Oto krótki recital autorski Antoniego Libery. Pokaz tematów i form, techniki i stylistyki. „Najlepiej się nie urodzić…” zwiera utwory błyskotliwe, mocno przesycone zwątpieniem i melancholią, a jednocześnie pełne ironii i gorzkiego humoru.


Wybór opowiadań i krótkich tekstów prozą autora bestsellerowej powieści „Madame” i autobiografii literackiej „Godot i jego cień” o fascynacji twórczością i osobą Samuela Becketta, a także tłumacza klasyków dramatu, takich jak Sofokles, Shakespeare, Racine, Schiller i Wilde.

Połowa z utworów zawartych w zbiorze „Najlepiej się nie urodzić…” to tradycyjne fikcje, stwarzające jednak silną iluzję wiarygodności. Inne mają charakter osobistego wyznania, a jeszcze inne – literackiego eseju.

Pisane zawsze bardzo jasnym i precyzyjnym językiem, dotykają fundamentalnych kwestii ludzkiego losu: Przeznaczenia, Przypadku, Czasu i Przemijania.

Przypominają cykl utworów muzycznych o wspólnym mianowniku i jednorodnym stylu, rozpoznawalnym po kilku zdaniach. Co zresztą autor sam podkreśla, nadając niektórym tekstom podtytuły muzyczne.

Antoni Libera (ur. 19 kwietnia 1949 w Warszawie) – polski pisarz, tłumacz, reżyser teatralny, krytyk literacki, znawca twórczości Samuela Becketta. Kawaler Orderu Orła Białego. Przełożył i wydał wszystkie utwory dramatyczne Samuela Becketta, część jego utworów pisanych prozą oraz eseje i wiersze. Za przekład jego książki Molloy i cztery nowele został uhonorowany Nagrodą „Literatury na Świecie” w 2005. W 1998 wydał powieść Madame, która otrzymała główną nagrodę w konkursie wydawnictwa „Znak”. W 1999 była nominowana do Nagrody Literackiej Nike, a także została wyróżniona Nagrodą im. Andrzeja Kijowskiego. W ciągu kilkunastu lat jej łączny nakład przekroczył 100 tysięcy egzemplarzy, została przełożona na około 20 języków. W 2002 znalazła się w finale irlandzkiej IMPAC Dublin Literary Award. W 2009 wydał prozę autobiograficzną Godot i jego cień. Książka ta znalazła się w finale nagrody Angelus oraz została nominowana do szwajcarskiej nagrody im. Jana Michalskiego.

Antoni Libera
Najlepiej się nie urodzić i inne teksty prozą
Państwowy Instytut Wydawniczy PIW
Premiera: 5 września 2023
 
 


Najlepiej się nie urodzić

uwertura tragiczna

Opowiem inną przygodę, dziwniejszą…
Tak brzmi pierwsze zdanie Kosmosu, ostatniej powieści Witolda Gombrowicza. I tak też mogłaby się zacząć moja opowieść – o tym, co przydarzyło mi się wkrótce po jego śmierci, w sierpniu 1969 roku, niewątpliwie w wyniku lektury tego dzieła (tego „ciemnego dzieła”, jak lubił je nazywać), a w dodatku w tej samej okolicy, gdzie toczy się jego akcja, czyli pod Zakopanem: w Dolinie Chochołowskiej, a także w Dolinie Pysznej.
Tylko od czego właściwie zaczyna się ta historia?
Wiadomo, nie ma niczego, co byłoby praprzyczyną. Dla ludzkiego umysłu wszystko ma jakiś powód, który odsyła do dalszych – wcześniejszych – w nieskończoność. Ten sam umysł jednakże ma również tę właściwość, że zatrzymuje się na czymś, uznając to arbitralnie za „alfę” – za punkt wyjścia. Otóż dla mnie ów punkt – to czarodziejskie Słowo, co było na początku – znajduje się w czasie mitycznym, bo znanym mi tylko z przekazu: w czasie poprzedzającym moje przyjście na świat, i to o siedem lat.
Chodzi o pewien upalny, czerwcowy dzień w Warszawie, na krótko przed wielką akcją likwidacyjną getto, która zaczęła się w lipcu 1942 roku.
Że Niemcy taką akcję potajemnie planują, mówiło się od dawna. W ciągu ostatnich miesięcy zapanowało jednak powszechne przekonanie, że decyzja w tej sprawie ostatecznie zapadła i że godzina „zero” wybije lada dzień. Od tej chwili, mówiono, ratunku już nie będzie. Niemcy, jak się ich zna, nie przepuszczą nikomu. Nie będzie żadnego przekupstwa, żadnej litości, łaski. Nikt się już wtedy nie wymknie. Wszyscy pojadą „w nieznane”. Kto więc nie marzy o tym, niech wieje póki czas – za mur, na aryjską stronę. Jest to, rzecz jasna, wyjście niezwykle ryzykowne, nieledwie desperackie, i tylko dla niektórych – tych, co „nie mają wyglądu”, a przy tym mogą liczyć na taką lub inną pomoc poza dzielnicą zamkniętą – niemniej jeżeli tylko istnieje jakaś szansa, to trzeba z niej korzystać i wyskakiwać za burtę. Inaczej – szkoda słów.
Skakać za burtę, wiać – łatwo radzić, namawiać. Przecież na takie wyjście potrzeba znacznych środków. Najpierw trzeba opłacić nadzorcę-przemytnika, a to już kupa forsy, a potem mieć na życie w tak zwanym okresie przejściowym, póki się nie wyrobi nieskazitelnych papierów z dobrym polskim nazwiskiem i ze świadectwem chrztu, które także kosztuje. Warto wreszcie posiadać jakieś kosztowne drobiazgi – pierścionek, złote monety – na niefart lub czarną godzinę. Kto ma taki majątek! Owszem, niektórzy mieli. Niestety moja matka nie należała do nich.
A jednak było coś, na czym mogła się oprzeć… od czego mogła  z a c z ą ć.  Tym czymś była szwajcarska maszyna dentystyczna odziedziczona po ciotce, która zginęła jeszcze przed utworzeniem getta. Maszyna ta z resztą sprzętu z jej gabinetu w mieszkaniu przy ulicy Królewskiej została zdeponowana u zaufanych sąsiadów. „Na czas nieokreślony”, jak zostało to zgrabnie sformułowane w notatce udającej umowę, spisanej na świstku papieru, w pośpiechu, w dwóch egzemplarzach. „Aż skończy się ta wojna”, jak dodano na końcu w niezbyt formalny sposób, „albo gdy z jakichś względów trzeba to będzie spieniężyć”.
Godzina ta właśnie wybiła. Problem polegał na tym, jak o tym powiadomić niegdysiejszych sąsiadów.
Że wszystko przez ten czas mogło się u nich zmienić – że się wyprowadzili lub wpadli w tarapaty i sprzedali maszynę, słowem, że bardzo im przykro, ale nie mogą niestety wywiązać się z przyrzeczenia – o tym nie ma co mówić, bo to jest oczywiste. Taki po prostu jest świat. A jednak, choć to bolesne, lepiej się o tym przekonać, niż z góry dać za wygraną.
Tylko jak? Jak to zrobić? Wysłać za mur „umyślnego”? (Krążyli tacy kurierzy). Po pierwsze długo to trwa, a przy tym jest niepewne. Ludzie pod okupacją stali się tak nieufni, że prawie nikomu nie wierzą, a co dopiero komuś, kto zjawia się niespodzianie z tego rodzaju sprawą. Jak przekonać sąsiadów…  n i e g d y s i e j s z y c h  sąsiadów, że „umyślny” przychodzi naprawdę w imieniu matki? A jeśliby się nawet znalazło taki sposób, to przecież wobec kogoś, kto tylko jest pośrednikiem – kimś obcym, nieznajomym – łatwiej jest złamać słowo, niż w obecności tego, któremu się je dało. Dlatego też konieczny jest kontakt bezpośredni, choćby tylko głosowy. Znaczy telefoniczny.
Telefon w getcie? W tym czasie? I jeszcze łączący z miastem leżącym poza murem?
A jakże, czemu nie! Trzeba znać tylko człowieka, który ma dostęp do niego, a jeszcze lepiej do kabli i umie się do nich podłączyć. To stary pajęczarz Szmul, który przed wojną pracował w telekomunikacji, ciągnął linie w Śródmieściu, zna ich rozkład na pamięć, a nade wszystko posiada taki monterski aparat (sama słuchawka z tarczą), którym się można podpiąć w stosownym punkcie sieci.
Taka usługa, rzecz jasna, także ma swoją cenę, lecz nie ma co żałować, trzeba za to zapłacić, bo to jedyny krok, który otwiera drogę. Tym bardziej, że telefoniarz policzy sobie pewnie w danym wypadku mniej – po pierwsze ze względu na to, że matka swego czasu uczyła jego dzieci, lecz nade wszystko dlatego, że postawione zadanie nie jest specjalnie trudne. A nie jest trudne dlatego, że ulica Królewska ciągnie się tuż za murem. Trzeba więc tylko się udać do stosownej piwnicy w budynku na końcu Grzybowskiej, dochodzącej w to miejsce od drugiej strony muru, i tam w odpowiedniej puszce wpiąć się w linię idącą dalej w kierunku Królewskiej.
Akcja ta, wzbudzająca wielorakie obawy – czy w ogóle się uda? czy niegdysiejsi sąsiedzi będą akurat w domu? czy ten, kto podejmie telefon, pozna matkę po głosie? czy się nie wyprze wszystkiego lub odmówi pomocy? – została uwieńczona nadspodziewanym sukcesem. Sukcesem przyprawiającym dosłownie o zawrót głowy, tym bardziej, że rozmównicą był wierzchołek drabiny przystawionej do ściany pod puszką telefoniczną, a cała długa rozmowa odbywała się w mroku.
A więc tak, oczywiście, wszystko jest po staremu! Jak widać, a raczej słychać, w dalszym ciągu mieszkają przy ulicy Królewskiej i przechowują maszynę, i resztę wyposażenia, i jak najchętniej pomogą. Tym bardziej że nie tak dawno skurczyło im się miejsce: musieli przyjąć do siebie pewną dalszą rodzinę.
A więc tak, jak najbardziej, chętnie pozbędą się tego, bo tylko im to zawadza. Tylko komu to sprzedać? Jest jakiś klient? Nabywca? Bo szukać takiego, pytać czy dawać ogłoszenie to nazbyt kłopotliwe. Do tego, proszę wybaczyć, ale nie mają głowy. Poza tym to zawsze trwa, a skoro, jak słyszą, czas nagli, proponują załatwić całą sprawę od ręki: po prostu sami to kupią, a potem będą się martwić. Pytanie tylko, za ile.
W „umowie” o depozycie była podana wartość powierzonego sprzętu – nazwano ją szacunkową, co faktycznie znaczyło, że była zaniżona – i matka ją wymieniła.
No nieee, w słuchawce z tarczą rozległ się jęk zawodu. Tyle to nie da rady! Po pierwsze nie wiadomo, czy to tyle jest warte, a po drugie po prostu nie mają takich pieniędzy. Wręcz przeciwnie, biedują, z trudem im starcza na życie. Więc ile?, proszę powiedzieć.
Matka wiedziała dokładnie, ile potrzeba na wyjście, więc podwoiła tę sumę. Była to – „szacunkowo” – zaledwie jedna trzecia wartości samej maszyny. A jednak i tę cenę uznano za zbyt wysoką.
To było do przewidzenia.
Na ile więc może liczyć, matka zadała w końcu zasadnicze pytanie. Powiedzmy na trzy czwarte (z tego, co wymieniła). To wszystko, co w tej chwili mogą zaproponować.
W porządku, niech tak będzie, niech przygotują to, a ona za dzień lub dwa znów zadzwoni i powie, gdzie i o jakiej porze mają przyjść z tą gotówką.
Kiedy zeszła z drabiny, pajęczarz Szmul zapytał, czy ten, co ma ją puścić, jest sprawdzony i pewny, bo bardzo różnie z tym bywa. Odrzekła, że jak na razie w ogóle nie ma nikogo, bo póki nie było forsy, nie zajmowała się tym. Wtedy zaproponował, że może ją skontaktować z takim jednym „tragarzem”, co przeprowadza ludzi, z którym się można dogadać i który jest w miarę pewny. W każdym razie dotychczas jeszcze nikogo nie wydał.
Spotkali się z nim nazajutrz. Nadzorował brygadę wychodzącą na Wolę – na odgruzowywanie. Wyjaśnił krótko zasady. Osoba, która chce uciec, dołącza do wychodzących dosłownie w ostatniej chwili – na znak nadzorującego. Jest poza ewidencją, więc musi liczyć się z tym, że jeśli ktoś wstrzyma grupę i zacznie sprawdzać listę, to łatwo ją wyłuska.
Na miejscu, na rogu Leszna i ulicy Młynarskiej, trzeba pracować co najmniej przez siedem-osiem godzin. Za potrzebą się chodzi do kibla w jednym z podwórek. I to tam się załatwia tak zwane formalności: wręcza się pięć górali i spływa drugą bramą. Ale to ryzykowne, bo o tym procederze wiedzą już szmalcownicy i tylko tam czekają. Odradza więc ten manewr. Lepiej sprowadzić kogoś, kto podjedzie tam rykszą, i razem z nim odjechać. Warto też zabrać ze sobą jakieś ciuchy na zmianę, aby przebrać się w kiblu i wyglądać inaczej, gdy się będzie odjeżdżać.
To wszystko. Reszta to fart. Jeśli więc jest gotowa, niech stawi się w punkcie zbornym na kwadrans przed ósmą rano.
Sąsiad z Królewskiej, z rykszą, został obstalowany na trzecią po południu. Miał podjechać pod bramę i czekać, czytając gazetę. Pieniądze miał podzielić na trzy nierówne części i trzymać je w różnych kieszeniach. Główny plik – dla „tragarza” – powinien mieć pod ręką. Gdy matka z nim podejdzie i wejdą na podwórze, sąsiad ma do nich dołączyć i jeśli będą warunki, to znaczy nie będzie świadków, wręczyć pod kiblem forsę. Wtedy „tragarz” odejdzie i stanie w bramie domu, udając że czeka na kogoś. W tym czasie matka w kiblu zmieni szybko ubranie – na jakieś barwne, lepsze – i wziąwszy sąsiada pod rękę, wyjdzie z nim na ulicę. Tam wsiądą zaraz do rykszy i spokojnie odjadą.
Do tego momentu akcja toczyła się jak po maśle. Wszystko szło zgodnie z planem. Gdy jednak tylko ryksza tryumfalnie ruszyła, pomyślny wiatr nagle ustał. Z sąsiedniej bramy wypadło dwóch takich w średnim wieku i zatrzymało pojazd. Spytali kpiarskim tonem, czy ta pani przypadkiem nie urwała się z pracy. Roboty jeszcze trwają. Fajrantu jeszcze nie było. Zdenerwowany sąsiad próbował iść w zaparte, mówiąc, że biorą ich… wyraźnie za kogoś innego. Ale tamci odrzekli, że wszystko widzieli pod kiblem i że za przemilczenie nielegalnej transakcji należy się prowizja. Matka mruknęła pod nosem, by sąsiad im zapłacił. Zrobił to bez wahania, wręczając drugi plik.
„To za tą panią”, rzekł ten, który odebrał pieniądze, „a za pana to pies?”
„Co za mnie? Jakie za mnie?”, obruszył się na to sąsiad. „Za kogo wy mnie bierzecie?”
„Za gnidę, za pomagiera”, wyjaśnił spokojnie drugi. „A pomagierzy też płacą. Czyż nie łamią przepisów?”
Sąsiad trzęsącą się ręką wręczył mu trzeci plik.
Dopiero wtedy, spluwając, leniwie zeszli z drogi.
Przez kilka minut po tym jechali nic nie mówiąc – w napięciu, czy lada chwila znów ich ktoś nie zatrzyma i nie przekreśli jednak dotychczasowych starań. Lecz nic takiego nie zaszło. Wreszcie znaleźli się w centrum, a tam już było bezpieczniej.
Sąsiad zapytał matkę, czy ma ją dokądś podwieźć. Wyczuła, że wciąż się boi i chce się od niej uwolnić. Postanowiła jednak nie pomagać mu w tym. Powiedziała znacząco, że bez grosza w kieszeni właściwie nie ma gdzie iść, więc jeśli nie zamierza wspomóc jej jeszcze jakoś, to może ją zostawić choćby na środku ulicy.
Pojechał na Królewską. Pomyślała przez chwilę, że może jednak ją weźmie na przechowanie do siebie, przynajmniej na kilka dni, póki nie znajdzie sobie jakiegoś innego lokum. Lecz taka propozycja nie padła z jego strony. Na miejscu powiedział tylko, by jeszcze nie odchodziła, lecz zaczekała chwilę, po czym pobiegł na górę i wrócił stamtąd zaraz, i wręczył jej w papierku złoty pierścionek ciotki.
„To wszystko, co mogę jeszcze dla pani dzisiaj zrobić”, powiedział lekko zmieszany i szybko się pożegnał.
Została sama z pierścionkiem, zastanawiając się kiedy i z jakiego powodu trafił w ręce sąsiada. Ukryła go wreszcie w staniku i wyszła na ulicę. Jakieś sto metrów od niej widniał mur na Granicznej, oddzielający Królewską od ulicy Grzybowskiej. Dopiero co tam była. Dom, z którego piwnicy dzwoniła do sąsiadów, znajdował się tuż-tuż. Miała go jak na dłoni. Lecz teraz była z  t e j  strony. Po stronie szansy, nadziei. W danych warunkach wprawdzie miało to gorzki smak – no bo co to za szansa, kiedy nie ma się domu, cały majątek stanowi jeden mały pierścionek, a w dodatku za pasem godzina policyjna – niemniej wolność to wolność, choćby w podbitym kraju, pozwalającym jednak tak lub inaczej żyć.
Nieraz, nie mogąc spać, myślała o takiej chwili… o takiej  s y t u a c j i,  w jakiej się właśnie znalazła. Co będzie, gdy straci nagle takie lub inne zaplecze – lokum, pieniądze, wszystko – i wyląduje na bruku? Co zrobi? Dokąd pójdzie? Kogo poprosi o pomoc? I rozważała wtedy, czy byłaby gotowa zwrócić się o nią do osób, które darzyła uznaniem i ogromnym szacunkiem, które jednak nie były bliskimi jej przyjaciółmi, a co najwyżej miłymi i życzliwymi ludźmi, znanymi jej ze studiów i z ministerstwa oświaty. Do takich, jak na przykład stary profesor K., wybitny filolog klasyczny, albo pani Uklejska, działaczka młodzieżowa i dyrektorka szkoły, która na przekór wstrętom czynionym przez endeków przyjęła ją jednak do pracy w trzydziestym ósmym roku. Otóż gdy rozważała tego rodzaju kwestie, wyobrażając sobie sytuacje krytyczne, uprzytamniała sobie, że gdyby nawet życie zależało od tego, nie byłaby jednak zdolna zwrócić się do tych ludzi – ot tak, znienacka, z marszu – z prośbą o przechowanie, „bo ludzi, których się ceni, szanuje i podziwia, nie można stawiać w obliczu tak piekielnego wyboru, jakim jest wybór pomiędzy śmiertelnym zagrożeniem a wstydliwą odmową”. Można najwyżej z dystansu – przez jakichś pośredników – dawać do zrozumienia, że ma się jakieś kłopoty i bardzo by się przydała taka lub inna pomoc. To właśnie między innymi tego rodzaju opory i ich dotkliwa świadomość wstrzymywały ją długo przed podjęciem decyzji. I oto ledwo w końcu zdobyła się na ten krok, od razu musiała się zmierzyć z tą traumatyczną sprawą.
Zgodnie z pierwotnym planem miała się teraz udać na ulicę Próchnika na górnym Żoliborzu, gdzie mieszkał dawny woźny z gimnazjum, w którym uczyła. Zajmował się obecnie handlem i pośrednictwem, głównie w wynajdywaniu pokoi do wynajęcia. Był w miarę zaufany i bardzo przychylny matce, bo, jak pajęczarz Szmul, miał wobec niej dług wdzięczności – za to, że jego córkę, dziewczynę niezbyt lotną, przepchnęła do matury. Jednakże znajomość z nim nie wykraczała poza granice życzliwości i – na arenie życia, zwłaszcza pod okupacją – podlegała zasadzie „kochajmy się jak bracia, a liczmy się jak żydzi”. Czyli że wszystko miało swój wymiar finansowy. Przysługi miały swój cennik, nie mówiąc o transakcjach, a wynajęcie pokoju, w dodatku „zaufanego”, było właśnie transakcją, i to w ścisłym znaczeniu. Tak więc bez żadnych środków – z jednym, żałosnym pierścionkiem – nie było sensu się zgłaszać do dawnego woźnego na ulicę Próchnika. Mogło to nawet zaszkodzić.
Drugi wariant działania, niejako awaryjny, zakładał jazdę do Lasek – podwarszawskiej osady, gdzie znajdował się zakład dla niewidomych dzieci, prowadzony przez siostry z zakonu franciszkanek, z których jedna, w przeszłości, w okresie wspólnych studiów, przyjaźniła się z matką. Samo to oczywiście nie było jeszcze podstawą, by szukać tam schronienia. Jednak siostra Franciszka nie tak dawno, na wiosnę (gdy tylko zaczęły krążyć pogłoski o likwidacji), sama, na własną rękę, zdobyła jej adres za murem i przysłała tam list, który kończył się zdaniem, że jeśliby przypadkiem przeszła na drugą stronę, to może na nią liczyć. Było to budujące, a nawet w pewnym stopniu wpłynęło na decyzję. Ale plan ten zakładał przynajmniej dzień lub dwa na akcję przygotowawczą. Aby wdrożyć go w życie…  s p r ó b o w a ć  wdrożyć w życie, trzeba było na wstępie dotrzeć do siostry Franciszki, czyli pojechać do Lasek, dokąd nie kursowała komunikacja miejska, a był to dystans co najmniej piętnastu kilometrów. Jak go pokonać bez grosza, mając w dodatku na karku godzinę policyjną? To nie wchodziło w grę. Przynajmniej w tym momencie.
Co robić więc? Gdzie iść? Na jaką postawić kartę?
Ruszyła w końcu przed siebie, nie mając żadnego celu. Po prostu nie mogła dłużej stać bezczynnie i czekać na nie wiadomo co, czując jak czas ucieka. Jego złowrogi upływ stłumiła pozorem działania.
Szła, powtarzając sobie sentencje Horacego, które znała na pamięć. Stanie się, co się stanie… Nie pytaj, co będzie jutro… Pamiętaj, by w trudnych chwilach zachować równowagę.
I tak – nie wiadomo czemu i nie wiadomo którędy – dotarła na Mokotów, na ulicę Narbutta. A tam zdarzyło się coś, co dla jednych jest cudem, a dla innych przypadkiem albo szczęśliwym trafem, wszelako dla jednych i drugich stanowi tajemnicę.
Nagle doszedł ją z boku znajomy kobiecy głos: „Pani Ido! To pani?”.
Nie dowierzając uszom, spojrzała w tamtą stronę.
Nie, nie myliła się: była to pani Uklejska.
„Co pani tutaj robi?”, eks-dyrektorka szkoły nie mogła się nadziwić.
„Gram z losem”, odrzekła matka i przedstawiła w skrócie swoje ostatnie przeżycia.
Skrót obejmował głównie incydent z szantażystami („bo nie wypada się skarżyć, zwłaszcza osobom szlachetnym, na pospolitych bandziorów, którzy, formalnie rzecz biorąc, są ich pobratymcami; bo przecież to zawstydza i byłoby odebrane jako milczący wyrzut, a nawet jako wezwanie do wyrównania krzywdy wyrządzonej przez innych”) – oraz podsumowanie powstałej sytuacji, to znaczy, że nie ma lokum i nie ma dokąd pójść.
Wydobyła to od niej dopiero pani Uklejska, i to z niejakim trudem, długim szeregiem pytań.
„Nie ma pani gdzie spać, nie ma pani papierów, i nic pani nie mówi?”, wykrzyknęła na koniec, po czym zabrała matkę do swojego mieszkania przy ulicy Rejtana, która się znajdowała jedną przecznicę dalej.
Tam od razu spalono całą jej garderobę (brudną, cuchnącą, zawszoną), przygotowano kąpiel i dezynfekcję skóry, i dano nowe ubranie, w tym również koszulę nocną. Potem była kolacja, przy której nakreślono plan na najbliższe dni.
Zacznie się oczywiście od wyrobienia papierów. Do tego potrzebne jest zdjęcie. Wykona je znajomy zaufany fotograf, którego się tu sprowadzi, bo matka nie powinna na razie wychodzić z domu. Zdobyciem lewej kennkarty zajmie się osobiście córka pani Uklejskiej, która działa w podziemiu. Odciski palców się zdejmie, jak karta będzie gotowa. To wszystko może zająć od pięciu do siedmiu dni. Przez ten czas matka będzie mieszkała u nich w domu, lecz w ciągu dnia niestety musi siedzieć w spiżarni, bo ciągle ktoś przychodzi, a nie wszyscy są pewni, więc lepiej by nikt jej nie widział. Gdy tylko lewe papiery zostaną wystawione, wynajdzie się jej wtedy jakieś płatne zajęcie, a wraz z nim nowe lokum, bo tutaj mimo wszystko nie może zostać dłużej. Tutaj jest punkt kontaktowy, tutaj zbyt wiele się dzieje.
Matka dziękując za wszystko, stwierdziła, że utrzymanie, nie mówiąc o lewych papierach, na pewno sporo kosztuje, więc chciałaby przynajmniej w miarę swych możliwości partycypować w kosztach, i położyła na stole złoty pierścionek ciotki.
„Pani Ido! Doprawdy!”, żachnęła się pani Uklejska. „Co też pani wyprawia! Proszę natychmiast to zabrać. Przecież to jest pamiątka!”
Matka zabrała pierścionek i po raz pierwszy od lat wsunęła go sobie na palec.
Papiery były gotowe dopiero po tygodniu. Matka zwała się odtąd Cecylia Poletyło i pochodziła z Łowicza. Jej wyuczonym zawodem było krawiectwo damskie, wykonywanym zaś – sprzątanie i gotowanie. Była po prostu Hausfrau (gospodynią domową), wyznania oczywiście rzymskokatolickiego.
Najważniejszą nowiną była jednak możliwość nowego miejsca pobytu i związanej z nim pracy. Otóż państwo ER-yńscy, ze znanej rodziny ziemiańskiej, skoligaconej w dodatku z arystokracją angielską, potrzebują na gwałt guwernantki dla syna – trzynastolatka Lucjana. Mieszkają w majątku pod Grójcem i dobrze im się powodzi. Pani Uklejska wprawdzie, jako osoba wyrosła w domu inteligenckim i w duchu demokratycznym, nie przepada specjalnie za ich stylem i szykiem, za tymi wszystkimi formami, manierami i pozą, niemniej dobrze ich zna i może za nich ręczyć. Są to ludzie bezwzględnie uczciwi i honorowi, i można na nich polegać. W dodatku są inaczej traktowani przez Niemców, bez porównania łagodniej, a nawet z dozą szacunku. Oczywiście nie robi to dobrego wrażenia i wielu ludzi się krzywi, a nawet ma za świadectwo cichej kolaboracji, ale to nie jest tak, to tylko pewna taktyka: gra na snobizmie Niemców. W danych okolicznościach jest to nawet korzystne, bo, jak mówi przysłowie, najciemniej jest pod latarnią. Inaczej mówiąc, w majątku, „pod pańskim parasolem”, matka będzie bezpieczna jak w żadnym innym miejscu.
Matka, oględnie mówiąc, nie była zachwycona tą nową perspektywą. Podobnie jak pani Uklejska nie miała nabożeństwa do ludzi z wyższej sfery i czuła się nieswojo w kontaktach z błękitną krwią. Poza tym wyobrażenie oficerów niemieckich zjeżdżających czasami z niespodzianą wizytą napawało ją lękiem. Ale nie miała wyboru, nie mogła przecież odmówić. Nie mogła w danych warunkach odrzucić propozycji. Spytała więc tylko chłodno, zdradzając brak entuzjazmu, czego właściwie ma uczyć tego trzynastolatka.
„Wszystkiego, a głównie języków”, odrzekła pani Uklejska. „Francuskiego, łaciny, historii starożytnej, a może nawet greki”.
Po prostu jak znalazł dla niej. Będzie zadowolona. To bardzo zdolny chłopiec. A oni sami dość skromni. Nie sadzą się, nie wynoszą. A jak tylko zobaczą, że ten ich beniaminek (Lucjan jest jedynakiem) robi szybkie postępy, na pewno to docenią. Potrafią się odwdzięczyć.
Matka skinęła głową, że oczywiście się godzi i jest do dyspozycji.
W ciągu kolejnych dni załatwiono przepustkę na przejazd pociągiem do Grójca i trzydziestego czerwca, w asyście pani Uklejskiej, matka ruszyła w drogę.
Szczęśliwie zarówno w wagonie, jak na peronie dworca obyło się bez kontroli. Na placyku przed stacją czekała bryczka z woźnicą, wysłana przez państwa ER-yńskich. Do majątku przybyli po popołudniu, przed piątą.
Panował tam sielski spokój i senna atmosfera. Jakaś kobieta ze służby zaprowadziła matkę do jej nowego lokum. Był to pokoik na piętrze w masywnej oficynie. Łóżko, stolik, dwa krzesła i niewielka komoda. W jednym rogu przy drzwiach – miednica na stelażu, a pod nią dzbanek z wodą; w drugim – stojący wieszak. Wszystko to było zgrzebne, surowe, „podstawowe”, dla matki jednak miało smak prawdziwego luksusu. Od wielu lat nie żyła w tego rodzaju warunkach. Sama w pokoju! W ciszy! Jak przed wojną na pensji! A zwłaszcza że już nie musi bez przerwy o coś walczyć, ubiegać się, uganiać lub błąkać po ulicach, by odwlec moment powrotu do jakiejś zatęchłej nory, pełnej nieszczęsnych ludzi, cuchnących i hałaśliwych.
Jak to wszystko się skończy?, myślała pełna obaw. Nie przyjdzie za to zapłacić nazbyt wysokiej ceny?
Na razie jednak przyszła tylko pani Uklejska. Wróciła z głównego budynku, dokąd poszła niezwłocznie po przyjeździe na miejsce, by spotkać tam gospodarzy i przywitać się z nimi. Oznajmiła, że proszą na kawę do salonu. Chcą matkę zobaczyć…  p o z n a ć  i porozmawiać o pracy, jaką ma u nich podjąć, czyli o lekcjach z Lucjanem.
Matkę ogarnął niepokój, że może jednak jej los nie jest wciąż przesądzony. Być może, wbrew nadziejom i woli pani Uklejskiej, nie zostanie tu jednak, bo z takich czy innych względów nie spodoba się państwu. Czyż nie jest znaczący lapsus w ustach pani Uklejskiej – że powiedziała „zobaczyć”, nim powiedziała „poznać”? To do niej niepodobne. Nie wyraziłaby się w ten sposób sama z siebie. Musiała mimowolnie powtórzyć, co usłyszała. A więc chcą przede wszystkim  z o b a c z y ć  ją,  o b e j  r z e ć,  czyli przekonać się, czy i na ile „wygląda”. Ten niewinny czasownik od dawna miał inny sens.
Lecz wygląd to jeszcze nie wszystko. Powiedzmy, że go przełkną, czyli uznają za względny – nierzucający się w oczy, niejednoznaczny, „dobry” – to jednak oprócz tego jest jeszcze kwestia obycia, a zwłaszcza kwalifikacji. Będą się jej przyglądać i patrzeć, czy się nadaje na guwernantkę ich syna. A może nawet zechcą sprawdzić ją w jakiejś mierze, na przykład zaczną mówić od razu po francusku, by zbadać, jak sobie radzi. Nie miała z tym problemu, mówiła całkiem biegle, jednak taki egzamin zawstydzałby ją, upokarzał. Kto przed kim miał go zdawać! Magister filologii z gotowym doktoratem (nieobronionym jedynie wskutek wybuchu wojny) przed państwem z wyższej sfery, traktującym naukę na ogół protekcjonalnie? Gorzkie, poniżające. Lecz cóż, trzeba to przełknąć. Inaczej szczęśliwa karta może się jeszcze odwrócić.
Te wszystkie obawy jednak okazały się płonne. „Jaśniepaństwo” ER-yńscy, jak zapewniała o tym solennie pani Uklejska, okazali się ludźmi niezwykle delikatnymi, bez cienia wyniosłości i wielkopańskiej pozy. Nie było żadnych „oględzin” ani żadnego „sprawdzianu”, była normalna rozmowa – rzeczowa i przyjazna.
Lekcje z Lucjanem codziennie – od dziewiątej do drugiej. Francuski, łacina, historia, ewentualnie logika, bo Lucjan ma ścisły umysł i bardzo dobrze gra w szachy. Popołudniami godzina konwersacji francuskiej: swobodne rozmówki o wszystkim, najlepiej wokół podróży – na temat dworców, hoteli, restauracji i sklepów. Po to by opanował niezbędne kwestie i zwroty. Lecz z czasem – rozszerzyć zakres. Dyskutować o książkach albo o takich lub innych zdarzeniach historycznych. Po polsku dbać o język, o dobre wysłowienie. W miarę możności wyjaśnić zasady retoryki i prowadzenia sporów.
To wszystko za mieszkanie i pełne wyżywienie, i za pomoc lekarską, gdyby zaszła potrzeba. Z czasem być może jeszcze dostanie kieszonkowe, ale na razie nie, bo sytuacja jest trudna. Zresztą i tak by nie miała okazji korzystać z niego, nie opuszczając majątku. – Aha, i jeszcze jedno, o czym powinna wiedzieć. Czasem bywają tu Niemcy. Ale nie ma obawy, nie robią żadnych kontroli. Lecz mimo wszystko lepiej nie pokazywać się im. O ich przyjazdach będzie zawczasu zawiadamiana.
„A jeśli zjawią się nagle, ot tak, bez zapowiedzi?”, odezwała się matka. „Na przykład w czasie lekcji”.
„Trzeba zachować spokój”, powiedział pan ER-yński. „Robić swoje. Być sobą. Zachowywać się tak, jak gdyby nigdy nic. Lecz takich niespodzianek raczej nie będzie”, zapewnił.
„A co z podręcznikami?”, spytała tym samym tonem, jakby chodziło o sprawę tego samego rodzaju.
Pan ER-yński wyjaśnił, że Lucjan ma wiele książek do rozmaitych przedmiotów, lecz jeśli matka uzna, że są nieodpowiednie lub niewystarczające, to się sprowadzi nowe – takie, jakie potrzeba.
W obliczu porozumienia i braku dalszych pytań zawezwano Lucjana.
Do salonu wszedł chłopiec o jeszcze dziecinnym wyglądzie, a jednocześnie poważny, o smutnym wyrazie twarzy. Przywitał się szarmancko z panią Uklejską i z matką, po czym wycofał się i stanął nieśmiało z boku.
„Od jutra będzie cię uczyć”, oznajmił pan ER-yński, „pani Cecylia…”, urwał i zwrócił się do matki: „przepraszam panią bardzo, jak pani godność?…  n a z w i s k o?” 
„Cecylia Poletyło”, odpowiedziała głośno, za matkę, pani Uklejska.
„No właśnie”, rzekł pan ER-yński, odrobinę zmieszany, i żeby to zatuszować, zaproponował jowialnie, by przejść do biblioteki, gdzie miały odbywać się lekcje.
Codzienne lekcje z Lucjanem – z niewielkimi przerwami – trwały ponad dwa lata, do grudnia 1944. Lucjan zrobił w tym czasie kolosalne postępy. Okazał się rzeczywiście niezwykle uzdolniony. Miał doskonałą pamięć i żywą inteligencję. Wszystko chwytał z łatwością i w niebywałym tempie przyswajał sobie materiał. Praca z nim była nie tylko pedagogiczną sielanką, jak nazywała to matka, ale również wyzwaniem, by sprostać wychowankowi. Skłaniała do poszerzania zasobu własnej wiedzy i udoskonalania własnych umiejętności, tak aby zawsze być dalej, choćby o kilka kroków, i nie dać się zaskoczyć takim czy innym pytaniem.
Matka do wspomnień tych wracała z sentymentem, a nawet z nietypową dla siebie egzaltacją. Mówiła, że nigdy wcześniej ani też nigdy potem nie miała takiego ucznia. I że wszystko to razem było czymś wyjątkowym – cudownym, niepojętym – jedynym w swoim rodzaju. Wokół potworne rzeczy, hekatomba, dno piekła, a ona – jak w oku cyklonu, jakby w innym wymiarze: na wsi, sama w pokoju, w zaciszu biblioteki. Tych idyllicznych wspomnień nie zdołały zakłócić nawet dławiące obawy o los najbliższych osób – takich jak matka i siostra, z którymi straciła kontakt, ani momenty grozy towarzyszące wizytom oficerów niemieckich, zwłaszcza tym niespodzianym, do jakich – na przekór temu, co mówił pan ER-yński – jednakże dochodziło. A jeden incydent, doprawdy, mógł pozostawić ślad i uraz na całe życie.
Wpadli wtedy znienacka większą grupą niż zwykle: motocykl z koszem, auto i mała furgonetka. Przyjechali po żywność przed jakimiś świętami. Ziemniaki, warzywa, wędliny i wecki z przetworami, które bardzo cenili. Dwaj wyżsi rangą (z auta) zostali podjęci w salonie przez pana ER-yńskiego. Reszta została na zewnątrz, nadzorując kontyngent i jego załadunek.
Otóż jeden z tej reszty, zapewne podoficer, w każdym razie stojący niżej od tamtych dwóch, a wyżej od kierowców i pozostałych żołnierzy (przyjechał rozwalony w przyczepie motocykla), wyraźnie nudząc się, a jednocześnie zły, że musi stać na dworze, a nie siedzieć w salonie i popijać tam koniak, zbliżył się do budynku i wolno wszedł do środka. Matka widziała tę scenę przez okno w bibliotece, gdzie siedziała z Lucjanem. Niby nie było w tym nic szczególnie złowieszczego – można było pomyśleć, że idzie do przełożonych, aby ich powiadomić o wykonaniu zadania – a jednak matkę zdjął strach. Jak okazało się wkrótce, przeczucie było słuszne.
Bo nie minęło pięć minut, jak drzwi uchyliły się wolno i ów znudzony-ciekawski wkroczył do biblioteki. Lucjan zerwał się z miejsca jak karny uczeń na wejście nauczyciela do klasy. Matka, mając w pamięci, co mówił pan ER-yński – że w takich sytuacjach należy zachować spokój – siedziała nieporuszona, jak gdyby nigdy nic.
„Kim jesteś?”, spytał żołnierz, podchodząc do Lucjana.
Lucjan przedstawił się, dodając że jest synem właścicieli majątku.
„A ta pani, co  s i e d z i?”,  żołnierz spojrzał na matkę, akcentując czasownik.
„To moja guwernantka”, odrzekł niepewnie Lucjan. „Właśnie ma ze mną lekcję”.
Wtedy wścibski Feldwebel ruszył w kierunku matki i stanął przed nią w rozkroku, trzymając ręce z tyłu. Matka nie wytrzymała i też podniosła się z miejsca. Feldwebel wykonał gest oznaczający „no, wreszcie” i przyjrzał się jej uważnie. Nie pochyliła głowy, lecz nie patrzyła mu w oczy. Wzrokiem błądziła po stole i leżących tam książkach.
„Więc czego pani go uczy?”, też spojrzał w tamtą stronę.
„Francuskiego… łaciny…”, odpowiedziała matka.
„Czemu nie niemieckiego?”, uśmiechnął się zaczepnie.
Wzruszyła ramionami.
Znów przyjrzał się jej uważnie, tym razem mrużąc oczy. Myślała, że to koniec – że odkrył jej tajemnicę – ale on tylko patrzył i uśmiechał się kpiąco, jakby bawił się strachem, który wyczuł w jej twarzy. Wreszcie odwrócił się i zaczął wolno chodzić wzdłuż regałów z książkami, oglądając ich grzbiety. A skoro matka i Lucjan dalej stali w milczeniu, rzucił im krótko: arbeiten.
Matce wydało się, że chce ją w ten sposób sprawdzić. Obawiając się jednak, że dźwięk francuskiej mowy może go łatwo rozjuszyć, otworzyła podręcznik z tekstami łacińskimi i głośno zaczęła czytać przemowę Cycerona przeciwko Katylinie, którą znała na pamięć. Wykluczała stanowczo, że człowiek ten może to znać i w ogóle zna łacinę, a jednak wymawiając owe słynne pytania, od których zaczyna się tekst, pytania pełne gniewu, szyderstwa i pogardy, uznała, że ten wybór nie był najstosowniejszy i zemści się za chwilę. Wprawdzie nie stało się tak, niemniej butny Feldwebel napędził jej jeszcze strachu pod sam koniec wizyty. Na podjeździe przed domem zbliżył się mianowicie do jednego z tych dwóch, co przyjechali autem – do najwyższego szarżą – odciągnął go na stronę i konfidencjonalnie gadał mu coś przez chwilę. Matka, która patrzyła na to wszystko przez okno, widziała w tym tylko jedno: że informuje go o poczynionym „odkryciu”. I to jej przekonanie było tak niezachwiane, że nie zdołał go rozwiać ani brak bezpośredniej reakcji oficera, ani brak innych następstw. Mrożącą krew w żyłach myśl, że ktoś ją demaskuje, zachowała na zawsze.
A jednak mimo tej traumy ów ponad dwuletni pobyt w majątku państwa ER-yńskich – o czym była już mowa – pozostał w pamięci matki nie tylko jako oaza względnego bezpieczeństwa, lecz jako czas zaklęty – „na czarodziejskiej górze”. Bez umiaru wracała do zdolności Lucjana i jego postępów w nauce. Rozwodziła się długo, cóż to za doświadczenie prowadzić takiego ucznia, który „na twoich oczach” prześciga nauczyciela. Jest to niezwykle rzadkie, a jej się przydarzyło. Miała szalone szczęście. Bo nic nie jest tak cenne jak jasny, piękny umysł i jego właściwy rozwój; nic nie ma takiej wartości jak głód wiedzy i talent, jak nauka i myśl.
Z pewnością. Niemniej jednak nie da się w życiu zachować bezwzględnej konsekwencji. Dlatego też gdy tylko doszły do matki wieści, że jej najbliżsi żyją i rozpytują o nią (miało to miejsce w grudniu 44., na krótko przed ofensywą wojsk sowieckich na zachód), natychmiast podjęła decyzję, by się z nimi zobaczyć, i opuściła majątek.
Pożegnanie z Lucjanem i jego rodzicami, chociaż pełne emocji – jak każde rozstanie ludzi, którzy się polubili i mają wobec siebie niemały dług wdzięczności – nie było jednak smutne. W obliczu końca wojny nikt nie traktował tego jako rozstania na zawsze. Przeciwnie, zakładano, że kiedy tylko wszystko wróci do względnej normy i przyjdzie stabilizacja, odnowią zaraz kontakty. A może i naukę w takiej czy innej formie. W każdym razie to wszystko, co przeszli przez ten czas – co sobie zawdzięczają – łączy na całe życie. Tak więc na pewno będą wracać do siebie nieraz.
Takie były nadzieje, życzenia, deklaracje. Lecz wir nowego życia, jakie na zgliszczach starego zaczęło się odradzać, wyparł owe zaklęcia i posłał na dalszą orbitę. Nie żeby zaraz poszły w bezduszne zapomnienie, po prostu nie było okazji, by się widywać, spotykać. Uwagę absorbowały dziesiątki innych spraw. Spełnienie składanych sobie przy rozstaniu przyrzeczeń odkładano bezwiednie na jakąś dalszą przyszłość – gdy przyjdzie na to czas. Na razie „działy się dzieje”, jak pisał z innej okazji rewolucyjny poeta.
Ku zaskoczeniu matki, urwany kontakt pierwsi wznowili państwo ER-yńscy, odnajdując ją w mieście w półtora roku później – jesienią 1946 – w trzy czy cztery miesiące po pogromie kieleckim.
Spotkali się w jakimś mieszkaniu przy ulicy Chocimskiej. Pan ER-yński już w drzwiach wydał się matce zmieniony. Wyraźnie schudł, posiwiał, podupadł na wyglądzie. Dawniej zawsze zadbany, w tweedowych marynarkach, wyglansowanych butach i dobrze skrojonych spodniach zaprasowanych w kant, teraz przyjął ją w kapciach, nie najświeższej koszuli i w cerowanym swetrze. Był też nieogolony, co ani razu w majątku nie przydarzyło mu się. Podjęli matkę w pokoju cienką herbatą i ciastem.
Pan ER-yński zapytał, jak się matce powodzi w nowej rzeczywistości. Odrzekła, że nie najgorzej, że jakoś sobie radzi: właśnie dostała pracę w otwartym na nowo liceum na Starym Żoliborzu.
„A co się stało w Kielcach, nie niepokoi pani?”, zapytał pan ER-yński.
Matka wiedziała, rzecz jasna, co się tam wydarzyło, lecz wypierała to z głowy jako coś niejasnego – o niewiadomym podłożu. Nie chciało jej się wierzyć… czy też  w o l a ł a  nie wierzyć, że pogrom był spontaniczny. Sądziła, że do tej akcji przyłożył rękę ktoś z zewnątrz; że była to, krótko mówiąc, prowokacja UB, zlecona najpewniej przez Ruskich, którzy chcieli w tym czasie skompromitować Polskę w oczach opinii publicznej zachodnich sojuszników. Przekonanie to wprawdzie nie było zbyt budujące – bo cóż to za różnica, czy ktoś morduje sam z siebie, czy z poduszczenia władzy? – niemniej tłumiło strach przed ekscesami motłochu i pozwalało się łudzić, że w nowej rzeczywistości wszystko się jakoś ułoży. Dlatego też odrzekła, że owszem, słyszała o tym i bardzo ją to przejęło, lecz nie chce z tego wyciągać nazbyt dalekich wniosków. Woli nie uogólniać.
Na to państwo ER-yńscy powiedzieli z ironią, że podziwiają jej spokój, zimną krew i optymizm, bo oni widzą przyszłość w jak najczarniejszych barwach. Na razie stracili ziemię i dom z wyposażeniem. Nie ma już księgozbioru, który stał w bibliotece. Nie ma mebli, obrazów, porcelany i srebra. Lecz to dopiero początek. Bo wkrótce zaczną się dalsze szykany i represje, bez porównania gorsze. Aresztowania, więzienie, a nawet zsyłka na Sybir. Czy matka naprawdę nie widzi, co się dzieje w tym kraju i dokąd to wszystko zmierza? Że jest to rewolucja w najgorszym, bandyckim stylu, w dodatku dokonywana przez obce nam mocarstwo wyzute z czci i wiary – przez krwawych bolszewików?
„Pani Cecylio! To koniec!”, mówił łamiącym się głosem opanowany zazwyczaj, milkliwy pan ER-yński. „Nie chce się wierzyć, ale… po raz kolejny przyszło dożyć nam finis Poloniae”.
Matka słuchając tego, zaczęła się zastanawiać, do czego właściwie zmierza. Po co ta jeremiada? Po co cały ten wywód? I nagle przyszło jej na myśl, że może chodzi o rewanż.
Oto w nowych warunkach ich role się odwróciły. Teraz, za komunistów, to oni są wyklęci, zaszczuci, prześladowani, a ona, przedstawicielka „zdrowego świata pracy”, cieszy się względnym spokojem, a nawet przywilejami: dostała od razu posadę, i to w swoim zawodzie. Lecz nawet jeśli tak jest, co może dla nich zrobić? Będąc mało znaczącą nauczycielką w liceum, a nade wszystko nie mając żadnych kontaktów z władzą. Na czym by miała polegać ewentualna przysługa, nie mówiąc o pomocy porównywalnej do tej, jakiej doznała od nich? Nie, to nie może być to, chodzi o coś innego. Czyż nie zaczęli rozmowy od tego, co stało się w Kielcach?
Aby coś wysondować, spytała o Lucjana. Jak się czuje, co robi, czy chodzi już do szkoły. Bo jeśli jest z tym problem, to tutaj może pomóc. Załatwi mu miejsce u siebie, weźmie do swojej klasy. I już zatroszczy się, aby dostał maturę.
To, co jej przyszło usłyszeć, nie tylko ją zdumiało, ale oszołomiło.
Otóż tak, rzeczywiście, chodzi im o Lucjana, tylko że nieco inaczej wyobrażają sobie jego dalszą naukę i w ogóle całą przyszłość. Rzecz w tym, że emigrują – wyjeżdżają do Anglii, gdzie mają dalszą rodzinę – i proponują jej… by zrobiła to samo. Znów pouczy Lucjana, nim pójdzie on do college’u. A później jej pomogą, tym bardziej że ich rodzina ma wysoką pozycję i rozmaite koneksje. – Doprawdy, nie ma sensu zostawać tutaj dłużej. To zresztą ostatni dzwonek, za chwilę ostatecznie zamkną wszystkie granice i nikt się już nie wymknie. Czy taka sytuacja nic jej nie przypomina? Z niczym się nie kojarzy? Zresztą niech zwróci uwagę, co po wypadkach kieleckich robią jej pobratymcy. (Odnotowała, że użył tego samego słowa, co ona w odniesieniu do szmalcowników jako rodaków pani Uklejskiej). Wyjeżdżają masowo! Czy myśli, że z obawy przed kolejnym pogromem? Oczywiście to też, lecz przede wszystkimi dlatego, by uciec przed komuną. Ten okropny incydent traktują jako pretekst. O, dobrze wiedzą, co robią! Powinna wziąć z nich przykład! – A zatem co o tym myśli? Byłaby skłonna wyjechać?
Dla matki ta propozycja była tak szokująca, tak nieoczekiwana, że niemal straciła mowę. Zupełnie nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Odrzekła wreszcie niepewnie, że jest to, bądź co bądź, decyzja na całe życie, więc musi się zastanowić. Lecz oczywiście dziękuje i docenia ich troskę. Jak tylko coś postanowi, natychmiast da im znać.
Nie wiedząc co o tym sądzić, poszła do pani Uklejskiej, aby się jej poradzić.
O co może tu chodzić? Czy rzeczywiście o to, by w okresie przejściowym Lucjan miał wychowawcę? Jakoś trudno to uznać za wiarygodny powód. Lucjan jest tak uzdolniony, tak szybko się rozwija, że niepotrzebny mu wcale domowy nauczyciel. A skoro nie to, to co? Czyżby wypadki w Kielcach, jakkolwiek je rozumieją, aż tak nimi wstrząsnęły, że pragną okupić hańbę swych, bądź co bądź, „pobratymców”? Odreagować wstyd za nich? Pokazać co to honor? Byłoby to, doprawdy, niebywale szlachetne, ale czy tak jest w istocie?
Pani Uklejska przez chwilę zagadkowo milczała. Wreszcie ściszonym głosem zaczęła mówić, co myśli, to znaczy, jak rozumie motywy państwa ER-yńskich.
Otóż istotą rzeczy są ich niejednoznaczne powiązania z Niemcami. Wprawdzie to nie nowina, bo nie kryli się z tym, co więcej, jak wiadomo… jak  m a t k a  wie najlepiej, robili z nich użytek zasadniczo właściwy – starali się pomagać, chronili przed represjami – niemniej istnieją też sprawy niejasne, podejrzane, o których różnie się mówi. (Chodzi o skup dzieł sztuki i drogocennych przedmiotów rabowanych przez Niemców, którzy nie mając okazji, by je natychmiast przerzucać czy wywozić do Rzeszy, proponowali ich sprzedaż po zaniżonych cenach). Teraz, w czasie rozliczeń, ściągnęło to na nich kłopoty. Bardzo poważne kłopoty. Bo ludzie z pobliskiej wsi, judzeni przez nową władzę przeciwko „jaśniepanom” i zachęcani do tego, by oskarżali ich o wszelkie możliwe zbrodnie, złożyli doniesienie, że pan i pani ER-yńska współpracowali z Niemcami: że kosztem „polskiego chłopa”, kosztem „ludowych mas” wysługiwali się im, i jeszcze się wzbogacili na „pożydowskim mieniu”, odkupywanym za bezcen od oficerów Wehrmachtu.
Matka ma chyba świadomość, co znaczy taki zarzut. Za tego rodzaju winy idzie się do więzienia, i to na wiele lat, a nawet, przy złym wietrze, można zapłacić głową. Dlatego uciekają, dlatego emigrują. A matkę chcą mieć przy sobie jako żywe świadectwo – na dowód, że ratowali. Bo utrwalona zła sława może się wlec za nimi nawet i za granicą, a już szczególnie w Anglii, gdzie jest sporo Polaków.
Oto wytłumaczenie całej tej sytuacji.
Żywe świadectwo… Alibi… Osoba jako dowód… Matka przez wiele godzin zastanawiała się, jak powinna postąpić, to znaczy, jak odpowiedzieć na pomysł państwa ER-yńskich, bo od początku wiedziała, że nie wyjedzie z kraju.
Przyjęli ją, przechowali – ważyła niedawną przeszłość – ocalili jej życie. W dodatku zapewnili nadzwyczajne warunki: żyło się u nich jak w raju, gdy wokół było piekło. I jeszcze to, że mogła zajmować się tym, co lubi i co najbardziej ceni. Uczyć kultury klasycznej – greki, łaciny, logiki, historii starożytnej. I że uczniem był chłopiec wybitnie uzdolniony, wręcz utalentowany. – A że jego rodzice, czyli jej dobroczyńcy, mieli konszachty z Niemcami, że w taki czy inny sposób współpracowali z nimi, a może nawet jakoś wysługiwali się im – nie chciała o tym nic wiedzieć. W każdym razie nie chciała…  w o l a ł a  nie oceniać.
Z drugiej strony jednakże, być żywym świadkiem obrony, dowodzić własną osobą, że oto na innym polu mają bezwzględną zasługę, też nie miała ochoty. Zwłaszcza na zawołanie, z byle jakiej okazji. Byłoby to żałosne, niesmaczne, żenujące. – Ale jak się uchylić? Jak odrzucić dwuznaczną złożoną jej propozycję, skoro im tyle zawdzięcza?
Odpowiedziała w końcu, że przez ostatni rok wiele się u niej zmieniło. Związała się z kimś, poważnie, i wkrótce wychodzi za mąż, a wyjazd we dwie osoby – z najprzeróżniejszych powodów, o których wiele by mówić – po prostu nie wchodzi w grę. Dlatego też jeszcze raz dziękuje im za wszystko, lecz nie może skorzystać z tej hojnej propozycji. Los przekonał ją o tym, że jej miejsce jest tu – na dobre i na złe.
Wprawdzie o ślubie w tym czasie nie było jeszcze mowy, niemniej zamiary już były. Bo był kandydat na męża, a był nim mój przyszły ojciec.
Matka poznała go w getcie w 41. roku, mniej więcej rok z kawałkiem przed wyjściem na stronę aryjską. Stało się to w mieszkaniu przy ulicy Żelaznej, gdzie grono profesorów, ich asystentów i uczniów z wydziału filozofii i filologii klasycznej dawnego uniwersytetu urządzało czasami zebrania naukowe, „by nie popaść w depresję i nie dać się zdegradować; by zachować kondycję, godność i ideały, czyli zajmować się tym, co jest jedynie ważne, to znaczy myślą i prawdą”.
Były to konwentykle, doprawdy, osobliwe, jedyne w swoim rodzaju. Garstka dziwacznych postaci, wynędzniałych, wychudłych, o szarej, niezdrowej cerze, dyskutowała namiętnie przez dwie czy trzy godziny o jakichś najzupełniej abstrakcyjnych problemach. Takich jak „indeterminizm w fizyce a w biologii” albo „pojęcie przypadku”. Bywały też tematy z dziedziny literatury, choć zwykle powiązane z kwestiami filozofii.
Tak właśnie było tym razem. Temat debaty brzmiał: „O wartości logicznej sentencji Teognisa Najlepiej się nie urodzić”. Zaciekawił on matkę przede wszystkim dlatego, że znała tę maksymę jako wers Sofoklesa (z chóru Edypa w Kolonos), a nie jako myśl Teognisa, starszego o blisko sto lat. Poza tym była w tym czasie tak udręczona wszystkim i zniechęcona do życia, że miała ochotę posłuchać, co o tym dziwnym zdaniu mają do powiedzenia logicy-formaliści ze szkoły analitycznej. Wreszcie, udział w zebraniu pozwalał spędzić czas w nieco lepszych warunkach, niż dane to było gdzie indziej.
Przyszła na to spotkanie na kwadrans przed rozpoczęciem. Było już kilka osób. W większości znała je, przynajmniej wiedziała, kim są. Niektórych jednak z tej grupki widziała po raz pierwszy. To właśnie jeden z nich miał z czasem stać się jej mężem, a potem moim ojcem.
Ujrzała go przy stole z panią profesor K., gdy referował jej coś, trzymając kartkę w ręku. Okazało się wkrótce, że miał otworzyć spotkanie, przedstawiając historię tytułowego motywu zarówno w filozofii, jak i w literaturze. Bo, jak wyjaśnił na wstępie, ów słynny sąd Teognisa nie jest incydentalny, lecz w rozmaitych kontekstach, w takich lub innych pismach, nieustannie powraca. Podobne zdania padają już w Starym Testamencie, a potem w Ewangelii, a także u Sofoklesa, Szekspira, Calderona i wielu, wielu innych, aż po Schopenhauera. Lista wszystkich cytatów byłaby dosyć długa, co świadczy, jak żywotna jest ta myśl wroga życiu. – Będziemy dziś rozważali, kończył swe zagajenie, czy istnieje podstawa, na jakiej można stwierdzić, że życie  n i e   m a  wartości, albo odwrotnie, że  m a.  I czy, logicznie rzecz biorąc, to zdanie jest prawomocne.
Referat wygłosiła pani profesor K. Zaczęła od definicji. Czasownik „urodzić się” jest czasownikiem zwrotnym, a zatem w orzeczeniu odnosi się do podmiotu, który jest jednocześnie przyczyną i skutkiem czynności, sprawcą i jego ofiarą. W przypadku aktu narodzin sprawstwo jest jednak pozorne, a w każdym razie względne, dlatego też definicję podaje się w formie biernej jako „być urodzonym” albo też „być wydanym…” – tutaj pośród słuchaczy rozległ się dziwny szmer – „być wydanym  n a   ś w i a t”,  zakończyła z naciskiem pani profesor K.
A zatem w ścisłym sensie nie jest to wcale czynność, tylko skutek czynności, skutek czegoś innego. Czasownik „urodzić się”, jakkolwiek odpowiada pewnej rzeczywistości, falsyfikuje ją jednak, przypisując jej sens, którego nie posiada, a mianowicie celowość, a idąc dalej, wolę. Należy więc uznać go, jak wiele innych wyrazów, na przykład zaimek „ja”, za lingwistyczną ułudę. Nie ma czegoś takiego jak „urodzenie  s i ę”,  jest tylko „urodzenie”, „urodzenie  p r z e z   k o g o ś”.  Nie można samemu  „s i ę  wydać”, można być tylko „wydanym”.
Ergo: w danym wypadku nie ma alternatywy, jaka istnieje w życiu, a mianowicie że zawsze można się go pozbawić. „Albo, albo” istnieje jedynie „w”, nie „poza”. Jesteśmy zawsze już-w-życiu, inaczej nie istniejemy. Poza życiem nas nie ma, jak stwierdził to już Epikur.
Podsumowując wywód: skoro przyjście na świat nie ma logicznej symetrii, lecz jest asymetryczne, tak samo jak upływ czasu, nie ma też i negacji: własnego przeciwieństwa. Krótko i węzłowato: nie można się  n i e  urodzić. A skoro to niemożliwe, nie można też tego oceniać, a zwłaszcza stopniować oceny. Ponieważ jest nonsensem oceniać coś, czego nie ma.
Dyskusja, jaką wywołał referat pani profesor, była bardzo namiętna i trwała ponad godzinę. Matka myślała, że śni. Nie mogła pojąć, jak można tak gwałtownie się spierać o tak abstrakcyjne rzeczy, zwłaszcza w okolicznościach, najdelikatniej mówiąc, nie do pozazdroszczenia. Co tym ludziom dawało dowodzenie swych racji? Co miałaby dać wygrana jednej z walczących stron? Ten spór kojarzył się jej z religijnymi kłótniami wśród starożytnych Żydów – na przykład o istnienie lub nieistnienie aniołów, albo o coś w Talmudzie już w nowożytnych czasach – kłótniami toczonymi w obliczu niebezpieczeństwa czy wręcz w obliczu zagłady. Widziała w tym fanatyzm i pychę intelektu, i nazywała to hybris. Zebranie, na które przyszła, zamiast dać chwilę wytchnienia, tylko ją rozstroiło. Na koniec chciała jeszcze podejść do pani profesor, aby się z nią pożegnać, zamienić parę słów, a przy okazji poznać moderatora dyskusji, który otworzył spotkanie, lecz nie zrobiła tego. Zauważyła tylko, że odprowadził ją wzrokiem, gdy opuszczała mieszkanie.
Ponownie los ich zetknął dopiero po czterech latach, we wrześniu 1945, w okresie przywracania regularnej nauki w szkołach i na uczelniach. Spotkali się na Zjeździe Nauczycielstwa Polskiego, który formalnie służył przyjęciu nowego ustroju w oświacie i szkolnictwie, faktycznie zaś pełnił funkcję społecznej giełdy pracy. Szukano tam starych kontaktów, nawiązywano nowe, tworzono zalążki zespołów, dobierano się wzajem.
Matka znów jako pierwsza dostrzegła ojca w tłumie. W pierwszym momencie zresztą miała poważną wątpliwość, czy to na pewno on. Tak bardzo był zmieniony. Jeszcze chudszy niż wtedy, na owym seminarium, i ostrzyżony na jeża, w niezgrabnej marynarce i nazbyt obszernych spodniach. Dziwiło ją poza tym, że w ogóle się tam znalazł. Sądziła, że należy do wyższej gildii w nauce. Upewniwszy się jednak, postanowiła podejść.
Spytała, czy ją poznaje. Przyglądał się jej chwilę, po czym z bladym uśmiechem wycelował w nią palec i powiedział półgłosem: „Żelazna 70. Najlepiej się nie urodzić”.
„Ma pan pamięć”, stwierdziła i zapytała go, czemu właściwie tu przyszedł. Sądziła, że jego miejsce jest na uniwersytecie.
Odpowiedział, że  b y ł o.  A teraz – nie wiadomo. I nie wie, po co przyszedł, bo nie zna tu nikogo. A zresztą gdyby nawet, co miałoby to dać? Nie widzi dla siebie perspektyw.
W tych krótkich, rwanych zdaniach słychać było znużenie, apatię i rezygnację. A oczy i wyraz twarzy dopowiadały resztę. Ten małomówny człowiek z pewnością przeszedł zbyt wiele, a raczej – ponad miarę.
„Jak pan przetrwał?”, spytała.
„A pani?”, odwrócił pytanie.
„W majątku ziemskim pod Grójcem”.
„Nie miałem tyle szczęścia”.
Wyszli ze Zjazdu razem.
Powiedział, że po Powstaniu wylądował w Ursusie i mieszka tam do tej pory, i że dojeżdża do siebie kolejką EKD, która wyrusza z centrum, z ulicy Nowogrodzkiej, i że tam właśnie zmierza. Odrzekła, niezgodnie z prawdą, że idzie w tę samą stronę, więc chętnie go odprowadzi. Liczyła, że podczas marszu będzie bardziej rozmowny i powie o sobie coś więcej. Tak się jednak nie stało. Zagadywała na próżno. Szedł z rękami w kieszeniach i pochyloną głową, słuchając tego, co mówi, lecz sam się nie odzywał. A gdy od czasu do czasu zadawała pytanie, odpowiadał niechętnie i monosylabami. Jedyne co ujawnił, to że był członkiem AK i brał udział w Powstaniu, w obronie Politechniki, i że pod koniec walk widział straszliwe rzeczy. Ale o innych sprawach… o  w c z e ś n i e j s z y c h  przeżyciach nie padło nawet słowo. Stało się dla niej jasne, że nie chce o tym mówić. Przestała dopytywać.
Czekając na odjazd kolejki z ulicy Nowogrodzkiej, spytała jednak jeszcze, czy gdyby się okazało, że w szkole RTPD1, gdzie właśnie zaczęła uczyć,  b e z w y z n a n i o w e j  szkole imienia Limanowskiego, jest jeszcze wolny etat, gotów byłby go przyjąć? Zrobił niejasną minę, wzruszając ramionami. Zdawało się to mówić: „czy ja wiem? raczej nie”, ale gdy wagon ruszył, dorzucił jeszcze: „być może” i wykrzyknął swój adres.
Wolne etaty w liceum imienia Limanowskiego oczywiście wciąż były, zwłaszcza na stanowiska przedmiotów humanistycznych. Wiadomość o tym matka przesłała ojcu w liście, podając swój adres zwrotny, a także adres szkoły. Ale na żaden z nich odpowiedź nie nadeszła. Nie stawił się też osobiście.
Mniej więcej po miesiącu, w pewną słoneczną niedzielę, matka w nagłym odruchu wybrała się do Ursusa. W tym czasie taka wycieczka to była cała wyprawa. Najpierw piesza wędrówka wśród ruin na Nowogrodzką; potem długie czekanie na najbliższą kolejkę, która w niedziele jeździła co półtorej godziny; następnie wolna jazda przez miasto i peryferie, a wreszcie, znowu pieszo, żmudne szukanie adresu.
Odnalazła go w końcu. Był to niewielki domek pokryty starą dachówką i otoczony krzewami. Dzwonek przy furtce nie działał. Weszła więc na posesję i zastukała do drzwi. Po długim oczekiwaniu otworzyła jej w końcu drobna, stara kobieta o wyrazistych rysach i siwych, krótkich włosach. Matka spytała o ojca. Czy w ogóle tam mieszka.
„A pani w jakiej sprawie?”, kobieta patrzyła nieufnie.
„W sprawie pracy”, odrzekła. „Ma propozycję pracy. Pytanie, czy ją przyjmuje. Sprawa jest dosyć pilna”.
Kobieta przymknęła drzwi i poszła w głąb mieszkania. Wreszcie, po dłuższej chwili, wpuściła ją do środka i wolno zaprowadziła do pokoju na piętrze.
Ojciec w starym szlafroku siedział na metalowym, niepościelonym łóżku. Nie wstał, by się przywitać. Uniósł jedynie rękę, po czym wskazał na krzesło stojące przy stoliku.
Spytała, czy jest chory. Nie, nie jest. A dostał list? Tak, dostał, lecz nie odpisał. Dlaczego? Trudno powiedzieć, nie mógł się zdecydować.
Co mu jest? Co się dzieje?
Pokręcił na to głową i wykonał gest ręką, jakby opędzał się przed tymi pytaniami.
Stało się oczywiste, co mu jest – „co się dzieje”. Był w stanie skrajnej depresji. Stracił poczucie sensu. Nie miał ochoty żyć.
Znała to z doświadczenia. Bywała w takim stanie. I doskonale wiedziała, że aby z tego wyjść, potrzeba głównie woli. Jeżeli nie ma się w sobie dostatecznej energii, jeśli nie znajdzie się w sobie dostatecznego motywu, to wszelka pomoc z zewnątrz okaże się daremna. W tego rodzaju wypadkach decydujący jest instynkt – duch samozachowawczy. Dlatego wahała się, czy próbować go „wskrzeszać”, czy zostawić w spokoju. W sukurs przyszła jej w końcu formuła siostry Franciszki: jeżeli stłumi apatię i „przejdzie na drugą stronę”, czyli na stronę życia, to może na nią liczyć.
A jednak, już na odchodnym – na dole, w korytarzu – zwróciła się jeszcze nagle do starej, siwej kobiety, że gdyby zaszła potrzeba, to żeby dzwonić do szkoły, gdzie można ją zastać za dnia, i zostawić wiadomość. I wręczyła jej kartkę z numerem telefonu i ze swoim nazwiskiem.
Stara kobieta jednak, a zwłaszcza jej lokator nie odezwali się – ani przez pierwsze dni od wizyty w Ursusie, ani przez wiele następnych. Budziło to niepokój i napawało goryczą. Bo brak sygnału oznaczał, że nie jest nikomu potrzebna – chociażby do pomocy, jeśli już nie do życia. W końcu straciła nadzieję i pogodziła się z tym.
A jednak telefon zadzwonił. Nastąpiło to wprawdzie po dobrych kilku miesiącach i w nieco innej formie, niż spodziewała się tego, lecz doczekała się. Dzwoniła stara kobieta, prosząc o pilny kontakt. Nie chciała przez telefon wyjaśnić, o co chodzi. Nalegała jedynie, by przybyć jak najszybciej.
Matka zwolniła się z lekcji i pełna najgorszych przeczuć ruszyła na Nowogrodzką, a stamtąd do Ursusa. Była nieomal pewna, że stało się coś złego. Pytanie tylko co. Zabił się? Usiłował? I teraz go ratują? W jakim jest stanie, krytycznym? Przytomny? Nieprzytomny? Przypuszczenia te jednak okazały się mylne. Chodziło o coś innego, całkowicie innego.
Około siódmej rano przyjechali z UB i zabrali go z domu. Na razie niedaleko, na posterunek milicji, ale mają go wkrótce odstawić na Rakowiecką. Chodzi prawdopodobnie o kontakty z AK, o dawną przynależność do tej organizacji i o udział w Powstaniu. Jeśli więc matka zna kogoś, kto mógłby się za nim wstawić i wyciągnąć go z tego, to niech natychmiast działa, bo jak dłużej to potrwa i zajdzie za daleko, to może być za późno.
Słuchała tej relacji z niedowierzaniem i grozą. Wszystkiego się spodziewała, tylko nie czegoś takiego. Represjonować człowieka z lewicy, z PPS-u (o czym wspomniał przypadkiem)? Po tym wszystkim, co przeszedł? Z tego rodzaju piętnem?
Wstrząśnięta, zbita z tropu, nie wiedziała, co począć, a nawet co powiedzieć. Wymamrotała tylko: „Ba, ale co ja mogę?”. Na co stara kobieta spojrzała jej prosto w oczy, po czym zrobiła minę, jakby chciała powiedzieć, że sądziła inaczej, czyli że może wiele, i pożegnała ją.
Matkę ukłuło to. Bo jawnie sugerowało, że ma kontakty w UB. Skąd takie przypuszczenie? A skąd by, jak nie z wyglądu! Ta stara kobiecina nie mogła przecież wiedzieć o jej przyrodnim bracie (synu z pierwszego małżeństwa dawno zmarłego ojca), który, faktycznie, pracował w Urzędzie Bezpieczeństwa, lecz nosił inne nazwisko i stronił od rodziny, zresztą ze wzajemnością. A więc to podejrzenie, czy nawet założenie wysnuła wyłącznie z wyglądu i z przekonania o tym, że jest to twarz bezpieki. Nadzwyczaj gorzka pigułka. Tym bardziej, że trafiła; że zbieg okoliczności potwierdzał ten stereotyp.
Okropne było to wszystko. Aczkolwiek drugorzędne. Zasadniczym problemem był kontakt z przyrodnim bratem. Lecz nie chodziło o to, gdzie i jak go odszukać – było wiadomo, gdzie mieszka lub gdzie go można spotkać; chodziło o ambicję – o dumę i o honor.
W rodzinie był nielubiany, a wręcz gardzono nim. Uważano go zawsze za czarną owcę, wyrodka – człowieka bez skrupułów, chciwego i przebiegłego. Wypominano mu nieraz jakieś niegodziwości i mętne interesy z okresu okupacji. A odkąd wstąpił do służby i został majorem UB, zaczęto go unikać i zawieszono kontakty. Mówiono, że więzi z nim mogą rodzinie zaszkodzić. Nie w kartotekach Urzędu – aż o taką gorliwość nie posądzano go jednak – lecz w życiu codziennym, wśród ludzi. Sądzono, że pokrewieństwo z tego rodzaju postacią może się kiedyś zemścić.
A więc jeżeli matka chciała ratować ojca, musiała przede wszystkim zmierzyć się z samą sobą – zapomnieć o niechęci, przezwyciężyć skrupuły. Było to niewygodne, ba, upokarzające. Ponieważ pokazywało, że z jakiegoś powodu bardzo jej na czymś zależy. A z jakiego? I na czym? Jaki ma w tym interes, by wspierać tego człowieka?
Ale upokorzenie to mimo wszystko pół biedy. Przykre, lecz można wytrzymać. Bez porównania gorsze jest zaciągnięcie długu, nieme zobowiązanie. W tego rodzaju sprawach, zwłaszcza w tej instytucji, nie ma niczego za nic, wszystko jest zawsze za coś. Co zrobi, jeśli Urząd… postawi jakieś warunki?
Ucięła jednak te myśli i jeszcze tego dnia spotkała się z krewniakiem. Był oczywiście zdumiony, że zgłasza się do niego.
Poszli do restauracji. Przedstawiła mu sprawę.
„A kto to jest?”, zapytał.
„Nauczyciel”, odrzekła. „Związany z PPS-em. Właśnie miał zacząć pracować w liceum Limanowskiego”.
„A za co go zatrzymali?”
Matka odpowiedziała, że właśnie tego nikt nie wie, więc pewnie przez pomyłkę.
Uśmiechnął się pobłażliwie i kiwnął drwiąco głową.
„Musi coś być”, powiedział.
„No to wyjaśnij to!”, odrzekła wyzywająco.
Milczał przez dłuższą chwilę, po czym zapytał: „Z naszych?”.
Matkę zamurowało. Czuła, że czerwienieje. Ze wstydu i ze wstrętu. Ale opanowała się i powiedziała chłodno: „A co to ma do rzeczy?”.
„Ma”, odpowiedział spokojnie. I dorzucił: „No więc?”.
„Tak, z naszych”, wycedziła. „Stracił całą rodzinę”.
Przyrodni brat pokiwał ze zrozumieniem głową i powiedział po chwili: „Zobaczę, co się da zrobić”.
„Byłabym zbudowana”, odpowiedziała cierpko, zbierając się do odejścia.
„I jeszcze jedno”, powiedział. „Czemu ci na tym zależy?”
„To także ma znaczenie?”
„Oczywiście”, powiedział.
„To jest mój narzeczony”, matka zagrała va banque.
„Aha”, uśmiechnął się i pozwolił jej odejść.
Kolejny dzień i następne nie przyniosły niczego, co można byłoby uznać za skutek interwencji. Ani więc ojciec nie został wypuszczony z aresztu, ani nawet niczego nie zdołano wyjaśnić. Przyrodni brat się odezwał dopiero po tygodniu.
„Tragedii nie ma”, powiedział. „Ale i nie jest za dobrze. Po co się pchał do AK? Po co mu byli ci głupcy?  P o w s t a n i e!  Jego sprawa? Było się trzymać z AL. Byłby teraz przy władzy, a nie kiblował w pudle. W dodatku stawia opór. Nie chce niczego podpisać. Dlatego tak długo to trwa”. – Może więc go przekona? Napisze do niego kartkę. A on już ją doręczy. I zadba o szybkie zwolnienie.
Matka czuła, że blednie.
„To nic by nie dało”, rzekła, próbując się opanować. Jest niezależny, uparty. Lecz przede wszystkim nie zna jej charakteru pisma. Więc wziąłby to za fałszywkę.
Nie zna jej pisma? Przyjaciel?… to znaczy,  n a r z e  c z o n y? 
„Wyobraź sobie, że nie”, stwierdziła twardo matka. „Bywa tak. Takie czasy”.
Potrzeba w takim razie czyjegoś poręczenia. Niech ktoś z RTPD albo z Uniwersytetu napisze mu opinię. Że go zna i popiera, i może za niego ręczyć. No, i że jest potrzebny na jakimś froncie pracy.
Matka długo myślała, do kogo się z tym zwrócić. To musiał być ktoś znaczący – z nazwiskiem i pozycją. A jednocześnie odważny. Kto nie bałby się możliwych skutków swej interwencji, takich jak choćby wezwanie do złożenia wyjaśnień i dodatkowych świadectw, nie mówiąc o uwikłaniach poważniejszej natury.
Budziło to w niej rozterkę podobną do tej dawnej: czy ludzi, których się ceni, szanuje i podziwia, wolno stawiać w obliczu tak trudnego wyboru, jak wybór między ryzykiem a wstydliwą odmową? Czy wolno ich narażać dla jakiejś swojej korzyści? Wtedy sądziła, że nie. Teraz, że jednak można. Obecnie, bądź co bądź, nie groziło to śmiercią. I nie chodziło o nią, lecz o kogoś innego. Wprawdzie osoba ta… nie była jej obojętna, ale czy to argument? We wszystkim, co się robi, jest motyw osobisty.
Z nielicznych kandydatów, jacy jej przyszli do głowy, wybrała ostatecznie panią profesor K. Spełniała wszelkie kryteria. Na Uniwersytecie była autorytetem, znała ojca sprzed wojny i bardzo go ceniła. Odznaczała się wreszcie niepospolitą odwagą. Matka udała się do niej już następnego dnia.
Pani profesor K. przyjęła ją w gabinecie katedry logiki formalnej, którą znów kierowała. Była niezwykle życzliwa. Przejęła się sprawą ojca i nie zawiodła matki. Opinię i poręczenie napisała od ręki. Następnie poleciła przepisać je na maszynie i opatrzyć papiery licznymi pieczęciami. W końcu – sprawdziwszy tekst – złożyła pod nim autograf. Ku zaskoczeniu matki, wpisane przez nią nazwisko składało się z dwóch członów, z których pierwszy brzmiał: „Sztajnberg”.
„Pani profesor wróciła do starego nazwiska?”, matce wyrwało się.
„Zgodnie z dokumentami”, wyjaśniła rzeczowo pani profesor K. „To  u r z ę d o w e  pismo”, dorzuciła z naciskiem.
Matka w nagłym olśnieniu pojęła wtedy dwie rzeczy: jaką rolę właściwie pełni rodowe nazwisko pani profesor K. w piśmie adresowanym do organów UB, a także – czy przede wszystkim – dlaczego wybrała ją właśnie, a nie kogoś innego jako poręczyciela, czego dotychczas w pełni nie była jednak świadoma. Nie, nie chodziło o to, że pani profesor K. jest bardziej wpływowa niż inni, czy że jej interwencja będzie bardziej skuteczna. Chodziło wyłącznie o to, że się nazywa Sztajnberg, a zatem że jest… „z naszych”.
Było to dla niej straszne. Udowadniało bowiem, że wbrew wszelkim pozorom – wbrew kolosalnym wysiłkom – nie wyzwoliła się wcale z atawistycznych odruchów. Że podział na „swoich” i „obcych”, którym tak się brzydziła, nadal w niej pokutuje. I nie miało znaczenia, o jaką sprawę tu chodzi – o skargę, zaufanie czy ryzykowną pomoc – znaczenie miało jedynie, że z tego typu rzeczami (jak widać nieświadomie) zwraca się tylko do „swoich”.
„Nie-swoich” oszczędzała: „nie-swoich” nie narażała, „nie-swoich” nie zawstydzała ani nie potępiała. Natomiast „swoich”, owszem. I jakikolwiek był powód takiego postępowania – poczucie dumy, godności, obawa przed odrzuceniem albo nawet odwetem – świadczyło to o jednym: że dzieli bezwiednie ludzi według dziedzictwa krwi. A to ją stawiało na równi z każdym, kto robił to samo, po którejkolwiek był stronie, cokolwiek miał na względzie – wrogość czy solidarność, awersję czy lojalność. Wedle tego kryterium niczym się nie różniła od przyrodniego brata, który gotów był pomóc wydostać ojca z aresztu głównie z powodu „rasy”, a w znacznie mniejszym stopniu, że był dla matki, kim był.
Opinia i poręczenie pani profesor K…. profesor  S z t a j n b e r g – K. zostały dostarczone do kancelarii Urzędu i następnego dnia ojciec wyszedł na wolność. Matka, powiadomiona przez przyrodniego brata o godzinie zwolnienia, czekała na ojca pod bramą.
„A więc to pani zawdzięczam”, powiedział nieco zdziwiony.
„A skądże! Co ja mogę!”, zaprzeczyła nerwowo. „Wszystko zawdzięcza pan pani profesor K. To ona, bez wahania, poręczyła za pana. Ja byłam tylko gońcem”.
„Między kim a kim?”, spytał.
„Między tą starszą panią, u której pan teraz mieszka, a panią profesor K.”
„Zawiadomiła panią? Jak panią odnalazła?”
„Zostawiłam jej numer telefonu do szkoły, w której ma pan pracować”.
„Ja mam pracować w szkole? Kto pani to powiedział?”
„Nie musiał mi nikt mówić. Sama to załatwiłam. A teraz to pan już musi. Aby mieć jakąś podkładkę… aby mieć jakąś  o c h r o n ę”. 
Szli przez chwilę w milczeniu.
„Dziękuję ci”, powiedział, przechodząc nagle na „ty”.
„Nie ma za co”, odrzekła. „Jeszcze nie podpisałeś”.
„Czego?!”, obruszył się.
„Umowy. Umowy o  p r a c ę”. 
„No tak”, uśmiechnął się. „To jedźmy ją podpisać”.

Wrzesień 2015

 
Wesprzyj nas