“Legendy” to zbiór utworów Torgny Lindgrena, szwedzkiego mistrza formy o niepohamowanej fantazji i niezwykłym darze opowiadania.


Odkryj legendy, które zainspirowały szwedzkiego mistrza słowa do stworzenia trzynastu niezwykłych opowieści.

Przygotuj się na niepohamowaną fantazję i niezwykły dar opowiadania, który urzeknie Twoją wyobraźnię.

***

“Legendy” to trzynaście opowieści, mitów, apokryfów, anegdot zasłyszanych, gruntownie przetworzonych albo całkiem zmyślonych.

Pośród nich znalazły się historie rolnika, który tak kochał swoje gospodarstwo i ziemniaki, że postradał zmysły i wybrał przemoc, noblistów Selmy Lagerlöf i Vernera von Heidenstama, Buddy krojącego swoje ciało na kawałeczki, piłkarza, który nigdy nie podawał to tyłu, a gdy to zrobił, połamano go kołem, pana i niewolnika, którzy zamienili się rolami, czy wreszcie trudnej i bolesnej miłości olbrzyma i bogini.

Torgny Lindgren (1938-2017) – jeden z najważniejszych szwedzkich pisarzy po II wojnie światowej. Karierę literacką zaczynał od poezji, ale rozpoznawalność przyniosła mu powieść Droga wężowa na skale (1982), którą w 1986 roku przeniesiono na duży ekran. Od 1991 roku do śmierci był członkiem Akademii Szwedzkiej. Jego prozę wielokrotnie nagradzano, m.in. prestiżowymi Prix Femina étranger i Nagrodą Augusta, był tłumaczony na ponad 30 języków.

Torgny Lindgren
Legendy
Przekład: Tomasz Feliks
Wydawnictwo ArtRage
Premiera: 15 stycznia 2024
 
 

1

Trafić do Prazalanz niemal nie sposób. Wiadomo tylko, że leży gdzieś po drodze z Bludenz do Lorüns w Montavon, na porośniętym trawą południowym stoku, że pełne jest głębokich czarnych źródeł i poprzecinane strumykami zielonej wody, i że samotnie rosnące świerki są tam wysokie jak kościelne iglice.
Że trafił tam Gerold, zdarzyło się pod koniec dziesiątego wieku oraz wyłącznie dlatego, że był pijany, w Bludenz kupił bukłak wina, które stanowiło jego pożywienie przez pięć dni błąkania się po dolinach, lasach i stromych zboczach. Na trzeźwo nie byłby nigdy znalazł Prazalanz.
Zbudował chatę z kamieni, przekopał pole motyką, w strumieniach łowił ryby, a w lesie zwierzynę, i tak osiadł na stałe.
Wyznaczył też porządną ścieżkę do Bludenz, kładąc kamienie i nacinając siekierą drzewa, ścieżkę, która mogła służyć i w trzeźwiejsze dni.
W końcu złowił w lesie także kobietę i razem pomnażali się, poniżej na zboczu osiedlił się pewien zbłąkany owczarz z Sennigrat wraz z żoną, Prazalanz się zaludniało.
Gdy jego członki stały się sztywne, a ciało niedołężne, Gerold zmarł. Goniąc za kozą, potknął się i spadł z urwiska, po czym został pogrzebany na wschodnim skraju lasu. Żona owczarza, Helena, zmarła i otrzymała grób tuż obok Gerolda. Tak jak i kobieta Gerolda. I jego najstarszy syn. A po nim również i pasterz. Oraz inni: dzieci, wnuki, rozmaici krewni i ludzie przybyli Bóg wie skąd. Wszystkich ich grzebano na skraju lasu, w Prazalanz mieszkańcy umierali i mnożyli się, umierali i mnożyli się w sposób godny najwyższej uwagi.
Gdy Gerold nie żył już od blisko stu lat, prazalanzanie sprowadzili księdza i zbudowali dla niego kościół pod wezwaniem Świętego Antoniego, zaś ojciec Merboth, bo tak mu było, błogosławił lud i otaczające osadę alpejskie szczyty, odmawiał stosowne modlitwy i robił znak krzyża nad grobami na skraju lasu, aby spoczynkowi tam leżących nadać chrześcijańskie znamię, chrzcił, bierzmował, udzielał ślubów i oddawał się tajemnicom spowiedzi, włączając w istocie Prazalanz w obręb uporządkowanego wszechświata.
Zestarzał się jednak, zmarł i został pochowany na skraju lasu, a po nim nastąpili księża, którzy nie znali praw i zasad równie dobrze, jak on, nie znali też owych słów mających moc jednoczenia i rozróżniania, byli to księża na wpół tylko oswojeni, zaś ścieżka do Bludenz zarosła i ułożone przez Gerolda okrąglaki zapadły się w ziemię.
Wszystko wprawdzie wzrastało i pomnażało się, ziemia pod uprawę, bydło, mieszkańcy, plony, przy wzbierającym jednak poczuciu pomieszania i doraźności, brak było w Prazalanz doniosłej, jasnej i wszechogarniającej myśli na temat porządku, prawa i zasad.
I zdarzyło się, że nadeszła śmierć i powstał zamęt.
Chorzy na łożach śmierci zdani byli sami na siebie.
Umarli leżeli tygodniami, nim znaleźli się w ziemi.
Groby kopano to tu, to tam, beznamiętnie, w pośpiechu i bezładzie.
Niepogrzebane trumny w roztargnieniu zostawiano na strychach i w wozowniach.
I nikt nie zwracał uwagi na ten stan rozpasania i rozluźnienia obyczajów.
Ów, co zwał się Der Damulser, ten, który powiesił się, gdy uciekła od niego kobieta, nie został nigdy odcięty.
I wdowa Hildegard, która była wdową tyle czasu, że nikt już nie pamiętał po kim, rozkładała się we własnej chacie, a chata rozkładała się wraz z nią.
I Arnulf, który zmarł ukąszony przez węża, leżał wciąż w tym samym miejscu, przy Tränenbächle.
I tak dalej.
Ale wreszcie, w pierwszym roku panowania króla Rudolfa, o którym rzecz jasna nikt w Prazalanz nie wiedział, zmarł mężczyzna imieniem Ulrich, zwiądł i usechł, zostawiając po sobie syna Otmara.
Umieranie Ulricha postępowało tak niemrawo i niezdecydowanie, że nikt nie potrafiłby stwierdzić, kiedy właściwie dobiegło końca, przestało to już zresztą kogokolwiek zaprzątać, jednego dnia jego ręka wyglądała na ostatecznie martwą, by następnego dygotać i drżeć, jednego ranka jego oczy zdawały się zupełnie wygasłe, zaś przed wieczorem Ulrich znów wodził dookoła upiornym wzrokiem.
Dopiero zatem, gdy zaczął roztaczać wstrętny, mdły odór i rozpadać się na kawałki, ogłoszono: Ulrich jest już martwy, choć nie miało to przecież większego znaczenia.
Jednak Otmar, oddany, wręcz może kochający syn, był wstrząśnięty do głębi, jego zmysły zostały nieodwracalnie wykoślawione na skutek bezładnej, pozbawionej reguł śmierci ojca.
Wysoki był na cztery łokcie, zwalisty i silny jak byk z Frastanz.
I wezwał wszystkich mężczyzn Prazalanz, by zebrali się na łące przed kościołem Świętego Antoniego, nikt nie odważył się nie stawić na wezwanie Otmara, który jasno oświadczył, że trzeba skończyć z bezsilnością oraz beztroską obojętnością wobec śmierci, śmierć musi zostać wpisana w ustaloną formę, nawet jeśli niemożliwa do całkowitego okiełznania, wymaga tego, by się nią zająć, żyjący zobowiązani są zawiadywać śmiercią.
Tak jest!
Od tej pory mieli wspólnie ponosić odpowiedzialność za umarłych, mieli pilnować, by nikt nie odszedł niezauważony i by nikomu w potrzebie nie odmówiono opieki, uznania zmarłym lub pochówku, które słusznie każdemu się należą.
Zaprawdę tak!
Mieli utworzyć straż śmierci i w zespołach po dziesięć osób, zmieniających się co pełnię księżyca, dzień i noc doglądać wszystkich poczynań śmierci, bacznie obserwować chorych, sprawować nadzór nad nieszczęśliwymi wypadkami, wspólnie uznawać zmarłych zmarłymi. Mieli dochować starań, aby uznani za zmarłych prędko, lecz godnie i przykładnie, chowani byli w ziemi przy kościele Świętego Antoniego, pod lasem, gdzie spoczywali Gerold i pozostali przodkowie.
Tak! Dziwnym sposobem nikt przed Otmarem nie pojął, że było to nieodzowne.
Ktoś musi wziąć na siebie najwyższą odpowiedzialność, prowadzić i kierować wszystkimi w ich wspólnym postanowieniu, pozbawieni wodza przy pierwszej lepszej okazji zapomnieliby o swoich obowiązkach, ktoś musi dzierżyć berło.
Otmar! Tak, bezsprzecznie Otmar!
Po upływie trzech pełni wszystko zapowiadało się dobrze: pięcioro bezspornie zmarłych, sześcioro umierających, dziesiątki osłabionych – nic, czemu dziesięciu wartowników nie byłoby w stanie sprostać.
Ale później znaleziono w lesie martwego mężczyznę, nieznajomego, leżał tam od dłuższego czasu, nikt nie wiedział, skąd pochodził, lis wyjadł mu policzki.
Wtedy Otmar, zrozumiawszy, że dziesięciu ludzi to za mało, zarządził, by oddziały zawiadywania śmiercią zwiększyły liczebność do pięćdziesięciu.
I jeszcze przez jakiś czas mieszkańcy Prazalanz potrafili, dzięki dyscyplinie i czujności, poskramiać i trzymać w ryzach podstępną śmierć.
Otmar ściśle nadzorował swoje oddziały, pilnował, by wypełniały powierzone im zadania, by chodziły na patrole i trzymały warty, żywił do śmierci nienawiść i pogardę.
Pewnej nocy dwóch strażników wdało się w sprzeczkę, pokłócili się o to, który z nich znalazł śpiącą kobietę, i jeden zabił drugiego.
Czegoś podobnego Otmar się po śmierci nie spodziewał.
Polecił zabić zabójcę i rozkazał, by połowa mężczyzn trzymała śmierć pod strażą, połowa miała mieć baczenie na tamtą połowę, a dwóm wartownikom, którzy powinni byli strzec owych dwóch, pokłóconych o kobietę, kazał poderżnąć gardła.
Od tej pory w Prazalanz, o wiele częściej niż wcześniej, do ciężkiej pracy na roli i zajmowania się zwierzętami zmuszone były kobiety, dzieci i starcy, podczas gdy męskie siły wyzyskiwano, aby strzec śmierci.
Otmar był jednak ukontentowany, przy każdym umierającym stały tabuny nabożnych, czuwających mężczyzn, kondukty pogrzebowe i akty żałobne przebiegały prędko, ale starannie, ten dodatkowy rygor pozwalał zachować pokój na granicy między ziemią żywych i umarłych, nieopodal cmentarza miał Otmar swoją kwaterę główną.
Wtem jego matce podczas karmienia świń wpadła do oka drobina. Oko zaczerwieniło się, napuchło, a potem wielkie grudy zaczęły wydobywać się spomiędzy powiek i z nosa. Po pewnym czasie drugie oko także zapadło na chorobę i wkrótce już była ślepa.
Po prostu oślepła, mówił Otmar. Każdemu może się przydarzyć, że oślepnie.
Zaczęła ją boleć głowa, nie mogła ustać na nogach, a Otmar mówił: Po prostu odpoczywa.
Potem zesztywniało jej ciało, jedynie ciepło skóry świadczyło, że była przy życiu, gdy w nią zastukać, wydawała przytłumiony odgłos, jak kłoda drewna.
Napręża swoje członki, aby móc znów się podnieść, mówił Otmar.
Jednak stopniowo matka Otmara miękła, nawet nie tylko miękła, zaczynała się rozkładać.
I wszyscy prócz Otmara pojęli, że umarła.
Choroba z oczu przenosi się na ciało, mówił Otmar. Ale wciąż trzyma się przy życiu.
Mężczyźni pod rozkazami Otmara przywykli, że zawsze wykonują swoje powinności. Przynieśli więc trumnę i pomimo wołania Otmara: Nikt nie umiera od drobiny w oku! położyli w niej jego matkę i zabili wieko gwoźdźmi. A on płakał potem i wrzeszczał jak małe dziecko, kiedy ją grzebali.
Po upływie kilku dni Otmar wrócił do zmysłów i zwołał wszystkich mieszkańców Prazalanz.
To naruszenie zasad, które dotknęło jego matkę, ten zdradziecki wybryk śmierci, to pogwałcenie praw natury nie może się nigdy powtórzyć!
I rozkazał, by każdy, kto ma jeszcze siłę stanąć na nogi, wstąpił na służbę do jego potężnej straży.
Wszelkie inne zajęcia muszą zostać odłożone lub zapom-niane, nikt nie ma prawa się wyłamać, kto zresztą mógłby być na tyle zobojętniały lub zuchwały, by stać z boku, gdy od walki zależy życie lub śmierć?
W Prazalanz zatrzymała się więc wszelka praca i całe zwyczajne życie, pola uprawne zamieniły się w ugór, zwierzęta marły z głodu, niszczały i pękały tamy piętrzące strumienie, prazalanzanie maszerowali dzień i noc w dostojnych, cichych, mocno zwartych grupach, twarze mieli napięte, ale zarazem nieustannie wypatrujące, tropiące i wietrzące najmniejsze oznaki słabości, choroby albo śmierci.
O zmierzchu i świcie zdawali Otmarowi raport: Żadnych umarłych, żadnych cierpiących, żadnej bezsilności.
Żyli w poczuciu niepojętego bezpieczeństwa i bezdennego strachu.
Ale w końcu, i było to już całkowicie niewytłumaczalne, strach stał się silniejszy od poczucia bezpieczeństwa.
Nikt nie spostrzegł, jak do tego doszło, że podstępna śmierć przejęła władzę w Prazalanz.
I zgromadzili się wszyscy u Otmara, cały lud Prazalanz, nikt ich nie zwoływał, zebrali się sami, wykopali mu grób, unieśli go i złożyli w nim, był spokojny i uległy, bo nie dostrzegał, żeby robili cokolwiek wbrew jego najgłębszym intencjom, przysypali go ziemią i pogrzebali.
W krótkim czasie, po niespełna miesiącu, Prazalanz zdawało się wracać do zwykłej codzienności, stary młynarz Jodok zabrał się za budowę nowego młyna przy Tränenbächle.
Ale potem mieszkańców dopadła wyniszczająca choroba: zaczęli myśleć o pogrzebanym żywcem, który trwał teraz niewzruszony w swoim porządku i ładzie, zaczęli o nim śnić, Otmar zatruł ich dusze ponownie i już na dobre, objął ich nowy strach, który po cichu zajął miejsce poprzedniego.
I jeden po drugim, parami albo w małych grupach, tak jakby wciąż mieli czegoś strzec, wymykali się, do lasu i dalej, ku otwartym przestrzeniom.
Prazalanz opustoszało.
W otaczającym je lesie można dziś spotkać jedynie zdziczałych ludzi, którzy mówią nieznośnie twardym językiem, składającym się z ledwie paru słów.
Nikt nie zna już drogi do Prazalanz, co najwyżej może tam zajść ten, kto kupi w Bludenz bukłak wina i uda się w kierunku Lorüns w Montavon, może po pięciu dniach, pijany w sztok.

 
Wesprzyj nas