“Ludzie z kości” Pauli Lichtarowicz to niezwykła opowieść o zmiennych kolejach losu, nadziei, miłości i determinacji. To pięknie opowiedziana i inspirująca historia usytuowana na tle prawdziwych wydarzeń, w żywy i sugestywny sposób ożywiająca przeszłość.
Fabułę powieści “Ludzie z kości” Paula Lichtarowicz oparła na niezwykłych losach swojej polskiej babci, która po wkroczeniu wojsk sowieckich do wschodniej Polski w 1939 roku została uznana za „wroga państwa” i zesłana do obozu pracy na Syberii. Jej późniejsze losy są podobne do losów tysięcy Polaków deportowanych na początku lat czterdziestych – walka o przetrwanie w łagrach, zwolnienie z obozów i wędrówka do Uzbekistanu i Kazachstanu, gdzie formowała się armia generała Andersa, szlak bojowy przez Bliski Wschód i Europę, wreszcie zakończenie kilkuletniej tułaczki w Anglii i trudne decyzje – powrót do kraju czy emigracja.
Opowieść rozpoczyna się w latach trzydziestych XX wieku, gdy główna bohaterka Lena, która pragnie zostać jedną z pierwszych kobiet-lekarzy w Polsce, z samozaparciem przygotowuje się do wyjazdu na studia do Krakowa. W przeciwieństwie do swojej siostry nie interesują jej ani wróżby Cyganek ani małżeństwo; jest skupiona na karierze i spełnieniu swojego marzenia. Los bywa jednak przewrotny – jej plany legły w gruzach, gdy ulega wypadkowi i została wydana przez rodzinę za mąż za oficera polskiej armii, którego nie kochała. Samotna, odizolowana od rodziny i przyjaciółek, trwająca w związku bez miłości, marzy o życiu i przyszłości, której kiedyś tak bardzo pragnęła. Jedyną jej pociechą staje się nowonarodzona córka.
Gdy wybucha wojna Lenie udaje się z dzieckiem wrócić do rodziny, ale radość z powrotu nie trwa długo, ponieważ Sowieci zsyłają ich do obozu pracy w mroźnym piekle Syberii. To tam, pomimo głodu i wyczerpującej pracy, walcząc o przetrwanie, Lena dowiaduje się czegoś niezwykłego – że można zakochać się nawet w najgorszym momencie życia.
W powieści “Ludzie z kości” Paula Lichtarowicz przedstawia poruszający obraz losów Polaków w czasie II Wojny Światowej i po jej zakończeniu, koszmarze deportacji i dylematach emigracji, snuje opowieść o ludzkiej zdolności do nadziei, miłości i determinacji w najtrudniejszych okolicznościach – w ciemności i pustce syberyjskiego obozu pracy czy trudach wędrówki przez azjatyckie stepy. Autorka pokazuje wolę walki Polaków o przetrwanie, czego przykładem jest Lena i jej rodzina. Oni nie poddawali się i przetrwali wbrew wszystkiemu, w czasach gdy wielu traciło nadzieję.
Paula Lichtarowicz przypomina nam, że nadzieja daje większą szansę na przeżycie, a hart ducha pozwala przetrwać nawet w najtrudniejszych okolicznościach. Historia Leny to także opowieść o przemianach charakteru i emocjonalnej metamorfozie wymuszonej warunkami, w których znalazła się wbrew swojej woli bohaterka. Niechciane małżeństwo, niechciana ciąża, wywózka na Syberię, walka o przetrwanie swoje i rodziny – te traumatyczne przeżycia i życiowe zakręty ukształtowały nową Lenę.
Paula Lichtarowicz prezentuje specyficzny styl pisania – w skondensowanej formie, bez zbędnych ozdobników opowiada historię w sposób niechronologiczny, czytelnik poznaje ciąg zdarzeń z fragmentów przeżyć Leny z różnych okresów jej życia. Autorka nie stroni od momentami przytłaczającego realizmu w opisach przeżyć w łagrze, z drugiej strony nie brak momentów wzruszających i pełnych pozytywnych emocji. Lichtarowicz skupia się na swoich bohaterach, czytelnik nie powinien oczekiwać tutaj pogłębionej analizy wydarzeń historycznych. Życie w niedużym mieście w latach trzydziestych, wojna, okupacja sowiecka i deportacje, wojenne szlaki Polaków – są ledwie zarysowane, na tyle by prowadzić fabułę, w związku z tym lektura wymaga pewnej ogólnej wiedzy historycznej, by w pełni zagłębić się w opowiadaną historię. ■Nikodem Maraszkiewicz
Ludzie z kości
Przekład: Xenia Wiśniewska
Wydawnictwo Insignis Media
Premiera: 28 lutego 2024
W oddali na stepie Lena widzi dziewczynkę biegnącą w stronę horyzontu, za którym znika czerwone słońce. Jej łokcie przecinają powietrze, jakby chciały je rozerwać. Kiedy tak pędzi, spod jej stóp unosi się kurz.
Lena nie może oderwać wzroku od dziewczynki. Jest malutka, ta dziewczynka, nie powinna być tam sama.
– Poczekaj! – woła do niej Lena. – Poczekaj, proszę, muszę ci coś powiedzieć.
Ale dziewczynka się nie zatrzymuje, biegnie dalej w stronę zachodzącego słońca.
W mroku sypialni Leny porusza się jakaś postać.
Słychać szelest, rozrywanie plastiku. Odzywa się kobieta, mówi, że teraz poda coś, co złagodzi ból, pomoże jej zasnąć.
Jej prawe ramię zostaje obrócone, miękkie opuszki palców poklepują wnętrze łokcia.
– Tylko jedno ukłucie, Magdaleno, a potem porządny odpoczynek.
Drzwi zamykają się cicho. Lena otwiera oczy i widzi znajome, pastelowe ściany swojej sypialni, sosnową szafę, która stoi tam od dnia, kiedy wprowadziła się tutaj razem z mężem i JoJo. Dostrzega zarys swoich nóg pod kocem, przypominające namiot wzgórki palców u stóp.
Co musi powiedzieć tej dziewczynce?
Lena odwraca twarz w stronę okna, deszcz zacina o szyby.
Niebo ma posępny nastrój, pogoda, która wie, że nikt jej nie kocha. I może dlatego wiatr atakuje rosnące na środku trawnika drzewo wiśniowe, wyje i ciska gałęziami o ziemię. Nie szkodzi, to drzewo zawsze było rachityczne i niedorzeczne. Pomysł jej męża. Patrzy uważnie na ogrodzenie, cis, skrawek betonu, który z czasem nauczyli się nazywać patiem. Kos nie przyleci, nie w taką pogodę.
Lena odwraca się od okna i sięga po bursztyn, który trzyma na stoliku nocnym. Ostatnio doskonale wpasowuje się w zagłębienie jej dłoni. Przyciska go do gardła, pocierając miejsce, w którym rośnie nowotwór. Głowa opada jej na poduszki i sypialnia znika. Musi coś powiedzieć tej dziewczynce. Zamyka powieki. Myśli wirują przy akompaniamencie wycia niekochanego wiatru.
– Tylko musi być wiatr.
Kto to mówi? Dziewczynka?
Nie, to Ala. Rozmawia z nią Ala. Jej siostra tłumaczy:
– Ulka mi powiedziała. Ale to nie może być jakiś tam czerwcowy wietrzyk. Musi wiać wiatr południowo-zachodni, i to silny, inaczej wylądują gdzieś indziej. A muszą trafić tutaj, po prostu muszą.
Gdzie Ala to wszystko mówi?
Doniczki z pelargoniami.
Naprawdę?
Tak, Ala w promieniach słońca wygląda między doniczkami papy z różowymi i czerwonymi pelargoniami przez okno w salonie. Ssie końcówki warkoczy i przyciska nos do szyby, żeby spoglądać na opuszczoną uliczkę w dole.
A ona, Lena, gdzie ona jest?
Czuć paskudną woń – smród rozgrzanego tłuszczu i kości – więc jest pewnie przy palenisku, dla dobra nauki gotuje króliczą głowę w kotle stojącym na węglach.
– Kto musi trafić? – pyta, biorąc szczypce, by odwinąć ucho we wrzącej wodzie.
– Cyganie, głupia. Ulka mówi, że oni przychodzą tylko z południowo-zachodnim wiatrem. A jeśli się nie pojawią, nigdy mi nie powiedzą.
– Czego?
– Czy ty jesteś kompletną i skończoną idiotką, Tyczko? Nie przepowiedzą mi przyszłości.
Parsknięcie, które wydobywa się z Leny, jest absolutnie niezamierzone.
Ala patrzy na nią spode łba.
– Przepraszam.
Ponieważ zarówno papa, jak i Ulka powtarzają, że nie wolno jej się śmiać z Ali. Wspominano o tym wielokrotnie przy różnych okazjach, więc niewątpliwie budzi to w domu silne emocje. Lena skupia się na złapaniu ucha szczypcami, profesjonalnym sprzętem do autopsji, który rozpakowała, chociaż jeszcze nie ma urodzin, a który okazał się bardzo skuteczny, ze stalową sprężyną i naprawdę precyzyjnym chwytem. Wystarczy bardzo delikatnie pociągnąć skórę, żeby oderwała się od czaszki. Spod sofy wyłania się wilgotny nos, za nim pełne oczekiwania pomarańczowe oczy, a w końcu reszta Iwana Pawłowa.
– Paw, siad. Bądź grzeczny. Spójrz na skórę, piesku. Skoncentruj się na ślicznym zapachu gotowanego królika.
Ogon psa uderza o dywan. Jeśli hipoteza Leny się sprawdzi, z pyska zacznie ciec ślina. Wydzielina powinna być bardziej obfita przy znajomo pachnącym króliku niż przy krecie, którego gotowała wczoraj. Może wyśle wyniki do Moskwy, żeby behawioryści dodali je do swoich badań. Postęp nauki wymaga współpracy.
– Śmierdzisz zepsutym mięsem, Tyczko. – Warkocze Ali fruwają w powietrzu, kiedy cmokając z niezadowoleniem, odwraca się, by znów objąć swoją wartę. Puka w szybę i macha do Ulricha, który prowadzi uliczką krowy na dojenie. – Kurczę blade, gdzież podziewa się ten wiatr? Czy południowy zachód jest na prawo czy na lewo? Widziałaś, jak przed chwilą zadrżały topole? Może właśnie się zaczyna? Gdziekolwiek jest Ulka, musi to wiedzieć.
Niedziela przynosi do miasteczka Leny pierwsze, sprawdzone oznaki południowo-zachodniego wiatru. Trzystu ludzi staje się świadkami, jak po mszy na stopniach św. Łukasza powiew muska sutannę księdza Górskiego.
Dwa dni później Ulrich przytacza na ich próg bańkę z tygodniowym udojem mleka i wygraża niebu pięściami. „Wszystko przez burzę w Karpatach”, mamrocze. Jałówki mu wyją. Robią to tylko przy burzach na Ukrainie.
We czwartek błyskawica rozrywa niebo nad starym miastem. Powietrze trzeszczy pod niewidzialnym batem. Na dziedzińcu szkoły zakonnej koleżanki Leny unoszą poły swetrów i wyrastają im skrzydła.
– Słyszałam plotki, że są dokładnie nad nami. – mówi wdowa Manowska Ali i Lenie, wiatr gdy przywiewa je do piekarni po zakupy dla Ulki.
– Chce pani powiedzieć, że już tu są? – Ala chwyta Lenę za ramię. – Ponad nami, w tej chwili?
Wdowa Manowska bierze listę Ulki. Zerka przez grzechoczące okna na mknące nad dachami czarne chmury i robi znak krzyża.
– Nie sądziłam, że tak szybko wrócą. Byłam brzemienna, kiedy ostatni raz trafili do miasta.
– Widziała ich pani kiedyś? – szepcze Ala. – I przepowiedzieli pani przyszłość?
Pani Manowska pochyla się do nich.
– Wszystko, co do joty.
– Pierdolcie się! – krzyczy Adam Manowski, aż Lena podskakuje. Siedzi przykucnięty niczym pawian na stercie worków w kącie sklepu. Mama mówi, że kiedy Lena i Adam byli mali, godzinami siedzieli w tych workach, bawiąc się w piekarzy. Wyłaniali się z chichotem, cali pokryci kurzem. – Wszyscy się pierdolcie.
– Witaj, Adamie – mówi Lena. – Miło cię widzieć.
Pani Manowska wzdycha. Wkłada do koszyka dziewcząt bochenki żytniego chleba i bułki z kminkiem. Sięga do szuflady pod ladą i dorzuca garść krówek.
– Postarajcie się, żeby jedna lub dwie zostały dla waszego ojca.
Lena otwiera drzwi piekarni i wychodzi z koszykiem na ulicę, opuszcza głowę, mrużąc oczy przed smagającym wiatrem.
– Chodź, do diabła! – krzyczy do Ali, która stoi w drzwiach, patrząc, jak pani Manowska rozpakowuje krówkę dla syna.
– Pani Manowska – zaczyna Ala – czy kiedy była pani w ciąży, oni pani powiedzieli…
– Powiedzieli mi wszystko, dziecko.
– I naprawdę, naprawdę pani myśli, że tu są?
Pani Manowska wzrusza ramionami.
– Niesie ich wiatr południowo-zachodni, więc jeśli obrali prosty kurs, to jutro wylądują.
Lena, zmęczona czekaniem, chowa brodę w płaszcz i rusza po bruku, napierając na szarą ścianę powietrza.
Przez cały piątkowy poranek Ulka gniewnie spogląda w niebo. Po drugim śniadaniu przeklina, zawiązuje fartuch i wspina się po drabinie na dach, żeby zabezpieczyć rynny.
– Chyba widziałam kawałek płachty – informuje Ulka Alę, gdy wraca na ziemię i odzyskuje oddech. Unosi rąbek fartucha, żeby otrzeć policzki.
– Płachty?
– Być może.
– Och, Ulka, czy myślisz, że…
– Że pod latającymi płachtami Cyganie trzymają swoje namioty, wozy i tańczące niedźwiedzie? Może tak być.
Lena parska, a Ulka odwraca się, żeby ją zmiażdżyć spojrzeniem.
– Mają tańczące niedźwiedzie? – Klaszcząc w dłonie, Ala kręci się w kółko.
– Może tak być. Chociaż mówiono mi, że powinno się mieć oko na najczarniejsze chmury. Za tymi chmurami leżą cygańskie worki. Podobno są pełne najsmutniejszych historii świata. To dlatego potrzebny jest aż taki wiatr, żeby je przygnać.
Lena machnięciem ręki odrywa kwiat białej róży.
– Co za bzdury.
Ala przestaje się kręcić i staje na jednej nodze.
– Ulka, ale co się stanie, jeśli z cygańskich worków wszystko się wysypie?
Ulka mruży oczy.
– Chyba sama potrafisz sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Lena leży na łóżku. Jest sobota, a dokładnie 16 czerwca, i wiatr opuścił miasteczko. Rozpakowała encyklopedię medyczną i ma całe popołudnie na lekturę. Ale Ala tu jest, podskakuje w drzwiach, mówiąc, że Lena musi z nią iść, i to teraz, a z jakiegoś powodu ona zawsze w końcu robi to, czego Ala chce. To absurdalne, ma własny mózg i sprawne struny głosowe, by sformułować słowa: „Idź sobie”, ale oto wlecze się za siostrą na dół do oranżerii, gdzie odpoczywa ich matka, na jej twarzy leży zeszyt z nutami.
Ala stoi przed szezlongiem, zasłaniając światło padające przez drzwi do ogrodu, i tupie nogą, mówiąc:
– Mamo, po prostu musimy natychmiast iść. Franciszka była dziś rano. Wszystkie moje koleżanki idą. Już dochodzi druga. I dziś są Leny urodziny.
Ala daje jej sójkę w bok.
– To moje urodziny, mamo.
Nareszcie skończyła szesnaście lat. Co prawda niewiele może zrobić z tym faktem, ale kolejny krok został wykonany. Teraz już tylko dziewięć lat dzieli ją od zostania dyplomowaną lekarką. Czyli tylko trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt siedem dni, wliczając w to lata przestępne. Encyklopedia medyczna ma pięćset trzydzieści stron, średnio trzy schorzenia na stronie. Naprawdę nie ma czasu do stracenia, jeśli ma być gotowa do praktyki w wieku dwudziestu pięciu lat.
Kartka z pieśniami unosi się i wygląda spod niej mama.
– Matko Boska, ależ dziś gorąco.
– Proszę, mamo, wszyscy idą, po prostu wszyscy.
Za dziewczętami, przy otwartych drzwiach wychodzących na trawnik, palmy w doniczkach zaczynają szeleścić i chichotać. Ala posyła im wściekłe spojrzenie, po czym wraca do interesów.
– Mamo, proszę.
– Alu, kochanie, my nie jesteśmy „wszyscy”.
Lena patrzy na matkę na szezlongu, w białej tunice, jej włosy – właściwie włosy Ali – rozrzucone, gęste i złote.
– Wyglądasz, jakbyś leżała w kostnicy.
– Cóż to dziecko wygaduje!
– Mamo – nie daje za wygraną Ala – nikt przy zdrowych zmysłach by tego nie przegapił.
Palmy szepczą:
– Stawiam sto do jednego, że jest inaczej.
– A ja cię zabiję, Romek, jeśli się nie zamkniesz. Własnymi rękami.
Pieśni mamy zsuwają się na podłogę.
– Matko święta, co za rodzina! Romuś, mój kochany chłopcze, naprawdę jesteś tam zbyt blisko przeciągu, wiesz, co mówi doktor Janucek. To po prostu fatalnie, że wasz ojciec ciągle wyjeżdża, kiedy ja mam tyle recitali. A co ze standardami edukacji jego własnych dzieci? Mój biedny syn znowu musiał zostać po lekcjach, a jeszcze te egzaminy, które czekają Alę. Bóg jeden wie, jak bardzo będzie potrzebowała przy nich pomocy. Słuchajcie waszej mamy, dziewczęta, pod żadnym pozorem nie wolno wam wychodzić za mąż za wizytatorów, nie nadają się do małżeństwa lepiej niż handlarze obwoźni, gdybym tylko to wiedziała, kiedy wkuśtykał do tego klasztoru…
Drzwi oranżerii otwierają się. To Ulka z herbatą z miodem na gardło mamy po tych wszystkich bisach wczoraj w ratuszu. Iwan Pawłow czai się w jej spódnicach, gdzie, jak sądzi, nikt go nie zobaczy. Ulka mówi, że ten pies uważa się za dużo bystrzejszego, niż jest w rzeczywistości, dlatego Lena tego lata przetestuje jego inteligencję, wykorzystując do badań porównawczych psa pasterskiego Ulricha.
Mama siada, żeby napić się herbaty, a Ala postanawia wykorzystać swoje włosy, zarzuca warkoczami, aż mama musi się uśmiechnąć na widok tego fruwającego złota.
– Proszę, mamo, nawet Pawłow chce iść.
– Matko Boska, cóż to za imię dla psa. – Dłoń mamy odtrąca nos niuchający po szezlongu w poszukiwaniu okruchów.
– Ulka, co tu robić z tymi dziewczętami?
Ulka splata ramiona na brzuchu i posyła Ali i Lenie jedno ze swoich spojrzeń, po czym odwraca się, żeby wzrokiem uciszyć Romka w palmach.
Pochyla się do ucha mamy.
– Dziękuję ci, Ulka, moja kochana. Dziewczęta, nie zakładajcie najlepszych butów, w lesie trzymajcie się razem i wróćcie o szóstej na przyjęcie urodzinowe Leny.
Mama zamyka oczy i zaczyna nucić. Ala i Lena całują ją w policzki i wybiegają z oranżerii.
Biegnie. Biegnie za dziewczynką, ale step się nie kończy.
Brązowy kurz pokrywa jej gałki oczne i przykleja się do zębów. Razem z oddechem wnika głęboko do płuc. Lena biegnie, aż jej nogi zamieniają się w ołów, i potyka się, przeszukując wzrokiem pustą ziemię aż po horyzont.
Żar wibruje wokół niej. A w upale zaczyna unosić się zapach: woń zbyt ostra jak na tak wyschłą ziemię. To zapach ścinanej sosny krwawiącej żywicą, leśnej gleby po deszczu.
Krew tętni jej w uszach. Huczy w czaszce.
Sunie ku niej szept: „Magdaleno, chciałbym ci zadać pytanie”.
Obraca się gwałtownie, ledwo waży się oddychać, krew odpływa jej z głowy. Może tym razem. Może to będzie teraz…
– Myślisz, że twoje losy potoczyłyby się inaczej, gdybyś tamtego dnia nie poszła z Alą zobaczyć Cyganów?
Obraca się wokół siebie, i jeszcze raz, ale nigdzie nie może go znaleźć.
– No, Magdaleno, jak myślisz?
Jak nazwać to pragnienie, by przywołać do życia każdą jego cząstkę i skrawek? Wyczarować odłamany paznokieć kciuka, wskrzesić najcieńszy włos z jego ręki? Ta potrzeba jest tutaj, w jej rozczapierzonych, poszukujących palcach; pragnienie, by odtworzyć łuk ramienia, żeby mogła musnąć kłykciami grzbiet obojczyka, żeby jej kciuki mogły znaleźć schronienie w zagłębieniu nieogolonego gardła. Ten ból nigdy jej nie opuścił.
– Człowieku z kości? – Krew napływa do jej serca, jakby miała ją zatopić. – Gdzie jesteś?
Cisza.
– Dlaczego nigdy nie przychodzisz?
Słychać tylko ciszę.
Znów zaczyna biec.
Biegnie, a Iwan Pawłow podskakuje obok niej, co jakiś czas odbijając w bok, aby zanurkować w sitowie za zapachem karczownika. Biegnie, a gorąca dłoń Ali ciągnie ją po ścieżce biegnącej wzdłuż brzegu połyskującego Sanu.
– Chcę hrabiego albo w najgorszym wypadku oficera. Będzie miał pałac w górach i apartament w Warszawie – dyszy Ala. Jest bardzo zarumieniona. – A ty?
Lena jest zbyt spocona, żeby ją to obchodziło.
– Możemy zwolnić?
– No powiedz. Kogo ty chcesz?
– Nie wiem.
– Musisz wiedzieć. Pomyśl.
Myśli. Myśli o swoim oddechu. Białe gałęzie brzozy nad nimi wydają świszczący dźwięk. „Astma” to określenie na świst w rozgałęzieniach płuc. Na ostre ataki można przepisać zastrzyki z adrenaliny, lżejsze leczyć doustnie efedryną.
Ala puszcza Lenę, żeby rozpleść warkocze, i potrząsa włosami, zamieniając je w kędzierzawą, żółtą kaskadę.
– Może mój hrabia będzie miał młodszego brata. Oczywiście ten brat będzie biedniejszy, ale mógłby być nauczycielem czy coś w tym rodzaju. Ucieszyłabyś się z takiej przepowiedni, prawda?
Bronchus, bronchi. Po łacinie, oryginalnie z greki. A przed Grekami?
– No dalej, Tyczko. Kogo byś wybrała, tak naprawdę, i nie mów, że cesarza, papieża czy kogoś równie niedorzecznego.
Lena staje jak wryta i Ala się odwraca, w jej oczach tańczą posiadający apartamenty hrabiowie i oficerowie.
– Co znowu, Tyczko? Co się stało?
Szczerze mówiąc, to ogromne rozczarowanie widzieć Alę w takim stanie. Ponieważ po co komu starsza siostra, skoro nie solidaryzuje się z tobą przeciwko światu? Lena patrzy na Alę z jej rozwianymi włosami i oczami pełnymi hrabiów i po raz kolejny nie może zrozumieć, jakim cudem z takiego samego biologicznego punktu wyjścia powstały dwie aż tak niedopasowane istoty.
– Jak chcesz. – Ala wzrusza ramionami i idzie tak szybko, że Lena niemal traci ją z oczu.
Jednak wąska ścieżka między najstarszymi brzozami już wychodzi na polanę. I Ala czeka, macha, a za nią, na samym środku, stoi ogromny namiot, blady niczym grzyb, jego czubek wyższy niż korony drzew, liny naciągowe w trawie jak korzenie w dżungli. Przed wejściem do namiotu, na scenie z desek porusza biodrami niedźwiedź w kamizelce z cekinami. W przestrzeniach między linami sprzedają na straganach barszcz, kompot jabłkowy z korzennymi przyprawami i kawałki prosięcia, które obraca się na rożnie. Są też gry: kółka do rzucania, młotki do dźwigania, a na samym skraju polany czeka kolejka mężczyzn chcących rzucić nożem w wirującą tarczę.
Brodaty mężczyzna, ubrany jak Kozak, wskakuje na scenę obok tańczącego niedźwiedzia. Opuszcza róg i zaczyna krzyczeć, zapowiada karły, siłaczy i kobiety, połykające miecze – właściwie wszystkie znane cuda świata i kilka nieznanych także – a wszystko to w namiocie już dzisiejszego popołudnia za jedyne pięć złotych. Pięć złotych wystarczy, aby wszystkie panie i panowie, którzy mają szczęście tu być, obejrzeli najbardziej niezapomniane widowisko po tej stronie nieba.
– Nie – mówi Ala. – Nie ma mowy.
– Tak.
– Do diabła nie, Tyczko.
– Do diabła tak. Są moje urodziny.
– Przyszłyśmy tu, żeby usłyszeć przepowiednie.
– Są moje urodziny, Alu. – Lena wpatruje się w nią bez mrugnięcia. Jeśli wytrzyma dostatecznie długo, Ala się podda. Musi tylko przeczekać.
W namiocie panuje półmrok, unosi się dym z lamp parafinowych rozstawionych między rzędami ławek i wokół wysypanej trocinami areny. Lena musi założyć smycz Pawłowowi, który chce wybiec z powrotem, wabiony zapachem pieczonego prosiaka. Ala narzeka, że śmierdzi potem i piwem. Sugeruje, że jeśli nie oślepną od dymu albo nie uduszą się od smrodu, a po wyjściu odkryją, że wróżbiarki na dziś skończyły, Lena może zawisnąć na najbliższym drzewie.
Na szczęście Lena zauważa Julię, najlepszą przyjaciółkę Ali, siedzącą na ławce w połowie drogi do areny, a co jeszcze lepsze, jest z nią Danusia, młodsza siostra Julii, która chodzi z Leną do klasy. Tylko że… o co chodzi? Kiedy podchodzą, Julia szlocha w chusteczkę.
Danusia patrzy na Lenę, przewracając oczami.
– Moja siostra usłyszała swoją przepowiednię.
– Była dobra czy zła?
– Nie wiadomo. Za dużo smarków, żeby coś zrozumieć.
Lena siada obok niej.
– A ty, Danka, co usłyszałaś?
– Quod plerumque. Czego się można było spodziewać.
Lena śmieje się głośno. Na Danusi niełatwo zrobić wrażenie. Danka jest najlepsza w szkole z łaciny, a Lena z przedmiotów ścisłych.
– Za to przepowiednia Ali wygląda dobrze. – Danusia wskazuje głową na drugą stronę namiotu, gdzie zajmują miejsca trzej mężczyźni w ciemnych mundurach. – Może i Julii się poprawi, jeśli tylko znajdziemy klucz nastawny i zakręcimy jej cieknący nos.
Lena parska.
– Boże, ależ mają wypolerowane pasy i spójrz, ich mamy świetnie się spisały przy prasowaniu rogów czapek. – Trąca Alę łokciem. – Oficerowie, wprost przed tobą. – Ala natychmiast zaczyna potrząsać włosami niczym ukąszony przez gza koń i Lena nie może się oprzeć, by nie pochylić się do ucha Danki: – Nie tylko akrobaci dają dziś pokaz.
Rozbrzmiewa róg, poły namiotu opadają i na arenę wbiega żongler z płonącymi pochodniami, którymi rzuca w rozpalone koło. Lena przykłada dłonie do ust i krzyczy:
– Tylko ich nie upuść!
Ala zamyka oczy.
– On patrzy w tę stronę – szepcze Danka. – Na moje życie, patrzy. Oficer w środku, ten w okularach.
– Zauważył cię – mówi Lena do Ali – oficer w środku. Ten w okularach się gapi.
– Idź do diabła, tyczko.
– Na płuco Romka, naprawdę. Jego okulary sugerują, że od czasu do czasu otwiera książkę. Czy powinnam podejść i uprzedzić go, co myślisz o edukacji? Z daleka nie wygląda tak źle. Mogę potwierdzić dwoje oczu, pełen zestaw nóg i ręce o funkcjonalnej długości. Mój Boże, ależ ma błyszczące buty.
Mama będzie nimi zachwycona.