Wspólnym motywem dziesięciu opowiadań Ericha Marii Remarque’a składających się na ten zbiór jest piętno, jakie odciska na ludziach wojna.


I wojna światowa w opowiadaniach.

Można je odczytywać jako uzupełnienie powieści Na Zachodzie bez zmian, Droga powrotna , a nawet Trzej towarzysze – ci, którzy przeżyli piekło walki, muszą się odnaleźć w powojennej rzeczywistości.

Nigdy jednak nie uwolnią się od zakodowanych w pamięci obrazów i odgłosów pola bitwy, myśli o poległych towarzyszach broni… ale też o tych, którzy walczyli po drugiej stronie – zwłaszcza jeśli mieli odwagę odkryć we wrogu człowieka.

Pacyfistyczne przesłanie Remarque’a wciąż pozostaje aktualne: w wojnie nie ma nic romantycznego, wojna to machina okrucieństwa, którą uruchamiają stojący na szczytach władzy, a jednostki są w niej wyłącznie trybikami.

Niektóre opowiadania wchodzące w skład tego tomu ukazały się w zbiorach Wróg (Czytelnik 1995) oraz Hymn na cześć koktajlu (REBIS 2006).

Erich Maria Remarque (1898–1970) należał do pokolenia, które straciło młodość w okopach I wojny światowej. Nim zyskał sławę dzięki pacyfistycznej powieści Na Zachodzie bez zmian, parał się dziennikarstwem, był też księgowym, nauczycielem i organistą. Po dojściu Hitlera do władzy książki Remarque’a trafiły na stos, a ich autor został pozbawiony niemieckiego obywatelstwa. Lata II wojny światowej spędził w USA, gdzie powstała jedna z jego najlepszych powieści – Czas życia i czas śmierci. Remarque nie był eksperymentatorem. Uznanie czytelników i krytyki zdobył za jędrny styl, „publicystyczną” aktualność tematyki, mistrzowskie budowanie scenerii i sylwetek bohaterów.

Dom Wydawniczy REBIS spośród jego utworów opublikował m.in. Trzech towarzyszy, Nim nadejdzie lato, Hymn na cześć koktajlu i Cienie w raju, a także w nowych przekładach Ryszarda Wojnakowskiego Łuk triumfalny i Na Zachodzie bez zmian.

Erich Maria Remarque
Wróg
Przekład: Ryszard Wojnakowski
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera w tej edycji: 24 października 2023
 
 


JÜRGEN TAMEN

Hura­ga­nowy ogień znowu się nasi­lił. Zie­mianka aż się zatrzę­sła. W ciszy mię­dzy ude­rze­niami poci­sków posy­pał się drobny pył. A potem znów głu­che, szar­piące nerwy dud­nie­nie. Nagle w wej­ściu zro­biło się ciemno. Pro­wian­towi! I pod­czas gdy my, zado­wo­leni, że możemy robić coś innego, a nie musimy słu­chać tych odgło­sów, od któ­rych można zwa­rio­wać, zabra­li­śmy się do pała­szo­wa­nia zupy z maka­ro­nem, tamci opo­wia­dali, co się dzieje na zewnątrz. Wtem mój sąsiad uniósł głowę. Jeden z pro­wian­to­wych opo­wia­dał aku­rat dosyć gło­śno:
– Tak ze sto metrów stąd leżał jeden kun­del, co też obe­rwał. Skom­lił żało­śli­wie i chciał biec za nami. Ale prze­wró­cił się znowu. Krwa­wił. Dia­bli wie­dzą, skąd nie­bo­rak się tam wziął. Pew­nie wyrwał do przodu przy ogniu nawa­ło­wym. Tuż przed zie­mianką w ostat­niej chwili dosta­łem w kocio­łek takim małym odłam­kiem, no to musia­łem przy­ha­mo­wać. Piękna zupa zaczęła wycie­kać…
Wtedy mój sąsiad wstał. Kan­cia­sty i nie­zdarny.
– Gdzie leży ten pies? – zapy­tał ochry­płym gło­sem, zwra­ca­jąc się do obrot­nego ber­liń­czyka, który już pla­stycz­nie opi­sy­wał okropny widok ludz­kiego ciała roze­rwa­nego przez pocisk. Ten pod­niósł na niego wzrok, zdzi­wiony i zdez­o­rien­to­wany.
– Jaki znowu pies?
– Ten, co krwa­wił…
– Ach, ten! Tak, no to obej­dziesz przed­pier­sie z pra­wej, potem oko­pem łączą­cym do miej­sca, gdzie ude­rzyła trzy­sta piątka. Musi leżeć tro­chę dalej w tamtą stronę.
Jürgen Tamen bez słowa wyczoł­gał się z zie­mianki. Ber­liń­czyk, nie kry­jąc zdu­mie­nia, patrzył za nim jesz­cze przez chwilę.
– Wariat – mruk­nął w końcu i wró­cił do opisu roze­rwa­nych zwłok.
To wtedy Jürgen Tamen przy­cią­gnął moją uwagę po raz pierw­szy. Do kom­pa­nii tra­fi­li­śmy dopiero dwa tygo­dnie wcze­śniej i jesz­cze nie za bar­dzo inte­re­so­wa­łem się tym dłu­gim, mil­czą­cym Wschod­nio­fry­zyj­czy­kiem. Zawsze sie­dział cicho w swoim kącie i nie brał udziału w ogól­nych roz­mo­wach.
Po pół­go­dzi­nie wró­cił, nio­sąc na rękach psa. Nie dbał o śmie­chy pozo­sta­łych, zaszył się w swoim kącie i zajął zna­le­zio­nym zwie­rzę­ciem. Tylko kiedy ber­liń­czyk prze­sa­dził raz i drugi, powie­dział do niego krótko i twardo:
– Stul pysk!
I popa­trzył przy tym na niego tak, że tam­tego zatkało. Przy­glą­da­łem się tej sce­nie bez słowa. Teraz pod­czoł­ga­łem się do niego i poda­łem mu opa­tru­nek oso­bi­sty, żeby mógł opa­trzyć bro­czą­cego krwią psa. Przez chwilę przy­pa­try­wał mi się podejrz­li­wie, w końcu rzekł krótko:
– Mocno bie­dak obe­rwał.
Poma­ga­łem mu w ban­da­żo­wa­niu. Powoli zaczął tajać.
– W gospo­dar­stwie mam podob­nego zwie­rzaka – wtrą­cił w trak­cie – pil­nuje dobytku bez zarzutu. Dwa lata miał wtedy. A teraz… tak, teraz ma cztery. Cie­kawe, czy urósł. Ech… – Cał­kiem się pogrą­żył we wspo­min­kach, jego kan­cia­sta twarz wyda­wała się przez chwilę miękka i młoda. – Bar­dzo lubi moją żonę. Nie odstę­puje jej na krok. Słu­chał jej bar­dziej niż mnie…
– Jak długo byli­ście po ślu­bie? – zapy­ta­łem.
Jakby oprzy­tom­niał i pra­wie opry­skli­wie z twar­dym wyra­zem twa­rzy odpo­wie­dział:
– Pół roku.
Po czym dotknął koł­nie­rza mun­duru, pochy­lił czoło i w mil­cze­niu ban­da­żo­wał dalej.
Parę dni póź­niej zosta­li­śmy zmie­nieni. Za pozy­cją, mniej wię­cej cztery kilo­me­try od linii frontu, stały nasze baraki. Kiedy wie­czo­rem sie­dzie­li­śmy w pół­mroku, faso­wa­li­śmy pro­wiant i ode­bra­li­śmy pocztę, poja­wił się przy­jemny nastrój. Leże­li­śmy na sło­mia­nych sien­ni­kach, jedli­śmy, palili, czy­tali i opo­wia­dali. Na środku baraku wokół beczki sie­działo trzech kar­cia­rzy i młó­ciło w skata. Ja aku­rat czy­ta­łem fioł­kowo tęskny list mojej naj­mil­szej, kiedy na kartkę padł cień. Pod­nio­słem wzrok. Przede mną stał Jürgen Tamen. W ręku trzy­mał list. W ostat­nich dniach zawią­zała się mię­dzy nami swego rodzaju wspól­nota. Razem cho­dzi­li­śmy po jedze­nie i chleb.
– Ty, stu­dent – zaczął, jąka­jąc się – a wiesz…
– Czy co wiem, Jürgen? – odpo­wie­dzia­łem zachę­ca­jąco.
– No… – Nie bar­dzo wie­dział, jak dokoń­czyć; wresz­cie wydu­sił: – Gdzie leżą Niemcy?
W pierw­szej chwili nie zro­zu­mia­łem, o co mu cho­dzi.
– No, w którą stronę, jak się stąd patrzy? – wyrzu­cał z sie­bie słowa jak nakrę­cony. – W tą czy w tamtą? Czy w którą?
Teraz już wie­dzia­łem, czego chce, wzią­łem kom­pas, spraw­dzi­łem, a następ­nie poka­za­łem ręką.
– Tam, Jürgen, leży nasza ojczy­zna.
W jego oczach poja­wiło się zdzi­wie­nie i jakby brak zro­zu­mie­nia. A potem szybko prze­je­chał grzbie­tem dłoni po czole i powie­dział powoli i z naci­skiem:
– Dzi­siaj jest rocz­nica moich zarę­czyn. Trze­cia…
Odwró­cił się i roze­rwał kopertę, a potem stał długo bez ruchu.
Z twa­rzą zwró­coną tak, że mógł patrzeć w stronę Nie­miec.
W końcu otrzą­snął się z odrę­twie­nia i cięż­kim kro­kiem wyszedł z baraku.
W nocy obu­dził mnie nagle dziwny odgłos. Otwo­rzy­łem oczy, ale poza tym na­dal leża­łem spo­koj­nie. Wtem zoba­czy­łem, że Jürgen Tamen pod­niósł się na łok­ciu, oczy ma sze­roko otwarte, twarz wykrzy­wioną. Słabe świa­tło księ­życa prze­ci­skało się przez okienka i padało aku­rat na jego łóżko i jego twarz. Zaj­mo­wał górną pry­czę stan­dar­do­wego drew­nia­nego łóżka, dzięki czemu mogłem go dokład­nie obser­wo­wać, samemu pozo­sta­jąc w ciem­no­ści. Chwy­cił za klamry ste­laża i zaczął nim potrzą­sać. Nagle wystra­szony prze­rwał i nasłu­chi­wał. Następ­nie znowu skrzy­wił się bole­śnie. Na chwilę usiadł, ale zmo­żony bólem rzu­cił się na sien­nik. Wyda­wało mi się, że sły­szę szloch, ale rów­nie dobrze mógł to być wiatr śpie­wa­jący na zewnątrz naszego baraku.
W końcu pod­niósł się znowu na łok­ciu i prze­ło­żył sien­nik: poduszka zna­la­zła się w nogach, a on sam powoli poło­żył się z powro­tem. I wtedy nagle zro­zu­mia­łem, dla­czego to zro­bił, i fala głę­bo­kiego wzru­sze­nia ogar­nęła moje serce. Poło­żył się tak, żeby patrzeć w stronę ojczy­zny…
Twa­rzą w kie­runku Nie­miec…
Tej nocy ja też czu­łem tęsk­notę, tęsk­notę za domem. Zaci­sną­łem zęby, tak bar­dzo mną trzę­sła. Potem jed­nak pod­nio­słem wzrok na tego, który spał nade mną po pra­wej stro­nie. Tam się uci­szyło.
Sądzę, że też pła­ka­łem. Tak dokład­nie już nie pamię­tam. Póź­niej nie­raz musia­łem.
Tej nocy śniła mi się moja naj­mil­sza o kasz­ta­no­wych wło­sach…
Przez cztery tygo­dnie mie­li­śmy spo­kój. Jürgen Tamen cza­sem opo­wia­dał o swoim gospo­dar­stwie i żonce. Kiedy w trak­cie takiej opo­wie­ści huk­nął głu­cho gdzieś w pobliżu zabłą­kany gra­nat, potra­fił nagle pod­nieść głowę i patrzył przed sie­bie zupeł­nie zmie­sza­nym, nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem. Dzięki spoj­rze­niu tych oczu zaczą­łem wtedy stop­niowo myśleć ina­czej i ina­czej widzieć wojnę, a nie tylko dostrze­gać w niej ujście mło­dzień­czo­ści i żądzy przy­gód. Gdy póź­niej leża­łem w laza­re­cie, te oczy czę­sto prze­śla­do­wały mnie w gorączce. Przy­wo­dziły na myśl nie­ro­zu­mie­jące spoj­rze­nie udrę­czo­nego zwie­rzę­cia.
Wie­czo­rem późno wró­ci­łem z kan­tyny. Wcze­śniej przy kop­cą­cej lam­pie oliw­nej i pokrzy­ki­wa­niach gra­ją­cych w skata napi­sa­łem długi list do swo­jej naj­mil­szej; uszczę­śli­wiony nosi­łem go w kie­szeni. Przed naszym bara­kiem stał Jürgen Tamen. Wyglą­dał na bar­dzo poru­szo­nego. Nie chcia­łem go zawsty­dzać, poja­wia­jąc się nagle z zasko­cze­nia, gdyż tacy ludzie w sta­nie roz­huś­ta­nych uczuć bywają bar­dzo pło­chliwi. Wtem usły­sza­łem jego głos. Brzmiał zupeł­nie ina­czej niż zwy­kle, wyda­wał się cał­kiem zła­many.
– Kwia­tuszku ze stron ojczy­stych – powta­rzał raz za razem – fio­łeczku miły.
Zna­lazł gdzieś fiołka i trzy­mał go w swo­ich wiel­kich, twar­dych dło­niach niczym koronę. Nagle się odwró­cił, uzna­łem więc, że musiał usły­szeć, jak się zbli­żam. Ale tak nie było. Trzy­mał fiołka w dło­niach wznie­sio­nych niczym do modli­twy i oso­bli­wie cicho dziw­nym gło­sem śpie­wał jakąś starą pio­senkę, któ­rej pew­nie nauczył się w wiej­skiej szkole w dawno minio­nych latach mło­do­ści:
– Do ojczy­zny wró­cić pra­gnę…
Zorien­to­wa­łem się też, dla­czego się do mnie odwró­cił. To był ten kie­ru­nek, który mu wtedy poka­za­łem.
Śpie­wał swoją pio­senkę w ciemny, wil­gotny mar­cowy wie­czór z twa­rzą zwró­coną w stronę Nie­miec.
Nagle urwał i zaczer­wie­nił się, cho­ciaż był cał­kiem sam. Zro­bił parę dużych kro­ków, po czym ruszył powoli w kie­runku wej­ścia do baraku. Kiedy póź­niej pod­sze­dłem do niego, był bar­dzo zamknięty w sobie i odpo­wia­dał tylko pół­słów­kami. Mimo to miał w oczach dziwny blask. Grze­bał w swo­ich rze­czach i nic nie mówił. Dużo póź­niej przy­szedł jed­nak jesz­cze do mnie po cichutku, w samych skar­pe­tach. Już pra­wie spa­łem.
– Masz, spró­buj kieł­basy… to z domu – wyszep­tał.
Zaspany mruk­ną­łem tylko parę słów w odpo­wie­dzi.
Chcia­łem otwo­rzyć oczy – ale myśla­łem aku­rat o swo­jej naj­mil­szej o kasz­ta­no­wych wło­sach, więc się nie pod­nio­słem.
W nocy wokół naszego baraku roz­sza­lała się potężna wio­senna burza. Okien­nice stu­kały i szu­miały drzewa.
Następ­nego ranka Jürgen Tamen znik­nął. Na szafce obok mojego łóżka leżało duże pęto metki. Jürgen dostał ją poprzed­niego dnia. Obok kieł­basy wia­do­mość napi­sana jego ręką. „Muszę jechać do domu. Bywaj zdrów i trzy­maj się”, wid­niało na kartce. Szybko ją scho­wa­łem, bo nie chcia­łem, żeby odkryto znik­nię­cie Jürgena. Kiedy przy­szedł feld­fe­bel i zapy­tał mnie o niego, uda­łem, że o niczym nie wiem. Ale wie­czo­rem wszy­scy już wie­dzieli, że Jürgen zbiegł.
Trzy dni póź­niej przy­wieźli go z powro­tem. Był blady i z żad­nym z nas nie roz­ma­wiał. Musie­li­śmy sta­nąć w sze­regu i kapi­tan odczy­tał, że Jürgen zosta­nie uka­rany aresz­tem za próbę dezer­cji. Jed­nak jesz­cze tego samego wie­czoru musie­li­śmy nie­spo­dzie­wa­nie wyru­szyć na pozy­cję i obe­szło się bez kary.
W naszej zie­miance Jürgen trzy­mał się z początku na ubo­czu. Ale gdy cał­kiem nie­win­nie o coś go popro­si­łem, znowu powoli się otwo­rzył. I wtedy usły­sza­łem, że nie wie­dział, co zro­bił tam­tej nocy. Przez cały czas myślał, że teraz pora wio­sen­nych prac polo­wych. To dla­tego nie mógł tu wytrzy­mać i ruszył w drogę do domu. I szedł, szedł przez cały czas, bez jedze­nia i picia…
Pies, który zdą­żył wyzdro­wieć, szedł razem z nim. Po nim go poznali. Nie żało­wał swo­jego czynu. Ale też go nie pochwa­lał. W ogóle nie wie­dział, co zro­bił. Dzia­łał prze­cież pod pre­sją.
Jesz­cze nie­raz roz­ma­wia­li­śmy o ojczyź­nie. Z cza­sem zbli­ży­li­śmy się znowu do sie­bie. Czę­sto opo­wia­dał o żonie, którą bar­dzo kochał.
Pew­nego wie­czoru stał na war­cie. Wokół pano­wał spo­kój. Ale wie­czorna cisza oży­wiła się stop­niowo i zaczęła grzmieć. Ja przez jakiś czas czy­ta­łem. Nagle aż mnie pode­rwało. Potężna deto­na­cja! Zie­miankę wypeł­niły gruz i odłamki! Pocisk musiał ude­rzyć bar­dzo bli­sko. Kiedy się uspo­ko­iło, wyczoł­ga­li­śmy się na zewnątrz. Wokół leżał gruz i porwane dru­ciane siatki. Pies Jürgena wybiegł razem z nami i węszył. Wtem zaczął wyć. Wci­śnięty mię­dzy dwie belki i tylną ścianę okopu wisiał Jürgen Tamen. Krew na jego mun­du­rze już skrze­pła i pociem­niała. Odła­mek roz­szar­pał mu całą lewą pierś.
Powoli go zdją­łem i przez całą noc czu­wa­łem przy zwło­kach. Pies sie­dział u jego stóp…
Pocho­wa­li­śmygo następ­nego ranka. Było mgli­ście i wil­gotno. Zło­ży­li­śmy go w gro­bie tak, że oczy miał zwró­cone w kie­runku ojczy­zny.
Twa­rzą w stronę Nie­miec.
Potem zapa­ko­wa­łem jego zega­rek i port­fel i napi­sa­łem trudny list do jego żony.

 
Wesprzyj nas