy.
– Pachnie różami – zauważyła Praeclarum, a Drust wymienił z Kagiem spojrzenie, które potwierdziło to spostrzeżenie.
– W tym mieście wszędzie są róże – ciągnęła Praeclarum. – Na podobieństwo łuku triumfalnego w Palmyrze. Hodują je na każdym balkonie i dachu.
– I dekorują nimi sztandary, by uczcić zmarłych – dodał Drust. – Każdego roku.
– Dobry zarobek dla ludzi – zauważył Kag. – Będą więc hodować setki róż na taką okazję jak ta.
– Kisa nie spotkał nikogo po drodze – wtrąciła Praeclarum, spoglądając z ukosa na Kaga, który próbował nie zwracać uwagi na jej mroczne, oskarżające spojrzenie. – I chyba musiał tu wrócić, a to oznacza, że…
– To oznacza, iż wiedział, że ma się tutaj z kimś spotkać – dokończył Drust, a Kag podrapał się po brodzie i zmrużył oczy.
– Ale z kim? Z tym Szajkiem? Z Czerwonym Człowiekiem?
– Ten Czerwony Człowiek to pewnie Uranius – stwierdził Kwintus, uśmiechając się szeroko do Praeclarum. – Pamiętacie, co Kag krzyczał w tamtej oazie? Że Rzymianie na wielbłądach to Czerwoni Ludzie. Bo mieli czerwone peleryny.
– To nie ja krzyczałem – oznajmił Kag. – Myślałem, że to ty.
– To był Kisa Szem Tow – powiedziała Praeclarum. – On bardzo dobrze zna tych dromedarii.
– Zabierzmy się z nim do tego Szajka – zaproponował Kag, a Kwintus pokiwał głową.
– Pójdźmy do niego wszyscy. Dziwne miasto, dziwni ludzie.
– Niech pomyślę – mruknął Drust. Odszedł i usiadł kawałek dalej, szukając powietrza i przestrzeni. Odnalazł wzrokiem uśmiechniętą Praeclarum.
– Wygląda na to, że masz tu dwie żony – powiedziała, a Drust spojrzał na nią z ukosa.
– Tylko nie wyzywaj ich od starych bab. Nie chciałabyś, żeby to usłyszeli.
– A więc weź mnie.
– Ale dlaczego? Tak bardzo chcesz być trzecią żoną?
Nie odpowiedziała. Cisza się przedłużała, aż w końcu Drust wstał i rozprostował zmęczone członki; poczuł zapach smażonego koziego mięsa i zapragnął po prostu się najeść, a potem zasnąć.
Praeclarum spojrzała na niego i uśmiechnęła się niepewnie.
– Niewolnicy nie mogą brać ślubu.
– Nie jesteś już niewolnicą – odparł, a ona przyznała mu rację lekkim skinieniem głowy.
– Jestem tym, kim nakazuje mi być wasza umowa – odparła. – Dopóki nie zdecyduję inaczej i nie odejdę.
Wiedział, że dziewczyna żartuje; przynajmniej taką miał nadzieję, więc odpowiedział jej uśmiechem.
– Cóż mogłoby cię powstrzymać przed tak straszliwym losem? – spytał żartobliwie.
Pochyliła się lekko ku niemu i złożyła ręce na plecach, tak jak zawsze robili to niewolnicy.
– Zabierz mnie ze sobą.
Nie odpowiedział, wciągnął tylko w nozdrza zapach jedzenia, ale czuł na sobie jej wzrok.