Wielowarstwowa, nieoczywista i piękna opowieść o Afryce, jakiej nie znamy, autorstwa laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.


Yusuf ma dwanaście lat i granice jego świata wyznaczają dom rodzinny oraz hotel, który prowadzi jego ojciec. Do czasu, kiedy z kolejną wizytą przybywa wuj Aziz – wędrowny kupiec i właściciel sklepu.

Chłopiec wraz z wujem wyrusza w podróż, która, choć z przerwami, będzie trwała przez wiele lat. Yusuf jeszcze o tym nie wie. Nie ma też pojęcia, że został sprzedany za długi i jego beztroskie dzieciństwo właśnie się skończyło. Ta podróż to nie tylko droga przez nieznany ląd, ale też wyprawa w głąb siebie, która staje się uniwersalną opowieścią o dojrzewaniu i poszukiwaniu tożsamości.

***

W prozie Abdulrazaka Gurnaha jest coś niezwykle naturalnego i szlachetnego, coś, co sięga fundamentalnych ambicji literatury, aby opowiedzieć ludzkie życie w możliwie najuczciwszy sposób oraz podzielić się tą opowieścią z innymi. Jego książki budują wspólnotę opartą na głębokim współczuciu i współuczestnictwie w tym, co nazywamy ludzkim losem, bez względu na miejsce zamieszkania, kulturę czy język.
Olga Tokarczuk

Raj staje w jednej linii ze Zniewolonym umysłem Miłosza czy Czarodziejską Górą Manna, ostrzegając przed złem tkwiącym w człowieku. Fascynująca opowieść.
Wojciech Szot

Abdulrazak Gurnah to laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za 2021 rok. Urodził się w 1948 roku na Zanzibarze. Jest autorem dziesięciu powieści: „Memory of Departure”, „Pilgrims Way”, „Dottie, Paradise” (nominowana do Nagrody Bookera i do Whitbread Award), „Admiring Silence”, „By the Sea” (nominowana do Nagrody Bookera i do Los Angeles Times Book Award), „Desertion” (nominowana do Commonwealth Writers’ Prize), „The Last Gift”, „Gravel Heart” i „Powróceni” (nominowana do Walter Scott Prize i do Orwell Prize for Fiction). Profesor emeritus Uniwersytetu Kent, wykładał literaturę angielską i literaturę postkolonialną. Mieszka w Canterbury.

Abdulrazak Gurnah
Raj
Przekład: Krzysztof Majer
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 25 października 2023
 
 


Od tłu­ma­cza

Po­dob­nie jak w Po­wró­co­nych, czyli po­wie­ści Ab­dul­ra­zaka Gur­naha, która jako pierw­sza uka­zała się po pol­sku, w prze­kła­dzie Raju utrzy­mano za­sadę, by słów ob­cych wo­bec ję­zyka tek­stu nie wy­róż­niać kur­sywą ani cu­dzy­sło­wem, lecz trak­to­wać je jako ele­menty zło­żo­nej tkanki ję­zy­ko­wej te­ry­to­riów obec­nej Tan­za­nii. Tak jak w pier­wo­wzo­rze, tek­stu nie opa­trzono ani przy­pi­sami na te­mat frag­men­tów ob­co­ję­zycz­nych, ani słow­nicz­kiem; kon­tekst zo­stał przez au­tora tak skon­stru­owany, by nie­mal za­wsze sens dało się z niego wy­wnio­sko­wać. Z nie­wie­loma wy­jąt­kami słowa, frazy i zda­nia z ję­zyka su­ahili za­pi­sano zgod­nie z ofi­cjalną or­to­gra­fią, w du­żej mie­rze na­śla­du­jącą sys­tem an­glo­sa­ski: „y” wy­ma­wia się za­tem jak pol­skie j (np. „haya” – haja), „w” jak ł (np. „bwana” – błana), „j” jak dź (np. „ki­jana” – ki­dźana, „ta­jiri” – ta­dźiri), „sh” jak sz (np. „wa­shenzi” – ła­szenzi), „v” jak w (np. „vi­ba­rua” – wi­ba­rua). To samo ty­czy się za­pisu i wy­mowy imion, na przy­kład Yusuf (Ju­suf), Mwene (Młene), Ajuza (Adźuza). Ele­menty arab­skie i hin­du­skie za­pi­sane są w uprosz­czo­nej trans­kryp­cji pol­skiej, na przy­kład po­ja­wia­jące się wie­lo­krot­nie arab­skie słowo „saj­jid”, które ozna­cza „pana” czy „władcę”, wy­ma­wia się tak, jak su­ge­ruje pi­sow­nia; gdy mowa o imien­niku głów­nego bo­ha­tera, pro­roku Ju­su­fie, za­sto­so­wano za­pis wła­ściwy dla od­wzo­ro­wa­nia ję­zyka arab­skiego w pol­sz­czyź­nie.

Ogród za mu­rem

1

Naj­pierw chło­pak. Na imię miał Yusuf, a dom opu­ścił na­gle, ma­jąc dwa­na­ście lat. Pa­mię­tał, że była pora su­szy, gdy je­den dzień nie różni się ni­czym od dru­giego. Kwiaty, któ­rych nikt się nie spo­dzie­wał, kwi­tły i za­raz wię­dły. Prze­dziwne owady smyr­gały spo­mię­dzy ka­mieni tylko po to, by wić się w ago­nii pod pa­lą­cym słoń­cem. W roz­grza­nym po­wie­trzu drżały da­le­kie drzewa, czuło się, jak dy­gocą domy, złak­nione tchu. Każde stąp­nię­cie wzbi­jało tu­man pyłu, a go­dziny dnia gniótł twardy, kan­cia­sty bez­ruch. Chwile o ta­kiej kla­row­no­ści zda­rzały się pod ko­niec su­szy.
To wtedy na pe­ro­nie wi­dział dwoje Eu­ro­pej­czy­ków, pierw­szych w ży­ciu. Nie bał się, w każ­dym ra­zie z po­czątku. Czę­sto przy­cho­dził pa­trzyć na po­ciągi wta­cza­jące się z ha­ła­śli­wym wdzię­kiem na sta­cję, a póź­niej cze­kał, aż znów po­wloką w dal swe ciel­ska, pod nad­zo­rem hin­du­skiego dróż­nika, który ły­piąc gniew­nie, ma­chał cho­rą­giew­kami i dął w gwiz­dek. Na taki po­ciąg cze­kał Yusuf czę­sto ca­łymi go­dzi­nami. Te­raz cze­kało rów­nież tych dwoje Eu­ro­pej­czy­ków, pod płó­cien­nym dasz­kiem, a pół­tora me­tra od nich cze­kał sta­ran­nie po­ukła­dany stos ba­gaży i za­pewne cen­nych to­wa­rów. Męż­czy­zna był ro­sły, na tyle wy­soki, że mu­siał po­chy­lać głowę, by nie do­ty­kała płótna chro­nią­cego ich przed słoń­cem. Ko­bieta stała głę­biej w cie­niu, a jej błysz­czącą od potu twarz po czę­ści skry­wały dwa ka­pe­lu­sze. Białą bluzkę z fal­ban­kami miała za­piętą pod szyją i na nad­garst­kach, rą­bek dłu­giej spód­nicy mu­skał buty. Ko­bieta rów­nież była wy­soka, po­stawna, ale w inny spo­sób. Miała w so­bie coś nie­zbor­nego, jakby po­dat­ność na inny kształt, tym­cza­sem on cały zda­wał się wy­cio­sany z jed­nej kłody. Każde pa­trzyło w inną stronę, jak gdyby się nie znali. Yusuf przy­glą­dał się, jak ko­bieta do­tyka chu­s­teczką warg, od nie­chce­nia ście­ra­jąc płatki su­chej, złusz­czo­nej skóry. Męż­czy­zna miał twarz usianą cęt­kami czer­wieni, a gdy wo­dził nie­spiesz­nie wzro­kiem po cia­snej sta­cyjce, po za­mknię­tych bu­dach drew­nia­nych ma­ga­zy­nów i ogrom­nej żół­tej fla­dze ze spo­glą­da­ją­cym srogo czar­nym pta­szy­skiem, Yusuf mógł do­brze mu się przyj­rzeć. Ale wtedy męż­czy­zna zmie­nił po­zy­cję i do­strzegł, że Yusuf go ob­ser­wuje. Zrazu od­wró­cił wzrok, lecz po chwili od­wza­jem­nił spoj­rze­nie Yusufa – pa­trzył długo, prze­cią­gle. Yusuf nie po­tra­fił ode­rwać od niego oczu. Na­raz tam­ten ob­na­żył zęby w od­ru­cho­wym wark­nię­ciu, dziw­nie pod­kur­cza­jąc palce. Yusuf usłu­chał ostrze­że­nia i uciekł, mam­ro­cząc słowa, które na­uczono go wy­ma­wiać, gdy cał­kiem znie­nacka po­trze­buje się Bo­żej po­mocy.
Tego sa­mego roku, kiedy opu­ścił dom, w słup­kach tyl­nej we­randy za­lę­gły się kor­niki. Oj­ciec przy każ­dej oka­zji wy­mie­rzał słup­kom wście­kłe klapsy, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że wie, co jest grane. Kor­niki zo­sta­wiały w de­skach ślady po­dobne do roz­ko­pa­nej przez zwie­rzęta ziemi w ko­ry­cie wy­schłego stru­myka. Gdy w słupki ude­rzał Yusuf, od­głos był ła­godny, głu­chy, a ze środka sy­pały się drob­niut­kie, ziar­ni­ste za­rod­niki zgni­li­zny. Je­śli mę­czył matkę o je­dze­nie, mó­wiła, żeby so­bie na­zbie­rał kor­ni­ków.
– Głodny je­stem – bia­do­lił i choć nikt go tej skargi nie na­uczył, z roku na rok re­cy­to­wał ją co­raz bur­kli­wiej.
– Kor­ni­ków zjedz – ra­dziła matka i wy­bu­chała śmie­chem na wi­dok jego ka­ry­ka­tu­ral­nej od­razy i udręki. – W każ­dej chwili mo­żesz się nimi na­pchać. No da­lej, nie krę­puj się.
Od­po­wie­dzią było umę­czone wes­tchnie­nie, z któ­rym aku­rat eks­pe­ry­men­to­wał, by po­ka­zać, co my­śli o jej ża­ło­snym żar­cie. Cza­sem je­dli ko­ści, bo matka go­to­wała na nich cienką zupę mie­niącą się tłu­sto po wierz­chu, a w od­mę­tach ma­ja­czyły grudki czar­nego, gąb­cza­stego szpiku. W naj­gor­szym ra­zie mieli do je­dze­nia du­szoną okrę, ale tej ośli­zgłej brei, choćby się skrę­cał z głodu, Yusuf nie był w sta­nie prze­łknąć.
W owej po­rze roku zjeż­dżał też do nich w od­wie­dziny jego wuj Aziz. Wi­zyty były krót­kie, a to­wa­rzy­szył im za­zwy­czaj or­szak po­dróż­nych, tra­ga­rzy i mu­zy­ków. Wuj za­trzy­my­wał się tu pod­czas swych wy­praw z wy­brzeża w kie­runku gór, je­zior i la­sów, przez su­che rów­niny i na­gie, ska­li­ste wzgó­rza in­te­rioru. Po­dró­żo­wał czę­sto przy akom­pa­nia­men­cie bęb­nów, tan­bu­rów i ol­brzy­mich ro­gów siwa, a kiedy jego or­szak wma­sze­ro­wy­wał do mia­sta, zwie­rzęta ucie­kały w po­pło­chu, ro­biąc pod sie­bie, nie dało się też za­pa­no­wać nad dzie­ciar­nią. Od wuja Aziza biła dziwna, obca woń, mie­sza­nina zwie­rzę­cej skóry i pach­ni­deł, z do­mieszką ży­wicy i przy­praw, a pod tym wszyst­kim czaił się jesz­cze inny, mniej uchwytny za­pach, który Yusu­fowi ko­ja­rzył się z czymś groź­nym. Wuj Aziz miał zwy­kle na so­bie cien­kie, luźne kanzu z ele­ganc­kiej ba­wełny i nie­wielką dzier­ganą czapkę zsu­niętą na tył głowy. Ze swymi wy­twor­nymi ma­nie­rami i aurą nie­wzru­szo­nej uprzej­mo­ści przy­po­mi­nał ra­czej ko­goś, kto póź­nym po­po­łu­dniem wy­brał się na spa­cer, bądź też wier­nego w dro­dze na wie­czorne mo­dły, niż kupca, który jesz­cze nie­dawno prze­dzie­rał się przez cier­ni­ste krzewy, zwa­ża­jąc, by nie wdep­nąć w gniazdo węży plu­ją­cych ja­dem. Na­wet w tym ca­łym fer­wo­rze przy­jazdu, gdy zrzu­cano na zie­mię pa­kunki, po­śród ja­zgotu umę­czo­nych tra­ga­rzy i pod czuj­nym okiem krwio­żer­czych kup­ców, wuj Aziz zda­wał się uoso­bie­niem spo­koju i swo­body. Tym ra­zem zja­wił się w po­je­dynkę.
Yusuf lu­bił jego wi­zyty. Oj­ciec twier­dził, że to dla nich za­szczyt go­ścić tak bo­ga­tego i sław­nego kupca – ta­jiri mku­bwa – i choć za­szczy­tów ni­gdy zbyt wiele, było jesz­cze coś. Za każ­dym ra­zem, bez wy­jątku, wuj Aziz da­wał chłopcu mo­netę o war­to­ści dzie­się­ciu ann. Yusuf ni­czego nie mu­siał ro­bić, je­dy­nie zja­wić się o od­po­wied­niej po­rze. Wuj Aziz roz­glą­dał się za nim, uśmie­chał się i wrę­czał mu mo­netę. Za każ­dym ra­zem, gdy nad­cho­dził ów mo­ment, Yusuf czuł, że ma ochotę od­wza­jem­nić uśmiech, po­wstrzy­my­wał się jed­nak, zga­du­jąc, że by­łoby to nie na miej­scu. Nie mógł się na­dzi­wić świe­tli­stej skó­rze i ta­jem­ni­czemu za­pa­chowi wuja. Jesz­cze kilka dni po od­jeź­dzie w po­wie­trzu czuło się woń jego pach­ni­deł.
Trze­ciego dnia te­go­roczna wi­zyta wuja wy­raź­nie miała się ku koń­cowi. W kuchni pa­no­wał nad­zwy­czajny ruch, a uno­sząca się tam mie­sza­nina aro­ma­tów mo­gła ozna­czać tylko jedno – ucztę. Sma­żyły się słod­kie przy­prawy, sos ko­ko­sowy pyr­kał na wol­nym ogniu, bu­łeczki ro­sły na droż­dżach, pie­kły się pod­pło­myki i su­chary, go­to­wało się mięso. Yusuf przez cały dzień trzy­mał się w po­bliżu domu, na wy­pa­dek gdyby matka po­trze­bo­wała po­mocy w przy­go­to­wa­niu dań albo chciała za­się­gnąć jego opi­nii na te­mat któ­re­goś z nich. Wie­dział, że w ta­kich kwe­stiach li­czyła się z jego zda­niem. Zda­rzało się też, że za­po­mniała za­mie­szać sos albo prze­ga­piła mo­ment, w któ­rym go­rący olej ro­ze­dr­gał się już na tyle, że trzeba do­dać wa­rzywa. Nie było to ta­kie pro­ste, bo choć Yusuf chciał mieć oko na wszystko, co dzieje się w kuchni, wcale nie pra­gnął, by go matka przy­ła­pała na tym, że się na swoim po­ste­runku obija. Wów­czas bez końca mu­siałby speł­niać jej roz­ma­ite po­le­ce­nia, co już samo w so­bie było okropne, a na do­miar złego mógłby prze­ga­pić po­że­gna­nie z wu­jem Azi­zem. Dzie­się­cio­an­nówka tra­fiała do niego za­wsze tuż przed od­jaz­dem, bo to wła­śnie wtedy wuj Aziz po­da­wał Yusu­fowi dłoń do po­ca­ło­wa­nia, a drugą gła­dził schy­lo­nego chłopca po gło­wie. Po­tem z wy­stu­dio­waną swo­bodą wsu­wał mu do ręki mo­netę.
Oj­ciec koń­czył za­zwy­czaj pracę nieco po po­łu­dniu, to­też Yusuf zga­dy­wał, że on i wuj Aziz wrócą do domu ra­zem. Do za­bi­cia było więc sporo czasu. Oj­ciec pro­wa­dził ho­tel. Było to naj­now­sze z ca­łej se­rii przed­się­wzięć, za po­mocą któ­rych pró­bo­wał zy­skać ma­ją­tek i re­nomę. W domu, gdy był aku­rat w na­stroju, oj­ciec opo­wia­dał im o in­nych spo­so­bach zbi­cia for­tuny, które nie­gdyś wy­da­wały mu się nie­za­wodne, te­raz jed­nak brzmiały w jego ustach jak prze­za­bawna nie­do­rzecz­ność. Kiedy in­dziej Yusuf słu­chał jego na­rze­kań, jak to mu w ży­ciu nie wy­szło – a czego by się nie chwy­cił, ob­ra­cało się w ru­inę. Na­zy­wana ho­te­lem ja­dło­daj­nia, z czte­rema czy­sto za­sła­nymi łóż­kami na pię­trze, znaj­do­wała się w mia­steczku Kawa, do­kąd spro­wa­dzili się przed po­nad czte­rema laty. Wcze­śniej miesz­kali na po­łu­dniu, w re­jo­nie rol­ni­czym, w in­nym mia­steczku, gdzie jego oj­ciec pro­wa­dził sklep. Yusuf pa­mię­tał zie­lony pa­gó­rek i cie­nie ma­ja­czą­cych w od­dali szczy­tów, a na chod­niku przed wy­stawą sto­łek i pew­nego sta­ruszka, który sia­dy­wał tam, srebrną ni­cią wy­szy­wa­jąc czapki. Do Kawy przy­je­chali, bo zro­biła się ko­niunk­tura, gdy Niemcy zbu­do­wali tu sta­cję li­nii ko­le­jo­wej, która miała cią­gnąć się aż po góry w in­te­rio­rze. Ale ko­niunk­tura prędko mi­nęła, a po­ciągi za­trzy­my­wały się już tylko po to, by za­brać drewno i wodę. Pod­czas po­przed­niej wy­prawy wuj Aziz przy­je­chał do Kawy ko­leją, a da­lej na za­chód udał się pie­szo. Na­stęp­nym ra­zem, po­wie­dział, za­je­dzie po­cią­giem tak da­leko, jak się da, i do­piero stam­tąd obie­rze drogę na pół­nocny za­chód albo pół­nocny wschód. I tu, i tu wciąż można do­brze po­han­dlo­wać, twier­dził. Yusu­fowi zda­rzało się sły­szeć, jak jego oj­ciec mówi, że całe to mia­sto zmie­rza pro­sto do Pie­kła.
Po­ciąg w kie­runku wy­brzeża od­jeż­dżał pod wie­czór i Yusuf spo­dzie­wał się, że wuj Aziz do niego wsią­dzie. Coś w za­cho­wa­niu wuja pod­po­wia­dało mu, że ten zmie­rza już do domu. Tyle że z ludźmi ni­gdy nic nie wia­domo, więc mo­gło się jesz­cze oka­zać, że wuj Aziz po­je­dzie po­cią­giem na pół­noc, w góry – tym po po­łu­dniu. Oj­ciec ocze­ki­wał, że co­dzien­nie po mo­dli­twie zuhr Yusuf zjawi się w ho­telu – by na­uczyć się pro­wa­dzić in­te­res i stać o wła­snych si­łach, twier­dził oj­ciec, a tak na­prawdę po to, by zmie­nić dwóch mło­dzień­ców, któ­rzy po­ma­gali w kuchni, sprzą­tali ją i ser­wo­wali klien­tom je­dze­nie. Ku­charz ho­te­lowy pił i klął, na czym świat stoi, mio­ta­jąc obe­lgi pod ad­re­sem wszyst­kich w za­sięgu wzroku, z wy­jąt­kiem Yusufa. W sa­mym środku rynsz­to­ko­wej ty­rady po­tra­fił za­milk­nąć i uśmiech­nąć się sze­roko, gdy tylko uj­rzał chło­paka, ale on i tak przed nim drżał. Tego dnia nie po­szedł do ho­telu, nie od­pra­wił też mo­dli­twy zuhr i nie są­dził, by o tej po­rze dnia, w tak po­twor­nym upale, ko­mu­kol­wiek chciało się za nim uga­niać. Przy­cza­jał się więc w ja­kimś za­cie­nio­nym ką­cie albo za kur­ni­kami na po­dwórku, póki nie wy­gnał go stam­tąd ten czy inny dła­wiący odór, wzbi­jany z po­po­łu­dnio­wym py­łem. Po są­siedzku stał ciemny skład drewna o spi­cza­stym, strze­chą kry­tym da­chu. Cho­wa­jąc się tam po­śród fio­le­to­wego pół­mroku, Yusuf na­słu­chi­wał ostroż­nego prze­my­ka­nia po­lu­ją­cych jasz­czu­rek i czu­wał, by nie omi­nęła go dzie­się­cio­an­nówka.
Ci­sza i mrok składu drewna wcale mu nie do­skwie­rały, przy­wykł do sa­mot­nych roz­ry­wek. Oj­ciec nie lu­bił, gdy Yusuf ba­wił się z dala od domu. „Do­okoła same dzi­kusy – mó­wił. – Wa­shenzi, któ­rzy nie wie­rzą w Boga, tylko w du­chy i de­mony, co miesz­kają w drze­wach i gła­zach. Nic im nie spra­wia ta­kiej frajdy jak po­ry­wa­nie ma­łych dzieci, żeby so­bie z nimi po­czy­nać, jak tylko za­pra­gną. Albo jesz­cze po­le­ziesz gdzieś z ta­kimi, któ­rym jest wszystko jedno, z łaj­zami albo dzie­cia­kami łajz, nikt cię nie przy­pil­nuje i ze­żrą cię dzi­kie psy. Trzy­maj się bli­sko domu, gdzie jest bez­piecz­nie, żeby ktoś mógł mieć na cie­bie oko”. Oj­ciec wo­lał, by Yusuf ba­wił się z dziećmi Hin­dusa, skle­pi­ka­rza, który miesz­kał w oko­licy, tyle że hin­du­skie dzieci rzu­cały w niego pia­skiem i szy­dziły z niego, kiedy chciał po­dejść. Golo, golo, skan­do­wały, plu­jąc w jego kie­runku. Cza­sem sie­dział z grup­kami star­szych chłop­ców, któ­rzy wy­le­gi­wali się w cie­niu drzew albo do­mów. Lu­bił prze­by­wać z chło­pa­kami, bo bez prze­rwy żar­to­wali i za­no­sili się śmie­chem. Były to dzieci ro­bot­ni­ków se­zo­no­wych, vi­ba­rua, co kła­dli to­ro­wi­ska dla Niem­ców na końcu li­nii ko­le­jo­wej albo naj­mo­wali się jako tra­ga­rze dla po­dróż­ni­ków i kup­ców. Pła­cono im tylko za wy­ko­naną ro­botę, a cza­sem ro­boty po pro­stu nie było. Yusuf sły­szał, jak chło­paki mó­wiły, że obi­bo­ków Niemcy wie­szają. A jak ktoś za młody, żeby go po­wie­sić, to mu ob­ci­nają jaja. Niemcy nie boją się ni­czego. Ro­bią, co im się po­doba, i nikt nie jest w sta­nie ich po­wstrzy­mać. Je­den chło­pak mó­wił, że jego oj­ciec wi­dział raz Niemca, który wsa­dził rękę w sam śro­dek roz­bu­cha­nego ognia i na­wet się nie spa­rzył. Jak ja­kaś zjawa.
Ci vi­ba­rua, czyli ich ro­dzice, przy­byli tu z naj­róż­niej­szych stron: z gór Usam­bara na pół­noc od Kawy, znad ba­jecz­nych je­zior na za­chód od po­gó­rza, z po­łu­dnio­wych sa­wann, gdzie trwała wojna, a czę­sto i z wy­brzeża. Chłopcy na­śmie­wali się z ro­dzi­ców, kpiąc z pio­se­nek, które ci śpie­wali przy pracy, i wy­mie­nia­jąc się opo­wie­ściami o obrzy­dli­wych, kwa­śnych wo­niach, które przy­cią­gali za sobą do domu. Zmy­ślali na­zwy miejsc, z któ­rych ro­dzice mieli po­cho­dzić, na­zwy za­bawne i przy­kre, któ­rymi ubli­żali so­bie na­wza­jem w nie­ustan­nej drwi­nie. Cza­sem się bili: sporo było tar­za­nia się po ziemi, ko­pa­nia i bólu. Je­śli tylko się dało, starsi naj­mo­wali się jako słu­żący i po­słańcy, przede wszyst­kim jed­nak le­niu­cho­wali i grze­bali w od­pad­kach, cze­ka­jąc, aż na­biorą do­sta­tecz­nej siły, by wy­ko­ny­wać pracę męż­czyzn. Yusuf sia­dy­wał z nimi, o ile mu po­zwa­lali, przy­słu­chi­wał się ich roz­mo­wom i był ich chłop­cem na po­syłki.
By czas szyb­ciej pły­nął, plot­ko­wali i grali w karty. To od nich Yusuf po raz pierw­szy usły­szał, że dzieci miesz­kają w siu­siaku. Kiedy fa­cet chciał mieć dziecko, wkła­dał je babce do brzu­cha, gdzie miało wię­cej miej­sca, żeby się roz­ro­snąć. Nie tylko Yusuf uznał, że to mało praw­do­po­dobne, więc wy­cią­gnięto siu­siaki i mie­rzono je, roz­go­rzała de­bata. Wkrótce wszy­scy za­po­mnieli o dzie­ciach, cie­kaw­sze stały się same siu­siaki. Starsi chłopcy z dumą pre­zen­to­wali, co tam mają, i zmu­szali młod­szych, żeby ob­na­żyli swoje ma­ciup­kie ab­dalle ku po­wszech­nej we­so­ło­ści.
Cza­sem grali w ki­pande. Yusuf nie do­rósł jesz­cze, żeby być przy kiju, po­nie­waż pa­no­wała tu ści­sła hie­rar­chia wieku i tę­ży­zny, lecz kiedy tylko mu po­zwa­lano, przy­łą­czał się do gro­madki ła­pa­czy, któ­rzy z sza­leń­stwem w oczach ga­niali po py­li­stych po­dwór­kach le­cący ka­wa­łek drewna. Któ­re­goś razu oj­ciec przy­uwa­żył go na ulicy, jak z roz­hi­ste­ry­zo­waną bandą dzie­cia­ków biega za ki­pande. Zmie­rzył go su­ro­wym, peł­nym dez­apro­baty spoj­rze­niem, trzep­nął go w twarz i ka­zał zmia­tać do domu.
Więc Yusuf zmaj­stro­wał so­bie wła­sne ki­pande, a re­guły do­sto­so­wał tak, żeby móc grać w po­je­dynkę. Wcie­lał się za­tem rów­nież we wszyst­kich po­zo­sta­łych gra­czy, co miało tę za­letę, że mógł być przy kiju tyle, ile mu się po­do­bało. Śmi­gał wte i we­wte po dro­dze przed do­mem, krzy­cząc w pod­eks­cy­to­wa­niu i sta­ra­jąc się zła­pać ki­pande, które do­piero co sam wy­bił w po­wie­trze naj­wy­żej, jak po­tra­fił, by zdą­żyć usta­wić się tam, gdzie dre­wienko spad­nie.

 
Wesprzyj nas