Prowokacyjna powieść błyskotliwego naukowca, obowiązkowa lektura dla fanów „twardej” science fiction.
Astronomowie w Wielkiej Brytanii i USA dokonują przerażającego odkrycia – do Układu Słonecznego zmierza gigantyczny obłok międzygwiazdowy. Według obliczeń owa Czarna Chmura przejdzie między Ziemią i Słońcem, co wywoła niewyobrażalne zmiany na naszej planecie.
W obliczu nadchodzącej katastrofy rząd brytyjski w porozumieniu z innymi krajami gromadzi w Nortonstowe międzynarodową społeczność wybitnych naukowców pod wodzą niekonwencjonalnego astronoma Christophera Kingsleya. Ich zadaniem jest zdobycie informacji o zbliżającym się obiekcie i zminimalizowanie szkód.
Kiedy naukowcy odkrywają prawdę o pochodzeniu i naturze Czarnej Chmury, zmuszeni są zrewidować obowiązujące dotąd poglądy o życiu i wszechświecie…
Jedna z najlepszych książek science fiction, (…) dorównująca najwybitniejszym dokonaniom Isaaca Asimova i Arthura C. Clarke’a.
– Richard Dawkins
Fred Hoyle (1915–2001) – brytyjski astronom, jeden z największych i najbardziej kontrowersyjnych naukowców XX wieku. Stworzył teorię wchłaniania materii międzygwiazdowej przez gwiazdy. Jako przeciwnik teorii o Wielkim Wybuchu zaproponował stacjonarny model wszechświata. Opublikował wiele książek poświęconych nauce, m.in. Granice astronomii, Katastrofy kosmiczne i narodziny religii, Matematykę ewolucji, oraz liczne powieści science fiction.
Czarna Chmura
Przekład: Sławomir Magala
seria Wehikuł czasu
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 23 stycznia 2024
Prolog
Epizod Czarnej Chmury zawsze mnie fascynował. Praca, która zadecydowała o przyjęciu mnie do grona profesorskiego w Queens’ College w Cambridge, poświęcona była kilku aspektom tego epokowego wydarzenia. Opublikowano ją następnie, po dokonaniu odpowiednich zmian, jako rozdział w Historii Czarnej Chmury sir Henry’ego Claytona, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu.
Kiedy więc sir John McNeil, nasz były wykładowca i znany lekarz, przekazał mi w testamencie obfitą kolekcję dokumentów związanych z jego osobistymi doświadczeniami dotyczącymi Chmury, nie stanowiło to wielkiego zaskoczenia. Ale list, który towarzyszył dokumentom, był bardziej zaskakujący. Oto on:
Queens’ College,
19 sierpnia 2020 r.
Mój drogi Blythe,
mam nadzieję, że wybaczysz staruszkowi, iż raz po raz chichotał do siebie z niektórych twoich spekulacji na temat Czarnej Chmury. Tak się złożyło, że w czasie kryzysu pracowałem na stanowisku, które umożliwiło mi poznanie prawdziwego charakteru Chmury. Informacje te z rozmaitych a przekonujących przyczyn nigdy nie zostały ujawnione i, jak się wydaje, nie znają ich także autorzy oficjalnych podręczników historycznych (sic!). Nie mogłem się zdecydować, czy informacje te winny pozostać moją wieczną tajemnicą, czy też nie. Koniec końców zdecydowałem się przerzucić moje trudności i wahanie na ciebie. Zrozumiesz te rozterki po przeczytaniu rękopisu, który napisałem w trzeciej osobie, by nie przesłaniać zanadto sobą samym fabuły!
Obok rękopisu zostawiam ci kopertę z rolką perforowanej taśmy papierowej. Błagam, byś strzegł jej jak najusilniej, dopóki nie zrozumiesz jej znaczenia.
Z poważaniem,
John McNeil
Pierwsze wydarzenia
Na południku Greenwich była ósma. W Anglii właśnie wschodziło zimowe słońce 7 stycznia 1964 roku. Jak kraj długi i szeroki ludzie trzęśli się z zimna w niedogrzanych domach, kiedy czytali poranne gazety, jedli śniadanie i narzekali na pogodę, która, prawdę mówiąc, była ostatnimi czasy okropna.
Południk Greenwich biegnie w kierunku południowym przez zachodnią Francję ponad pokrytymi śniegiem Pirenejami i przez wschodni cypel Hiszpanii. Następnie jego linia przebiega na zachód od Balearów, gdzie rozsądni ludzie z północy spędzają zimowe wakacje — na plaży na Minorce można było dostrzec roześmiane towarzystwo powracające z wczesnej porannej kąpieli. I dalej przez Afrykę Północną i Saharę.
Pierwszy spośród południków kieruje się następnie ku równikowi przez francuski Sudan, Aszanti i Złote Wybrzeże, na którym budowano wzdłuż rzeki Wolty nowe huty aluminium. A potem na bezmiar oceanu, nieprzerwany aż do Antarktydy. Ekspedycje z kilkunastu krajów wpadały tam na siebie.
Cały obszar na wschód od tej linii, aż do Nowej Zelandii, zwrócony był ku Słońcu. W Australii zbliżał się wieczór. W Sydney na boisko do gry w krykieta padały wydłużone cienie. Rozgrywano ostatnie serie rzutów w meczu między Nową Południową Walią a Queensland. Na Jawie rybacy przygotowywali się do nocnego połowu.
Niemal nad całym obszarem Pacyfiku, nad Ameryką i nad Atlantykiem panowała noc. W Nowym Jorku była trzecia nad ranem. Miasto buchało światłami, a na ulicach panował wciąż duży ruch, mimo świeżego śniegu i zimnego wiatru z północnego zachodu. Lecz nigdzie na Ziemi nie było w tej chwili takiego ożywienia jak w Los Angeles. Wieczór zaczął się już na dobre, dochodziła północ: bulwary były zatłoczone, samochody pędziły autostradami, restauracje jeszcze zapełniali goście.
Sto dwadzieścia mil na południe od Los Angeles astronomowie z góry Palomar właśnie rozpoczęli pracę na nocnej zmianie. Ale choć noc była bezchmurna, a gwiazdy migotały od horyzontu do zenitu, warunki obserwacji z punktu widzenia profesjonalisty były słabe, „widoczność” kiepska — w górnych warstwach był zbyt silny wiatr. Nikt więc nie odczuwał wyrzutów sumienia, robiąc przerwę na przekąskę o północy. Umówili się poprzednio, zorientowawszy się, że noc zapowiada się niepomyślnie, na spotkanie pod kopułą czterdziestoośmiocalowego Schmidta.
Paul Rogers przemaszerował jakieś czterysta jardów od teleskopu o średnicy dwustu cali do Schmidta i zastał tam Berta Emersona już pochłoniętego zajadaniem zupy. Andy i Jim, nocni asystenci, byli zajęci przy kuchence.
— Przepraszam, że zacząłem bez ciebie — powiedział Emerson — ale wygląda na to, że dzisiejszą noc trzeba spisać na straty.
Emerson pracował nad specjalnym atlasem nieba, a do tej pracy wymagane były dobre warunki obserwacyjne.
— Bert, ty to masz szczęście. Zdaje się, że trafia ci się jeszcze jedna bardzo krótka noc.
— Popracuję jeszcze godzinę albo dwie. Jeżeli nic się nie poprawi, dam za wygraną.
— Zupa, chleb z dżemem, sardynki i kawa — powiedział Andy. — Co wybierasz?
— Talerz zupy i kawę; dzięki — odrzekł Rogers.
— Co zrobisz na dwustucalówce? Użyjesz ruchomej kamery?
— Tak, dzisiaj powinno mi pójść nieźle. Chciałem zrobić kilka transferów.
Przerwało im wejście Knuta Jensena, który musiał przejść nieco większą odległość, wyszedłszy z osiemnastocalowego Schmidta.
Powitał go Emerson.
— Cześć, Knut, mamy tu zupę, chleb z dżemem, sardynki i kawę robioną przez Andy’ego.
— Chyba zacznę od zupy i sardynek, jeśli można.
Młody Norweg, przejawiający pewną skłonność do żartów, postawił przed sobą miskę z przecierem pomidorowym i wrzucił do niej z pół tuzina sardynek. Pozostali przyglądali mu się zaskoczeni.
— Boże, chłopak musi być głodny — rzekł Jim.
Knut spojrzał nań wyraźnie zaskoczony.
— Nie jecie sardynek w ten sposób? Aha, więc nie znacie prawdziwego przepisu na sardynki. Spróbujcie, na pewno polubicie. — Zrobiwszy tym pewne wrażenie na pozostałych, dodał: — Zdawało mi się, że czuję skunksa, kiedy tutaj szedłem.
— To by pasowało do tego przysmaku, który zajadasz, Knut — powiedział Rogers.
Kiedy przestali się śmiać, Jim spytał:
— Czy słyszeliście o tym skunksie, którego znaleźliśmy dwa tygodnie temu? Dał czadu niedaleko wlotu powietrza w dwustucalówce. Zanim zatrzymaliśmy pompę, całe obserwatorium prześmierdło. To był stuprocentowy smród. A pod kopułą było w tym czasie z dwustu zwiedzających.
— Mamy szczęście, że wstęp jest bezpłatny — Emerson zachichotał — inaczej obserwatorium splajtowałoby, płacąc odszkodowania.
— Ale nie mieli szczęścia pracownicy pralni — dorzucił Rogers.
Wracając do osiemnastocalowego Schmidta, Jensen zatrzymał się, by posłuchać, jak wiatr szumi w drzewach na północnym zboczu. Przypomniało mu to ojczyste wzgórza i odczuł przemożną tęsknotę; zapragnął być znowu ze swoją rodziną, z Gretą. Miał dwadzieścia cztery lata i przebywał w Stanach Zjednoczonych na dwuletnim stypendium. Ruszył przed siebie, starając się otrząsnąć z tego, jak mu się wydawało, niemądrego nastroju. Rozsądnie rzecz biorąc, nie powinien być przygnębiony. Traktowano go nader życzliwie, a praca, jaką wykonywał, nadawała się idealnie dla początkującego astronoma.
Astronomia wita nowych kandydatów bardzo uprzejmie. Jest wiele pracy, pracy, która może przynieść ważne wyniki, a nie wymaga dużego doświadczenia. Jensen miał taką robotę. Szukał nowych, gwiazd, które wybuchają z tajemniczą gwałtownością. Przez rok można było się spodziewać znalezienia jednej lub dwóch. Ponieważ nie dało się przewidzieć, kiedy nastąpi wybuch ani w jakiej części nieba położona będzie wybuchająca gwiazda, trzeba było fotografować całe niebo, noc po nocy, miesiąc po miesiącu. Któregoś dnia mogło się poszczęścić. Oczywiście gdyby udało mu się znaleźć nową niezbyt odległą, ktoś bardziej doświadczony przejąłby jego zadanie. Zamiast osiemnastocalowego Schmidta skierowano by dwustucalówkę, aby wykryć widowiskowe tajemnice tych dziwnych gwiazd. Ale tak czy owak jemu miał przypaść zaszczyt dokonania odkrycia. A doświadczenie, jakie zdobywał w największym obserwatorium świata, będzie przemawiało na jego korzyść, gdy powróci do domu — mógł więc liczyć na niezłą posadę. A wówczas mógłby się ożenić z Gretą. Więc co go, u diabła, martwiło? Udzielił sobie reprymendy za to, że dał się nastraszyć wiatrom na zboczu.
Dochodził właśnie do baraku, w którym stał mały Schmidt. Kiedy wchodził, rzucił okiem na notes, odnajdując sektor nieba, który miał być fotografowany. Ustawił następnie teleskop w odpowiednim kierunku, na południe od gwiazdozbioru Oriona: tylko w środku zimy można było dotrzeć do tego regionu. Następnym krokiem było rozpoczęcie ekspozycji. Potem należało tylko czekać, aż budzik zasygnalizuje koniec naświetlania. Nie miał nic do roboty, siedząc w ciemnościach, toteż pozwolił myślom błądzić swobodnie.
Jensen pracował do świtu, bez przerwy robiąc zdjęcia. Ale i tak nie skończył jeszcze pracy. Musiał wywołać klisze, które nagromadziły się przez noc. Wymagało to staranności i uwagi. Pomyłka w tym stadium oznaczała zaprzepaszczenie wyników ciężkiej pracy i nie można było do niej dopuścić.
W normalnych warunkach nie musiałby wykonywać tego ostatniego zadania. Udałby się do akademika, przespał pięć albo sześć godzin, zjadł śniadanie w południe i dopiero wtedy zabrałby się do wywoływania. Ale tym razem był to koniec jego „rundy”. Księżyc wschodził teraz wieczorem, a to oznaczało przerwę w obserwacjach na dwa tygodnie, ponieważ nie można było poszukiwać nowej w tej połowie miesiąca, w której Księżyc był na nocnym niebie — chodziło po prostu o to, że Księżyc dawał tak duże ilości światła, iż czułe klisze, jakich używano, uległyby całkowitemu zadymieniu.
Tak więc tego właśnie dnia miał powrócić do biura obserwatorium w Pasadenie, odległego o sto dwadzieścia pięć mil. Samochód do Pasadeny wyjeżdżał o wpół do dwunastej i do tego czasu musiał skończyć wywoływanie. Jensen doszedł do wniosku, że najlepiej będzie zabrać się do roboty natychmiast. Potem prześpi się ze cztery godziny, zje małe śniadanie i będzie gotów do drogi.
Udało mu się zrobić wszystko tak, jak postanowił, ale był bardzo zmęczony, kiedy siedział wreszcie w należącym do obserwatorium samochodzie, który jechał na północ. Podróżowali we trzech; kierowca, Rogers i Jensen. Emerson miał jeszcze dwie noce przed sobą. Przyjaciele Jensena w owianej wiatrami i spowitej śniegiem Norwegii byliby zdziwieni, gdyby się dowiedzieli, iż spał, gdy samochód pędził drogą biegnącą przez gaje pomarańczowe.
Jensen spał długo następnego ranka i do biur obserwatorium dotarł dopiero o jedenastej. Miał przed sobą około tygodnia pracy polegającej na badaniu klisz, które naświetlił przez ostatnie dwa tygodnie. Musiał porównać ostatnie obserwacje ze zdjęciami wykonanymi w zeszłym miesiącu. I musiał zrobić to oddzielnie dla każdego obszaru nieba.
Tak więc późnym porankiem 8 stycznia 1964 roku Jensen siedział w piwnicy budynku obserwatorium, nastawiając przyrząd znany jako „migacz”. Jak sama nazwa wskazuje, „migacz” umożliwia oglądanie pierwszej kliszy, następnie drugiej, potem znów pierwszej i tak dalej, w dość szybkim tempie. W czasie tego „migania” każda gwiazda, która zmieniła się znacznie w okresie między wykonaniem obu zdjęć, odróżnia się od reszty jako oscylujący lub migoczący punkcik świetlny, podczas gdy ogromna większość gwiazd, które nie uległy zmianie, zachowuje taką samą jasność. W ten sposób można stosunkowo łatwo wyszukać tę jedną gwiazdę na dziesięć tysięcy, która się zmieniła. Oszczędzano olbrzymiej pracy, ponieważ nie trzeba było badać każdej gwiazdy z osobna.
Przygotowanie klisz do „migacza” wymagało znacznej staranności. Zdjęcia dokonywane musiały być nie tylko tą samą kamerą, ale o ile to możliwe, w takich samych warunkach. Musiały charakteryzować się tym samym czasem naświetlania, a ich wywoływanie musiało być tak podobne, jak tylko astronom wykonujący cały zabieg potrafił dwa kolejne procesy upodobnić do siebie. Dlatego właśnie Jensen był tak ostrożny przy ustalaniu czasu naświetlania i przy wywoływaniu.
Problem, który stawał obecnie przed nim, polegał na tym, że wybuchające gwiazdy to nie jedyne obiekty wykazujące zmiany. Choć ogromna większość gwiazd się nie zmienia, istnieje kilka odmian gwiazd oscylujących, które także „migają” w opisany powyżej sposób. Takie zwyczajne oscylatory trzeba sprawdzać oddzielnie i wyłączyć z poszukiwań. Jensen szacował liczbę zwyczajnych oscylatorów, które trzeba będzie sprawdzić i wyeliminować, nim znajdzie jedną nową, na jakieś dziesięć tysięcy. Zazwyczaj odrzucał „migotka” po krótkim przyjrzeniu się, ale czasami zdarzały się przypadki wątpliwe. Wówczas musiał skonsultować katalog gwiezdny, a to oznaczało konieczność dokładnego pomiaru danej gwiazdy. Tak więc miał całkiem sporo pracy, nim udało mu się przebadać cały stos zdjęć — i to pracy, która była dość monotonna.
14 stycznia zakończył badania. Wieczorem zdecydował się pojechać do obserwatorium. Popołudnie spędził w California Institute of Technology, gdzie prowadzono ciekawe seminarium poświęcone spiralnym ramionom galaktyk. Po seminarium wywiązała się ożywiona dyskusja. Prowadził ją jeszcze z przyjaciółmi podczas kolacji i w drodze do obserwatorium. Miał zamiar dokończyć ostatnią stertę zdjęć, tych, które wykonał w nocy 7 stycznia.
Zbadał pierwsze zdjęcia. Okazało się, że zajęcie jest żmudne. Raz jeszcze jedna z „możliwości” rozpłynęła się w morzu zwyczajnych, znanych oscylatorów. Niecierpliwie wyglądał końca pracy. Już lepiej siedzieć na zboczu przy teleskopie niż wysilać oczy przy tym przeklętym instrumencie, pomyślał, nachylając się nad okularem. Nacisnął przycisk i druga para zdjęć pojawiła się w polu widzenia. W chwilę później Jensen majstrował przy przyrządzie, wyjmując klisze z uchwytów. Uniósł je do światła i oglądał przez dłuższy czas, następnie ponownie umieścił w „migaczu” i włączył przyrząd. W bogatym polu gwiezdnym widniała duża, niemal okrągła ciemna plama. Ale w zdumienie wprawił go pierścień gwiazd otaczających plamę. Wszystkie oscylowały, migotały. Dlaczego? Nie znajdywał zadowalającej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ nigdy nie widział czegoś podobnego ani o tym nie słyszał.
Jensen stwierdził, że nie jest w stanie pracować dalej. Zbyt go podnieciło to osobliwe odkrycie. Czuł, że musi z kimś o tym porozmawiać. Oczywiście wybór padł na doktora Marlowe’a, jednego ze starszych badaczy. Większość astronomów specjalizuje się w jednej z wielu dziedzin ich dyscypliny naukowej. Marlowe także miał swoją specjalność, ale przede wszystkim był człowiekiem o ogromnej wiedzy ogólnej. Być może dlatego mylił się rzadziej niż większość badaczy. Gotów był dyskutować o astronomii o każdej porze dnia i nocy, a przemawiał z ogromnym ożywieniem do każdego, czy to do wybitnego naukowca, jak on sam, czy też do młodego człowieka u progu kariery. Było więc rzeczą naturalną, że Jensen pragnął porozmawiać z Marlowe’em o osobliwym odkryciu.
Starannie umieścił obie klisze w pudełku, wyłączył przyrządy i światło w piwnicy, po czym poszedł ku tablicy ogłoszeń przed biblioteką. Chciał przejrzeć listę obserwacji. Ku swemu zadowoleniu stwierdził, że Marlowe nie wyjechał ani na Palomar, ani na Mount Wilson. Ale mógł oczywiście gdzieś wyjść wieczorem. Jensen miał jednak szczęście, bo kiedy zadzwonił do Marlowe’a, okazało się, że ten jest w domu. Gdy wyjaśnił, że chciałby przyjść porozmawiać o czymś dziwnym, co odkrył w swoich badaniach, Marlowe rzekł:
— Przyjdź zaraz, Knut, czekam na ciebie. Nie, w porządku. Nie jestem dziś zajęty.
Stan umysłu Jensena najlepiej ilustruje to, że zadzwonił po taksówkę, aby pojechać do Marlowe’a. Student z rocznym dochodem dwóch tysięcy dolarów zazwyczaj nie podróżuje taksówką. Było to szczególnie prawdziwe w przypadku Jensena. Oszczędność była dlań bardzo ważna, ponieważ miał zamiar objechać obserwatoria w Stanach Zjednoczonych przed powrotem do Norwegii, a poza tym musiał kupić prezenty. Ale w tej sytuacji kwestia pieniędzy nawet nie przyszła mu do głowy. Pojechał do Altadeny, ściskając mocno pudełko z kliszami i zastanawiając się, czy mimo wszystko się nie ośmiesza. Czyżby popełnił jakiś głupi błąd?
Marlowe czekał.
— Wejdź, proszę — powiedział. — Napijesz się? W Norwegii pijecie dosyć mocne trunki, prawda?
Knut się uśmiechnął.
— Nie takie mocne, jak pan sądzi, panie doktorze.
Marlowe wskazał Jensenowi fotel przy kominku (do którego tak tęsknią wszyscy posiadacze centralnego ogrzewania) i usunąwszy dużego kota z drugiego fotela, usiadł także.
— Dobrze się składa, że akurat zadzwoniłeś, Knut. Moja żona wyszła na cały wieczór i właśnie się zastanawiałem, co ze sobą zrobić.
Po czym w typowy dla siebie sposób przeszedł do sedna sprawy — dyplomacja i takt polityczny były mu obce.
— No więc co tam masz? — spytał, wskazując na żółte pudełko, które Jensen przyniósł ze sobą.
Nieco wstydliwie Knut wyjął pierwsze zdjęcie, wykonane 9 grudnia 1963 roku, i podał je bez słowa. Wnet poznał reakcję Marlowe’a.
— Mój Boże! — wykrzyknął Marlowe. — Pewnie zrobione na osiemnastocalówce. Tak, widzę, że zaznaczyłeś to sobie na odwrocie.
— Czy coś nie w porządku?
— Jeszcze nie wiem. — Marlowe wyjął z kieszeni lupę i uważnie przyjrzał się całej kliszy. — Wygląda całkiem porządnie. Nie ma żadnych usterek.
— Więc dlaczego tak to pana zaskoczyło, panie doktorze?
— No cóż, przecież to zdjęcie właśnie chciałeś mi pokazać, prawda?
— Niezupełnie. Dopiero porównanie z następnym, które wykonałem miesiąc później, wydaje mi się niezwykłe.
— Już to samo jest dość osobliwe — rzekł Marlowe. — I trzymałeś to w szufladzie przez cały miesiąc! Szkoda, że od razu mi nie pokazałeś. Ale skąd miałeś wiedzieć.
— Wciąż nie rozumiem, co pana tak zaskoczyło na tym zdjęciu.
— Spójrz na tę okrągłą plamę. Jest to oczywiście ciemna chmura zasłaniająca światło gwiazd leżących za nią. Takie skupiska nie są wcale rzadkością na Drodze Mlecznej, ale zazwyczaj bywają malutkie. Boże, spójrz na to! Jest potężna, musi mieć ze dwa i pół stopnia średnicy!
— Ależ, panie doktorze, jest wiele chmur znacznie większych od tej, zwłaszcza w rejonie Strzelca.
— Jeżeli przyjrzysz się dokładniej temu, co wygląda na dużą chmurę, stwierdzisz, że jest zbudowana z mnóstwa mniejszych chmurek. A to, co sfotografowałeś, wygląda na jedną wielką kulistą chmurę. Naprawdę zastanawiam się, jak mogłem przegapić coś tak wielkiego.
Marlowe przyjrzał się ponownie podpisowi pod zdjęciem.
— To prawda, że chmura jest na półkuli południowej, a my nie interesowaliśmy się tak dalece zimowym niebem. Ale mimo to zastanawiam się, dlaczego ją przegapiłem, kiedy pracowałem nad Trapezem w Orionie. Było to tylko trzy czy cztery lata temu, a czegoś takiego z pewnością bym nie zapomniał.
Fakt, że Marlowe nie zidentyfikował chmury — bo z pewnością była to chmura — zaskoczył Jensena. Marlowe znał niebo i wszystkie osobliwości, jakie można było na nim wypatrzeć, równie dobrze jak ulice i aleje w Pasadenie.
Marlowe podszedł do barku i napełnił kieliszki. Gdy wrócił, Jensen rzekł:
— Dopiero to drugie zdjęcie mnie zaskoczyło.
Marlowe ledwie rzucił na nie okiem i ponownie sięgnął po pierwsze. Jego doświadczone oko nie potrzebowało „migacza”, by zauważyć, że na wcześniejszej fotografii chmura otoczona była pierścieniem gwiazd, których wcale albo prawie wcale nie było na późniejszej. Spoglądał w zamyśleniu na obie.
— Czy fotografując niebo, stosowałeś zwykłe procedury?
— Całkowicie.
— Zdjęcia wyglądają normalnie, ale nigdy nie wiadomo.
Marlowe urwał gwałtownie i wstał. Jak zawsze kiedy był podniecony lub zaniepokojony, wydmuchiwał z fajki olbrzymie kłęby anyżkowego dymu tytoniowego południowoafrykańskiej odmiany. Jensen zastanawiał się, dlaczego cybuch jego fajeczki nie staje w płomieniach.
— Może zdarzyło się coś zwariowanego. Najlepiej zaraz zróbmy jeszcze jedno zdjęcie. Kto tam może być dzisiaj na górze?
— Ma pan na myśli Mount Wilson czy Palomar?
— Mount Wilson. Palomar jest za daleko.
— O ile pamiętam, któryś z gości używa stucalówki. Zdaje mi się, że Harvey Smith pracuje na sześćdziesięciocalówce.
— Wiesz co, najlepiej będzie, jeżeli sam pojadę. Harvey nie będzie miał nic przeciwko temu, że zajmę mu trochę czasu. Oczywiście nie dam rady objąć całej mgławicy, ale sfotografuję pola gwiezdne na jej skraju. Znasz dokładne współrzędne?
— Nie. Zadzwoniłem zaraz po przejrzeniu klisz w „migaczu”. Nie miałem czasu, żeby je zmierzyć.
— Nie szkodzi, zrobimy to w drodze. Ale naprawdę nie ma potrzeby, żebyś odmawiał sobie snu, Knut. Podrzucę cię do akademika. Zostawię kartkę dla Mary, że wrócę dopiero jutro.
Jensen był bardzo podniecony, gdy Marlowe wysadził go przed akademikiem. Zanim się położył, napisał listy do domu: jeden do rodziców, ze zwięzłym opisem niezwykłego odkrycia, a drugi do Grety, z uwagą, że chyba trafił na coś bardzo ważnego.
Marlowe pojechał do biura obserwatorium. Najpierw zadzwonił na Mount Wilson, do Harveya Smitha. Kiedy usłyszał jego lekki południowy akcent, rzekł:
— Mówi Geoff Marlowe. Słuchaj, Harvey, pojawiło się coś dziwnego, tak dziwnego, że chciałbym, żebyś mi użyczył dziś wieczorem sześćdziesięciocalówki. Co to jest? Nie wiem, co to jest. Właśnie chciałbym sprawdzić. Ma to coś wspólnego z pracami młodego Jensena. Przyjdź tu do nas jutro o dziesiątej rano, a powiem ci więcej. Jeżeli cię zanudzę, dostaniesz butelkę szkockiej. Starczy? Doskonale! Powiedz asystentowi, że przyjadę około pierwszej, dobrze?
Następnie Marlowe zadzwonił do Billa Barnetta w Caltech.
— Bill, mówi Geoff Marlowe, dzwonię z biura. Chciałem ci powiedzieć, że jutro o dziesiątej rano odbędzie się dosyć ważne zebranie. Chciałbym, żebyś był i żebyś przyprowadził paru dobrych teoretyków. Nie muszą to być astronomowie. Paru bystrych chłopaków… Nie, teraz nie mogę niczego wyjaśnić. Jutro będę wiedział więcej. Będę dziś pracował na sześćdziesięciocalówce. Ale zrobimy tak: jeżeli jutro w porze obiadowej będziesz uważał, że cię wyprowadziłem w maliny, dostaniesz skrzynkę szkockiej… Doskonale!
Nucił podniecony, spiesząc do piwnicy, w której Jensen pracował wcześniej tego samego wieczoru. Prawie godzinę obliczał położenie chmury. Gdy wreszcie był pewien, że wie dokładnie, gdzie skierować teleskop, wyszedł, wsiadł do samochodu i pojechał na Mount Wilson.
Doktor Herrick, dyrektor obserwatorium, ze zdziwieniem zobaczył, że Marlowe czeka nań przed biurem o siódmej trzydzieści następnego ranka. Dyrektor miał zwyczaj zaczynać pracę około dwóch godzin wcześniej niż większość pracowników, „aby odwalić trochę roboty”, jak mawiał. Marlowe natomiast nigdy nie pokazywał się przed wpół do jedenastej, czasami nawet później. Tego dnia Marlowe siedział jednak za biurkiem, przeglądając kilkanaście odbitek. Zdumienie Herricka zwiększyło się, gdy usłyszał, co Marlowe miał do powiedzenia. Spędzili półtorej godziny na bardzo poważnej rozmowie. Około dziewiątej wymknęli się na małe śniadanie, po czym powrócili, aby przygotować zebranie w bibliotece na dziesiątą.
Gdy przybył Bill Barnett ze swoją czwórką, zastali już parunastu pracowników obserwatorium, łącznie z Jensenem, Rogersem, Emersonem i Harveyem Smithem. Umocowano tablicę, ekran i projektor do pokazywania przezroczy. Jedynym nieznajomym wśród ludzi Barnetta był Dave Weichart. Marlowe, który słyszał już o umiejętnościach błyskotliwego dwudziestosiedmioletniego fizyka, zauważył, że Barnett faktycznie zrobił, co mógł, by przyprowadzić zdolnych chłopaków.
— Najlepiej będzie — zaczął Marlowe — jeżeli wyjaśnię wszystko po kolei, zaczynając od zdjęć, które Knut Jensen przywiózł mi wczoraj wieczorem do domu. Kiedy je zobaczycie, zrozumiecie, dlaczego zwołano nadzwyczajne zebranie.
Emerson, który obsługiwał projektor, włożył przezrocze wykonane przez Marlowe’a z pierwszego zdjęcia Jensena, zrobionego w nocy 9 grudnia 1963 roku.
— Centrum ciemnej plamy — ciągnął Marlowe — znajduje się w rektascensji 5 godzin 49 minut i deklinacji minus 30 stopni 16 minut, o ile się nie pomyliłem w obliczeniach.
— Ładny przykład globuli Boka — rzekł Barnett.
— Jakie to ma rozmiary?
— Około dwóch i pół stopnia średnicy.
Kilku astronomów wydało okrzyk zdumienia.
— Geoff, możesz sobie zatrzymać butelkę whisky — rzekł Harvey Smith.
— I moją skrzynkę też — dodał Bill Barnett pośród ogólnego rozbawienia.
— Założę się, że whisky będzie wam potrzebna, kiedy zobaczycie następne zdjęcie. Bert, pokazuj oba zdjęcia na przemian, żebyśmy mogli je porównać — ciągnął Marlowe.
— To fantastyczne — wybuchnął Rogers. — Wygląda na to, że chmurę otacza cały pierścień oscylujących gwiazd. Ale jak to możliwe?
— To niemożliwe — odparł Marlowe. — Zrozumiałem to natychmiast. Jeżeli nawet zgodzimy się z nieprawdopodobną hipotezą, że chmurę otacza poświata zmiennych gwiazd, to i tak nie do pomyślenia byłaby synchronizacja oscylacji, przy której albo wszystkie by rozbłyskały, jak na pierwszym zdjęciu, albo przygasały, jak na drugim.
— Nie, to absurdalne — wtrącił Barnett. — Jeżeli zgodzimy się, że przy wykonywaniu zdjęcia nie popełniono żadnego błędu, to jest tylko jedno możliwe wyjaśnienie. Chmura zbliża się do nas. Na drugim przezroczu jest bliżej i dlatego bardziej przesłania odległe gwiazdy. Jaka była przerwa między zdjęciami?
— Niecały miesiąc.
— To coś musi być nie w porządku z tymi zdjęciami.
— Tak właśnie pomyślałem wczoraj wieczorem. Ale ponieważ nie umiałem znaleźć błędu w fotografiach, musiałem wykonać nowe zdjęcia. Jeżeli miesiąc wystarczył, żeby między zdjęciami Jensena była aż taka różnica, to i w ciągu tygodnia można wykryć z łatwością to samo zjawisko — ostatnie zdjęcie Jensena pochodzi z 7 stycznia, a wczoraj mieliśmy 14. Popędziłem więc na Mount Wilson, wyrzuciłem Harveya z sześćdziesięciocalówki i całą noc fotografowałem brzegi chmury. Mam tu całą kolekcję nowych przezroczy. Nie są zrobione w tej samej skali, co zdjęcia Jensena, ale można dojrzeć, co się dzieje. Pokazuj je kolejno, Bert, i raz po raz przebijaj zdjęcie Jensena z 7 stycznia.
Przez następny kwadrans panowała niemal absolutna cisza, kiedy pola gwiezdne na brzegach chmury poddawano starannym oględzinom. W końcu Barnett powiedział:
— Poddaję się. Jeżeli o mnie chodzi, to nie mam ani cienia wątpliwości, że ta chmura zbliża się do nas.
Było oczywiste, że wyraża pogląd pozostałych uczestników spotkania. Gwiazdy na brzegach chmury stopniowo ciemniały, w miarę jak chmura zbliżała się ku Układowi Słonecznemu.
— Istotnie nie ma co do tego wątpliwości — podjął Marlowe. — Gdy omawiałem te sprawy z doktorem Herrickiem dzisiaj rano, przypomniał sobie, że mamy zdjęcie tej części nieba wykonane dwadzieścia lat temu.
Herrick pokazał zdjęcie.
— Nie było czasu, żeby zrobić przezrocze — powiedział — więc musicie obejrzeć je po kolei. Widać czarną chmurę, ale na tym zdjęciu jest jedynie malutką, drobną kulką. Zaznaczyłem ją strzałką.
Podał zdjęcie Emersonowi, który przekazawszy je Harveyowi, rzekł:
— Niewątpliwie bardzo urosła w czasie ostatnich dwudziestu lat. Trochę mnie niepokoi to, co się stanie w ciągu następnych dwudziestu lat. Wygląda na to, że zasłoni cały gwiazdozbiór Oriona. Niedługo astronomowie stracą pracę.
Wtedy po raz pierwszy odezwał się Dave Weichart.
— Chciałbym zadać dwa pytania. Pierwsze o położenie chmury. O ile dobrze zrozumiałem, chmura pozornie zwiększa rozmiary, ponieważ zbliża się do nas. To jasne. Ale chciałbym wiedzieć, czy centrum chmury pozostaje w tej samej pozycji, czy też porusza się względem tła gwiezdnego?
— Bardzo dobre pytanie. Centrum uległo bardzo nieznacznym przesunięciom względem pola gwiezdnego w czasie ostatnich dwudziestu lat — odparł Herrick.
— A więc chmura zmierza prosto na Układ Słoneczny.
Weichart przywykł do tego, by myśleć szybciej od innych, więc gdy zauważył wahanie na twarzach słuchaczy, podszedł do tablicy.
— Wyjaśnię to na rysunku. Oto Ziemia. Przypuśćmy wpierw, że chmura porusza się wprost ku nam, z A do B. Wówczas w pozycji B chmura będzie się wydawała większa, ale jej centrum zostanie na tej samej linii. Taka sytuacja odpowiada chyba temu, co zaobserwowano.
Potwierdził to ogólny pomruk, więc Weichart ciągnął dalej:
— Załóżmy teraz, że chmura porusza się w poprzek, a także ku nam, i że tempo ruchu w poprzek jest równe tempu ruchu ku nam. Wówczas chmura będzie się przesuwała w następujący sposób. Jeżeli rozważymy przesunięcie od A do B, to chmura będzie się wydawała większa w B niż w A, dokładnie tak samo jak w poprzednim wypadku, ale centrum ulegnie przesunięciu. I będzie się przesuwało poprzez kąt AZB.
— Nie wydaje mi się, by centrum przesunęło się po kącie większym niż ćwierć stopnia — zauważył Marlowe.
— To ruch w poprzek nie może wynosić więcej niż jeden procent ruchu ku nam. Wygląda na to, że chmura leci ku Układowi Słonecznemu jak kula do celu.
— Chcesz przez to powiedzieć, Dave, że nie ma szans, by nie trafiła w Układ Słoneczny albo, powiedzmy, nieznacznie chybiła?
— Z faktów, jakie nam przedstawiono, wynikałoby, że chmura trafi w dziesiątkę, dokładnie w środek celu. Zważcie, że ma już dwa i pół stopnia średnicy. Prędkość poprzeczna musiałaby wynosić około dziesięciu procent prędkości radialnej, gdyby miała nas minąć. A to pociągałoby za sobą znacznie większy ruch kątowy niż, zgodnie z relacją profesora Marlowe’a, ten, który zaobserwowano. Drugie pytanie, jakie chciałbym zadać, brzmi: dlaczego nie wykryto chmury wcześniej? Nie chciałbym być niegrzeczny, ale to dość zaskakujące, że nie trafiono na nią dawniej, na przykład przed dziesięcioma laty.
— Oczywiście to była pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy — odpowiedział Marlowe. — To było tak zaskakujące, że trudno mi było zaufać solidności pracy Jensena. Ale później uświadomiłem sobie pewne przyczyny. Gdyby jasna nowa albo supernowa rozbłysła na firmamencie, natychmiast wykryłyby ją tysiące zwykłych ludzi, a co dopiero astronomowie. Ale to jest coś ciemnego, a to już trudniej wykryć — ciemna plama zlewa się z niebem. Oczywiście, gdyby jedna z gwiazd, którą chmura zakrywa, była akurat jasna, natrafiono by na nią. Zniknięcie jasnej gwiazdy nie jest tak łatwe do wykrycia jak pojawienie się nowej jasnej gwiazdy, niemniej zostałoby to zauważone przez tysiące astronomów zawodowców i amatorów. Tak się jednak składa, że wszystkie gwiazdy w pobliżu chmury są teleskopowe, a żadna jasnością nie wykracza poza ósmą wielkość. To pech numer jeden. Następnie trzeba dodać, że dla uzyskania dobrej widzialności wolimy pracować na obiektach w pobliżu zenitu, a ta chmura położona jest raczej nisko na naszym niebie. Naturalnie więc omijano tę część nieba, jeżeli nie zawierała czegoś interesującego, czego, i to jest pech numer dwa, akurat nie zawierała (z wyjątkiem samej chmury). To prawda, że dla obserwatoriów położonych na południowej półkuli chmura byłaby nieco wyżej, ale trudno od nich wymagać, by się czymś takim bawiły, skoro ich niewielkie załogi zajęte są mnóstwem innych problemów związanych z Obłokami Magellana i jądrem Galaktyki. Chmura zostałaby wykryta wcześniej czy później. Okazało się, że później, ale mogło być inaczej. To wszystko, co mogę powiedzieć.
— Za późno, by się teraz tym przejmować — powiedział dyrektor. — Naszym następnym krokiem winno być zmierzenie prędkości, z jaką chmura zbliża się ku nam. Marlowe i ja rozmawialiśmy o tym dość długo i sądzimy, że jest to wykonalne. Gwiazdy na brzegach chmury są częściowo zasłonięte, jak wykazały zdjęcia wykonane przez Marlowe’a zeszłej nocy. Ich widmo powinno wykazywać linie absorpcyjne związane z chmurą, a pomiar przesunięcia Dopplera przyniesie nam szybkość.
— To w takim razie będziemy mogli obliczyć rozmiary, jakie osiągnie w momencie zbliżenia się do nas — włączył się Barnett. — Muszę przyznać, że nie podoba mi się to. Z tego, że chmura tak znacznie zwiększyła średnicę kątową przez ostatnie dwadzieścia lat, wynikałoby, że wpadnie na nas za jakieś pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt lat. Jak długo to potrwa, zanim zmierzycie przesunięcie Dopplera?
— Około tygodnia. To nie powinno być trudne.
— Przepraszam, ale nie rozumiem tego wszystkiego — wpadł im w słowo Weichart. — Do czego potrzebna wam jest prędkość chmury? Od razu możemy obliczyć, ile czasu minie, nim chmura do nas dotrze. Zaraz, dajcie mi pomyśleć. Wydaje mi się, że zajmie to dużo mniej niż pięćdziesiąt lat.
Po raz drugi Weichert wstał z krzesła, podszedł do tablicy i zmazał poprzednie rysunki.
— Czy można obejrzeć jeszcze raz oba przezrocza Jensena?
Kiedy Emerson je pokazał, jedno po drugim, Weichart spytał:
— Czy mógłby ktoś oszacować, o ile większa jest chmura na drugim zdjęciu?
— Powiedziałbym, że o jakieś pięć procent. Może trochę więcej, może trochę mniej, ale z pewnością blisko tego — odparł Marlowe.
— Dobrze — podjął Weichart — zacznijmy od zdefiniowania paru symboli.
Nastąpiła dłuższa chwila obliczeń, po czym Weichart ogłosił:
— Jak widać, chmura nadciągnie tutaj w sierpniu 1965 roku, a może wcześniej, jeżeli skorygujemy te obliczenia1.
Potem stanął dalej od tablicy, żeby sprawdzić wyliczenia.
— Wygląda na to, że ma pan rację — to faktycznie bardzo proste — odezwał się Marlowe, wypuszczając ogromne kłęby dymu.
— Tak, wygląda na to, że obliczenia są bez zarzutu — odparł Weichart.
Pod koniec zdumiewających obliczeń Weicharta dyrektor uznał za stosowne przypomnieć całemu zgromadzeniu o konieczności zachowania tajemnicy. Bez względu na to, czy mają rację, czy nie, nic dobrego nie mogło wyniknąć z gadania na ten temat poza obserwatorium, nawet w domu. Gdyby wymknęła się choćby mała iskierka pogłoski, cała historia rozprzestrzeniłaby się niczym pożar lasu i zaraz znalazłaby się w gazetach. Dyrektor nie miał specjalnych powodów, by żywić szacunek dla reporterów prasowych, zwłaszcza w zakresie ich dokładności w podawaniu danych naukowych.
Od południa do drugiej siedział samotnie w biurze, zmagając się z najtrudniejszym problemem, jaki kiedykolwiek przed nim stanął. Było rzeczą przeciwną jego naturze podejmować jakiekolwiek kroki albo ogłaszać jakiekolwiek wyniki, zanim nie zostały one dokładnie i wielokrotnie sprawdzone. Ale czy postąpi słusznie, milcząc jeszcze przez dwa tygodnie albo dłużej? Trzeba było przynajmniej dwóch lub trzech tygodni, nim każdy aspekt sprawy zostanie dokładnie wyjaśniony. Czy mógł czekać? Po raz dziesiąty prześledził obliczenia Weicharta. Nie widział w nich błędu.
Wezwał w końcu sekretarkę.
— Proszę zadzwonić do Caltech i załatwić mi bilet na nocny samolot do Waszyngtonu, ten o dziewiątej. A potem niech mnie pani połączy z doktorem Fergusonem.
James Ferguson był szychą w National Science Foundation, gdzie kierował działalnością w dziedzinie fizyki, astronomii i matematyki. Był bardzo zaskoczony telefonem od Herricka poprzedniego dnia. To nie było w stylu Herricka umawiać spotkanie z dnia na dzień.
— Nie wiem, co ugryzło tego Herricka — powiedział żonie przy śniadaniu — żeby tak pędzić do Waszyngtonu. Mówił głosem tak przejętym, że powiedziałem, że wyjadę po niego na lotnisko.
— No cóż, mały sekret od czasu do czasu dobrze robi na trawienie — odpowiedziała żona. — Niedługo się dowiesz.
W drodze z lotniska do miasta Herrick gadał o błahostkach. Dopiero w biurze Fergusona przeszedł do rzeczy.
— Mam nadzieję, że nie grozi nam podsłuch?
— Boże, człowieku, to coś tak poważnego? Zaczekaj.
Ferguson podniósł słuchawkę.
— Amy, postaraj się, żeby nikt nam nie przeszkadzał — nie, żadnych telefonów — no cóż, przez jakąś godzinę, może dwie, nie wiem.
Spokojnie i składnie Herrick wyjaśnił sytuację. Gdy Ferguson przyjrzał się zdjęciom, Herrick dodał:
— Widzisz, co nam grozi. Jeżeli ujawnimy sprawę i okaże się, że byliśmy w błędzie, wyjdziemy na strasznych idiotów. Jeżeli stracimy miesiąc na sprawdzenie szczegółów i okaże się, że mamy rację, będzie się nas obwiniać o granie na zwłokę.
— Z pewnością, niczym stare kury na zepsutym jajku.
— Cóż, James, zdaje mi się, że masz duże doświadczenie w stosunkach z różnymi ludźmi. Postanowiłem więc zwrócić się do ciebie po radę. Co twoim zdaniem mam zrobić?
Ferguson milczał przez chwilę. Potem powiedział:
— Rozumiem, że może się to okazać bardzo poważną sprawą. A ja nie lubię podejmować poważnych decyzji, podobnie jak ty, Dick, zwłaszcza pod wpływem chwili. Radzę ci, żebyś poszedł do hotelu i się przespał — nie sądzę, żebyś spał dobrze zeszłej nocy. Spotkajmy się na wczesnej kolacji, a do tego czasu przemyślę to sobie i postaram się dojść do jakiegoś wniosku.
Ferguson dotrzymał słowa. Zacząwszy wraz z Herrickiem kolację w spokojnej restauracji, którą wybrał, powiedział:
— Zdaje mi się, że poukładałem to sobie, jak należy. Nie sądzę, by strata miesiąca, dla upewnienia się, miała sens. Sprawa wydaje się jasna w tej postaci, w jakiej ją przedstawiłeś, a pewności nigdy nie mamy: byłaby to kwestia zwiększania prawdopodobieństwa z 99 procent do prawdopodobieństwa 99,9. A to niewarte zwłoki. Z drugiej strony nie jesteś w tej chwili specjalnie przygotowany na wizytę w Białym Domu. Wedle tego, co powiedziałeś, pracowaliście nad tym dopiero jeden dzień. Wiele rzeczy można jeszcze wyjaśnić. Ile czasu zajmie chmurze dostanie się do nas? Jakie będą tego skutki? Tego typu pytania. Moja rada jest taka: jedź prosto do Pasadeny, zbierz zespół i za tydzień napisz raport, przedstawiając sytuację tak, jak ją widzisz. Niech wszyscy twoi ludzie to podpiszą — żeby nie było plotek o zbzikowanym dyrektorze. A potem wróć do Waszyngtonu. Tymczasem ja zacznę działać po tej stronie. W takich wypadkach szeptanie jakiemuś kongresmenowi do ucha, zaczynanie od dołu, nie ma sensu. Pozostaje udać się prosto do prezydenta. Postaram się znaleźć dojście.