Parę lat po wydarzeniach ze “Ślepnąc od świateł” bohaterowie tamtej powieści schodzą pod powierzchnię miasta, zanurzają się w płynącym pod nim złu. A zło jest zimne. I gęste.


Stało się.

Świat się skończył.

Nadeszło Groźne i Inne.

Przestańcie się mazać, to dopiero początek.

Nie zapinajcie pasów. To bez sensu.

2014. Jacek Nitecki stoi samotny przed halą odlotów Okęcia. Zaczyna padać deszcz. Dzwoni telefon. Jacek odbiera, myśląc, że jego droga do piekła właśnie się skończyła. Ale ona dopiero się zaczyna.

2020. Warszawa wchodzi w kolejną falę pandemii.

Lockdown zamyka ludzi w ich domach, w ich głowach, w kleszczach lęku. W środku tego szaleństwa Marta Pazińska próbuje walczyć o życie i godność tych, którzy są samotni i bezbronni. Nie rozumie jednak, że cała Warszawa stała się bezbronna jak dziecko. A ci, którzy przez lata czaili się w ciemności, teraz ruszyli po władzę. Idą po nią po trupach dzieciaków, policjantów, polityków. Kości chrzęszczą pod ich stopami.

Jakub Żulczyk
Dawno temu w Warszawie
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 16 października 2023
 
 


– (…) Wszy­scy pod­le­gamy prawu wza­jem­nego podej­rze­nia, jak prawu śmierci czy cią­że­nia. Na tym budu­jemy współ­ży­cie, sys­temy rzą­dze­nia. A nuż by się oka­zało, że to ten czy tam­ten wybił twemu psu oko. Co byś wtedy zro­bił? Sprał­byś go naj­wy­żej po mor­dzie. Ale zado­wo­le­nia byś nie miał. Mógł­byś się nawet roz­cza­ro­wać. Że to nie­współ­mierne do two­jej udręki. Mógł­byś się nawet potem mścić na tym swoim, jak mu tam?
– Kru­czek.
– No, wła­śnie. Czy na żonie. Po co za pospo­li­tość sprać kogoś po mor­dzie. Można się obrzy­dze­nia do sie­bie samego naba­wić.
Wie­sław Myśliw­ski, Wid­no­krąg

PRO­LOG

POD WAR­SZAWĄ, LISTO­PAD 2020

Stało się.
Świat się skoń­czył.
Nade­szło Groźne i Inne.
Prze­stań­cie się mazać, to dopiero począ­tek. Nie zapi­naj­cie pasów, to bez sensu, auto jedzie zbyt szybko. Ten czas będzie trwał dłu­żej, niż potra­fi­cie sobie wyobra­zić; będzie trwał jesz­cze długo po tym, jak umrą wasze dzieci. Mamy nowe dni, tygo­dnie, nowe lata. Potrze­bu­jemy nowego kalen­da­rza, nowych nazw mie­sięcy, nowych świąt.
Jeste­śmy pod War­szawą, na pła­skim tere­nie dookoła mia­sta, poprze­ci­na­nym rze­kami i rów­nymi kwa­dra­tami lasu o prze­zna­cze­niu gospo­dar­czym, na ziemi, która pod­czas wszyst­kich pór roku ma ten sam cmen­tarny kolor. Sto­imy na łące, nie­opo­dal Bugu. Na hory­zon­cie maja­czą silosy, maga­zyny, wiel­kie i kan­cia­ste domy jed­no­ro­dzinne. Nie­które wciąż nie­do­koń­czone, mar­twe pomniki nie­uda­nych inte­re­sów. Jakby zabrane tajem­ni­czą siłą z zupeł­nie innego miej­sca, zrzu­cone tutaj w ramach nie­zro­zu­mia­łego dow­cipu. Wszyst­kie udają, że są puste. Nikogo nie sły­chać i nas też nikt nie usły­szy. Jest jesień. Świat się skoń­czył, ale jesz­cze nie umarł. Ta śmierć potrwa długo, co naj­mniej całe wasze życie.
Łącz­nie jest nas sze­ściu. Dzie­limy się na dwie grupy, klę­czą­cych i sto­ją­cych. Sto­ją­cych jest czte­rech. Ja, on i jesz­cze dwóch, nazwijmy ich Wysoki i Sze­roki. Nazy­wają się ina­czej, ale to nie­ważne. Wysoki jest czło­wie­kiem. Szer­szy jest nim tro­chę mniej.
Pozo­sta­łych dwóch klę­czy na ziemi. Za chwilę umrą.
Przy­wieź­li­śmy ich tutaj z róż­nych miast. Pierw­szego wyję­li­śmy z rodzin­nego domu, zabra­li­śmy od dzieci i żony.
Drugi, z dru­gim był kło­pot, kome­dia pomy­łek, ale o tym póź­niej. Na razie to bez zna­cze­nia.
Wszy­scy kocha­cie War­szawę i jej legendy. Sądy pod­ziemne, Kie­row­nic­two Walki Cywil­nej. To, co zro­bi­li­śmy, to pra­wie to samo. Zaraz, nie obu­rzaj­cie się tak. Prze­cież zna­cie te baśnie z ksią­żek. Kocha­cie je, bo czy­nią was czę­ścią cze­goś więk­szego. Ow­szem – wtedy trwała wojna, żoł­nie­rze wal­czyli o honor, War­szawę, Pol­skę, a my jeste­śmy zwy­kłymi ban­dy­tami. Mor­der­cami, gor­szymi niż Prusz­ków i Woło­min. Jeste­śmy zmorą tego kraju, jego cichymi oku­pan­tami.
Upa­śli­śmy się na jego krwi jak klesz­cze.
Ale posłu­chaj­cie – tak naprawdę każda sytu­acja, w któ­rej ktoś klę­czy na ziemi, a ktoś inny trzyma mu pisto­let przy gło­wie, jest taka sama. Dobro i zło to deko­ra­cja. Pro­gram ope­ra­cyjny.
Ojczy­zna, pie­nią­dze, honor, zysk, triumf są ważne dla tego, kto patrzy, i dla tego, kto trzyma pisto­let. Ale nie mają już żad­nego zna­cze­nia dla tego, który klę­czy na ziemi.
– Bła­gam was, daruj­cie, ludzie, daruj­cie. – Widzę, jak w powie­trzu dookoła jego ust zni­kają kro­pelki śliny.
Ten pierw­szy to zwy­kły męż­czy­zna. Naj­zwy­klej­szy Polak w Pol­sce. Ma ide­al­nie obo­jętną fry­zurę, tro­chę prze­rze­dzoną na czubku głowy. Jest mię­dzy trzy­dzie­stym a pięć­dzie­sią­tym rokiem życia. Nosi tanie ubra­nia i spor­towe buty. Prze­stał o sie­bie dbać, bo teraz musi dbać o innych. Pozbył się więk­szo­ści marzeń, słusz­nie, one bar­dzo prze­szka­dzają. Jest prag­ma­tyczny, nawet silny, cho­ciaż nie tak silny jak jego ojciec i dzia­dek.
Ten drugi nie mówi nic. Jest umię­śniony, zro­biony z żył i zmarsz­czek. Twarz, pozba­wioną wyrazu, zalewa krew. Ta krew ścieka na dre­sową bluzę. Męż­czy­zna ma zła­many nos, wybite przed­nie zęby. Strasz­nie wrzesz­czał, ale teraz jest cicho.
Spo­koj­nie, to tylko otchłań. Tam nikogo nie ma. Jest cicho i bez­piecz­nie.
To łatwe, zła­pać kogoś, popchnąć w stronę samo­chodu, zawieźć na śmierć. To łatwe, ale i potężne. Ludzie nie rozu­mieją, dla­czego zabić kogoś to tak poważna sprawa. Nie umieją wyobra­zić sobie, jak to jest – zga­sić cały poje­dyn­czy kosmos. A jed­nak robią to cały czas. Zabi­jają się codzien­nie. Powoli i szybko. Okrut­nie i łagod­nie. Dla zysku i dla zabawy.
Za parę minut będziemy iść przez łąkę, jakiś kilo­metr, aż doj­dziemy do nie­utwar­dzo­nej drogi. Na dro­dze cze­kają pojazdy: dwa czarne range rovery oraz brudny biały mer­ce­des sprin­ter. Spo­tkamy tam jesz­cze trzech męż­czyzn. Dołą­czymy do nich, wsią­dziemy do aut. Doje­dziemy do głów­nej drogi. Sprin­ter tam zosta­nie; oblany ben­zyną i spa­lony.
Ten pierw­szy, zwy­czajny męż­czy­zna zanosi się pła­czem.
– Ludzie, to nie ja, to nie był mój pomysł. To naprawdę nie byłem ja. Nie ja, nie ja, nie ja. Ja mówi­łem, aby tego nie robił. Mówi­łem mu, kurwa! – Już nie ma siły bła­gać. Krztusi się, char­czy.
– Ale się obsrał – komen­tuje Sze­roki. Żyły wiją mu się pod skórą czaszki jak korze­nie paso­ży­tu­ją­cej na nim rośliny.
I Sze­roki, i Wysoki znają takie sytu­acje. Róż­nica jest taka, że Sze­roki jest stąd, z kraju, który prze­żył swoje naj­więk­sze pie­kło jesz­cze przed jego naro­dze­niem. Jest tutaj, bo doko­nał wyboru. Wysoki nie jest stąd. Wysoki jest ze Wschodu. Dla Wyso­kiego spo­kój to krótka ano­ma­lia w prze­rwach od wojny.
Ale tak naprawdę istotni jeste­śmy tylko ja i on.
Być może ist­nie­jemy tylko my, ja i on.
Tutaj, na krwa­wym dysku w samym środku Pol­ski.
– Dzię­kuję – mówię mu. Teraz jest moim wspól­ni­kiem. Być może jest też moim kum­plem. Jedy­nym, jakiego mam.
– Nie ma za co, miło­ści ty moja – odpo­wiada.
Ten drugi rów­nież zaczyna gło­śno pła­kać.
– A ty nie płacz, cwe­lu­chu. Sam sobie to zro­bi­łeś. Sam tu przy­la­złeś i sam uklą­kłeś – mówi on.
Stoi z pisto­le­tem w ręku i czeka. I dłoń, i pisto­let są cięż­kie, nie­fo­remne. Dwie kule brud­nego chleba, pra­wie bez paznokci. Jego czaszka – stary kamień. Słowa, które wypo­wiada, na początku są śmieszne, ale tylko na początku. Ma głos kogoś, kto nie powi­nien ist­nieć. Każ­dego, kto go usły­szy, pie­cze serce z lęku. Zresztą spójrz­cie na niego. On tylko na pozór jest zabawny, nie­praw­dziwy. Popa­trz­cie na wytartą na łok­ciach skó­rzaną kurtkę, taką, jakie noszono w fil­mach o pol­skiej mafii w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, na ubło­cone adi­dasy, nie­gdyś białe, pod­róbki kupione w Wólce. Bluzę sta­rej rapo­wej firmy, spraną i gdzie­nie­gdzie dziu­rawą. A potem spójrz­cie mu w oczy. Sko­rupka jest cienka, cień­sza niż u kogo­kol­wiek innego. To, kim jest naprawdę, pul­suje odkryte pod sza­rym nie­bem.
– Nie musi­cie tego robić – wyrzuca z sie­bie ten pierw­szy na bez­de­chu. – Po pro­stu… ja wiem, że… dwa­dzie­ścia pięć lat, ja jestem gotów… ja… obaj jeste­śmy gotowi.
– Nie musimy tego robić. – On go prze­drzeź­nia. – Ty nie musisz być cwe­lu­chem, cwe­lu­chu. Masz teraz oka­zję, by się zmie­nić, zostać chło­pem wiel­kim dębem. Na samiuśki koniec, ale zawsze coś. Zawsze warto sobie wyjąć kamyk z buta, nawet na mecie.
Poza stra­chem męż­czy­zna czuje potworne upo­ko­rze­nie. Zasłu­guje na to wszystko, na każdą z tych potwor­nych sekund.
– Więc co wybie­rasz, chło­pie?
Oto wyrok w imie­niu Pol­ski pod­ziem­nej. Pod­ziem­nej, bo zamiesz­ka­nej przez robaki i krety.
To my jeste­śmy Pol­ską pod­ziemną.
Wła­śnie wycho­dzimy na powierzch­nię.
Po bru­nat­nej łące błą­kają się bez­domne duchy. Ludzie uwię­zieni w pusto­sta­nach trzęsą się ze stra­chu. Jeste­śmy pod War­szawą, ale zaraz będziemy w War­sza­wie. Jeste­śmy pod Pol­ską, ale zaraz będziemy w Pol­sce. Wygrze­bu­jemy się, odwra­camy do słońca. Nic nie zstąpi i nic nie odnowi. Za późno, za mało.
Na wystrzał zry­wają się ptaki. Ciała opa­dają miękko w mokrą zie­mię, bez­dź­więcz­nie. Niebo męt­nieje. Na sekundę ból prze­szywa mi brzuch.
To ten stary, mar­twy ja. Cza­sami odzywa się zza grobu, pró­buje mnie prze­wró­cić, ale stoję sta­bil­nie na ziemi. Cofam się parę kro­ków. Śmierć jest zwy­czajna. Gdyby nie dziury w czasz­kach, mar­twi ludzie wyglą­da­liby jak menele śpiący w parku.
Oddaję mu broń. On jej nie chce. Rzuca ją mię­dzy trupy, jakby pstry­kał petem. Pod­no­szę ją z ziemi. Wkła­dam za spodnie. Pozbędę się jej póź­niej.
Jesz­cze raz wyobraź­cie sobie tę scenę. Wejdź­cie w nią. Butwie­jąca trawa, powie­trze prze­sy­cone zapa­chem węgla. Gra­fi­towe niebo. Ja, on i oni. Nie róż­nimy się niczym od ludzi, któ­rych podzi­wia­cie, od ludzi, któ­rzy wami rzą­dzą, od ludzi, któ­rzy was bro­nią.
Zobacz­cie. Teraz, tutaj, w samym środku niczego, znika wasza przy­szłość. Wasza nadzieja. Wasza toż­sa­mość. Bajki, w które wie­rzy­cie. Honor, praw­do­mów­ność. Odwaga, męstwo, bez­względ­ność. Nie ma ich. Oto rządy grozy. Oto nowy kalen­darz. Oto jego nowi władcy. Ty i ja jeste­śmy dziećmi tego dziw­nego i krót­kiego momentu, pod­czas któ­rego ludzie myśleli, że będzie lepiej, że są czymś wię­cej niż ludźmi, że jest dla nich jakaś nadzieja.
Strzał w tył głowy to strzał w tył głowy. Ciała na ziemi to ciała na ziemi. Śmierć to tylko śmierć.
Zobacz­cie rze­czy­wi­stość, zapra­szam.
Prze­stań­cie się mazać.
Wydmu­chaj­cie nosy.
Tania skó­rzana kurtka, ubło­cone adi­dasy.
On zaczyna śpie­wać pio­senkę, ostat­nio śpiewa ją bez prze­rwy, w kółko, jesz­cze raz, i jesz­cze raz, do oporu. Naj­pierw cicho, potem coraz gło­śniej, w końcu krzy­czy:
Miło­wa­nia głodni jak wilcy,
nauczymy się w tym kraju od pierw­szego dnia,
słów, któ­rymi mówią tubylcy1.
Jakimi sło­wami mówią tubylcy?
Ja nie wiem, ale on wie.
Kie­dyś byłem Jac­kiem i uda­wa­łem Ducha. Teraz jestem duchem. Jacek umarł, na dru­gim końcu świata. Noszę kamu­flaż z jego twa­rzy i ciała.
Idziemy przez pole, on przede mną, lekko pod­ska­kuje z eks­cy­ta­cji, jak czło­wiek, który po cięż­kim tygo­dniu wybrał się na wódkę.
Jest wesoły.
Ludziom rzadko jest dzi­siaj wesoło.
– Co się zaczęło – woła – już się nie zakoń­czy!
I tak zaczyna się pożar.

1
PAZINA

Ostat­nie z bez­piecz­nych miejsc
15 WRZE­ŚNIA 2020

Spa­łam dwie godziny. Śpię tak od tygo­dnia. Gdy czło­wiek nie sypia, powie­trze zamie­nia się w kamień. Każdy ruch to nie­wi­dzialne, pie­kące obra­że­nia. Każdy posi­łek to poły­ka­nie szkła. Kofe­ina w ogóle prze­staje dzia­łać. Życie to wydra­py­wa­nie dołu w litej skale, samymi dłońmi. Tak muszą się czuć nowo naro­dzone dzieci. Ostatni raz się wyspa­łam, gdy mia­łam covid. Wtedy orga­nizm auto­ma­tycz­nie się wyłą­czał, gasło świa­tło, pada­łam na zie­mię w poło­wie zda­nia. Przez całą dobę mia­łam trzy­dzie­ści dzie­więć stopni gorączki, nie spa­dała, cho­ciaż jadłam ibu­prom jak chipsy. Ten wirus jest dziwny. Cier­pliwy i sys­te­ma­tyczny. Poka­zuje nam, że wszystko jest snem.
Każdy z nas był już chory. Wirus uszka­dzał nas powoli, po cichu. Azyl zamie­nił się w szpi­tal. Przez długi czas nie mogli­śmy wyjść na zewnątrz, bo zgła­szano nas do Sane­pidu, więc ktoś, wyzna­czony przez resztę, musiał uda­wać zdro­wego. Wycho­dził do mia­sta, robił zakupy, ryzy­ko­wał, że zosta­nie wyle­gi­ty­mo­wany i przy­walą mu man­dat w wyso­ko­ści kilku tysięcy. Nasz samo­chód aż bła­gał, by go zatrzy­mać – czarny od brudu, z nie­czyn­nym świa­tłem cofa­nia. Co trzy dni objeż­dża­li­śmy mia­sto, by kupić żar­cie i che­mię gospo­dar­czą. W Azylu była cią­gła rota­cja, ale ni­gdy nie prze­by­wało tam mniej niż dwa­dzie­ścia osób.
Po cho­ro­bie zostały dziwne pamiątki – małe dziurki zamiast nie­któ­rych wspo­mnień i słów, ślepe plamki w oczach, awa­rie smaku i węchu. I to poczu­cie prze­gra­nej, świa­do­mość, że bok­su­jemy powie­trze. Jeste­śmy wyznaw­cami kultu śmierci, wiemy, że wszy­scy umrzemy, może nie teraz, ale i tak szybko, w prze­grza­nych mia­stach, z wydzie­laną wodą, z prze­rwami w dosta­wach prądu.
Przy­ci­skam dło­nie do gęby. Pachną faj­kami, deter­gen­tem. Wydy­cham w nie powie­trze. Jest cie­płe, odbija się od skóry, pie­cze mnie w twarz. Nawet nie koń­czę tej myśli, gdy prze­cina ją trza­śnię­cie drzwi, gło­śne jak strzał.
Wik­tor stoi przede mną prze­jęty.
– Lucek się nie odzywa. Trzeci dzień – mówi, a jego wiel­kie oczy za okrą­głymi oku­la­rami typu Harry Pot­ter robią się jesz­cze więk­sze, jak u postaci z anime.
Aby usiąść naprze­ciwko mnie, musi odsu­nąć kar­tony z kore­ań­skimi zup­kami, müsli, zgrzewki wody. Zdej­muję nogi z biurka, w końcu nie będzie mówił do moich pode­szew.
– To zda­rzało się wcze­śniej – pró­buję go uspo­koić. – Lucek znika.
– Lucek znika – powta­rza bez­wied­nie.
– Słu­chaj, Lucek zawsze wraca. Znika gdzieś, a potem zakłada Zrzutkę, że potrze­buje na ubera i papie­rosy, robi z tego storkę i tak dalej – uspo­ka­jam Wik­tora.
– Naj­dłu­żej nie odzy­wało się przez dwie doby. A teraz to już czwarta – mówi cicho.
Lucek to piękna osoba i wielki pro­blem. Mówi, że ma dwa­dzie­ścia lat, ale może mieć pięć mniej albo pięć wię­cej. Nie poka­zał mi żad­nego doku­mentu. One nie są nie­zbędne, aby zamiesz­kać w Azylu. Ofi­cjal­nie pod­pi­su­jemy kon­trakty tylko z peł­no­let­nimi, ale w rze­czy­wi­sto­ści prze­sta­łam tego prze­strze­gać. Gdy widzę dzie­ciaka, który ma pięt­na­ście, szes­na­ście, sie­dem­na­ście lat i potrze­buje pomocy, bez któ­rej może nie prze­żyć, muszę mu pomóc. Po to robię to, co robię. Po to tu jestem.
Lucek ma pół­dłu­gie czarne włosy z poje­dyn­czymi różo­wymi pasem­kami. Wygląda, jakby był z por­ce­lany. Mówi cicho, cza­sami trzeba przy­su­nąć ucho do jego ust, aby go zro­zu­mieć. Raz twier­dzi, że rzu­cił szkołę jesz­cze przed maturą, innym razem – że stu­diuje orien­ta­li­stykę i chce zostać tłu­ma­czem. To wszystko brzmi jak opo­wie­ści o podróży do kra­iny baśni, lata­niu na jed­no­roż­cach. Cza­sami kom­plet­nie gubi kon­takt z cza­so­prze­strze­nią. Jaki jest dzi­siaj dzień, Lucek? – pytamy. Dzień Lucka – odpo­wiada. Lucek nie uważa się za chłopca, nie uważa się za dziew­czynę. Wik­tor mówi o nim w rodzaju nija­kim: Lucek poszło, Lucek otwo­rzyło, Lucek zro­biło. Z kolei inne dzie­ciaki z Azylu wolą formę „osoba Lucek poszła” i tak dalej. Wszy­scy pró­bują nadać mu pewną trwa­łość i kształt, ufor­mo­wać go sło­wami. Luc­kowi jest to obo­jętne. Prze­pływa przez nas jak woda przez palce. Lucek codzien­nie chce być tro­chę inny. Lucek chce się bawić.
Gdy zapy­ta­łam go, jak mam się do niego zwra­cać, odparł, że jest mu to obo­jętne. Trak­tuję poważ­nie każdą odpo­wiedź na to pyta­nie, rów­nież taką. Skoro ci to obo­jętne, powie­dzia­łam, będę mówić o tobie jako o chło­paku, bo tak będzie mi naj­ła­twiej, bo patrząc na cie­bie, widzę chło­paka. Wzru­szył ramio­nami i zaczął mówić wymy­ślo­nym japoń­skim.
Nawet nie wiemy, skąd jest. Gdy go o to pytamy, wymie­nia różne miej­sco­wo­ści w Pol­sce, cza­sem mia­sta z anime, które ogląda. Cza­sami mówi, że przy­je­chał z Tokio. Wtedy beł­ko­cze, wydaje przy­pad­kowe zgło­ski i twier­dzi, że to japoń­ski.
Jedno w Lucku jest stałe – bar­dzo chce się zako­chać, cią­gle mówi o wiel­kiej miło­ści. Pod tym pra­gnie­niem nie ma żad­nego typu, żad­nej kon­kret­nej fan­ta­zji. To może być kto­kol­wiek, Lucka nie inte­re­sują takie detale jak wiek i płeć. Nie wiem, czy tak naprawdę inte­re­suje go seks. Chce być dla kogoś naj­waż­niej­szy, po raz pierw­szy w życiu.
Wszyst­kie te dzie­ciaki są uszko­dzone, wygnane. Szu­kają cie­pła za wszelką cenę. Ślepe kun­dle z kolo­rową sier­ścią, która ma być zbroją, ale tylko zwraca uwagę tych, któ­rzy lubią gnę­bić słab­szych.
Oczy­wi­ście, z cza­sem nabie­rają siły i odpor­no­ści, w końcu zaczy­nają rozu­mieć, że nie wszy­scy chcą ich skrzyw­dzić, ale też że świat nie składa się z cią­głej dramy, że nie wszyst­kie złe uczynki są tak samo złe. Ból gaśnie, zaczyna się długi i kosz­towny pro­ces impre­gna­cji.
– Pazina? – Wik­tor przy­wo­łuje mnie do rze­czy­wi­sto­ści, wciąż cicho.
– Słu­chaj, wiesz, że nie jeste­śmy inter­na­tem ani popraw­cza­kiem, że nie możemy nikogo trzy­mać tutaj na siłę.
– To moja osoba przy­ja­ciel­ska – dodaje tro­chę gło­śniej.
– Moja też, Wik­tor. Wszy­scy tutaj są moimi przy­ja­ciółmi.
Wik­tor wyciąga z kie­szeni za dużych sztruk­sów paczkę fajek. Rów­nież zapala. Strasz­nie mocno się zaciąga, papie­ros szybko zmie­nia się w mar­chewę, nie­równy, czer­wony sto­żek.
– Są tylko dwa wyj­ścia, Wik­tor. Albo robimy tutaj kolo­nię karną typu wyj­ście o ósmej, powrót o dzie­sią­tej, kary, nagrody, spraw­dza­nie tele­fo­nów. Albo pró­bu­jemy być doro­śli i samo­dzielni. Nie ma nic pośrodku.
Poka­zuje na ścianę. Na wybla­kłym pla­ka­cie biała pięść odcina się od czar­nego tła. NIE IDZIEMY SAMI. NI­GDY NIE BĘDZIEMY.
– Ale co, jeśli ktoś chce iść sam? – pytam.
– Nie mów tak. Ja mam złe prze­czu­cie. Serio.
Hor­mony obni­żyły mu głos. Ale cza­sami, gdy się dener­wuje, mam wra­że­nie, że wraca ten stary, wyż­szy.
– Prze­czu­cie to suma lęku i wyobraźni, Wik­tor.
– Tu nie trzeba wiel­kiej wyobraźni.
Ma rację. Azyl przyj­muje ucie­ki­nie­rów. Dzie­ciaki na gigan­cie, wyrzu­cane z domów, z małych miej­sco­wo­ści, chore, poła­mane, nie­pewne, pokryte bli­znami, zatrute lekami. Młod­sze, star­sze, z boga­tych i bied­nych rodzin, homo i hetero, trans i cis. Wczo­raj przy­je­chał tu Ignac, chło­pak z zadru­to­waną szczęką, ska­to­wali go kole­dzy brata, brat stał obok i patrzył. Parę dni wcze­śniej widział Ignaca z innym chło­pakiem, w jakimś miej­scu, które miało być ustronne. Jest też Mał­go­sia, dziew­czyna po jede­na­stu przedaw­ko­wa­niach ben­zo­dia­ze­pin, któ­rej nie chcą już trzy­mać w szpi­talu. Chło­pak matki przy­pa­lał ją papie­ro­sami, dzia­rał ją maszynką samo­róbką. Na ciele ma napisy w rodzaju: HATE, LOVE, FUCK POLICE, JEBAĆ SĄD, SZMATA, ŁAJZA. I jest Rena, któ­rej matka pra­cuje w mini­ster­stwie edu­ka­cji. Gdy Rena powie­działa jej, że tak naprawdę nie czuje się dziew­czyną ani chło­pakiem, ta zabrała ją do egzor­cy­sty. Przez ostat­nie trzy mie­siące wsta­wała rano o tej samej godzi­nie i szła na most Ponia­tow­skiego. Ojciec zgar­niał ją i wsa­dzał siłą do auta. W końcu ucie­kła.
Zało­ży­łam Azyl parę lat temu, z przy­ja­ciółmi, ludźmi takimi jak ja, któ­rzy żyli War­szawą, tą dzienną i tą nocną, któ­rzy robili kam­pa­nie i sesje, orga­ni­zo­wali kon­certy, buko­wali DJ-ów i arty­stów, zarzą­dzali ich życiem i żyli razem z nimi, któ­rzy dry­fo­wali na powierzchni, cho­ciaż wyda­wało im się, że wła­śnie zła­pali rytm i płyną po złoty medal zde­cy­do­wa­nym, szyb­kim krau­lem. Jeśli prze­ży­wać to wszystko jako wła­ściwe życie i być w tym stu­pro­cen­towo obec­nym, to nie było aż tak źle, w końcu wszy­scy mie­li­śmy jakieś pie­nią­dze, pozy­cję, żyli­śmy czy­imś snem. „Reali­zo­wa­li­śmy się” kosz­tem nie­wiel­kich, codzien­nych uszczerb­ków – ale czy nie były to w grun­cie rze­czy uszczerbki wyni­ka­jące z upływu czasu? Chcie­li­śmy zro­bić coś, co z braku lep­szego słowa nazywa się „dobrem”. Nie­stety, nikt nie chce czy­nić dobra za swoje oszczęd­no­ści. Traf chciał, że mia­łam tro­chę pie­nię­dzy, z któ­rych trzeba było jak naj­szyb­ciej zdjąć cią­żącą na nich klą­twę. To tra­giczne, ale też zabawne – jedyny bilet na wyjazd z Babi­lonu był upa­prany krwią jakichś bied­nych głup­ków, któ­rzy oglą­dali Czło­wieka z bli­zną z Pacino co naj­mniej tysiąc razy, za to zawsze do połowy.
Te pie­nią­dze były poda­ro­wane, brudne, mie­ściły się w spor­to­wej tor­bie i szybko się skoń­czyły, ale pozwo­liły pre­fe­ren­cyj­nie wyna­jąć to miej­sce od mia­sta, na dzie­sięć lat. Oczy­wi­ście bez gwa­ran­cji, że w pew­nym momen­cie nie przyj­dzie tu jakiś inwe­stor. I inwe­stor przy­szedł. Cza­sami oglą­dam jego pro­fil na Insta. Wygląda jak kukła, ma licówki, bun­ga­low na Bali, koszule Ralph Lau­ren w każ­dym odcie­niu, bud­dyj­ski róża­niec na nad­garstku. W bio pisze o sobie: „anioł biz­nesu”. Chce zro­bić tu eks­klu­zywne apar­ta­menty. Ma w dupie pan­de­mię. Ta kie­dyś się skoń­czy, za rok, za dwa. On jest cier­pliwy.
Roz­ma­wia­łam z nim raz. Stwier­dził, że „wszyst­kie dzieci powinny wró­cić do domu”. Powie­dzia­łam mu o chło­paku, któ­rego ojciec zamknął na tydzień w piw­nicy, aby wypę­dzić z niego dia­bła, i zapy­ta­łam, czy o taki dom mu cho­dzi. Odburk­nął, że nie może się przej­mo­wać całym złem tego świata.
– Czemu nie? Prze­cież jesteś anio­łem – odpar­łam, a on tylko kwa­śno się uśmiech­nął.
Współ­za­ło­ży­ciele Azylu musieli za coś żyć, doro­bili się dzieci, dłu­gów, pro­ble­mów. Nie mam im za złe, że ode­szli. To nie jest nor­malne życie – takie, w któ­rym poświę­casz się dla obcych ludzi tak, jak dla naj­bliż­szych. Każdy, kto pod­nosi ten krzyż, bar­dzo szybko zadaje sobie pyta­nie, po chuj wła­ści­wie z nim idzie. Odpo­wiedź jest dla więk­szo­ści prze­ra­ża­jąca. Robisz to, bo chcesz oca­lić sie­bie. Bo myślisz, że jesteś zły i uszko­dzony. Bo nie zda­łeś egza­mi­nów. Bo kop­ną­łeś nie­chcący psa. Bo mama jest wciąż nie­za­do­wo­lona. Chcia­łaby, abyś cof­nęła czas i bar­dziej się posta­rała, naj­le­piej pod­czas porodu. Pró­bu­jesz z tym wygrać. Chcesz, aby w końcu to cie­bie ktoś poko­chał. Słowo „poko­chał” rozu­miesz jako złoty medal, szóstkę z plu­sem. Aby ją dostać, roz­pacz­li­wie wytwa­rzasz dobro, które ma tyle sensu, ile kalo­ry­fer na Antark­ty­dzie.
Teraz żyjemy na styk. Na bar­dzo krótki i bar­dzo wąski styk. Mia­sto dorzuca się do czyn­szu i opłat, ale nie­długo prze­sta­nie to robić. Ma waż­niej­sze wydatki. Reszta to zrzutki, które przy­no­szą coraz mniej kasy. Żar­cie – więk­szość to prze­ter­mi­no­wane pro­dukty, dary z hiper­mar­ke­tów. Kie­dyś mia­łam tu chło­paka, który umiał ogar­niać euro­pej­skie granty. Ale teraz już go nie ma, usa­mo­dziel­nił się i wypro­wa­dził.
Moje dzie­ciaki śpią więc w koro­wej pościeli, na pię­tro­wych łóż­kach, z któ­rych połowa ma pół­tora metra dłu­go­ści. Rano piją neskę i jedzą płatki kuku­ry­dziane z Bie­dronki, a ja mam, kurwa, nadzieję, że tu, na pra­skim podwórku, mię­dzy klu­bem o pięk­nej nazwie Klą­twa Doliny Węży a tanim hoste­lem, który zmie­nia nazwę co mie­siąc, cho­ciaż przez krótką chwilę czują się bez­piecz­nie.
Nazwa­li­śmy ten ośro­dek hoste­lem inter­wen­cyj­nym, aby jakoś przed­sta­wiać go tym, któ­rzy nie rozu­mieją, o co w nim cho­dzi. Ale dla nas nie jest żad­nym hoste­lem. Jest po pro­stu ostat­nim bez­piecz­nym miej­scem.
Tylko w Azylu są pewne zasady. Nie ma ćpa­nia, picia ani pro­ble­mów z pra­wem. Nikt nas tu nie chce i masa osób tylko czeka, aż popeł­nimy jakąś głu­potę. Ota­cza nas sieć ludzi dobrej woli, ale wystar­czy jeden zły ruch, aby ją prze­rwać i znisz­czyć.
To jed­nak głu­pie – mówić mu, aby się nie mar­twił.
Znaj­duję numer Lucka na What­sAp­pie. Ostat­nia aktyw­ność – trzy dni temu. Pró­buję nie czy­tać ich komu­ni­ka­cji, zresztą i tak jej nie zro­zu­miem – memy, emotki, gify z anime, ikony, gło­sówki.
Prze­pi­suję numer do swo­jej komórki. Dzwo­nię, abo­nent jest nie­do­stępny. Wysy­łam wia­do­mość: „Hej, Luc, tu Pazina. Mar­twimy się o cie­bie, ode­zwij się”. Jeden szary pta­szek zamiast dwóch – ma wyłą­czony tele­fon. Wpa­truję się w niego, jak­bym chciała zmu­sić go siłą woli, żeby się zdu­blo­wał.
– Chodź. – Poka­zuję Wik­to­rowi gestem, aby wstał. I dopiero gdy to robi, zauwa­żam małe otar­cie pod okiem, nie­zdar­nie przy­kryte pod­kła­dem. Deli­kat­nie biorę jego brodę w dwa palce, obra­cam do świa­tła.
– Co to jest? – pytam.
Wzru­sza ramio­nami.
– No jesz­cze raz: co to jest?
– Patel­nia – odpo­wiada cicho.
Wzdy­cham ciężko. On odwraca się, zde­ner­wo­wany. Znowu popchnął go jakiś żul albo łysy, pijany idiota, pod Metrem Cen­trum, jego albo kogoś innego, a on pró­bo­wał sta­nąć w obro­nie, jak zawsze.
– Lubisz dosta­wać wpier­dol?
– Prze­stań – pro­te­stuje.
– To dwu­mi­lio­nowe mia­sto, naprawdę nie macie gdzie łazić?
– Jest pan­de­mia, Pazina. Wszystko jest zamknięte. Nie, nie mamy gdzie łazić.
Przy­ci­skam go do sie­bie, na chwilę. Przy­tu­la­nie zawsze wycho­dzi mi nie­zgrab­nie, żoł­nier­sko. Ale trudno, mogę robić tylko to, co umiem. Pro­wa­dzić Azyl do ostat­niego dnia, mojego lub Azylu.
Dzie­ciaki sie­dzą w kuchni. Rena robi sobie tosty, zapach sto­pio­nego sera wypeł­nia pomiesz­cze­nie. Widzę sklejkę odła­żącą z sza­fek, war­stwy tłusz­czu w pochła­nia­czu, zacieki na ścia­nach, chy­bo­czące się krze­sła. Widzę mały, pła­ski tele­wi­zo­rek przy­twier­dzony do ściany, zna­le­ziony przez Besię na śmiet­niku pod jakimś likwi­do­wa­nym biu­rem. Pomoc innym to naj­czę­ściej pozby­wa­nie się śmieci. Hoj­ność to recy­kling.
Chcia­ła­bym, aby przez jeden jebany dzień to Jezus miał rację. Aby naprawdę ostatni byli pierw­szymi. Chcia­ła­bym zabie­rać ich codzien­nie do Ges­slera. Mieć na podo­rę­dziu naj­lep­szego wegań­skiego kucha­rza. Chcia­ła­bym roz­da­wać im naj­droż­sze ubra­nia. Chcia­ła­bym, aby wszystko się prze­wró­ciło, upa­dło do reszty. Aby­śmy wszy­scy zmie­ścili się w uchu igiel­nym.
– Co? – pyta Wik­tor.
Musia­łam ze zmę­cze­nia zacząć mówić na głos to, co myślę.
– Jakie ucho? – pyta.
Patrzę na nich. Dwie dziew­czyny, jedna to osoba trans, nie pamię­tam ich imion. Wysoki, potwor­nie chudy, czar­no­włosy Edgar, skrzy­pek, uczeń szkoły muzycz­nej. Ogo­lony na łyso, wielki i gruby Prze­mek w popla­mio­nej blu­zie z napi­sem SZTYW­NIUTKO, wci­śnięty w kąt gra na swoim Nin­tendo, które zwy­kle chowa przed wszyst­kimi, kła­dąc je pod poduszką. Ma pięt­na­ście lat i jak twier­dzi, nie jest żad­nym peda­łem. Poli­cjanci przy­wieźli go tutaj z dworca, bo dostali infor­ma­cję, że jeste­śmy jed­nym z adre­sów, pod które można „pod­rzu­cać”. Oczy­wi­ście nie dosta­jemy od mia­sta ani gro­sza. Trwamy dzięki zrzut­kom i aukcjom dobro­czyn­nym, które ogar­niają Wik­tor z Besią. Wła­śnie, gdzie jest Besia?
– Czy ktoś z was kon­tak­to­wał się z Luc­kiem? – pytam. Zamy­kam oczy. Na początku nikt nie odpo­wiada, muszę jesz­cze raz, gło­śniej. – Ej! Czy nagle prze­sta­li­ście rozu­mieć język pol­ski?
Oczy, zaspane, otę­piałe, pod­no­szą się na mnie. Więk­szość z tych dzie­cia­ków jest na SSRI, prze­pi­suje je pod sto­łem zaprzy­jaź­niona psy­chiatrka. Może nie powin­nam ich fasze­ro­wać lekami, ale gdyby nie to, codzien­nie byłoby tu pogo­to­wie.
W Azylu była też psy­cho­lożka, był pra­cow­nik socjalny. Na umo­wach zle­ce­nie. Teraz nie pod­pi­suję z nikim umów zle­ce­nie, bo nie mam z czego ich zapła­cić.
Kręcą gło­wami. Rena nakłada sobie tosty. Obok plac­ków spie­czo­nego chleba ląduje kleks keczupu.
– Ja… no przed­wczo­raj z nią pisa­łam – odzywa się w końcu Rena, sia­da­jąc przy stole.
Prze­mek odru­chowo wyciąga dłoń po tosta.
– Ej! – krzy­czę na niego. – Rusz dupę i zrób sobie swoje.
– Mogę mu oddać – mówi cicho Rena.
– Ma dwie ręce. Co mówił?
Rena patrzy na mnie, znowu z lękiem.
– Lucek mówiła tylko, że jest wkur­wiona, bo nie ma kasy. Potrze­buje róż­nych rze­czy. Chciała mieć nowy tele­fon czy coś takiego – opo­wiada cicho, tonem, jakby przy­zna­wała się do kra­dzieży.
Kiwam głową. Wik­tor jest teraz w nie­zręcz­nej sytu­acji, bo widzi po mnie, że zaraz znowu zacznę pod­no­sić głos. Wszy­scy w pomiesz­cze­niu to po mnie widzą, rów­nież dwie osoby, które wła­śnie wcho­dzą do kuchni. Aleksy, a drugi nie pamię­tam. Mika? Maki?
– Dla­czego nikt mi o tym nie powie­dział? – pytam.
Mil­czą.
– Czy dbamy o sie­bie nawza­jem, czy o sie­bie nie dbamy? – pytam. Nie lubię roli złej, opier­da­la­ją­cej matki. Nie lubię jej tym bar­dziej, że nie­źle ją gram.
– Pazina? – pyta się mnie ktoś z tyłu, chyba Besia.
Besia jest z Pomo­rza, przy­je­chała do War­szawy, bo chciała dostać się do szkoły aktor­skiej, co się nie udało, a potem nie udało się jej jesz­cze parę innych rze­czy. Zaraz, czy to naprawdę Besia? Wszystko staje się dziw­nie nie­wy­raźne, jakby ktoś prze­je­chał mi tłu­stym palu­chem po gałce ocznej; mija parę sekund i nagle wszy­scy są wyżej, i sły­chać głu­chy hałas, hałas ciał wsta­ją­cych z krze­seł.
Spa­dam z wysoka w morze ciem­no­ści.
Ta ciem­ność poru­sza się bar­dzo szybko.
To prze­dziwne uczu­cie.
Coś ląduje na mojej twa­rzy, potrze­buję chwili, aby zro­zu­mieć, że to zimna woda. Ktoś podaje mi rękę. Pod­nosi mnie do pionu.
– Pazina. – Tak, to Besia.
Zaczyna mi być głu­pio.
– Jedź do domu się prze­spać, bar­dzo cię pro­szę – mówi Wik­tor, poda­jąc mi ręcz­nik.
Wycie­ram sobie twarz.
– Musimy…
– Ty musisz jechać do domu – mówi Wik­tor.
– Musimy zgło­sić zagi­nię­cie. Chyba. Nie wiem.
– Nie możesz dostać zawału serca, Pazina, bo jest pan­de­mia, wszyst­kie karetki stoją zablo­ko­wane na Naro­do­wym.
– Nie dostanę żad­nego zawału, Wik­tor.
– Jeśli tu umrzesz, dopiero będziemy mieli prze­rą­bane.
– Nie umrę, Wik­tor.
Nie umrę, ale on ma rację. Jeśli mnie zabrak­nie, będą mieli prze­rą­bane.
– Dobra. Jeżeli się nie ode­zwie do jutra, będziemy go szu­kać. – Wstaję powoli, bez zaufa­nia do pod­łogi i do sie­bie.
Patrzą na mnie z lękiem. Wyglą­dają śmiesz­nie. Banda zahu­ka­nych, ufar­bo­wa­nych, poma­za­nych, w sumie grzecz­nych dzieci.
– Znaj­dziemy go – mówię im. Ale nie jestem pewna, czy go znaj­dziemy.
Pew­nie znowu bym się prze­wró­ciła, gdyby nie dłoń Wik­tora i jego głos, z powro­tem niski, obni­żony hor­mo­nami, ale pewny, praw­dziwy głos:
– Zamó­wię ci ubera, Pazina.

*

Nie mogę tak po pro­stu poło­żyć się i zasnąć. Całe moje doro­słe życie pole­gało na wsta­wa­niu o osiem­na­stej, jedze­niu śnia­da­nia o dwu­dzie­stej pierw­szej i wie­lo­go­dzin­nej noc­nej aktyw­no­ści. Życie skle­jone z roman­sów i kro­pló­wek.
Plac Kon­sty­tu­cji, plac Zba­wi­ciela, plac Wil­sona. Uto­pia, Lustra, Plan. Miłość, Smolna, Jasna. Bacardi, ape­rol, pro­secco. Emka, krysz­tał, keta. Pila­tes, joga, ayahu­asca. Karta kre­dy­towa, kre­dyt na firmę, kre­dyt hipo­teczny.
Może tak naprawdę ni­gdy nie spa­łam.
Menel zacho­wuje się, jakby mnie zapo­mniał. Muszę zapu­kać do sąsiadki, wrę­czyć jej butelkę wina za to, że od trzech tygo­dni daje mu żreć. Nawet jeśli nie sprzą­tała kuwety – a chyba nie sprzą­tała, bo całe miesz­ka­nie okrut­nie jebie. Poru­szam się po nim jak w letargu. Czter­dzie­ści metrów zamie­nia się w sto czter­dzie­ści, sto czter­dzie­ści zamie­nia się w pałac. Każdy mój ruch drąży w ścia­nie nowy, kolo­rowy tunel.
Biorę prysz­nic, gorąca woda bom­bar­duje mi plecy. Ulga jest krótka i płytka. Nie­po­kój stał się czę­ścią mojego ciała, napię­cie tkwi we mnie tak głę­boko, że gdyby je ze mnie usu­nąć, umar­ła­bym.
Lucek. Pamię­tam, jak zja­wił się w Azylu. Usiadł w kuchni i zapa­lił papie­rosa, wylu­zo­wany, jakby wszedł do wła­snego miesz­ka­nia. Gesty­ku­lo­wał, zało­żył nogę na nogę. Opo­wia­dał o sobie poto­czy­ste, zło­żone histo­rie. Były nie­wia­ry­godne, ale wszyst­kich zacza­ro­wały. Azyl się zatrzy­mał i słu­chał tej prze­dziw­nej, barw­nej, potwor­nie szczu­płej osoby która zacho­wy­wała się, jakby odwie­dziła nas w prze­lo­cie, podró­żu­jąc z jed­nej obcej pla­nety na drugą. Co chwila prze­ry­wał, dźwięcz­nie śmiał się z wła­snych żar­tów, pod­śpie­wy­wał. Przy­po­mi­nał całą chmarę barw­nych pta­ków. Po jakimś cza­sie opo­wieść zaczęła się rwać. Nić, która łączyła ze sobą kolejne zda­nia, prze­stała ist­nieć. Lucek zaczął się trząść, dostał krwo­toku z nosa. Zadzwo­ni­li­śmy po zaprzy­jaź­nioną lekarkę. Stwier­dziła, że jest tak odwod­niony i wygło­dzony, że to cud, że cho­dzi i mówi. Aby dał sobie wbić wenflon i pod­piąć kro­plówkę, zaofe­ro­wa­łam mu sto zło­tych. Powie­dział: sto pięć­dzie­siąt.
Jestem umyta i prze­brana, i rów­nie dobrze mogę sie­dzieć przez naj­bliż­sze pięć godzin bez ruchu na kana­pie. Nie zasnę. Nie ma naj­mniej­szych szans.
Odbiera po trze­cim sygnale.
– No nie wiem, nie wiem – zaczyna, jakby mówił do kogoś, kto stoi obok. – Mam focha, wiesz, o co cho­dzi.
Za każ­dym razem, gdy z nim roz­ma­wiam, mam wra­że­nie, że się ze mnie nabija.
– I co mam z tym fan­tem zro­bić? – pytam.
– No nie wiem, nie wiem. Ja ogól­nie to nie wbi­jam focha na długo. – Chyba coś je, bo mlasz­cze, co potwor­nie mnie drażni.
Ma na imię Olek, ale wszy­scy mówią na niego Kurtka. Tacy jak on funk­cjo­nują w ramach kil­ku­let­nich kaden­cji, potem wyjeż­dżają za gra­nicę albo idą sie­dzieć, albo otwie­rają jakieś nie­tra­fione inte­resy, zaczy­nają han­dlo­wać pod­rób­kami, CBD, spe­ku­lują krypto. Kaden­cja Kurtki wła­śnie się koń­czy. Olek mówi, że zaraz się „keszuje”, jakby cho­dziło o wyjąt­kowo udany start-up.
– Napisz na Wic­krze, co tam chcesz – mówi mi.
– Wiesz, co chcę.
– To wiesz, gdzie się poja­wić.
– A nie jesteś w sta­nie tutaj przy­je­chać?
– Mam sprawy. – Teraz sior­bie przez słomkę.
– Ja nie mogę cze­kać na cie­bie całą noc, nie ma szans – mówię.
Przez krótką chwilę w słu­chawce panuje cisza.
– No dobra – sły­szę – zawinę po cie­bie. Ale poje­dziesz ze mną coś zała­twić.
Menel zaczyna dra­pać mnie w piętę. Może jed­nak jesz­cze mnie pamięta. Pamięć kotów jest krótka i wybiór­cza.
– Niech ci będzie, i tak nie zasnę – odpo­wia­dam i się roz­łą­czam.

*

Przy­je­chał smar­tem. Wygląda w nim, jakby prze­grał jakiś zakład, ale wiem, że jeź­dzi autami wypo­ży­cza­nymi przez apli­ka­cję. Twier­dzi, że miał kie­dyś wła­sne, ale je oddał, co jest dziwne, bo nie spra­wia wra­że­nia gościa, który oddałby cokol­wiek komu­kol­wiek.
Ma fry­zurę zro­bioną nie­malże od linijki, ide­alny cień z boku głowy. Pach­nie cięż­kimi per­fu­mami, przy­no­szą­cymi dziwne sko­ja­rze­nia – cia­sto z goź­dzi­kami, tur­niej cukier­ni­czy w piw­nicy kościoła, stara kawa wylana na zaku­rzony dywan. Na szyi, pod swe­trem, ma scho­wany kaj­dan, gruby, chyba białe złoto. Krótka puchówka Monc­ler opina krępą syl­wetkę i cięż­kie, wiel­kie łapy; ksywa Kurtka wzięła się z tego, że obse­syj­nie zbiera dro­gie kurtki, ma ich chyba kil­ka­dzie­siąt.
Sie­dzimy w mil­cze­niu, palimy papie­rosy. W połą­cze­niu z jego per­fu­mami zapach zaczyna być nie do znie­sie­nia.
Mia­sto jest obumarłe, wylud­nione, jak deko­ra­cja pośpiesz­nie zbu­do­wana na potrzeby filmu, który nagle prze­stano krę­cić. W słabo zary­so­wa­nych na tle czar­nego nieba kloc­kach budyn­ków palą się poje­dyn­cze świa­tła. W tej pustce jest pewien cię­żar, nieme ocze­ki­wa­nie, jakby ulice zaraz miały się znów zalud­nić, jakby sto tysięcy miesz­kań­ców cza­iło się w mroku, by na sygnał wybiec i zająć mia­sto z powro­tem. Mijają nas poje­dyn­cze radio­wozy. Kurtka nie zwraca na nie uwagi.
– Baliby się nawet nas zatrzy­mać.
Radio mówi o ośmiu tysią­cach nowych zaka­żeń dzien­nie. Kurtka wyłą­cza dźwięk.
– No i faj­nie sobie to roz­k­mi­nili.
– Co niby?
– Jak to: co niby, nowy porzą­dek świa­towy. Zaraz będą cię chi­po­wać jak bydło na far­mie, zoba­czysz. Myśla­łaś, że jesteś bażan­tem, a jesteś zwy­kły kur­czak, wiesz, o co cho­dzi.
– Jakie bażanty, Kurtka, o czym ty mówisz?
Kurtka ma w sobie biblio­tekę Babel, tysiące słów i okre­śleń na jedną rzecz, jedną myśl. Do tego spę­dza całe godziny na YouTu­bie, pro­wa­dząc śledz­two w spra­wie tego, kto rzą­dzi świa­tem i kto tak naprawdę ste­ruje poli­cjan­tami czy­ha­ją­cymi na jego wol­ność i pie­nią­dze.
– Kurtka, nie ukry­jesz niczego, bo sam wszystko poka­zu­jesz w inter­ne­cie. To działa zupeł­nie odwrot­nie, niż ci się wydaje. Ludzie sami to sobie robią – tłu­ma­czę.
– Ja nic nikomu nie poka­zuję, co ty myślisz, że ja jestem jakiś dzię­cioł? – pry­cha obru­szony.
– Może dzię­cioł, może bażant.
Uru­cha­mia tele­fon. Poka­zuje swoje konto na Insta­gra­mie – nazywa się „Faj­na­ro­ślina”, w opi­sie ma sklep i fał­szywy numer tele­fonu. Na krót­kim gri­dzie kilka zdjęć roślin donicz­ko­wych. Z tego konta pro­wa­dzi swoje inte­resy. Ludzie, gdy cze­goś chcą, piszą mu DM-y, na które odpi­suje poje­dyn­czymi cyframi albo lite­rami.
– Co ja tu niby poka­zuję? – pyta.
Nie odpo­wia­dam. Nie chcę się kłó­cić.
– Kto ostat­nio mówił, że niby ma tego covida? Małysz? Myślisz, że ile mu zapła­cili? Ty znasz w ogóle kogoś, kto to miał?
– Ja to mia­łam, Kurtka – odpo­wia­dam. – I nic mi, chuje, nie zapła­cili. Masz do nich jakiś namiar? Może powin­nam się upo­mnieć o ten hajs? Wysta­wić im fak­turę, jak myślisz?
Nie odpo­wiada. Chyba nie ma namiaru. Zatrzy­mu­jemy się pod pacz­ko­ma­tem. Te wyra­stają wszę­dzie, i naprawdę dziwne, że nikt nie wymy­ślił na ich temat żad­nej teo­rii spi­sko­wej.
– Kurtka, słu­chaj, a widzia­łeś kie­dyś, co jest w środku takiego pacz­ko­matu? Zasta­na­wia­łeś się, kto tak naprawdę je mon­tuje?
Patrzy na mnie jak na gada­jące gówno.
– Ty, Pazina, jesteś inte­li­gentna, roz­k­mi­niasz, co się dzieje. I co, naprawdę myślisz, że to się tak po pro­stu stało? Ile to miało trwać? Mie­siąc? Dwa? Patrz, trwa pół roku. I to dopiero począ­tek, mówię ci.
Uśmie­cham się, ale nie wiem, czy w ogóle widać ten uśmiech, nie mam siły ruszać mię­śniami twa­rzy. Prze­jeż­dża­jące obok auto na chwilę oblewa twarz Kurtki jasnym świa­tłem. Kurtka mruży oczy, i wtedy przez moment wygląda jak ktoś zupeł­nie inny, ktoś, kogo zna­łam dawno temu, zmie­nia się w ducha, ale samo­chód znika w ciem­no­ści i wtedy Kurtka na powrót staje się Kurtką.
– Mówi­łam ci kie­dyś o moich dzie­cia­kach, Kurtka? O tym, co je spo­tyka? Mnó­stwo zła, które dzieje się tak po pro­stu. Taki jest świat.
– To w ogóle inna sprawa, to jakaś pato­lo­gia. – Marsz­czy się i wycho­dzi z auta, zanim zdążę mu powie­dzieć, że zawsze ser­decz­nie go zapra­szam, aby sam zoba­czył, jak wygląda ta pato­lo­gia.
Wyciąga ze skry­tek pięć nie­wiel­kich paczek i ładuje je do torby Louis Vuit­ton, którą wycią­gnął z bagaż­nika. Robi to bez śladu wczuwki, jakby stał przy owo­cach w Lidlu i wkła­dał jabłka do torby. Po chwili otwiera bagaż­nik, wrzuca torbę do środka. Zamyka go, siada za kie­row­nicą.
– Gdzie teraz? – pytam.
– Po to, co tam chcesz.
Mam ochotę go zapy­tać, jak zapa­truje się na to, że cała ta rze­koma plan­de­mia to dla niego złote żniwa. Ludzie ćpają na potęgę, dwa albo trzy razy wię­cej niż przed covi­dem, już nie tylko w week­endy, nie tylko w klu­bach, ale i w dzień, od samego rana; jarają, wcią­gają i poły­kają do śnia­da­nia, aby prze­trzy­mać pracę zdalną, cią­głą obec­ność dzieci, no i tego dru­giego czło­wieka, z któ­rym prze­cież wcale nie ma jakie­goś zaje­bi­stego kon­taktu. Ani umowy, że będziemy sie­dzieć ze sobą dwa cztery na dobę. Ćpają, aby zdu­sić lęk o rodzi­ców, odda­lić widmo cho­roby i pyta­nie, czy to aku­rat ja zostanę wywa­lony z roboty w tym tygo­dniu. Kurtki tego mia­sta mają pełne ręce roboty. Jasne, na początku w ogóle nie było czym han­dlo­wać. Pamię­tam marzec i kwie­cień, kiedy musia­łam obejść się sma­kiem; złe, małe sztuki, spry­skane mucho­zo­lem kozie bobki rodem z lat dzie­więć­dzie­sią­tych potra­fiły kosz­to­wać po sto, sto pięć­dzie­siąt za worek. Nie mówiąc już o czymś moc­niej­szym, ale to aku­rat mnie nie inte­re­so­wało. Ja tylko chcia­łam się odro­binę wyłą­czyć. Chcia­łam osią­gnąć ten naj­waż­niej­szy cel, czyli prze­spać noc. Ole­jek CBD działa na mnie rów­nie uspo­ka­ja­jąco co olej lniany, czyli nijak. Mogłam wtedy iść po receptę, ale zwy­czaj­nie nie mia­łam na to kasy. Leka­rze w tych zabaw­nych kli­ni­kach, które nagle poja­wiły się w dewe­lo­per­skich blo­kach, brali po tysiąc zło­tych za samo spo­tka­nie. Wie­dzia­łam, ile za taką kwotę mogę kupić w hur­cie uży­wa­nych ubrań, papieru toa­le­to­wego, jedze­nia, mydła.
Chcę go o to zapy­tać, ale w sumie nie mam ochoty się z nim kłó­cić, nie po tylu nie­prze­spa­nych nocach i nie o coś, o czym tak naprawdę oboje nie mamy poję­cia.
Zatrzy­mu­jemy się pod jego blo­kiem, bia­łym kloc­kiem z wcze­snych dwu­ty­sięcz­nych, tuż za cen­trum han­dlo­wym Pano­rama. Sama Pano­rama to scho­wana na połu­dniu mia­sta kap­suła czasu, tunel pro­wa­dzący bez­po­śred­nio do lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Na jego dru­gim końcu ląduje się w pięk­nym, prze­dziw­nym atrium ze szkła i mar­muru i z asy­me­tryczną fon­tanną. Jest tam tak samo jak wtedy, gdy cho­dzi­łam do pod­sta­wówki i mama zabie­rała mnie w nie­które nie­dziele do Pizza Hut; poły­ka­łam wtedy gorący pla­cek, parząc sobie gar­dło, sior­ba­łam pepsi i gapi­łam się jak zahip­no­ty­zo­wana na mar­mu­rowe posadzki, wyku­sze i wodę odbi­ja­jącą się w bar­wio­nych na nie­bie­sko szy­bach. Czu­łam się bez­piecz­nie, może jedyny raz w życiu. Czu­łam, że w przy­szło­ści czeka mnie coś lep­szego niż dziś, że ta pizza z wido­kiem na piękną fon­tannę to tylko przed­smak nad­cho­dzą­cych wspa­nia­ło­ści. Przy­po­mi­nam sobie teraz to uczu­cie, wysia­da­jąc pod bia­łym kan­cia­stym blo­kiem za wie­rzą­cym w rep­ti­lian dile­rem, i myślę, że nale­żało do zupeł­nie innej osoby, do świata, który był snem.
Kurtka otwiera drzwi kodem, wcho­dzimy do środka. Dopiero w win­dzie zadaje mi kolejne pyta­nie:
– Słu­chaj, a ty zara­biasz w ogóle jakieś pie­nią­dze w tym swoim schro­ni­sku?
– Schro­ni­sko to jest dla zwie­rząt – odpo­wia­dam.
– To co to jest?
– Hostel inter­wen­cyjny. Nie, nie zara­biam pie­nię­dzy, ja je zała­twiam.
– To ile tam zała­twiasz, Pazina? – Śmieje się, świ­dru­jąc mnie wzro­kiem. Gdy zaczyna być czymś zain­try­go­wany, wygląda naprawdę głu­pio.
– Na bank nie tyle co ty. Ty jesteś kró­lem zała­twia­nia. – Patrzę na niego zna­cząco, dając do zro­zu­mie­nia, że nie przy­stoi mu bycie cie­kaw­skim.
– Po pro­stu chcę wie­dzieć, skąd masz na to kwit. Ty wiesz, skąd ja mam swój.
Okej, niech mu będzie. W sumie nie mam żad­nego powodu, aby nie roz­ma­wiać z nim jak z kolegą. Kurtka jest, jaki jest, ale jest rze­telny.
– Kurtka, ja mam cztery dychy. Jakieś pięt­na­ście lat wię­cej niż ty. Poszłam do pracy, gdy mia­łam dwa­dzie­ścia lat. Wtedy jesz­cze coś za nią pła­cili, a miesz­ka­nia były po piątkę od metra. Kupi­łam dwa, nad­pła­ci­łam kre­dyty. Tyle w tema­cie.
Wycho­dzimy z windy, idziemy kory­ta­rzem z poma­lo­wa­nymi na żółto pobru­dzo­nymi ścia­nami.
– Mia­łaś farta – mówi.
– Mia­łam farta – przy­ta­kuję, czu­jąc, że doty­czy to jakiejś zupeł­nie innej osoby.
Jego miesz­ka­nie to dwu­po­ko­jowa dziu­pla z sześć­dzie­się­cio­ca­lo­wym tele­wi­zo­rem w cen­tral­nym punk­cie. Na pod­ło­dze leżą otwarte, nie­roz­pa­ko­wane walizki, torba na siłow­nię, jakiś sprzęt spor­towy, wiel­kie sło­iki odży­wek; na kuchen­nym bla­cie pię­trzą się stosy opa­ko­wań po żar­ciu z Glovo. Dwóch typów w dre­sach, któ­rzy sie­dzą na kana­pie, wygląda, jakby Kurtka dostał ich w pakie­cie razem z miesz­ka­niem. Mogliby być bliź­nia­kami. Grają w FIF-ę, nie­ru­chomi, jakby medy­to­wali. Na ścia­nie wisi wielki pla­kat w anty­ra­mie, na któ­rym jakiś dawny pił­karz Legii, chyba Lucjan Brych­czy, stoi na boisku w zgrzeb­nej kufajce, trzy­ma­jąc piłkę. Poznaję go. Ojciec miał brata, który spę­dził na Żyle­cie całe swoje życie.
– Czy­sty nóż jakiś – rzuca komendę Kurtka.
– Musisz umyć – stwier­dza jeden z nich.
– Umy­jesz to ty mi kutasa mordą – odpo­wiada Kurtka, zły, zrzu­ca­jąc opa­ko­wa­nia z blatu, i w ich miej­sce kła­dzie przy­nie­sione z pacz­ko­matu kar­tony.
Koleś wstaje, poiry­to­wany. Pod­cho­dzi do zlewu, myje nóż, podaje Kurtce. Ten roz­cina kar­ton i wyj­muje ze środka klo­cek o kształ­cie cegły, zapa­ko­wany w folię ze zgrze­warki. Pod­nosi go do świa­tła, stu­diuje uważ­nie, następ­nie kła­dzie na stole, wbija nóż w folię, cegła momen­tal­nie traci kształt. Kurtka roz­cina folię nożem, na blat wysy­pują się zie­lono-poma­rań­czowe bryły zasu­szo­nych kwia­tów. Zapach owiewa miesz­ka­nie, ostry i piękny. Kurtka pod­nosi topa do nosa, wącha, podaje mi. Robię to samo. Zakre­śla okrąg dło­nią nad roz­sy­pa­nym towa­rem, zada­jąc mi w ten spo­sób pyta­nie, ile chcę.
– Dwie dychy? – pytam, w sumie nie wie­dząc.
– Trzy też ci mogę dać.
– Nie mam tyle pie­nię­dzy.
– To zaje­dziesz mi póź­niej – mówi do mnie, po czym rzuca do tego samego gościa, który umył nóż: – Daj wagę.
Kurtka ma rację, to głu­pie odtrą­cać dar zaufa­nia, a poza tym lepiej mieć wię­cej niż mniej. Kła­dzie kwiaty na wadze, po chwili waże­nia, odej­mo­wa­nia i doda­wa­nia osiąga tyle, ile chce, wyciąga z szu­flady foliową torebkę na ziplock z nadru­ko­wa­nym logiem Ikei i pakuje zawar­tość do środka. Zapina, podaje mi, po czym psika dło­nie dezyn­fek­tan­tem.
– Kurtka, wirus nie ist­nieje – przy­po­mi­nam mu.
– Chuj wie, kto to macał – stwier­dza, po czym bie­rze tro­chę z wagi, siada na kana­pie obok typów w dre­sach i zaczyna krę­cić blanta na sto­liku, na któ­rym pię­trzą się puszki po coli i opa­ko­wa­nia po pizzy. Wyj­muje jedno z oparć kanapy i mi podaje, żebym też miała na czym usiąść.
Przy pierw­szym buchu uczu­cie, jakby prze­stra­szone zwie­rzę dra­pało mnie od środka w prze­łyk. Zioło jest potwor­nie mocne. Opusz­czam powieki, zapa­dam się w dym, ciężki i żrący.
Gdy otwie­ram oczy, Kurtka jest gdzieś daleko, po dru­giej stro­nie nie­wi­docz­nej rzeki. Może i nie pójdę dzi­siaj spać, ale to uczu­cie jest jakąś formą odpo­czynku.
Dopiero teraz zauwa­żam wie­szak z ubra­niami w rogu pokoju. Jest na nim pięć pra­wie iden­tycz­nych kur­tek, rów­nież Monc­ler.
Kurtka uważ­nie stu­diuje zapa­lo­nego jointa, patrzy na niego pod świa­tło.
– Ej, byku, to cali. Praw­dziwe, nie kurwa hisz­pań­skie.
– Jakie? – pyta jeden z bliź­nia­ków.
– Gelato – odpo­wiada Kurtka, lekko mlasz­cząc.
– Pier­do­lisz, że pozna­jesz, nikt tego nie poznaje – rzuca bliź­niak.
Dym momen­tal­nie wysu­sza usta. Kurtka wstaje, pod­cho­dzi do lodówki, w cało­ści wypeł­nio­nej wodą, colą i sma­ko­wym piwem. Pyta, co chcę. Wybie­ram wodę. Piję powoli. Jest pyszna.
– Słu­chaj, mordko, ja mógł­bym być kipe­rem gówna. Widzia­łem repor­taż o takim typie, mieszka sobie w Bar­ce­lo­nie, cho­dzi nor­mal­nie po kofi­kach, w sen­sie u nich mówią na to kluby, i testuje zipa, a potem robi recen­zje na YouTube’a, wiesz, o co cho­dzi. Nor­mal­nie baka przed kamerą i potem mówi na przy­kład: o, tu są ter­peny, nie wiem, kurwa, osi­kowe, aro­mat cyna­monu i drzewa san­da­ło­wego, a faza jest bar­dziej w gło­wie, a potem w nogach, a na końcu w kuta­sie.
– Kurtka, to zawsze śmier­dzi tak samo i wali tak samo – zaczy­nam się z niego śmiać.
– To twoja sprawa, jak prze­ży­wasz swoje życie – odpo­wiada.
– Całe życie byłam otwarta, Kurtka. Tak otwarta, że wszystko mi ukra­dli.
Gdy to mówię, śmieję się jesz­cze bar­dziej. To śmiech odru­chowy, efekt uboczny roz­luź­nia­nia się mię­śni. W obcią­żo­nej gło­wie prze­stają bić dzwony. Zamy­kam oczy. Powieki zamie­niają się w meta­lowe kur­tyny.
– Możesz zostać takim kipe­rem, tylko musiał­byś się stąd wypro­wa­dzić – mówię, zer­ka­jąc w jego stronę.
Patrzy na mnie. W ogóle nie wygląda, jakby się upa­lił. Jego oczy i tak są małe, tro­chę nie­obecne, lekko załza­wione. Nagle, tak jakby prze­stra­szył się mojego spoj­rze­nia, wyciąga z kie­szeni cięż­kie oku­lary prze­ciw­sło­neczne i zakłada je na nos.
– Nie wiem, czy umiał­bym się stąd wynieść.
Znowu zamy­kam oczy. Też nie wiem, czy­bym umiała. Jestem stąd, zni­kąd indziej. Uro­dzi­łam się na Bie­la­nach. Potem rodzice prze­nie­śli się na Mura­nów, cho­dzi­łam do pla­styka na Smo­czej. Pierw­sze samo­dzielne miesz­ka­nie wyna­ję­łam na Żoli­bo­rzu i tam miesz­kam do dzi­siaj, pół­nocny lewy brzeg to mój dom, zresztą całe mia­sto to mój dom. Słowo „dom” w mojej gło­wie ma czer­wony kolor. Nie da się sprać tego, co mówili ci w pod­sta­wówce, co mówiła pra­bab­cia, która prze­żyła bary­kadę na Gór­czew­skiej.
War­szawa wymu­sza na tych, któ­rzy się tu uro­dzili, swo­isty fana­tyzm, lęk przed prze­by­wa­niem na dłu­żej gdzie­kol­wiek indziej. Czuję się wiecz­nie zagro­żona, ale i nie­śmier­telna.
Nie można po pro­stu miesz­kać w War­sza­wie. Trzeba być jej żoł­nie­rzem. Iść pro­sto, kar­mić się nie­chę­cią całej reszty Pol­ski. Salu­to­wać. Napier­da­lać każ­dego, kto się pruje.
– Ej, Pazina. – Kurtka wypo­wiada moją ksywę, prze­cią­ga­jąc samo­gło­ski, Paaaziiii­naaa, jakby to była kolejna rzecz, która go bawi.
Pod­no­szę głowę.
– Zawsze chcia­łem cię zapy­tać, Pazina, gdzie go wywiało?
– Kogo? – Udaję głu­pią.
– Kurwa, wiesz kogo. Ducha.
Dobry nastrój pry­ska. Wszystko się psuje. Gęba Kurtki robi się brzydka, w tej swo­jej puchówce wygląda jak wielki kon­dom. Biorę spory łyk wody. Już mi nie sma­kuje, fuj.
Wstaję, wycią­gam pie­nią­dze z kie­szeni. Odli­czam.
– Pier­dol się, Kurtka – rzu­cam, poda­jąc mu je do ręki.
– Pocze­kaj, pocze­kaj – prosi. Rów­nież wstaje, chce zała­go­dzić sytu­ację.
– Co cię to obcho­dzi? – pytam gło­śno, a nawet bar­dzo gło­śno, ci dwaj mil­czący w dre­sach robią się zanie­po­ko­jeni.
Kurtka pod­nosi ręce na znak kapi­tu­la­cji, siada z powro­tem na kana­pie. Ale ja nie odpusz­czam, bo mi się to nie podoba, bar­dzo, okres tych pytań w moim życiu defi­ni­tyw­nie się skoń­czył.
Wspo­mnie­nie, które pró­buję wygnać. Ten męż­czy­zna, pod­ręcz­ni­kowy zwy­rod­nia­lec, parę lat temu. Dziwne pyta­nia. Czapka z dasz­kiem. Żyletka trzy­mana w pal­cach. Z drob­nymi krop­kami czer­wieni.
– Słu­chaj, Pazina, to zwy­kła cie­ka­wość, naprawdę. Jest tyle, kurwa, opo­wie­ści na mie­ście… – prze­rywa, masuje sobie szczękę i zaciąga się join­tem, wypusz­cza potężny kłąb dymu. – Nie mogłem cię o to nie zapy­tać.
– Co mnie obcho­dzą jakieś opo­wie­ści? – pytam go.
– Ludzie chcą wie­dzieć, wiesz, o co cho­dzi.
– Jacy ludzie? Ludzie, któ­rzy go szu­kali?
– Nie, no ci nie… Ten łysy wariat prze­cież nie żyje – mówi jeden z jego adiu­tan­tów.
Lek­kie, krót­kie uczu­cie ulgi – czło­wiek z żyletką umarł, czło­wiek z żyletką już nie przyj­dzie. Uczu­cie, które jed­nak zaraz znika.
– A może ty mi opo­wiesz o swo­ich pan­nach, Kurtka, co? Masz jakąś dziew­czynę? Chło­paka? Parę dziew­czyn? Chcesz poga­dać o życiu pry­wat­nym, to dawaj.
Nagle staje się innym Kurtką. W jego oczach poja­wia się coś dziw­nego. Tra­fi­łam go w czuły punkt, ale trudno, sam się pro­sił. Zaci­ska zęby, odwraca się. Powie­trze zmie­nia się w ciężki żel.
– Wiesz, różni ludzie gadają, że go widzieli. W War­sza­wie, co nie – rzuca jeden z bliź­nia­ków.
Kurtka nagle zmie­nia front. Odwraca się do chło­paka.
– Sznu­ruj cipę.
Ale nie da się cof­nąć tego, co zostało powie­dziane.
– Ty, no, może tylko tak pier­dolą, co nie. – Chło­pak się kur­czy; wie, że powie­dział za dużo.
Jesz­cze rok temu coś bym poczuła, ukłu­cie w sercu, zimno w gar­dle. Teraz nie czuję nic. Poza tym te ich tek­sty to trol­ling, spraw­dza­nie reak­cji.
– Wie­dzia­ła­bym o tym – odpo­wia­dam, cierpko i zimno.
– Sorry, Pazina. Późny wie­czór, chore głowy. Wiesz, o co cho­dzi.
Szara strefa to dziwne miej­sce. Odwró­cony świat, w któ­rym cho­dzi się po sufi­cie. Wla­złam w niego z rado­sną głu­potą dziecka. Jego emi­sa­riu­szy mia­łam za nie­groź­nych kum­pli. Całą tę grę – za nie­groźną zabawę. Do momentu, w któ­rym wszystko runęło.
Kurtce dzwoni tele­fon. Odbiera, słu­cha przez chwilę, następ­nie wstaje.
– Idziemy – rzuca do bliź­nia­ków.
Na mnie też czas. Wstaję, upa­lona jak sto dia­błów, spraw­dzam, czy wszystko mam przy sobie – klu­cze, doku­menty, doko­nany przed chwilą zakup. Biorę tele­fon, włą­czam apli­ka­cję, zama­wiam ubera.
Kurtka to widzi i mówi:
– Zawiozę cię.
– Masz sprawę – przy­po­mi­nam.
– To po dro­dze – odpo­wiada.
Wzdy­cham, patrzę mu w oczy.
– Kurtka, ja nie chcę z tobą ni­gdzie jechać.
– To po dro­dze – powta­rza. Wie, że nie mam siły mu się sprze­ci­wić.

 
Wesprzyj nas