Prowokacyjna powieść błyskotliwego naukowca, obowiązkowa lektura dla fanów „twardej” science fiction.


Astronomowie w Wielkiej Brytanii i USA dokonują przerażającego odkrycia – do Układu Słonecznego zmierza gigantyczny obłok międzygwiazdowy. Według obliczeń owa Czarna Chmura przejdzie między Ziemią i Słońcem, co wywoła niewyobrażalne zmiany na naszej planecie.

W obliczu nadchodzącej katastrofy rząd brytyjski w porozumieniu z innymi krajami gromadzi w Nortonstowe międzynarodową społeczność wybitnych naukowców pod wodzą niekonwencjonalnego astronoma Christophera Kingsleya. Ich zadaniem jest zdobycie informacji o zbliżającym się obiekcie i zminimalizowanie szkód.

Kiedy naukowcy odkrywają prawdę o pochodzeniu i naturze Czarnej Chmury, zmuszeni są zrewidować obowiązujące dotąd poglądy o życiu i wszechświecie…

***

Jedna z najlepszych książek science fiction, (…) dorównująca najwybitniejszym dokonaniom Isaaca Asimova i Arthura C. Clarke’a.
– Richard Dawkins

Fred Hoyle (1915–2001) – brytyjski astronom, jeden z największych i najbardziej kontrowersyjnych naukowców XX wieku. Stworzył teorię wchłaniania materii międzygwiazdowej przez gwiazdy. Jako przeciwnik teorii o Wielkim Wybuchu zaproponował stacjonarny model wszechświata. Opublikował wiele książek poświęconych nauce, m.in. Granice astronomii, Katastrofy kosmiczne i narodziny religii, Matematykę ewolucji, oraz liczne powieści science fiction.

Fred Hoyle
Czarna Chmura
Przekład: Sławomir Magala
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 23 stycznia 2024
 
 

Prolog

Epizod Czar­nej Chmury zawsze mnie fascy­no­wał. Praca, która zade­cy­do­wała o przy­ję­ciu mnie do grona pro­fe­sor­skiego w Queens’ Col­lege w Cam­bridge, poświę­cona była kilku aspek­tom tego epo­ko­wego wyda­rze­nia. Opu­bli­ko­wano ją następ­nie, po doko­na­niu odpo­wied­nich zmian, jako roz­dział w Histo­rii Czar­nej Chmury sir Henry’ego Clay­tona, ku mojemu wiel­kiemu zado­wo­le­niu.
Kiedy więc sir John McNeil, nasz były wykła­dowca i znany lekarz, prze­ka­zał mi w testa­men­cie obfitą kolek­cję doku­men­tów zwią­za­nych z jego oso­bi­stymi doświad­cze­niami doty­czą­cymi Chmury, nie sta­no­wiło to wiel­kiego zasko­cze­nia. Ale list, który towa­rzy­szył doku­men­tom, był bar­dziej zaska­ku­jący. Oto on:

Queens’ Col­lege,
19 sierp­nia 2020 r.

Mój drogi Bly­the,
mam nadzieję, że wyba­czysz sta­rusz­kowi, iż raz po raz chi­cho­tał do sie­bie z nie­któ­rych two­ich spe­ku­la­cji na temat Czar­nej Chmury. Tak się zło­żyło, że w cza­sie kry­zysu pra­co­wa­łem na sta­no­wi­sku, które umoż­li­wiło mi pozna­nie praw­dzi­wego cha­rak­teru Chmury. Infor­ma­cje te z roz­ma­itych a prze­ko­nu­ją­cych przy­czyn ni­gdy nie zostały ujaw­nione i, jak się wydaje, nie znają ich także auto­rzy ofi­cjal­nych pod­ręcz­ni­ków histo­rycz­nych (sic!). Nie mogłem się zde­cy­do­wać, czy infor­ma­cje te winny pozo­stać moją wieczną tajem­nicą, czy też nie. Koniec koń­ców zde­cy­do­wa­łem się prze­rzu­cić moje trud­no­ści i waha­nie na cie­bie. Zro­zu­miesz te roz­terki po prze­czy­ta­niu ręko­pisu, który napi­sa­łem w trze­ciej oso­bie, by nie prze­sła­niać zanadto sobą samym fabuły!
Obok ręko­pisu zosta­wiam ci kopertę z rolką per­fo­ro­wa­nej taśmy papie­ro­wej. Bła­gam, byś strzegł jej jak naj­usil­niej, dopóki nie zro­zu­miesz jej zna­cze­nia.

Z powa­ża­niem,
John McNeil

Pierwsze wydarzenia

Na połu­dniku Gre­en­wich była ósma. W Anglii wła­śnie wscho­dziło zimowe słońce 7 stycz­nia 1964 roku. Jak kraj długi i sze­roki ludzie trzę­śli się z zimna w nie­do­grza­nych domach, kiedy czy­tali poranne gazety, jedli śnia­da­nie i narze­kali na pogodę, która, prawdę mówiąc, była ostat­nimi czasy okropna.
Połu­dnik Gre­en­wich bie­gnie w kie­runku połu­dnio­wym przez zachod­nią Fran­cję ponad pokry­tymi śnie­giem Pire­ne­jami i przez wschodni cypel Hisz­pa­nii. Następ­nie jego linia prze­biega na zachód od Bale­arów, gdzie roz­sądni ludzie z pół­nocy spę­dzają zimowe waka­cje — na plaży na Minorce można było dostrzec roze­śmiane towa­rzy­stwo powra­ca­jące z wcze­snej poran­nej kąpieli. I dalej przez Afrykę Pół­nocną i Saharę.
Pierw­szy spo­śród połu­dni­ków kie­ruje się następ­nie ku rów­ni­kowi przez fran­cu­ski Sudan, Aszanti i Złote Wybrzeże, na któ­rym budo­wano wzdłuż rzeki Wolty nowe huty alu­mi­nium. A potem na bez­miar oce­anu, nie­prze­rwany aż do Antark­tydy. Eks­pe­dy­cje z kil­ku­na­stu kra­jów wpa­dały tam na sie­bie.
Cały obszar na wschód od tej linii, aż do Nowej Zelan­dii, zwró­cony był ku Słońcu. W Austra­lii zbli­żał się wie­czór. W Syd­ney na boisko do gry w kry­kieta padały wydłu­żone cie­nie. Roz­gry­wano ostat­nie serie rzu­tów w meczu mię­dzy Nową Połu­dniową Walią a Queen­sland. Na Jawie rybacy przy­go­to­wy­wali się do noc­nego połowu.
Nie­mal nad całym obsza­rem Pacy­fiku, nad Ame­ryką i nad Atlan­ty­kiem pano­wała noc. W Nowym Jorku była trze­cia nad ranem. Mia­sto buchało świa­tłami, a na uli­cach pano­wał wciąż duży ruch, mimo świe­żego śniegu i zim­nego wia­tru z pół­noc­nego zachodu. Lecz ni­gdzie na Ziemi nie było w tej chwili takiego oży­wie­nia jak w Los Ange­les. Wie­czór zaczął się już na dobre, docho­dziła pół­noc: bul­wary były zatło­czone, samo­chody pędziły auto­stra­dami, restau­ra­cje jesz­cze zapeł­niali goście.
Sto dwa­dzie­ścia mil na połu­dnie od Los Ange­les astro­no­mo­wie z góry Palo­mar wła­śnie roz­po­częli pracę na noc­nej zmia­nie. Ale choć noc była bez­chmurna, a gwiazdy migo­tały od hory­zontu do zenitu, warunki obser­wa­cji z punktu widze­nia pro­fe­sjo­na­li­sty były słabe, „widocz­ność” kiep­ska — w gór­nych war­stwach był zbyt silny wiatr. Nikt więc nie odczu­wał wyrzu­tów sumie­nia, robiąc prze­rwę na prze­ką­skę o pół­nocy. Umó­wili się poprzed­nio, zorien­to­waw­szy się, że noc zapo­wiada się nie­po­myśl­nie, na spo­tka­nie pod kopułą czter­dzie­sto­ośmio­ca­lo­wego Schmidta.
Paul Rogers prze­ma­sze­ro­wał jakieś czte­ry­sta jar­dów od tele­skopu o śred­nicy dwu­stu cali do Schmidta i zastał tam Berta Emer­sona już pochło­nię­tego zaja­da­niem zupy. Andy i Jim, nocni asy­stenci, byli zajęci przy kuchence.
— Prze­pra­szam, że zaczą­łem bez cie­bie — powie­dział Emer­son — ale wygląda na to, że dzi­siej­szą noc trzeba spi­sać na straty.
Emer­son pra­co­wał nad spe­cjal­nym atla­sem nieba, a do tej pracy wyma­gane były dobre warunki obser­wa­cyjne.
— Bert, ty to masz szczę­ście. Zdaje się, że tra­fia ci się jesz­cze jedna bar­dzo krótka noc.
— Popra­cuję jesz­cze godzinę albo dwie. Jeżeli nic się nie poprawi, dam za wygraną.
— Zupa, chleb z dże­mem, sar­dynki i kawa — powie­dział Andy. — Co wybie­rasz?
— Talerz zupy i kawę; dzięki — odrzekł Rogers.
— Co zro­bisz na dwu­stu­ca­lówce? Uży­jesz rucho­mej kamery?
— Tak, dzi­siaj powinno mi pójść nie­źle. Chcia­łem zro­bić kilka trans­fe­rów.
Prze­rwało im wej­ście Knuta Jen­sena, który musiał przejść nieco więk­szą odle­głość, wyszedł­szy z osiem­na­sto­ca­lo­wego Schmidta.
Powi­tał go Emer­son.
— Cześć, Knut, mamy tu zupę, chleb z dże­mem, sar­dynki i kawę robioną przez Andy’ego.
— Chyba zacznę od zupy i sar­dy­nek, jeśli można.
Młody Nor­weg, prze­ja­wia­jący pewną skłon­ność do żar­tów, posta­wił przed sobą miskę z prze­cie­rem pomi­do­ro­wym i wrzu­cił do niej z pół tuzina sar­dy­nek. Pozo­stali przy­glą­dali mu się zasko­czeni.
— Boże, chło­pak musi być głodny — rzekł Jim.
Knut spoj­rzał nań wyraź­nie zasko­czony.
— Nie jecie sar­dy­nek w ten spo­sób? Aha, więc nie zna­cie praw­dzi­wego prze­pisu na sar­dynki. Spró­buj­cie, na pewno polu­bi­cie. — Zro­biw­szy tym pewne wra­że­nie na pozo­sta­łych, dodał: — Zda­wało mi się, że czuję skunksa, kiedy tutaj sze­dłem.
— To by paso­wało do tego przy­smaku, który zaja­dasz, Knut — powie­dział Rogers.
Kiedy prze­stali się śmiać, Jim spy­tał:
— Czy sły­sze­li­ście o tym skunk­sie, któ­rego zna­leź­li­śmy dwa tygo­dnie temu? Dał czadu nie­da­leko wlotu powie­trza w dwu­stu­ca­lówce. Zanim zatrzy­ma­li­śmy pompę, całe obser­wa­to­rium prze­śmier­dło. To był stu­pro­cen­towy smród. A pod kopułą było w tym cza­sie z dwu­stu zwie­dza­ją­cych.
— Mamy szczę­ście, że wstęp jest bez­płatny — Emer­son zachi­cho­tał — ina­czej obser­wa­to­rium splaj­to­wa­łoby, pła­cąc odszko­do­wa­nia.
— Ale nie mieli szczę­ścia pra­cow­nicy pralni — dorzu­cił Rogers.
Wra­ca­jąc do osiem­na­sto­ca­lo­wego Schmidta, Jen­sen zatrzy­mał się, by posłu­chać, jak wiatr szumi w drze­wach na pół­noc­nym zbo­czu. Przy­po­mniało mu to ojczy­ste wzgó­rza i odczuł prze­możną tęsk­notę; zapra­gnął być znowu ze swoją rodziną, z Gretą. Miał dwa­dzie­ścia cztery lata i prze­by­wał w Sta­nach Zjed­no­czo­nych na dwu­let­nim sty­pen­dium. Ruszył przed sie­bie, sta­ra­jąc się otrzą­snąć z tego, jak mu się wyda­wało, nie­mą­drego nastroju. Roz­sąd­nie rzecz bio­rąc, nie powi­nien być przy­gnę­biony. Trak­to­wano go nader życz­li­wie, a praca, jaką wyko­ny­wał, nada­wała się ide­al­nie dla począt­ku­ją­cego astro­noma.
Astro­no­mia wita nowych kan­dy­da­tów bar­dzo uprzej­mie. Jest wiele pracy, pracy, która może przy­nieść ważne wyniki, a nie wymaga dużego doświad­cze­nia. Jen­sen miał taką robotę. Szu­kał nowych, gwiazd, które wybu­chają z tajem­ni­czą gwał­tow­no­ścią. Przez rok można było się spo­dzie­wać zna­le­zie­nia jed­nej lub dwóch. Ponie­waż nie dało się prze­wi­dzieć, kiedy nastąpi wybuch ani w jakiej czę­ści nieba poło­żona będzie wybu­chająca gwiazda, trzeba było foto­gra­fo­wać całe niebo, noc po nocy, mie­siąc po mie­siącu. Któ­re­goś dnia mogło się poszczę­ścić. Oczy­wi­ście gdyby udało mu się zna­leźć nową nie­zbyt odle­głą, ktoś bar­dziej doświad­czony prze­jąłby jego zada­nie. Zamiast osiem­na­sto­ca­lo­wego Schmidta skie­ro­wano by dwu­stu­ca­lówkę, aby wykryć wido­wi­skowe tajem­nice tych dziw­nych gwiazd. Ale tak czy owak jemu miał przy­paść zaszczyt doko­na­nia odkry­cia. A doświad­cze­nie, jakie zdo­by­wał w naj­więk­szym obser­wa­to­rium świata, będzie prze­ma­wiało na jego korzyść, gdy powróci do domu — mógł więc liczyć na nie­złą posadę. A wów­czas mógłby się oże­nić z Gretą. Więc co go, u dia­bła, mar­twiło? Udzie­lił sobie repry­mendy za to, że dał się nastra­szyć wia­trom na zbo­czu.
Docho­dził wła­śnie do baraku, w któ­rym stał mały Schmidt. Kiedy wcho­dził, rzu­cił okiem na notes, odnaj­du­jąc sek­tor nieba, który miał być foto­gra­fo­wany. Usta­wił następ­nie tele­skop w odpo­wied­nim kie­runku, na połu­dnie od gwiaz­do­zbioru Oriona: tylko w środku zimy można było dotrzeć do tego regionu. Następ­nym kro­kiem było roz­po­czę­cie eks­po­zy­cji. Potem nale­żało tylko cze­kać, aż budzik zasy­gna­li­zuje koniec naświe­tla­nia. Nie miał nic do roboty, sie­dząc w ciem­no­ściach, toteż pozwo­lił myślom błą­dzić swo­bod­nie.
Jen­sen pra­co­wał do świtu, bez prze­rwy robiąc zdję­cia. Ale i tak nie skoń­czył jesz­cze pracy. Musiał wywo­łać kli­sze, które nagro­ma­dziły się przez noc. Wyma­gało to sta­ran­no­ści i uwagi. Pomyłka w tym sta­dium ozna­czała zaprze­pasz­cze­nie wyni­ków cięż­kiej pracy i nie można było do niej dopu­ścić.
W nor­mal­nych warun­kach nie musiałby wyko­ny­wać tego ostat­niego zada­nia. Udałby się do aka­de­mika, prze­spał pięć albo sześć godzin, zjadł śnia­da­nie w połu­dnie i dopiero wtedy zabrałby się do wywo­ły­wa­nia. Ale tym razem był to koniec jego „rundy”. Księ­życ wscho­dził teraz wie­czo­rem, a to ozna­czało prze­rwę w obser­wa­cjach na dwa tygo­dnie, ponie­waż nie można było poszu­ki­wać nowej w tej poło­wie mie­siąca, w któ­rej Księ­życ był na noc­nym nie­bie — cho­dziło po pro­stu o to, że Księ­życ dawał tak duże ilo­ści świa­tła, iż czułe kli­sze, jakich uży­wano, ule­głyby cał­ko­wi­temu zady­mie­niu.
Tak więc tego wła­śnie dnia miał powró­cić do biura obser­wa­to­rium w Pasa­de­nie, odle­głego o sto dwa­dzie­ścia pięć mil. Samo­chód do Pasa­deny wyjeż­dżał o wpół do dwu­na­stej i do tego czasu musiał skoń­czyć wywo­ły­wa­nie. Jen­sen doszedł do wnio­sku, że naj­le­piej będzie zabrać się do roboty natych­miast. Potem prze­śpi się ze cztery godziny, zje małe śnia­da­nie i będzie gotów do drogi.
Udało mu się zro­bić wszystko tak, jak posta­no­wił, ale był bar­dzo zmę­czony, kiedy sie­dział wresz­cie w nale­żą­cym do obser­wa­to­rium samo­cho­dzie, który jechał na pół­noc. Podró­żo­wali we trzech; kie­rowca, Rogers i Jen­sen. Emer­son miał jesz­cze dwie noce przed sobą. Przy­ja­ciele Jen­sena w owia­nej wia­trami i spo­wi­tej śnie­giem Nor­we­gii byliby zdzi­wieni, gdyby się dowie­dzieli, iż spał, gdy samo­chód pędził drogą bie­gnącą przez gaje poma­rań­czowe.

 
Jen­sen spał długo następ­nego ranka i do biur obser­wa­to­rium dotarł dopiero o jede­na­stej. Miał przed sobą około tygo­dnia pracy pole­ga­ją­cej na bada­niu klisz, które naświe­tlił przez ostat­nie dwa tygo­dnie. Musiał porów­nać ostat­nie obser­wa­cje ze zdję­ciami wyko­na­nymi w zeszłym mie­siącu. I musiał zro­bić to oddziel­nie dla każ­dego obszaru nieba.
Tak więc póź­nym poran­kiem 8 stycz­nia 1964 roku Jen­sen sie­dział w piw­nicy budynku obser­wa­to­rium, nasta­wia­jąc przy­rząd znany jako „migacz”. Jak sama nazwa wska­zuje, „migacz” umoż­li­wia oglą­da­nie pierw­szej kli­szy, następ­nie dru­giej, potem znów pierw­szej i tak dalej, w dość szyb­kim tem­pie. W cza­sie tego „miga­nia” każda gwiazda, która zmie­niła się znacz­nie w okre­sie mię­dzy wyko­na­niem obu zdjęć, odróż­nia się od reszty jako oscy­lu­jący lub migo­czący punk­cik świetlny, pod­czas gdy ogromna więk­szość gwiazd, które nie ule­gły zmia­nie, zacho­wuje taką samą jasność. W ten spo­sób można sto­sun­kowo łatwo wyszu­kać tę jedną gwiazdę na dzie­sięć tysięcy, która się zmie­niła. Oszczę­dzano olbrzy­miej pracy, ponie­waż nie trzeba było badać każ­dej gwiazdy z osobna.
Przy­go­to­wa­nie klisz do „miga­cza” wyma­gało znacz­nej sta­ran­no­ści. Zdję­cia doko­ny­wane musiały być nie tylko tą samą kamerą, ale o ile to moż­liwe, w takich samych warun­kach. Musiały cha­rak­te­ry­zo­wać się tym samym cza­sem naświe­tla­nia, a ich wywo­ły­wa­nie musiało być tak podobne, jak tylko astro­nom wyko­nu­jący cały zabieg potra­fił dwa kolejne pro­cesy upodob­nić do sie­bie. Dla­tego wła­śnie Jen­sen był tak ostrożny przy usta­la­niu czasu naświe­tla­nia i przy wywo­ły­wa­niu.
Pro­blem, który sta­wał obec­nie przed nim, pole­gał na tym, że wybu­cha­jące gwiazdy to nie jedyne obiekty wyka­zu­jące zmiany. Choć ogromna więk­szość gwiazd się nie zmie­nia, ist­nieje kilka odmian gwiazd oscy­lu­ją­cych, które także „migają” w opi­sany powy­żej spo­sób. Takie zwy­czajne oscy­la­tory trzeba spraw­dzać oddziel­nie i wyłą­czyć z poszu­ki­wań. Jen­sen sza­co­wał liczbę zwy­czaj­nych oscy­la­to­rów, które trzeba będzie spraw­dzić i wyeli­mi­no­wać, nim znaj­dzie jedną nową, na jakieś dzie­sięć tysięcy. Zazwy­czaj odrzu­cał „migotka” po krót­kim przyj­rze­niu się, ale cza­sami zda­rzały się przy­padki wąt­pliwe. Wów­czas musiał skon­sul­to­wać kata­log gwiezdny, a to ozna­czało koniecz­ność dokład­nego pomiaru danej gwiazdy. Tak więc miał cał­kiem sporo pracy, nim udało mu się prze­ba­dać cały stos zdjęć — i to pracy, która była dość mono­tonna.
14 stycz­nia zakoń­czył bada­nia. Wie­czo­rem zde­cy­do­wał się poje­chać do obser­wa­to­rium. Popo­łu­dnie spę­dził w Cali­for­nia Insti­tute of Tech­no­logy, gdzie pro­wa­dzono cie­kawe semi­na­rium poświę­cone spi­ral­nym ramio­nom galak­tyk. Po semi­na­rium wywią­zała się oży­wiona dys­ku­sja. Pro­wa­dził ją jesz­cze z przy­ja­ciółmi pod­czas kola­cji i w dro­dze do obser­wa­to­rium. Miał zamiar dokoń­czyć ostat­nią stertę zdjęć, tych, które wyko­nał w nocy 7 stycz­nia.
Zba­dał pierw­sze zdję­cia. Oka­zało się, że zaję­cie jest żmudne. Raz jesz­cze jedna z „moż­li­wo­ści” roz­pły­nęła się w morzu zwy­czaj­nych, zna­nych oscy­la­to­rów. Nie­cier­pli­wie wyglą­dał końca pracy. Już lepiej sie­dzieć na zbo­czu przy tele­sko­pie niż wysi­lać oczy przy tym prze­klę­tym instru­men­cie, pomy­ślał, nachy­la­jąc się nad oku­la­rem. Naci­snął przy­cisk i druga para zdjęć poja­wiła się w polu widze­nia. W chwilę póź­niej Jen­sen maj­stro­wał przy przy­rzą­dzie, wyj­mu­jąc kli­sze z uchwy­tów. Uniósł je do świa­tła i oglą­dał przez dłuż­szy czas, następ­nie ponow­nie umie­ścił w „miga­czu” i włą­czył przy­rząd. W boga­tym polu gwiezd­nym wid­niała duża, nie­mal okrą­gła ciemna plama. Ale w zdu­mie­nie wpra­wił go pier­ścień gwiazd ota­cza­ją­cych plamę. Wszyst­kie oscy­lo­wały, migo­tały. Dla­czego? Nie znaj­dy­wał zado­wa­la­ją­cej odpo­wie­dzi na to pyta­nie, ponie­waż ni­gdy nie widział cze­goś podob­nego ani o tym nie sły­szał.
Jen­sen stwier­dził, że nie jest w sta­nie pra­co­wać dalej. Zbyt go pod­nie­ciło to oso­bliwe odkry­cie. Czuł, że musi z kimś o tym poroz­ma­wiać. Oczy­wi­ście wybór padł na dok­tora Mar­lowe’a, jed­nego ze star­szych bada­czy. Więk­szość astro­no­mów spe­cja­li­zuje się w jed­nej z wielu dzie­dzin ich dys­cy­pliny nauko­wej. Mar­lowe także miał swoją spe­cjal­ność, ale przede wszyst­kim był czło­wie­kiem o ogrom­nej wie­dzy ogól­nej. Być może dla­tego mylił się rza­dziej niż więk­szość bada­czy. Gotów był dys­ku­to­wać o astro­no­mii o każ­dej porze dnia i nocy, a prze­ma­wiał z ogrom­nym oży­wie­niem do każ­dego, czy to do wybit­nego naukowca, jak on sam, czy też do mło­dego czło­wieka u progu kariery. Było więc rze­czą natu­ralną, że Jen­sen pra­gnął poroz­ma­wiać z Mar­lowe’em o oso­bli­wym odkry­ciu.
Sta­ran­nie umie­ścił obie kli­sze w pudełku, wyłą­czył przy­rządy i świa­tło w piw­nicy, po czym poszedł ku tablicy ogło­szeń przed biblio­teką. Chciał przej­rzeć listę obser­wa­cji. Ku swemu zado­wo­le­niu stwier­dził, że Mar­lowe nie wyje­chał ani na Palo­mar, ani na Mount Wil­son. Ale mógł oczy­wi­ście gdzieś wyjść wie­czo­rem. Jen­sen miał jed­nak szczę­ście, bo kiedy zadzwo­nił do Mar­lowe’a, oka­zało się, że ten jest w domu. Gdy wyja­śnił, że chciałby przyjść poroz­ma­wiać o czymś dziw­nym, co odkrył w swo­ich bada­niach, Mar­lowe rzekł:
— Przyjdź zaraz, Knut, cze­kam na cie­bie. Nie, w porządku. Nie jestem dziś zajęty.
Stan umy­słu Jen­sena naj­le­piej ilu­struje to, że zadzwo­nił po tak­sówkę, aby poje­chać do Mar­lowe’a. Stu­dent z rocz­nym docho­dem dwóch tysięcy dola­rów zazwy­czaj nie podró­żuje tak­sówką. Było to szcze­gól­nie praw­dziwe w przy­padku Jen­sena. Oszczęd­ność była dlań bar­dzo ważna, ponie­waż miał zamiar obje­chać obser­wa­to­ria w Sta­nach Zjed­no­czo­nych przed powro­tem do Nor­we­gii, a poza tym musiał kupić pre­zenty. Ale w tej sytu­acji kwe­stia pie­nię­dzy nawet nie przy­szła mu do głowy. Poje­chał do Alta­deny, ści­ska­jąc mocno pudełko z kli­szami i zasta­na­wia­jąc się, czy mimo wszystko się nie ośmie­sza. Czyżby popeł­nił jakiś głupi błąd?
Mar­lowe cze­kał.
— Wejdź, pro­szę — powie­dział. — Napi­jesz się? W Nor­we­gii pije­cie dosyć mocne trunki, prawda?
Knut się uśmiech­nął.
— Nie takie mocne, jak pan sądzi, panie dok­to­rze.
Mar­lowe wska­zał Jen­se­nowi fotel przy kominku (do któ­rego tak tęsk­nią wszy­scy posia­da­cze cen­tral­nego ogrze­wa­nia) i usu­nąw­szy dużego kota z dru­giego fotela, usiadł także.
— Dobrze się składa, że aku­rat zadzwo­ni­łeś, Knut. Moja żona wyszła na cały wie­czór i wła­śnie się zasta­na­wia­łem, co ze sobą zro­bić.
Po czym w typowy dla sie­bie spo­sób prze­szedł do sedna sprawy — dyplo­ma­cja i takt poli­tyczny były mu obce.
— No więc co tam masz? — spy­tał, wska­zu­jąc na żółte pudełko, które Jen­sen przy­niósł ze sobą.
Nieco wsty­dli­wie Knut wyjął pierw­sze zdję­cie, wyko­nane 9 grud­nia 1963 roku, i podał je bez słowa. Wnet poznał reak­cję Mar­lowe’a.
— Mój Boże! — wykrzyk­nął Mar­lowe. — Pew­nie zro­bione na osiem­na­sto­ca­lówce. Tak, widzę, że zazna­czy­łeś to sobie na odwro­cie.
— Czy coś nie w porządku?
— Jesz­cze nie wiem. — Mar­lowe wyjął z kie­szeni lupę i uważ­nie przyj­rzał się całej kli­szy. — Wygląda cał­kiem porząd­nie. Nie ma żad­nych uste­rek.
— Więc dla­czego tak to pana zasko­czyło, panie dok­to­rze?
— No cóż, prze­cież to zdję­cie wła­śnie chcia­łeś mi poka­zać, prawda?
— Nie­zu­peł­nie. Dopiero porów­na­nie z następ­nym, które wyko­na­łem mie­siąc póź­niej, wydaje mi się nie­zwy­kłe.
— Już to samo jest dość oso­bliwe — rzekł Mar­lowe. — I trzy­ma­łeś to w szu­fla­dzie przez cały mie­siąc! Szkoda, że od razu mi nie poka­za­łeś. Ale skąd mia­łeś wie­dzieć.
— Wciąż nie rozu­miem, co pana tak zasko­czyło na tym zdję­ciu.
— Spójrz na tę okrą­głą plamę. Jest to oczy­wi­ście ciemna chmura zasła­nia­jąca świa­tło gwiazd leżą­cych za nią. Takie sku­pi­ska nie są wcale rzad­ko­ścią na Dro­dze Mlecz­nej, ale zazwy­czaj bywają malut­kie. Boże, spójrz na to! Jest potężna, musi mieć ze dwa i pół stop­nia śred­nicy!
— Ależ, panie dok­to­rze, jest wiele chmur znacz­nie więk­szych od tej, zwłasz­cza w rejo­nie Strzelca.
— Jeżeli przyj­rzysz się dokład­niej temu, co wygląda na dużą chmurę, stwier­dzisz, że jest zbu­do­wana z mnó­stwa mniej­szych chmu­rek. A to, co sfo­to­gra­fo­wa­łeś, wygląda na jedną wielką kuli­stą chmurę. Naprawdę zasta­na­wiam się, jak mogłem prze­ga­pić coś tak wiel­kiego.
Mar­lowe przyj­rzał się ponow­nie pod­pi­sowi pod zdję­ciem.
— To prawda, że chmura jest na pół­kuli połu­dnio­wej, a my nie inte­re­so­wa­li­śmy się tak dalece zimo­wym nie­bem. Ale mimo to zasta­na­wiam się, dla­czego ją prze­ga­pi­łem, kiedy pra­co­wa­łem nad Tra­pe­zem w Orio­nie. Było to tylko trzy czy cztery lata temu, a cze­goś takiego z pew­no­ścią bym nie zapo­mniał.
Fakt, że Mar­lowe nie ziden­ty­fi­ko­wał chmury — bo z pew­no­ścią była to chmura — zasko­czył Jen­sena. Mar­lowe znał niebo i wszyst­kie oso­bli­wo­ści, jakie można było na nim wypa­trzeć, rów­nie dobrze jak ulice i aleje w Pasa­de­nie.
Mar­lowe pod­szedł do barku i napeł­nił kie­liszki. Gdy wró­cił, Jen­sen rzekł:
— Dopiero to dru­gie zdję­cie mnie zasko­czyło.
Mar­lowe led­wie rzu­cił na nie okiem i ponow­nie się­gnął po pierw­sze. Jego doświad­czone oko nie potrze­bo­wało „miga­cza”, by zauwa­żyć, że na wcze­śniej­szej foto­gra­fii chmura oto­czona była pier­ście­niem gwiazd, któ­rych wcale albo pra­wie wcale nie było na póź­niej­szej. Spo­glą­dał w zamy­śle­niu na obie.
— Czy foto­gra­fu­jąc niebo, sto­so­wa­łeś zwy­kłe pro­ce­dury?
— Cał­ko­wi­cie.
— Zdję­cia wyglą­dają nor­mal­nie, ale ni­gdy nie wia­domo.
Mar­lowe urwał gwał­tow­nie i wstał. Jak zawsze kiedy był pod­nie­cony lub zanie­po­ko­jony, wydmu­chi­wał z fajki olbrzy­mie kłęby anyż­ko­wego dymu tyto­nio­wego połu­dnio­wo­afry­kań­skiej odmiany. Jen­sen zasta­na­wiał się, dla­czego cybuch jego fajeczki nie staje w pło­mie­niach.
— Może zda­rzyło się coś zwa­rio­wa­nego. Naj­le­piej zaraz zróbmy jesz­cze jedno zdję­cie. Kto tam może być dzi­siaj na górze?
— Ma pan na myśli Mount Wil­son czy Palo­mar?
— Mount Wil­son. Palo­mar jest za daleko.
— O ile pamię­tam, któ­ryś z gości używa stu­ca­lówki. Zdaje mi się, że Harvey Smith pra­cuje na sześć­dzie­się­cio­ca­lówce.
— Wiesz co, naj­le­piej będzie, jeżeli sam pojadę. Harvey nie będzie miał nic prze­ciwko temu, że zajmę mu tro­chę czasu. Oczy­wi­ście nie dam rady objąć całej mgła­wicy, ale sfo­to­gra­fuję pola gwiezdne na jej skraju. Znasz dokładne współ­rzędne?
— Nie. Zadzwo­ni­łem zaraz po przej­rze­niu klisz w „miga­czu”. Nie mia­łem czasu, żeby je zmie­rzyć.
— Nie szko­dzi, zro­bimy to w dro­dze. Ale naprawdę nie ma potrzeby, żebyś odma­wiał sobie snu, Knut. Pod­rzucę cię do aka­de­mika. Zosta­wię kartkę dla Mary, że wrócę dopiero jutro.
Jen­sen był bar­dzo pod­nie­cony, gdy Mar­lowe wysa­dził go przed aka­de­mi­kiem. Zanim się poło­żył, napi­sał listy do domu: jeden do rodzi­ców, ze zwię­złym opi­sem nie­zwy­kłego odkry­cia, a drugi do Grety, z uwagą, że chyba tra­fił na coś bar­dzo waż­nego.
Mar­lowe poje­chał do biura obser­wa­to­rium. Naj­pierw zadzwo­nił na Mount Wil­son, do Harveya Smi­tha. Kiedy usły­szał jego lekki połu­dniowy akcent, rzekł:
— Mówi Geoff Mar­lowe. Słu­chaj, Harvey, poja­wiło się coś dziw­nego, tak dziw­nego, że chciał­bym, żebyś mi uży­czył dziś wie­czo­rem sześć­dzie­się­cio­ca­lówki. Co to jest? Nie wiem, co to jest. Wła­śnie chciał­bym spraw­dzić. Ma to coś wspól­nego z pra­cami mło­dego Jen­sena. Przyjdź tu do nas jutro o dzie­sią­tej rano, a powiem ci wię­cej. Jeżeli cię zanu­dzę, dosta­niesz butelkę szkoc­kiej. Star­czy? Dosko­nale! Powiedz asy­sten­towi, że przy­jadę około pierw­szej, dobrze?
Następ­nie Mar­lowe zadzwo­nił do Billa Bar­netta w Cal­tech.
— Bill, mówi Geoff Mar­lowe, dzwo­nię z biura. Chcia­łem ci powie­dzieć, że jutro o dzie­sią­tej rano odbę­dzie się dosyć ważne zebra­nie. Chciał­bym, żebyś był i żebyś przy­pro­wa­dził paru dobrych teo­re­ty­ków. Nie muszą to być astro­no­mo­wie. Paru bystrych chło­pa­ków… Nie, teraz nie mogę niczego wyja­śnić. Jutro będę wie­dział wię­cej. Będę dziś pra­co­wał na sześć­dzie­się­cio­ca­lówce. Ale zro­bimy tak: jeżeli jutro w porze obia­do­wej będziesz uwa­żał, że cię wypro­wa­dzi­łem w maliny, dosta­niesz skrzynkę szkoc­kiej… Dosko­nale!
Nucił pod­nie­cony, spie­sząc do piw­nicy, w któ­rej Jen­sen pra­co­wał wcze­śniej tego samego wie­czoru. Pra­wie godzinę obli­czał poło­że­nie chmury. Gdy wresz­cie był pewien, że wie dokład­nie, gdzie skie­ro­wać tele­skop, wyszedł, wsiadł do samo­chodu i poje­chał na Mount Wil­son.
 

Dok­tor Her­rick, dyrek­tor obser­wa­to­rium, ze zdzi­wie­niem zoba­czył, że Mar­lowe czeka nań przed biu­rem o siód­mej trzy­dzie­ści następ­nego ranka. Dyrek­tor miał zwy­czaj zaczy­nać pracę około dwóch godzin wcze­śniej niż więk­szość pra­cow­ni­ków, „aby odwa­lić tro­chę roboty”, jak mawiał. Mar­lowe nato­miast ni­gdy nie poka­zy­wał się przed wpół do jede­na­stej, cza­sami nawet póź­niej. Tego dnia Mar­lowe sie­dział jed­nak za biur­kiem, prze­glą­da­jąc kil­ka­na­ście odbi­tek. Zdu­mie­nie Her­ricka zwięk­szyło się, gdy usły­szał, co Mar­lowe miał do powie­dze­nia. Spę­dzili pół­to­rej godziny na bar­dzo poważ­nej roz­mo­wie. Około dzie­wią­tej wymknęli się na małe śnia­da­nie, po czym powró­cili, aby przy­go­to­wać zebra­nie w biblio­tece na dzie­siątą.
Gdy przy­był Bill Bar­nett ze swoją czwórką, zastali już paru­na­stu pra­cow­ni­ków obser­wa­to­rium, łącz­nie z Jen­se­nem, Roger­sem, Emer­so­nem i Harveyem Smi­them. Umo­co­wano tablicę, ekran i pro­jek­tor do poka­zy­wa­nia prze­zro­czy. Jedy­nym nie­zna­jo­mym wśród ludzi Bar­netta był Dave Weichart. Mar­lowe, który sły­szał już o umie­jęt­no­ściach bły­sko­tli­wego dwu­dzie­sto­sied­mio­let­niego fizyka, zauwa­żył, że Bar­nett fak­tycz­nie zro­bił, co mógł, by przy­pro­wa­dzić zdol­nych chło­pa­ków.
— Naj­le­piej będzie — zaczął Mar­lowe — jeżeli wyja­śnię wszystko po kolei, zaczy­na­jąc od zdjęć, które Knut Jen­sen przy­wiózł mi wczo­raj wie­czo­rem do domu. Kiedy je zoba­czy­cie, zro­zu­mie­cie, dla­czego zwo­łano nad­zwy­czajne zebra­nie.
Emer­son, który obsłu­gi­wał pro­jek­tor, wło­żył prze­zro­cze wyko­nane przez Mar­lowe’a z pierw­szego zdję­cia Jen­sena, zro­bio­nego w nocy 9 grud­nia 1963 roku.
— Cen­trum ciem­nej plamy — cią­gnął Mar­lowe — znaj­duje się w rek­ta­scen­sji 5 godzin 49 minut i dekli­na­cji minus 30 stopni 16 minut, o ile się nie pomy­li­łem w obli­cze­niach.
— Ładny przy­kład glo­buli Boka — rzekł Bar­nett.
— Jakie to ma roz­miary?
— Około dwóch i pół stop­nia śred­nicy.
Kilku astro­no­mów wydało okrzyk zdu­mie­nia.
— Geoff, możesz sobie zatrzy­mać butelkę whi­sky — rzekł Harvey Smith.
— I moją skrzynkę też — dodał Bill Bar­nett pośród ogól­nego roz­ba­wie­nia.
— Założę się, że whi­sky będzie wam potrzebna, kiedy zoba­czy­cie następne zdję­cie. Bert, poka­zuj oba zdję­cia na prze­mian, żeby­śmy mogli je porów­nać — cią­gnął Mar­lowe.
— To fan­ta­styczne — wybuch­nął Rogers. — Wygląda na to, że chmurę ota­cza cały pier­ścień oscy­lu­ją­cych gwiazd. Ale jak to moż­liwe?
— To nie­moż­liwe — odparł Mar­lowe. — Zro­zu­mia­łem to natych­miast. Jeżeli nawet zgo­dzimy się z nie­praw­do­po­dobną hipo­tezą, że chmurę ota­cza poświata zmien­nych gwiazd, to i tak nie do pomy­śle­nia byłaby syn­chro­ni­za­cja oscy­la­cji, przy któ­rej albo wszyst­kie by roz­bły­skały, jak na pierw­szym zdję­ciu, albo przy­ga­sały, jak na dru­gim.
— Nie, to absur­dalne — wtrą­cił Bar­nett. — Jeżeli zgo­dzimy się, że przy wyko­ny­wa­niu zdję­cia nie popeł­niono żad­nego błędu, to jest tylko jedno moż­liwe wyja­śnie­nie. Chmura zbliża się do nas. Na dru­gim prze­zro­czu jest bli­żej i dla­tego bar­dziej prze­sła­nia odle­głe gwiazdy. Jaka była prze­rwa mię­dzy zdję­ciami?
— Nie­cały mie­siąc.
— To coś musi być nie w porządku z tymi zdję­ciami.
— Tak wła­śnie pomy­śla­łem wczo­raj wie­czo­rem. Ale ponie­waż nie umia­łem zna­leźć błędu w foto­gra­fiach, musia­łem wyko­nać nowe zdję­cia. Jeżeli mie­siąc wystar­czył, żeby mię­dzy zdję­ciami Jen­sena była aż taka róż­nica, to i w ciągu tygo­dnia można wykryć z łatwo­ścią to samo zja­wi­sko — ostat­nie zdję­cie Jen­sena pocho­dzi z 7 stycz­nia, a wczo­raj mie­li­śmy 14. Popę­dzi­łem więc na Mount Wil­son, wyrzu­ci­łem Harveya z sześć­dzie­się­cio­ca­lówki i całą noc foto­gra­fo­wa­łem brzegi chmury. Mam tu całą kolek­cję nowych prze­zro­czy. Nie są zro­bione w tej samej skali, co zdję­cia Jen­sena, ale można doj­rzeć, co się dzieje. Poka­zuj je kolejno, Bert, i raz po raz prze­bi­jaj zdję­cie Jen­sena z 7 stycz­nia.
Przez następny kwa­drans pano­wała nie­mal abso­lutna cisza, kiedy pola gwiezdne na brze­gach chmury pod­da­wano sta­ran­nym oglę­dzi­nom. W końcu Bar­nett powie­dział:
— Pod­daję się. Jeżeli o mnie cho­dzi, to nie mam ani cie­nia wąt­pli­wo­ści, że ta chmura zbliża się do nas.
Było oczy­wi­ste, że wyraża pogląd pozo­sta­łych uczest­ni­ków spo­tka­nia. Gwiazdy na brze­gach chmury stop­niowo ciem­niały, w miarę jak chmura zbli­żała się ku Ukła­dowi Sło­necz­nemu.
— Istot­nie nie ma co do tego wąt­pli­wo­ści — pod­jął Mar­lowe. — Gdy oma­wia­łem te sprawy z dok­to­rem Her­ric­kiem dzi­siaj rano, przy­po­mniał sobie, że mamy zdję­cie tej czę­ści nieba wyko­nane dwa­dzie­ścia lat temu.
Her­rick poka­zał zdję­cie.
— Nie było czasu, żeby zro­bić prze­zro­cze — powie­dział — więc musi­cie obej­rzeć je po kolei. Widać czarną chmurę, ale na tym zdję­ciu jest jedy­nie malutką, drobną kulką. Zazna­czy­łem ją strzałką.
Podał zdję­cie Emer­so­nowi, który prze­ka­zaw­szy je Harvey­owi, rzekł:
— Nie­wąt­pli­wie bar­dzo uro­sła w cza­sie ostat­nich dwu­dzie­stu lat. Tro­chę mnie nie­po­koi to, co się sta­nie w ciągu następ­nych dwu­dzie­stu lat. Wygląda na to, że zasłoni cały gwiaz­do­zbiór Oriona. Nie­długo astro­no­mo­wie stracą pracę.
Wtedy po raz pierw­szy ode­zwał się Dave Weichart.
— Chciał­bym zadać dwa pyta­nia. Pierw­sze o poło­że­nie chmury. O ile dobrze zro­zu­mia­łem, chmura pozor­nie zwięk­sza roz­miary, ponie­waż zbliża się do nas. To jasne. Ale chciał­bym wie­dzieć, czy cen­trum chmury pozo­staje w tej samej pozy­cji, czy też poru­sza się wzglę­dem tła gwiezd­nego?
— Bar­dzo dobre pyta­nie. Cen­trum ule­gło bar­dzo nie­znacz­nym prze­su­nię­ciom wzglę­dem pola gwiezd­nego w cza­sie ostat­nich dwu­dzie­stu lat — odparł Her­rick.
— A więc chmura zmie­rza pro­sto na Układ Sło­neczny.
Weichart przy­wykł do tego, by myśleć szyb­ciej od innych, więc gdy zauwa­żył waha­nie na twa­rzach słu­cha­czy, pod­szedł do tablicy.
— Wyja­śnię to na rysunku. Oto Zie­mia. Przy­pu­śćmy wpierw, że chmura poru­sza się wprost ku nam, z A do B. Wów­czas w pozy­cji B chmura będzie się wyda­wała więk­sza, ale jej cen­trum zosta­nie na tej samej linii. Taka sytu­acja odpo­wiada chyba temu, co zaob­ser­wo­wano.
Potwier­dził to ogólny pomruk, więc Weichart cią­gnął dalej:
— Załóżmy teraz, że chmura poru­sza się w poprzek, a także ku nam, i że tempo ruchu w poprzek jest równe tempu ruchu ku nam. Wów­czas chmura będzie się prze­su­wała w nastę­pu­jący spo­sób. Jeżeli roz­wa­żymy prze­su­nię­cie od A do B, to chmura będzie się wyda­wała więk­sza w B niż w A, dokład­nie tak samo jak w poprzed­nim wypadku, ale cen­trum ule­gnie prze­su­nię­ciu. I będzie się prze­su­wało poprzez kąt AZB.
— Nie wydaje mi się, by cen­trum prze­su­nęło się po kącie więk­szym niż ćwierć stop­nia — zauwa­żył Mar­lowe.
— To ruch w poprzek nie może wyno­sić wię­cej niż jeden pro­cent ruchu ku nam. Wygląda na to, że chmura leci ku Ukła­dowi Sło­necz­nemu jak kula do celu.
— Chcesz przez to powie­dzieć, Dave, że nie ma szans, by nie tra­fiła w Układ Sło­neczny albo, powiedzmy, nie­znacz­nie chy­biła?
— Z fak­tów, jakie nam przed­sta­wiono, wyni­ka­łoby, że chmura trafi w dzie­siątkę, dokład­nie w śro­dek celu. Zważ­cie, że ma już dwa i pół stop­nia śred­nicy. Pręd­kość poprzeczna musia­łaby wyno­sić około dzie­się­ciu pro­cent pręd­ko­ści radial­nej, gdyby miała nas minąć. A to pocią­ga­łoby za sobą znacz­nie więk­szy ruch kątowy niż, zgod­nie z rela­cją pro­fe­sora Mar­lowe’a, ten, który zaob­ser­wo­wano. Dru­gie pyta­nie, jakie chciał­bym zadać, brzmi: dla­czego nie wykryto chmury wcze­śniej? Nie chciał­bym być nie­grzeczny, ale to dość zaska­ku­jące, że nie tra­fiono na nią daw­niej, na przy­kład przed dzie­się­cioma laty.
— Oczy­wi­ście to była pierw­sza myśl, jaka przy­szła mi do głowy — odpo­wie­dział Mar­lowe. — To było tak zaska­ku­jące, że trudno mi było zaufać solid­no­ści pracy Jen­sena. Ale póź­niej uświa­do­mi­łem sobie pewne przy­czyny. Gdyby jasna nowa albo super­nowa roz­bły­sła na fir­ma­men­cie, natych­miast wykry­łyby ją tysiące zwy­kłych ludzi, a co dopiero astro­no­mo­wie. Ale to jest coś ciem­nego, a to już trud­niej wykryć — ciemna plama zlewa się z nie­bem. Oczy­wi­ście, gdyby jedna z gwiazd, którą chmura zakrywa, była aku­rat jasna, natra­fiono by na nią. Znik­nię­cie jasnej gwiazdy nie jest tak łatwe do wykry­cia jak poja­wie­nie się nowej jasnej gwiazdy, nie­mniej zosta­łoby to zauwa­żone przez tysiące astro­no­mów zawo­dow­ców i ama­to­rów. Tak się jed­nak składa, że wszyst­kie gwiazdy w pobliżu chmury są tele­sko­powe, a żadna jasno­ścią nie wykra­cza poza ósmą wiel­kość. To pech numer jeden. Następ­nie trzeba dodać, że dla uzy­ska­nia dobrej widzial­no­ści wolimy pra­co­wać na obiek­tach w pobliżu zenitu, a ta chmura poło­żona jest raczej nisko na naszym nie­bie. Natu­ral­nie więc omi­jano tę część nieba, jeżeli nie zawie­rała cze­goś inte­re­su­ją­cego, czego, i to jest pech numer dwa, aku­rat nie zawie­rała (z wyjąt­kiem samej chmury). To prawda, że dla obser­wa­to­riów poło­żo­nych na połu­dnio­wej pół­kuli chmura byłaby nieco wyżej, ale trudno od nich wyma­gać, by się czymś takim bawiły, skoro ich nie­wiel­kie załogi zajęte są mnó­stwem innych pro­ble­mów zwią­za­nych z Obło­kami Magel­lana i jądrem Galak­tyki. Chmura zosta­łaby wykryta wcze­śniej czy póź­niej. Oka­zało się, że póź­niej, ale mogło być ina­czej. To wszystko, co mogę powie­dzieć.
— Za późno, by się teraz tym przej­mo­wać — powie­dział dyrek­tor. — Naszym następ­nym kro­kiem winno być zmie­rze­nie pręd­ko­ści, z jaką chmura zbliża się ku nam. Mar­lowe i ja roz­ma­wia­li­śmy o tym dość długo i sądzimy, że jest to wyko­nalne. Gwiazdy na brze­gach chmury są czę­ściowo zasło­nięte, jak wyka­zały zdję­cia wyko­nane przez Mar­lowe’a zeszłej nocy. Ich widmo powinno wyka­zy­wać linie absorp­cyjne zwią­zane z chmurą, a pomiar prze­su­nię­cia Dop­plera przy­nie­sie nam szyb­kość.
— To w takim razie będziemy mogli obli­czyć roz­miary, jakie osią­gnie w momen­cie zbli­że­nia się do nas — włą­czył się Bar­nett. — Muszę przy­znać, że nie podoba mi się to. Z tego, że chmura tak znacz­nie zwięk­szyła śred­nicę kątową przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat, wyni­ka­łoby, że wpad­nie na nas za jakieś pięć­dzie­siąt albo sześć­dzie­siąt lat. Jak długo to potrwa, zanim zmie­rzy­cie prze­su­nię­cie Dop­plera?
— Około tygo­dnia. To nie powinno być trudne.
— Prze­pra­szam, ale nie rozu­miem tego wszyst­kiego — wpadł im w słowo Weichart. — Do czego potrzebna wam jest pręd­kość chmury? Od razu możemy obli­czyć, ile czasu minie, nim chmura do nas dotrze. Zaraz, daj­cie mi pomy­śleć. Wydaje mi się, że zaj­mie to dużo mniej niż pięć­dzie­siąt lat.
Po raz drugi Weichert wstał z krze­sła, pod­szedł do tablicy i zma­zał poprzed­nie rysunki.
— Czy można obej­rzeć jesz­cze raz oba prze­zro­cza Jen­sena?
Kiedy Emer­son je poka­zał, jedno po dru­gim, Weichart spy­tał:
— Czy mógłby ktoś osza­co­wać, o ile więk­sza jest chmura na dru­gim zdję­ciu?
— Powie­dział­bym, że o jakieś pięć pro­cent. Może tro­chę wię­cej, może tro­chę mniej, ale z pew­no­ścią bli­sko tego — odparł Mar­lowe.
— Dobrze — pod­jął Weichart — zacznijmy od zde­fi­nio­wa­nia paru sym­boli.
Nastą­piła dłuż­sza chwila obli­czeń, po czym Weichart ogło­sił:
— Jak widać, chmura nad­cią­gnie tutaj w sierp­niu 1965 roku, a może wcze­śniej, jeżeli sko­ry­gu­jemy te obli­cze­nia1.
Potem sta­nął dalej od tablicy, żeby spraw­dzić wyli­cze­nia.
— Wygląda na to, że ma pan rację — to fak­tycz­nie bar­dzo pro­ste — ode­zwał się Mar­lowe, wypusz­cza­jąc ogromne kłęby dymu.
— Tak, wygląda na to, że obli­cze­nia są bez zarzutu — odparł Weichart.
Pod koniec zdu­mie­wa­ją­cych obli­czeń Weicharta dyrek­tor uznał za sto­sowne przy­po­mnieć całemu zgro­ma­dze­niu o koniecz­no­ści zacho­wa­nia tajem­nicy. Bez względu na to, czy mają rację, czy nie, nic dobrego nie mogło wynik­nąć z gada­nia na ten temat poza obser­wa­to­rium, nawet w domu. Gdyby wymknęła się choćby mała iskierka pogło­ski, cała histo­ria roz­prze­strze­ni­łaby się niczym pożar lasu i zaraz zna­la­złaby się w gaze­tach. Dyrek­tor nie miał spe­cjal­nych powo­dów, by żywić sza­cu­nek dla repor­te­rów pra­so­wych, zwłasz­cza w zakre­sie ich dokład­no­ści w poda­wa­niu danych nauko­wych.
Od połu­dnia do dru­giej sie­dział samot­nie w biu­rze, zma­ga­jąc się z naj­trud­niej­szym pro­ble­mem, jaki kie­dy­kol­wiek przed nim sta­nął. Było rze­czą prze­ciwną jego natu­rze podej­mo­wać jakie­kol­wiek kroki albo ogła­szać jakie­kol­wiek wyniki, zanim nie zostały one dokład­nie i wie­lo­krot­nie spraw­dzone. Ale czy postąpi słusz­nie, mil­cząc jesz­cze przez dwa tygo­dnie albo dłu­żej? Trzeba było przy­naj­mniej dwóch lub trzech tygo­dni, nim każdy aspekt sprawy zosta­nie dokład­nie wyja­śniony. Czy mógł cze­kać? Po raz dzie­siąty prze­śle­dził obli­cze­nia Weicharta. Nie widział w nich błędu.
Wezwał w końcu sekre­tarkę.
— Pro­szę zadzwo­nić do Cal­tech i zała­twić mi bilet na nocny samo­lot do Waszyng­tonu, ten o dzie­wią­tej. A potem niech mnie pani połą­czy z dok­to­rem Fer­gu­so­nem.
 

James Fer­gu­son był szy­chą w Natio­nal Science Foun­da­tion, gdzie kie­ro­wał dzia­łal­no­ścią w dzie­dzi­nie fizyki, astro­no­mii i mate­ma­tyki. Był bar­dzo zasko­czony tele­fo­nem od Her­ricka poprzed­niego dnia. To nie było w stylu Her­ricka uma­wiać spo­tka­nie z dnia na dzień.
— Nie wiem, co ugry­zło tego Her­ricka — powie­dział żonie przy śnia­da­niu — żeby tak pędzić do Waszyng­tonu. Mówił gło­sem tak prze­ję­tym, że powie­działem, że wyjadę po niego na lot­ni­sko.
— No cóż, mały sekret od czasu do czasu dobrze robi na tra­wie­nie — odpo­wie­działa żona. — Nie­długo się dowiesz.
W dro­dze z lot­ni­ska do mia­sta Her­rick gadał o bła­host­kach. Dopiero w biu­rze Fer­gu­sona prze­szedł do rze­czy.
— Mam nadzieję, że nie grozi nam pod­słuch?
— Boże, czło­wieku, to coś tak poważ­nego? Zacze­kaj.
Fer­gu­son pod­niósł słu­chawkę.
— Amy, posta­raj się, żeby nikt nam nie prze­szka­dzał — nie, żad­nych tele­fo­nów — no cóż, przez jakąś godzinę, może dwie, nie wiem.
Spo­koj­nie i skład­nie Her­rick wyja­śnił sytu­ację. Gdy Fer­gu­son przyj­rzał się zdję­ciom, Her­rick dodał:
— Widzisz, co nam grozi. Jeżeli ujaw­nimy sprawę i okaże się, że byli­śmy w błę­dzie, wyj­dziemy na strasz­nych idio­tów. Jeżeli stra­cimy mie­siąc na spraw­dze­nie szcze­gó­łów i okaże się, że mamy rację, będzie się nas obwi­niać o gra­nie na zwłokę.
— Z pew­no­ścią, niczym stare kury na zepsu­tym jajku.
— Cóż, James, zdaje mi się, że masz duże doświad­cze­nie w sto­sun­kach z róż­nymi ludźmi. Posta­no­wi­łem więc zwró­cić się do cie­bie po radę. Co twoim zda­niem mam zro­bić?
Fer­gu­son mil­czał przez chwilę. Potem powie­dział:
— Rozu­miem, że może się to oka­zać bar­dzo poważną sprawą. A ja nie lubię podej­mo­wać poważ­nych decy­zji, podob­nie jak ty, Dick, zwłasz­cza pod wpły­wem chwili. Radzę ci, żebyś poszedł do hotelu i się prze­spał — nie sądzę, żebyś spał dobrze zeszłej nocy. Spo­tkajmy się na wcze­snej kola­cji, a do tego czasu prze­my­ślę to sobie i posta­ram się dojść do jakie­goś wnio­sku.
Fer­gu­son dotrzy­mał słowa. Zacząw­szy wraz z Her­ric­kiem kola­cję w spo­koj­nej restau­ra­cji, którą wybrał, powie­dział:
— Zdaje mi się, że poukła­da­łem to sobie, jak należy. Nie sądzę, by strata mie­siąca, dla upew­nie­nia się, miała sens. Sprawa wydaje się jasna w tej postaci, w jakiej ją przed­sta­wi­łeś, a pew­no­ści ni­gdy nie mamy: byłaby to kwe­stia zwięk­sza­nia praw­do­po­do­bień­stwa z 99 pro­cent do praw­do­po­do­bień­stwa 99,9. A to nie­warte zwłoki. Z dru­giej strony nie jesteś w tej chwili spe­cjal­nie przy­go­to­wany na wizytę w Bia­łym Domu. Wedle tego, co powie­dzia­łeś, pra­co­wa­li­ście nad tym dopiero jeden dzień. Wiele rze­czy można jesz­cze wyja­śnić. Ile czasu zaj­mie chmu­rze dosta­nie się do nas? Jakie będą tego skutki? Tego typu pyta­nia. Moja rada jest taka: jedź pro­sto do Pasa­deny, zbierz zespół i za tydzień napisz raport, przed­sta­wia­jąc sytu­ację tak, jak ją widzisz. Niech wszy­scy twoi ludzie to pod­pi­szą — żeby nie było plo­tek o zbzi­ko­wa­nym dyrek­to­rze. A potem wróć do Waszyng­tonu. Tym­cza­sem ja zacznę dzia­łać po tej stro­nie. W takich wypad­kach szep­ta­nie jakie­muś kon­gres­me­nowi do ucha, zaczy­na­nie od dołu, nie ma sensu. Pozo­staje udać się pro­sto do pre­zy­denta. Posta­ram się zna­leźć doj­ście.

 
Wesprzyj nas