Szeroko komentowana, budząca wiele emocji powieść Wernera Herzoga w świetnym przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz. Znakomity reżyser debiutuje w roli powieściopisarza.


„Zmierzchanie świata” to oparta na prawdziwych wydarzeniach historia japońskiego żołnierza Hiroo Onody, który po zakończeniu II wojny światowej przez kolejne 29 lat walczy o utrzymanie pozycji na filipińskiej wyspie.

Werner Herzog, reżyser, który bywa pisarzem, spotkał siedemdziesięciopięcioletniego Hiroo Onodę pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Japonii, a jego powieść zaczyna się od opisu przygotowań do tego spotkania.

Potem dekoracje się zmieniają: jest rok 1974, znajdujemy się na maleńkiej, porośniętej dżunglą wyspie Lubang, na krótko przed kapitulacją Hiroo Onody. Onoda jest doskonale wkomponowany w otoczenie. Jak duch porusza się po lesie, w którym ukrywał się przez dziesiątki lat, przekonany, że wojna z Amerykanami wciąż trwa.

Wtedy spotka człowieka, który uwolni go od iluzji: Japończyka Suzuki Norio. Ta nietuzinkowa historia jest wzięta z życia. Suzuki porzucił studia uniwersyteckie, by zrealizować trzy cele: odnaleźć porucznika Onodę, yeti i pandę na wolności. Suzuki opowiada Onodzie o tym, co go ominęło: o bombie atomowej, lądowaniu na Księżycu, kolejnych wojnach.

Werner Herzog
Zmierzchanie świata
Przekład: Małgorzata Łukasiewicz
Seria „Proza Światowa”
Państwowy Instytut Wydawniczy PIW
Premiera: 11 września 2023
 
 


Wiele szczegółów się zgadza, wiele nie.
Autorowi chodziło o coś innego, istotnego,
co wedle swego przekonania rozpoznał
przy spotkaniu z protagonistą tej opowieści.

W 1997 roku reżyserowałem w Tokio operę Chūshingura. Shigeaki Saegusa, kompozytor, długo naciskał, żebym przygotował światową premierę jego dzieła. Chūshingura to najbardziej japońska ze wszystkich japońskich opowieści: w trakcie uroczystej ceremonii feudał zostaje sprowokowany i obrażony. Dobywa miecza. Za to zmuszony jest popełnić seppuku, rytualne samobójstwo. Dwa lata później czterdziestu siedmiu członków jego świty dokonuje zemsty: nocą napadają na możnowładcę, który niesłusznie obraził ich pana, i zabijają go. Wiedzą, że za ten czyn czeka ich śmierć. Wszyscy popełniają samobójstwo tego samego dnia.

Shigeaki Saegusa cieszy się w Japonii wielkim uznaniem, w czasie przygotowywania premiery miał własny program telewizyjny, wiedziano o naszej pracy. Wieczorem najbliżsi współpracownicy spotkali się na kolacji przy długim stole. Saegusa przyszedł spóźniony, nie posiadając się z podniecenia. „Herzog-san”, zaczął i zakomunikował, że cesarz chciałby zaprosić mnie na prywatną audiencję, jeśli napięcie tuż przed premierą nie jest zbyt wielkie. „Na miły Bóg, pojęcia nie mam, o czym mógłbym rozmawiać z cesarzem, to byłaby tylko zdawkowa wymiana frazesów” – odrzekłem. Poczułem, jak palce mojej żony Leny wbijają mi się w rękę, ale było już za późno. Odmówiłem.

Była to gafa, straszna, idiotyczna gafa, i do dziś na myśl o tym chciałbym się zapaść pod ziemię. Obecni przy stole gremialnie zamarli. Nikt nie ważył się bodaj odetchnąć. Wszyscy siedzieli ze spuszczonymi oczami, byle nie spojrzeć na mnie, przeciągłe milczenie zmroziło przestrzeń. Teraz cała Japonia wstrzymała oddech, pomyślałem. Nagle w tej ciszy odezwał się głos: jeśli nie z cesarzem, to z kim chciałbym się spotkać w Japonii? Bez namysłu odrzekłem: Z Onodą.

Onoda? Z Onodą?

Tak, powiedziałem, z Hiroo Onodą. Spotkaliśmy się tydzień później.

Lubang, ścieżka w dżungli

20 lutego 1974

Noc tarza się w gorączkowych majakach, a gdy się ocknąć, niczym za sprawą zimnego dreszczu, wokół rozpościera się zmieniony w jawę sen, który nie chce przeminąć, szemrzący jednostajnie i rozmigotany jak źle podłączone neony. Od świtu dżungla drga w rytualnych mękach elektrycznej ekstazy. Deszcz. Burza jest tak daleko, że nie słychać grzmotów. Czy to sen. Czy to sen. Szeroka ścieżka, po lewej i po prawej gęste podszycie, na ziemi butwiejące listowie, z drzew kapie. Dżungla trwa w odrętwieniu, w cierpliwej pokorze, aż odprawi się do końca uroczyste nabożeństwo deszczu.

Potem, jakbym tam był: z oddali wrzawa głosów; radosne okrzyki są coraz bliżej. Z mętnego oparu dżungli wyłania się postać. Lekko pochyłą ścieżką zbiega młody Filipińczyk. Dziwna rzecz, w prawej ręce trzyma nad głową coś, co kiedyś było parasolem, a teraz jest już tylko szkieletem z drutów i strzępów materiału, w lewej wielki nóż bolo. Tuż za nim kobieta z niemowlęciem w ramionach, potem siedmiu czy ośmiu innych mieszkańców wsi. Nie sposób się zorientować, co wywołało radosne podniecenie. Przebiegają, nic więcej się nie dzieje. Nieustanne kapanie z drzew, zacichła ścieżka.

Po prostu ścieżka. A dalej, po prawej, tuż przede mną, na ziemi porusza się parę zbutwiałych liści. Co to było? Moment zastygnięcia. Potem zaczyna poruszać się ściana listowia przede mną, mniej więcej na wysokości oczu. Powoli, bardzo powoli, nabiera kształtu człowiek w liściach. Duch? Widziałem cały czas, miałem tuż przed oczami, ale nie rozpoznawałem: to japoński żołnierz. Hiroo Onoda. Nawet gdybym wiedział, gdzie stał bez ruchu, nie zobaczyłbym go – cały jest zamaskowany. Strząsa mokre liście oblepiające mu nogi, potem zielone gałęzie, starannie umocowane do tułowia. Sięga w gęste zarośla po karabin, obok schował też zamaskowany tornister. Rozpoznaję żołnierza, około pięćdziesięcioletniego, żylastego; każdy jego ruch jest niezwykle ostrożny. Jego mundur składa się już tylko z pozszywanych łat, kolba karabinu owinięta jest rzemykami. Nasłuchuje uważnie, potem bezgłośnie znika w kierunku, w którym podążyli mieszkańcy wsi. Przede mną wciąż gliniasta ścieżka, ale teraz nowa, inna, a jednak ta sama, tylko wypełniona tajemnicami. Czy to był sen.

Ścieżka, nieco zagłębiona, poszerzyła się. Deszcz przeszedł w mżawkę. Onoda bada odciski stóp w glinie, stale nasłuchując, stale w pogotowiu. Jego oczy, czujne, nieustannie lustrują otoczenie. Odezwały się ptasie głosy, stateczne, jakby zapewniające, że niebezpieczeństwo jest chwilowo tylko słowem z leksykonu, tajemniczym, dyskretnym stanem krajobrazu. Owady też bzykają jednostajnie. Zaczynam, razem z Onodą, słyszeć, że bzykanie nie jest agresywne, nie zapowiada napaści. Z daleka szum strumienia, chociaż żadnego strumienia jeszcze nie widziałem, jakbym zaczynał tłumaczyć dźwięki, tak jak Onoda.

 
Wesprzyj nas