Mroczna i olśniewająca współczesna baśń, w której rzeczywistość i absurd przenikają się nawzajem. Świat perwersyjnych Króliczków, nieznośnie bogatych samozwańczych poetek, wciąga Samanthę coraz bardziej. Ale za fasadą coraz bardziej kontrowersyjnych Warsztatów czai się niebezpieczeństwo, którego początkująca literatka nawet nie przeczuwa…


Samantha jest outsiderką. Woli spędzać czas w swojej mrocznej wyobraźni niż w towarzystwie ludzi. Studiuje na Warren – w najbardziej nowatorskiej i eksperymentalnej szkole pisania w kraju. Wszystko tutaj wykracza poza gatunek, nie tylko literacko. Gardzi przeintelektualizowaną grupą samozwańczych poetek, składającą się z kilku nieznośnie bogatych dziewcząt, które określają się wzajemnie Króliczkami.

Sytuacja zmienia się, gdy Samantha otrzymuje od Króliczków osobliwe zaproszenie. Zostaje wciągnięta w ich kręgi, porzucając tym samym nie tylko swoje dotychczasowe poglądy, ale i jedyną przyjaciółkę, Avę. Dziewczyna zanurza się coraz głębiej w mglisty i jednocześnie przesłodzony świat Króliczków, zaczynając brać udział w rytualnych warsztatach, a granice rzeczywistości i absurdu zaczynają się zacierać.

***

Mroczna, olśniewająca baśń.
„Vogue”

Jedna z najbardziej pobudzających intelektualnie książek sezonu.
„Vanity Fair”

Upiorna i straszna, tajemna i dziwaczna, i trudno się z nią rozstać.
„The Washington Post”

Najdziwniejsza powieść, jaką przeczytasz w tym roku… w najlepszym tego słowa znaczeniu
Mehera Bonner, „Cosmopolitan

Mona Awad
Króliczek
Przekład: Natalia Wiśniewska
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 8 listopada 2023
 
 


CZĘŚĆ

PIERWSZA

1.

Nazywamy je Króliczkami, ponieważ tak właśnie się do siebie zwracają. Poważnie. Per Króliczku.
Dajmy na to:
„Cześć, Króliczku!”
„Cześć, Króliczku!”
„Co robiłaś wczoraj wieczorem, Króliczku?”
„Byłam z tobą. Nie pamiętasz, Króliczku?”
„Zgadza się, Króliczku. Byłaś ze mną, a ja nigdy nie bawiłam się lepiej”.
„Kocham cię, Króliczku”.
„A ja kocham ciebie, Króliczku”.
I przytulają się tak mocno, że tylko czekam, aż zmiażdżą sobie żebra. Właściwie po cichu nawet na to liczę, kiedy tak stoję, siedzę, opieram się w przeciwległym rogu sali wykładowej, świetlicy, auli, obserwując cztery dorosłe kobiety — moje koleżanki z roku — czule ściskające się na powitanie. Albo na pożegnanie. Albo „tylko dlatego, że jesteś arcyniesamowita, Króliczku”. To, z jakim zapamiętaniem obłapują swoje białoróżowe ciała, tworząc maleńki, rozgrzany do czerwoności krąg gruchoczącej kosteczki miłości i zrozumienia, zapiera mi dech. A potem pocieranie zadartych nosków i brzoskwiniowych policzków. Skronie przyciskane do skroni w sposób, który kojarzy mi się z rytuałem godowym koczkodanów albo telepatyczną komunikacją pięknych, morderczych dzieci z horrorów. Wszystkie cztery pary powiek mocno zaciśnięte, jakby to zbiorowe duszenie ocierało się o religijną wręcz błogość. Wszystkie cztery pary warg wydające piskliwe dźwięki świadczące o miłości tak monstrualnej, że bije mnie po twarzy.
„Kocham cię, Króliczku”.
Cały zeszły rok w skrytości ducha modliłam się o implozyjny finał tych czułości. Żeby pod wpływem żarliwych uścisków zmiażdżone części ich ciał wyciekły spod lamówek rękawów, dekoltów i rąbków ich słodkich trapezowych sukieneczek niczym durny lukier. Żeby zaplątały się w swoje zainspirowane Grą o tron fryzury, udusiły wymyślnymi warkoczami, które w nieskończoność zaplatały sobie nawzajem drobnymi dłońmi w kształcie serc. Żeby straciły przytomność w oparach swoich mdłych perfum o zapachu trawy.
Ale nic takiego się nie zdarzyło. Nigdy.
Zawsze wychodziły z tego obściskiwania bez szwanku i uszczerbku na zdrowiu, mimo całej wrogości, która sączyła się z moich czujnych oczu, upodabniając mnie do zajadłego złoczyńcy z komiksu. Uśmiechając się do siebie. Wymachując splecionymi rękami. Ze skórą jaśniejącą miłością i poczuciem przynależności, jakby dopiero co została nawilżona najczystszym z górskich strumieni.
„Kocham cię, Króliczku”.
Całkowicie odporne na pogardę swojej koleżanki z roku. Mnie. Samanthy Heather Mackey. Która nie jest Króliczkiem. Która nigdy nie będzie Króliczkiem.
Dolewam darmowego szampana sobie i Avie w odległym zakątku wypielęgnowanej zieleni, gdzie opieram się o białą kolumnę dorycką ozdobioną kłębiącym się tiulem. Wrzesień. Uniwersytet Warren. Coroczna powitalna Galówka dla studentów kierunku literacko-artystycznego, jako że ta uczelnia jest zbyt ciasno opleciona elitarnym bluszczem Nowej Anglii, żeby przyjęcie nazywać przyjęciem. Oto ciężkie od lilii tygrysich dekoracje stołu. Oto rozświetlona jak bożonarodzeniowa choinka biała gaza unosząca się wszędzie niczym rozliczne duchy. Oto cynowe tace pełne roladek z łososiem i zwieńczonych małymi, cukrowymi orchideami tartinek z pasztetem z kaczych wątróbek. Oto biali ludzie w czerni rozprawiający o grantach, które otrzymali, aby z francuskiego tłumaczyć poetów, których nikt nie czyta. Oto obszerny namiot goszczący wykształciuchów biegłych w każdej sztuce prócz sztuki konwersacji. Z uśmiechem ignorujących fakt, że trafili do piekła. Czy, jak mawiamy z Avą, do nory Cthulhu. Cthulhu to gigantyczna, potworna ośmiornica wymyślona przez pisarza horrorów, który zwariował i zmarł w tym miejscu. I wiesz co? To ma sens. Ponieważ kiedy przemierzasz ulice za granicami warrenowskiej bańki, czujesz, że z tym miastem jest coś nie tak. Nie tak z domami, z drzewami, ze światłem. Wspomnij o tym, a większość ludzi ledwo zaszczyci cię spojrzeniem. Ale nie Ava. Ava mówi: „Mój boże, tak. To miasto, domy, drzewa, światło… Wszystko jest popieprzone”.
Stoję tak, chwieję się, pełna ciepłych bąbelków i zwierzęcych podrobów, i tego mocnego alkoholu, który Ava wciąż dolewa do mojego plastikowego kubeczka ze swojej Wypij Mnie.
— Przypomnisz mi, co to? — pytam.
— Po prostu pij — odpowiada.
Zza szkieł pożyczonych okularów przeciwsłonecznych obserwuję, jak kobiety, które muszę nazywać moimi koleżankami, wracają w swoje objęcia po lecie spędzonym osobno w różnych nieciekawych miejscach, takich jak dalekie wyspy tropikalne, południe Francji czy Hamptons. Przyglądam się, jak ich płomienne ciałka rzucają się na siebie w czymś na kształt ekstazy. Wbijając sobie nawzajem w przedramiona paznokcie w kolorze naturalnych trucizn, z mocą tego, co, jak nie przestaję sobie wmawiać, jest pozorowaną, z pewnością pozorowaną miłością. Błyszczące usta rozchylające się, aby wypowiadać wspólne dla nich wszystkich pieszczotliwe zdrobnienie.
— Jezu, czy one tak na serio? — szepce mi do ucha Ava.
Nigdy wcześniej nie widziała ich z bliska. Nie uwierzyła, kiedy rok wcześniej wspomniałam jej o nich po raz pierwszy. Powiedziała: „Żadna dorosła kobieta nie zachowuje się w ten sposób. Coś sobie ubzdurałaś, Śpioszku”. Latem sama zaczęłam tak myśleć. W pewnym sensie ich widok teraz przynosi mi ulgę, choćby tylko dlatego że stanowi dowód mojej poczytalności.
— Tak — komentuję. — Całkiem na serio.
Patrzę, jak mierzy je wzrokiem. Jej ukryte za woalką oczy, upodabniające ją do Davida Bowiego, są pełne przerażenia i nudy. Zaciśnięte usta tworzą niczym niewzruszoną czerwoną kreskę.
— Możemy już iść?
— Nie mogę jeszcze wyjść — tłumaczę, nie odrywając od nich spojrzenia.
W końcu odsuwają się od siebie, a ich cukierkowe sukienki nie noszą choćby jednej zmarszczki. Ani jeden z ich lśniących włosów nie sterczy w inną stronę, niż powinien. Ich skóra roztacza blask ubezpieczenia zdrowotnego, kiedy wszystkie kucają, aby wydać chóralny okrzyk zachwytu nad wiecznie skaczącym shih tzu należącym do pewnej profesorki.
— Czemu?
— Już ci tłumaczyłam, muszę się pokazać.
Ava tylko na mnie patrzy, pijana osuwając się w dół po filarze. Z nikim się nie przywitałam. Ani z poetami, którzy smażą się we własnym gderliwym piekle. Ani z nowym pisarskim narybkiem śmiejącym się z zakłopotaniem przy krewetkowej wieży. Ani nawet z Benjaminem, przyjaznym pracownikiem administracji, którego zwykle nie odstępuję na krok podczas tego typu imprez, pomagając mu nakładać rozedrgane podroby na przesuszone kawałki tostów. Ani z Fosco, która zeszłej wiosny prowadziła moje Warsztaty, ani z żadnym innym członkiem poważanego ciała pedagogicznego. Unikając pytań: „Jak ci minęło lato, Sarah? Jak idzie pisanie pracy dyplomowej, Sasho?” rzucanych z uprzejmą obojętnością. Zawsze przy użyciu niewłaściwego imienia. Jakkolwiek bym odpowiedziała — czy szczerze przyznała się do nieuchronnej porażki, czy zaserwowała zuchwałe kłamstwo, które rozpaliłoby moją twarz do czerwoności — wywołałabym niezmiennie te same reakcje: znaczące skinienie głowy, zmęczony życiem uśmiech, frazesy o nieuchwytności Procesu i o Pracy będącej wymagającą kochanką. „Nie trać wiary, Sasho. Cierpliwości, Sarah. Bywa, że trzeba odpuścić, Sereno. Czasem, Stephanie, musisz chwycić byka za rogi”. Potem nastąpiłaby relacja z podobnych kryzysów/przełomów twórczych, których sami doświadczyli podczas nieistniejącego już programu rezydencji w dalekiej Grecji, Brytanii, Estonii. W trakcie której potakiwałabym, wbijając sobie paznokcie głęboko w ramię.
I oczywiście nie rozmawiałam z Lwem. Mimo że zapewne tu jest. Gdzieś tu jest. Dostrzegłam go wcześniej kątem oka, bardziej zarośniętego i wytatuowanego niż kiedykolwiek wcześniej, nalewającego sobie czerwone wino przy barze. Choć na mnie nie spojrzał, wyczułam, że wie o mojej obecności. A potem, że wie, że ja wiem, że on wie. Co jednak nie przeszkodziło mu w nalewaniu. Odtąd nie tyle go widywałam, ile odbierałam jego energię włoskami na karku. Zaraz po dotarciu na miejsce Ava uznała, że musi znajdować się w pobliżu, ponieważ „niebo tak nagle pociemniało”.
Tego wieczoru w ramach utrzymywania relacji towarzyskich ograniczyłam się do posłania półuśmiechu temu, którego Króliczki nazywają Stukniętym Jonahem, mojemu społecznemu odpowiednikowi wśród poetów, który teraz stoi sam przy ponczu, uśmiechając się błogo we własnym gorączkowym, napędzanym antydepresantami śnie.
Ava wzdycha i odpala papierosa od jednej z licznych okrągłych świeczuszek rozsianych po naszym stole. Ponownie skupia uwagę na Króliczkach, które właśnie głaszczą się nawzajem po ramionach tymi małymi, jakże małymi rączkami. „Tęsknię za tobą, Króliczku”, zwracają się jedna do drugiej, imitując głosiki małych dziewczynek, mimo że stoją tak kurewsko blisko siebie, a nienawiść przepełniająca ich serca ciąży mi na języku jak żelazo.
— Tęsknię za tobą, Króliczku. Lato bez ciebie było arcynieznośne. Pisanie przychodziło mi z trudem, taka byłam arcy, arcysmutna. Czy możemy więcej się nie rozstawać?
Ava wybucha śmiechem. Śmieje się na cały głos. Odrzuca w tył pierzastą głowę. Nawet nie zadaje sobie trudu, aby zasłonić usta dłonią w rękawiczce. To wyborny, chrapliwy dźwięk. Niesie się jak muzyka, której brakuje tego wieczoru.
— Ciiii — uciszam ją. Ale za późno.
Ta, którą nazywam Księżną, obraca ku nam głowę ozdobioną długimi, srebrzystymi puklami wiedźmowej wróżki. Patrzy na nas. Najpierw na Avę. Potem na mnie. A potem znowu na Avę. Wydaje się zaskoczona, że ten jeden raz nie stoję sama — że mam przyjaciółkę. Spojrzenie Avy jest onieśmielające i europejskie. Pali i popija mojego szampana, nie zrywając kontaktu wzrokowego. Opowiedziała mi kiedyś o pewnej Cygance, którą spotkała w paryskim metrze. Kobieta spojrzała na nią, więc Ava wlepiła w nią ślepia, a potem obie ciskały w siebie spojrzeniami jak pociskami z pistoletów przez całą przejażdżkę po mieście świateł. Tylko patrzyły na siebie z przeciwległych brzegów stukoczącego wagonu. W końcu Ava zdjęła kolczyki, nie odrywając wzroku od Cyganki. Dlaczego? Ponieważ na tym etapie oczywiście założyła już, że to walka na śmierć i życie. Ale kiedy pociąg zatrzymał się na ostatnim przystanku linii, kobieta po prostu ruszyła do wyjścia. Uprzejmie przytrzymała nawet rozsuwane drzwi, żeby Ava mogła wyjść pierwsza.
„I jaki z tego morał, Śpioszku?”
„Niczego nie zakładaj z góry?”
„Nigdy nie spuszczaj oczu pierwsza”.
Księżna wywołuje efekt kuli śnieżnej w wykonaniu Króliczków. Pierwsza spogląda na nas Babeczka. Następnie Upiorna Lalka o kocich oczach. A na koniec Nowelka zwraca ku nam swoje śliczne trupie oblicze, z szeroko rozchylonymi wargami, które nie stronią od używek. Wszystkie po kolei przenoszą wzrok z Avy na mnie, skanując nas od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. Ich oczy pochłaniają nas niczym drobne usteczka zasysające dziwne koktajle. Gapią się i gapią bez choćby jednego mrugnięcia, marszcząc przy tym noski. Potem ponownie skupiają uwagę na Księżnej i przysuwają się do siebie, formułując ciche słowa pokrytymi błyszczykiem ustami.
Ava mocno ściska moje ramię.
Księżna unosi brew, mierząc nas wzrokiem. Unosi rękę. Czy trzyma w niej niewidzialną broń? Nie. To tylko pusta, rozwarta dłoń. Którą macha. Do mnie. Z czymś na kształt uśmiechu na twarzy. „Cześć”, wypowiadają jej usta.
Moja ręka szybuje w górę jak na akord, zanim mogę nad nią zapanować. Macham i macham, i macham. „Cześć”, wypowiadają moje usta, mimo że nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.
Potem pozostałe Króliczki unoszą dłonie i także machają.
Wszystkie machamy do siebie ze wspaniałych brzegów morza wypielęgnowanej zieleni.
Poza Avą. Która wciąż tylko pali, patrząc na nie jak na czterogłową bestię. Kiedy w końcu opuszczam rękę, odwracam się do niej. Mierzy mnie takim spojrzeniem, jakby widziała we mnie obcego człowieka albo coś jeszcze gorszego.

2.

Nazajutrz w swojej uczelnianej skrzynce na listy znajduję białe zaproszenie, umiejętnie złożone w łabędzia techniką origami. Jedna z nich musiała wsunąć je między czasopisma o poezji eksperymentalnej a reklamy wielkości pocztówek, informujące o odczytach na wydziale, rumuńskim filmie dokumentalnym i sztuce w wykonaniu jednej kobiety o mieście będącym Ciałem i o Ciele będącym miastem. Zjawiłam się dość wcześnie, przed godzinami szczytu, żeby sprawdzić, czy przyszedł już mój comiesięczny czek stypendialny. Nie przyszedł. Resztę poczty wsuwam do kosza na śmieci przeznaczone do recyklingu, po czym wbijam wzrok w łabędzia, któremu jedna z nich dorysowała brakujące elementy twarzy atramentem w kolorze magenty. Dwie krwawiące kropki w miejscu oczu — po jednej z każdej strony bardzo ostrego dzioba, który dzięki dołeczkom i atramentowej szmince zdaje się do mnie uśmiechać. Na jednym ze skrzydeł widnieje wiadomość: „Otwórz mnie :)”.
 


Samantho Heather Mackey,
Serdecznie zapraszamy CIĘ do…
SPROŚNEGO SALONU
Kiedy: O błękitnej godzinie )
Dokąd: Dobrze wiesz )
Zabierz: Siebie, proszę )
 

Wpatruję się w wymyślne, błyszczące litery i maleńkie serduszka narysowane przez jedną z nich (z pewnością przez Babeczkę albo może przez Upiorną Lalkę) wokół moich imion i nazwiska. Zaczynam się pocić, mimo że w holu panuje ziąb. To pomyłka. Bez wątpienia. Nie ma, u diabła, takiej możliwości, żeby zaprosiły mnie do Sprośnego Salonu. To ich prywatna, króliczkowa sprawa, tak samo jak Wzruszające Wtorki czy wspólne obżeranie się na filmie Wieczór panieński, czy wykonywanie małych, leśnych stworzeń z marcepana. Coś, o czym przyciszonymi głosami rozmawiały cały zeszły rok, kiedy czekałyśmy razem na rozpoczęcie Warsztatów.
„Sprośny Salon zeszłej nocy był o mój boże arcyodjechany”.
„Zdecydowanie za dużo wypiłam zeszłej nocy w Sprośnym Salonie”.
„Pomyślałam sobie, że podczas kolejnego spotkania w Sprośnym Salonie powinnyśmy…”
A potem jedna drugiej przykładała dłonie do ucha i wyszeptywała ciąg dalszy. Ale na tym widnieje moje imię i cała reszta. Samantha Heather Mackey w otulinie rozdętych serc. Na widok tych esów-floresów czuję dziwne i wstydliwe pęcznienie w sercu. Wspominam, jak machały do mnie zeszłego wieczoru. Najpierw Księżna, a potem pozostałe Króliczki. I jak sama odmachałam im bez choćby najmniejszego wahania.
W tym semestrze znowu tylko nasza piątka będzie uczestniczyła w Warsztatach. Które zaczynają się jutro. Ze zgrozą myślałam o tym całe lato. Tylko one i ja w pomieszczeniu bez żadnych widocznych dróg ewakuacyjnych przez dwie godziny i dwadzieścia minut. Co tydzień przez trzynaście kolejnych tygodni. Wyobrażałam sobie, że będzie tak samo jak w zeszłym roku. Ja po jednej stronie stołu, one po drugiej, zbite w ciasną gromadkę, jawiące się jako jedno ciało z czterema głowami tym bardziej, im bardziej mrużyłam oczy. Księżna czytająca na głos słowa wyryte diamentem na szklanej powierzchni, podczas gdy pozostałe Króliczki zamykały oczy, jakby słuchały najprawdziwszej arii. Ich splecione dłonie, gdy wychwalały nawzajem swoje historie. „Mogę poprosić o kolejne pięć tysięcy stron tego samego? Chcę tylko powiedzieć, że z chęcią zamieszkałabym między twoimi wersami i spędziłabym tam resztę życia”. Ich półprzytomne pieszczoty podczas omawiania cotygodniowych prezentacji. Nagłe wybuchy śmiechu po żarcie zrozumiałym wyłącznie dla nich, którego nigdy nie tłumaczyły, ponieważ zbyt były zajęte śmianiem się do rozpuku. „Bez urazy, Samantho — zdarzało im się rzucić między kolejnymi erupcjami — ale cię przy tym nie było”. Pełna zgoda, nie było mnie przy tym. I ten śmiech nie milknął czasem przez kilka minut. Trzęsły się od niego, do oczu napływały im łzy i w spazmach chwytały się za nadgarstki i za ramiona, podczas gdy ja siedziałam po drugiej stronie stołu, wpatrując się w nie albo w pustą przestrzeń między ich głowami. Tymczasem Fosco obserwowała nas wszystkie w milczeniu. Zaczęłam przychodzić na zajęcia coraz później i później. Aż w końcu przestałam się na nich pojawiać. Wyobrażałam sobie, jak Fosco pyta: „Gdzie Samantha?”. „Nie mamy pojęcia”. Wzruszenia opatulonych swetrami ramion. Bezsilne uśmiechy.
Ale może w tym roku postanowiły włączyć mnie do grupy. Może to zaproszenie to gest życzliwości. Albo dowcip. Oczywiście, że to dowcip. Wyobrażam sobie parę dłoni o drobnych palcach składających łabędzia na dużym, dębowym biurku z widokiem na baldachim z liści drzew. Łagodny uśmiech w kolorze błyszczyka, przygryziony białymi ząbkami.
— Suki — mówię bardzo cicho w holu.
— Cześć, Sam.
Podskakuję. Jonah. Stoi obok mnie, przeglądając zawartość swojej skrzynki, z uśmiechem Wiecznej Pogody Nieskalanego Umysłu.
— Wystraszyłeś mnie, Jonahu.
— Przepraszam, Sam. — Sprawia wrażenie szczerze skruszonego. — Z kim właśnie rozmawiałaś?
— Z nikim. Mówiłam do siebie. Czasem tak robię.
— Ja też. — Szczerzy się od ucha do ucha. — Właściwie to nieustannie.
Fryzura na garnek. Rozpięta parka, której nigdy nie ściąga. Widoczny pod spodem T-shirt z kociakiem grającym na klawiszach gdzieś w kosmosie. Walczący z nałogiem Jonah jest do tego stopnia nasączony lekami, że jego głos brzmi tak, jakby musiał przebijać się przez muł. To jak dotąd najlepszy poeta w Programie. W dodatku najsympatyczniejszy, i najhojniej częstujący papierosami. Właściwie nie mam pojęcia, dlaczego koledzy poeci tak bardzo go znieważają. Jeśli nie liczyć udziału w dwóch zajęciach z gatunków mieszanych, poeci i powieściopisarze zwykle się od siebie izolują, zarówno w sferze naukowej, jak i towarzyskiej. Widziałam jednak Jonaha, jak ciągnął się za swoją grupą na ulicy, siedział wciśnięty w róg sali podczas Warsztatów, z uśmiechem spoglądając w przestrzeń, podczas gry reszta pastwiła się nad jego pracą. Oczywiście wiem, jak to jest. Ale różnica polega na tym, że Jonaha to najwyraźniej nie obchodzi. Sprawia wrażenie bardziej lub mniej zadowolonego, kiedy niewzruszony dryfuje w swojej poetyckiej chmurze.
— Co porabiasz, Sam?
— Właśnie szukałam swojego czeku stypendialnego.
— O, to tak jak ja. — Wygląda, jakby był w ekstazie. — Bardzo go potrzebuję. Kupiłem całe mnóstwo książek i płyt, a potem musiałem przeżyć resztę miesiąca na makaronie. Też ci się to zdarza?
— Pewnie.
Nigdy tak nie robię. Nie stać mnie. Trochę się najeżam.
— Ej, a wybierasz się na to? — Unosi pocztówkę reklamującą sztukę.
— Nie — warczę. Potem robi mi się głupio, więc dodaję: — Tak jakby nienawidzę teatru, Jonahu.
— Mhm. Ja też, najczęściej. Ej, widziałem cię na przyjęciu zeszłego wieczoru. Czekałem na ciebie w alejce z dodatkowym dymkiem, ale nie przyszłaś.
— Tak. Zmyłam się wcześniej.
— Mhm. — Sennie kiwa głową, pełen zrozumienia.
Właściwie poznałam Jonaha przy okazji wspólnego palenia w bocznych uliczkach, zaułkach i na werandach różnych imprez oraz uroczystości wydziałowych, których staram się unikać. Ilekroć wyślizgiwałam się za drzwi w desperackiej próbie ucieczki, tylekroć znajdowałam go w chłodzie mroku, drżącego, palącego przy śmietniku. „Cześć, Samantho”. I właśnie tak dowiedziałam się, że poza mną jako jedyny z całego roku nie dostał się tutaj z renomowanego programu studiów licencjackich. Że podobnie jak ja musiał złożyć podanie na jeden z najbardziej ekskluzywnych, selektywnych programów MFA w kraju, o czym przypominają nam bez końca. Myśląc sobie: „To się nie może udać”.
„Co za przygoda”, zwrócił się do mnie na tylnej werandzie podczas jednej z pierwszych imprez.
„Jasne”, burknęłam, nie odrywając oczu od Króliczków, klejących się do siebie w jednym z tych zbiorowych, duszących niczym boa uścisków, z mocno zamkniętymi oczami, choć ledwo się wtedy znały.
„Jest jak we śnie — kontynuował Jonah. — Wiesz, nie mogę przestać myśleć, że w końcu się obudzę. Że może ktoś powinien mnie sieknąć”.
„A nie szczypnąć?”
„Szczypanie nie wybudziłoby mnie z czegoś takiego. Ale gdyby jednak, wróciłbym do Fairbanks, gdzie mieszkałem w piwnicy ojca. A gdzie wylądowałabyś ty, Samantho, gdybym cię sieknął?”
Wgapiałabym się w ceglany mur mojego życia zza kasy fiskalnej na wciśniętym między tereny górskie Zachodzie, pomyślałam wtedy. A wieczorami pisałabym dla siebie inne scenariusze.
„W Mordorze”, odpowiedziałam Jonahowi.
„To lepiej się nie siekajmy”, stwierdził z uśmiechem.
— Jak ci idzie pisanie, Sam? Dobrze spożytkowałaś minione lato?
Szczerząc się, przedrzeźnia Halstroma, który w semestrze wiosennym prowadził nasze Warsztaty z gatunków mieszanych i nie przestawał powtarzać: „Nie wolno wam zmarnować lata. Ponieważ ten rok, wasz ostatni rok, kiedy od każdego z was oczekuje się, że do kwietnia złoży gotową pracę dyplomową, upłynie tak szybko, że sami w to nie uwierzycie. To wszystko — perorował, zataczając wypielęgnowaną dłonią koło po zatęchłej sali ze sztucznymi filarami, zimnym kominkiem, gołymi ścianami — zniknie dosłownie w okamgnieniu”.
Obserwowałam, jak Króliczki drżą, lgnąc do siebie samymi tylko spojrzeniami. A poeci szykują się na nieuchronne klepanie biedy godne wykształciuchów.
— Ja raczej je zmarnowałem — kontynuuje Jonah. — To znaczy napisałem dwa tomiki wierszy, ale są straszne, więc zaczynam od zera. Założę się jednak, że ty w tym czasie pisałaś jak szalona.
Wspominam lato, dni spędzone na wpatrywaniu się w pyłki kurzu zza lady stanowiska informacyjnego warrenowskiej biblioteki muzycznej, noce na dachu Avy upływające na tańczeniu tanga i piciu do nieprzytomności. Czasem wpatrywałam się w pustą kartkę, trzymając ołówek w wiotkich palcach. Czasem rysowałam na niej oczy. I raz za razem bazgrałam: „Co ja tu robię? Co ja tu robię?”. Najczęściej jednak wgapiałam się w ścianę. Przez całe lato kartka i ściana były dla mnie jednym i tym samym.
— Nie wiem, czy jak szalona…
— Dobrze pamiętam, jak w zeszłym roku przyniosłaś na Warsztaty ten kawałek. Ten, który wszyscy zjechali. Pamiętasz?
— Pewnie, Jonahu. Pamiętam. — Przerażone twarze. Odrobinę pochylone głowy.
— Nadal o nim myślę. W sumie trudno o nim zapomnieć. Był taki…
— Zdrożny? — sugeruję. — Umyślnie pokręcony? Agresywnie mroczny? Wiem. Chyba mniej więcej tak brzmiał jednomyślny werdykt.
— Nie! To znaczy tak, był zdrożny i pokręcony, i mroczny, i miałem po nim stracha jeszcze przez długie tygodnie. Ale ogromnie mi się podobał. To niesamowite, jaki był zdrożny, pokręcony i mroczny. — Uśmiecha się do mnie szeroko. — Kto by pomyślał, że akwarium może okazać się takim niebezpiecznym i przerażającym miejscem.
— Jasne.
— Ale jeśli się nad tym zastanowić, to naprawdę takie jest.
— Dzięki, Jonahu. A mi podobał się twój kawałek, który wszyscy zjechali.
— Poważnie? Zamierzałem spisać go na straty, ale…
— Nie rób tego. Oni właśnie tego chcą — mówię z większym naciskiem i większą zajadłością, niż zamierzałam.
Jonah robi zdumioną minę.
— Jak to?
— Nieważne. Powinnam już lecieć. Nie chcę spóźnić się na zajęcia.
Nie spóźnię się. Bo nie mam teraz żadnych zajęć. Zakładam jednak, że Ava czeka na mnie na dworze przy ławce, zabijając wzrokiem studentów tej uczelni. „Pospiesz się, Śpioszku, do kurwy nędzy”.
— W porządku. Ej, Sam, czy mógłbym kiedyś przeczytać jeszcze coś twojego? To do mnie trafia. Dociera bardzo głęboko. Właściwie to po tamtym od razu chciałem więcej.
— Hm… tak myślę. Pewnie.
— Świetnie. Może spotkamy się kiedyś i…
Na korytarzu za plecami Jonaha rozlega się dzwonek windy, od którego przewraca mi się w żołądku. Ponieważ jeszcze przed otwarciem drzwi wiem, kto wysiądzie ze środka. Wiem to, zanim moim oczom ukazuje się wysoka, szczupła, pogwizdująca postać. Grzywa utrzymana w starannie pielęgnowanym chaosie. Ręce pokryte atramentowymi, czujnymi krukami. Lew. Podchodzi do nas. Ubrany w swój ulubiony T-shirt z mało znaną kapelą nurtu noise. Jedną z tych, o których rozmawialiśmy, kiedy jeszcze ze sobą rozmawialiśmy. Roztacza zapach zielonej herbaty, którą dawniej parzył dla nas w swoim gabinecie, z namaszczeniem mieszał, a potem nalewał do bezuchych kubków w kolorze błota. „Jak ci idzie pisanie, Samantho?”, pytał czasem z tym swoim wyraźnym szkockim akcentem.
Widzę teraz, jak jego lwia twarz wykrzywia się odrobinę na widok studentów, z którymi musi się bratać. Których musi pytać o wakacje. O ich twórczość. O to, czy otrzymali swoje głupie czeki stypendialne. I jakby tego było mało, jedną z tych osób jestem ja. Co nie ułatwia sprawy. Ale uśmiecha się. Oczywiście, że się uśmiecha. To jego praca.
— Witaj, Jonahu. Samantho.
Głos wyraźnie mu opada, kiedy wypowiada moje imię, mimo że próbuje zachować luz, spokój. Nieznacznie, subtelnie kiwa grzywiastą głową.
Patrzę, jak zagląda do własnej skrzynki, która eksploduje listami oraz książkami. Podśpiewuje przy tym. Nie spieszy się.
— Dobrze się czujesz, Samantho? — pyta Jonah.
Powinnam podejść do niego, tak jak wyobrażałam to sobie nie wiem ile razy, postukać go w ramię i zagaić: „Możemy porozmawiać?”. Może zrobiłby zaskoczoną minę. Może wytrąciłabym go z równowagi. „Porozmawiać?”, odparłby, rozglądając się w poszukiwaniu drogi ucieczki. Jakbym proponowała coś ogromnie podejrzanego. Nielegalnego. „Obawiam się, Samantho, że nie mam teraz na to czasu. Ale może wpadniesz do mnie na dyżurze?”
Albo może zgrywałby głupka. Spojrzałby na mnie z mrożąco neutralnym wyrazem twarzy, nie zdradzając absolutnie nic. „Jasne, Samantho. O co chodzi?” Spojrzałby mi prosto w oczy, jakby chciał powiedzieć: „No dalej, śmiało, mów, proszę”.
— Samantho?
A co potem? Potem mogłabym przejść do sedna. „Nie rozumiem, co dokładnie wydarzyło się między nami, ale czy możemy już przestać dziwnie się zachowywać?” Obawiam się jednak, że spojrzałby na mnie tak, jakby mi odbiło. Dziwnie? Wydarzyło się? Między nami? „Przykro mi, Samantho, ale chyba nie mam pojęcia, o co ci chodzi”. I w żadnym razie nie sprawiałby wrażenia wystraszonego.
Teraz jednak, kiedy widzę, jak tam stoi, nucąc sobie, wolno przeglądając korespondencję, uśmiechając się do siebie, moje ciało sztywnieje od… sama nie wiem od czego. Muszę się stąd ruszyć.
— Zaczekaj, Samantho… — mówi do mnie Jonah.
— Naprawdę nie chcę spóźnić się na zajęcia.
Lew spogląda znad swojej poczty. Pewnie wie, że na nic się nie spóźnię. Że nie ma teraz żadnych zajęć. Że uciekam przed nim jak mała, przerażona suka. Czy na co tam polują lwy?
— W porządku. Udanych zajęć, Samantho.
A potem Jonah macha i macha, i macha do mnie, a mnie przypomina się, jak zeszłego wieczoru sama tak machałam, trzymając rękę wysoko nad głową.

 
Wesprzyj nas