Przejmująca powieść o rodzinie, którą porywa prąd wielkiej historii. Mikołaj Łoziński powraca z kontynuacją bestsellerowego “Stramera”.
Dorosłe już dzieci Nathana i Rywki Stramerów rozdziela wojna.
Wela z mężem przedostają się ze Lwowa do Warszawy, gdzie na różne sposoby próbują przetrwać.
Nusek znajduje pracę w podwarszawskim Konstancinie i wsiąka w towarzystwo partyzantów, bimbrowników, antysemitów.
Rudek i Rena trafiają do Stalińska na Syberii.
Hesio zostaje wysokim rangą oficerem armii Berlinga. Salek działa we francuskim ruchu oporu.
Córka Rudka, Róża, najmłodsza z rodziny Stramerów, ukrywa się u swojej przedwojennej opiekunki Babuni w pełnym okupacyjnych niebezpieczeństw Krakowie.
Wszyscy oni pragną choć namiastki normalności. Świat Stramerów to świat zwykłych ludzi, Żydów i Polaków, chcących przetrwać za wszelką cenę w obliczu toczącej się wokół wojny.
Mikołaj Łoziński pokazuje, że zwyczajne życie ludzi może być fascynujące jak sensacyjna historia. Świetnie napisana powieść!
Olga Tokarczuk o Stramerze
Mikołaj Łoziński doskonale opisuje sposób, w jaki nacjonalistyczna i nazistowska pętla zaciska się na Polsce, i kreśli fresk równie ujmujący, co zapierający dech w piersiach.
„Le Monde” o Stramerze
Stramerowie
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 27 września 2023
I
Wojna to nuda. Właściwie najlepiej pasowałaby do niej „straszna nuda”. Ale wszyscy myślą, że „straszna nuda” to po prostu wielka nuda, a wojna była i straszna, i nudna jednocześnie.
Dni w suterenie na Płaszowskiej mijały Róży na czekaniu. Przed lustrem, którego nie było widać z ulicy, pod stolikiem z obrusem do ziemi, za łóżkiem, gdzie Babunia przed wyjściem zostawiała miskę z kartoflami do obrania na zupę.
Róża żałowała tego, jak pożegnała się z mamą i dziadkami. Jakby jechała na wakacje. Byle jak. Tak spieszyła się do wyjścia.
Stała teraz przed lustrem i swoimi utlenionymi perhydrolem na blond włosami zasłaniała dół twarzy. Nos, usta i podbródek. Patrzyła tylko na górę. Mocne brwi, ciemne oczy i wysokie czoło miała jak matka.
W Tarnowie Babunia wzięła ją na ręce i pobiegły na dworzec. W pociągu do Krakowa zawiązała jej chustkę na twarzy.
– Dziecko ma zapalenie gardła – powiedziała do kobiety, która siedziała obok, a zaraz potem się przesiadła.
Niedługo później Babunia pojechała jeszcze raz do Tarnowa. Wcześniej w Krakowie wyszorowała podłogę w suterenie, przygotowała trzecie posłanie i ugotowała krupnik. Ulubioną zupę Ruth, mamy Róży. Babunia wieczorem wróciła sama. Róża się rozpłakała. Babunia nie chciała nic powiedzieć, tylko mocno ją przytuliła. Ale Róża oprócz rozczarowania poczuła coś jeszcze, do czego wstydziła się przyznać Babuni. Ulgę, że wciąż jest tylko z nią.
Babunia nie siedziała w domu jak przed wojną na Podgórzu, kiedy była jej nianią i spędzała długie godziny w oknie, które nazywała swoim kinem. Tu nie było nawet na co popatrzeć – tylko półbuty, kalosze, oficerki, obcasy damskich pantofli.
Róża w dzień chodziła na palcach, z dala od okna, nie mówiła nic na głos. Starała się być niewidoczna i bezszelestna. Czasem tylko zaglądał do środka kot. Jego zielone ślepia błyskały jak latarki. Ale jemu było wszystko jedno, kogo zobaczy. Dwa razy dziennie słyszała stukot chodaków. Płaszowską przechodzili więźniowie z obozu. Do pracy i z pracy.
Babunia codziennie do późna handlowała na Kleparzu. Tylko raz w tygodniu, zwykle w poniedziałki, wracała wcześniej. To wtedy pod Krakowem kupowała taniej cukier, kaszę i mąkę. Przywoziła je w tobołach, które zrzucała z pleców zaraz po wejściu do sutereny. Czasem była tak spocona, że zanim się umyła, wyżymała zdjętą z siebie bieliznę.
Na dziesiąte urodziny Babunia dała Róży Matkę Boską Częstochowską na łańcuszku. Dziewczynka w dzień nosiła ją na szyi, a przed zaśnięciem modliła się do niej o zdrowie mamy. Wieczorami opowiadały sobie, jak dobrze im będzie po wojnie. „Dobrze” znaczyło, że ojciec wróci z Rosji, a one nigdy się nie rozłączą.
Róża pamiętała, że nie nazywa się już Stramer, tylko Marysia Zegarlińska. Jej rodzina to Babunia i jej dwie córki z mężami i dziećmi, które mieszkają w Borku Fałęckim. A ona sama też urodziła się w Borku.
Niedawno Babunia pierwszy raz ją tam zabrała. Wzięły ze sobą wszystkie ubrania dziewczynki i pełno jedzenia. Róża nie rozumiała po co. Przecież zwykle Babunia przywoziła jedzenie ze wsi do miasta, a nie na odwrót.
– Biedne dziecko. – Córka Babuni wycałowała ją na powitanie.
Róża w sieni dyskretnie wytarła zaśliniony policzek. I pobiegła z innymi dziećmi paść kozy na cmentarzu.
W nocy obudziły ją podniesione głosy, kłótnia Babuni z córkami.
– Nas też narażasz. I to za darmochę.
– Niech cię o to głowa nie boli – odpowiadała Babunia. – Wiem, co robię.
– Służ panu wiernie, to ci w gębę pierdnie!
– Dziś oni, jutro my.
Róża przypomniała sobie wtedy swoją przedwojenną rodzinę. Każdego po kolei, gdzie kto siedział przy stole u dziadków w kuchni na Goldhammera. Dziadek Nathan i babcia Rywka, mama (Ruth) i tata (Rudek), elegancki wujek Hesio, wujek Salek, którego nie pamiętała, ale przy stole tak często o nim mówiono, jakby z nimi tam był, jej ukochana piękna ciocia Rena, wujek Nusek, który wszystkim przerywał i nie mógł ani chwili spokojnie usiedzieć na miejscu, uśmiechnięta ciocia Wela i jej narzeczony Natek, tak przystojny jak… właściwie nie znała nikogo, kto byłby aż tak przystojny. Przekrzykiwali się, gestykulowali, sztućce uderzały o talerze. Jedli nożami i widelcami, a nie jak Babunia i jej rodzina, wszystko tylko łyżką. Róża też wolała łyżką, bo tak prościej.
Miała zostać w Borku na dłużej, ale po trzech dniach spakowały się z Babunią i wróciły do Krakowa.
Był tylko jeden klucz do mieszkania i leżał pod wycieraczką. Babunia ostatnio wkładała go tam, żeby zawsze ktoś z rodziny z Borku mógł wejść. Róży nie wolno było podchodzić do drzwi, zwłaszcza gdyby ktoś do nich pukał albo w nie walił. Pamiętała, że ma wtedy jak najszybciej schować się pod stół. Przećwiczyła to z Babunią zaraz po przyjeździe z Tarnowa.
Ale teraz nikt nie pukał ani nie walił. Jak miała słyszeć, że ktoś podniósł wycieraczkę i wyjął klucz? Usłyszała dopiero jego chrobot w zamku. Pewnie to córka Babuni.
Klamka poszła w dół. Róża przed lustrem zdążyła tylko odsłonić z włosów dół twarzy. Otworzyły się drzwi i zobaczyła w nich starą, siwą kobietę.
Rudek wciąż nie mógł uwierzyć, że to palec go uratował, ocalił mu życie. I nie był to wcale palec boży, tylko należący do jego prawej ręki głupi zniekształcony kciuk, który źle się zrósł po tym, jak chłopi pobili go do nieprzytomności na samym początku wojny.
Historia jak z baśni Andersena, które kupił Róży jeszcze w Krakowie. Mógłby ją teraz opowiedzieć córce i na pewno by się jej spodobała.
Zaczynałaby się w Kijowie, gdzie Rudek z Hesiem wsiedli razem do pociągu jadącego na Wschód. „Wsiedli” to złe słowo. Raczej się wcisnęli. Albo dali się ponieść tłumowi, który jak fala wlał się do środka, zajmując wszystkie przedziały, wszystkie możliwe miejsca siedzące, stojące, a nawet półki na bagaż. Dwadzieścia osób w ośmioosobowym przedziale. Ich rodzinne mieszkanie na Goldhammera to przy tym przestronny apartament.
– Konserwa na kółkach, do której same wepchnęły się uszczęśliwione sardynki – tak Rudek opisałby Róży ten pociąg. – Można zapomnieć o pójściu do toalety. A Hesio, twój stryjek, akurat dostał biegunki.
– Pewny jesteś, że to nie choroba weneryczna? – Rudek zażartował sobie z brata, który powtarzał, że wszystkie choroby biorą się z nerwów i tylko jedna z radości: syfilis.
Na szczęście były częste postoje, które Hesio spędzał w krzakach. Samoloty zaskoczyły go siedzącego w kucki z opuszczonymi spodniami w polu kukurydzy. Jak później opowiadał o bombardowaniu: najdłuższe trzy minuty w jego życiu.
Wyszedł z krzaków, dopiero kiedy bombowce odleciały. Najpierw zobaczył mgłę. Później wyłoniły się z niej ich pociąg, który się palił, leje po bombach i ludzie bezradnie biegający wokół jak podskakujące drobinki kurzu.
– Tylko twojego taty, Różyczko, nigdzie nie było – dołączyłby się do opowiadania wujek Hesio.
Dopiero godzinę później zrezygnowany już i załamany Hesio przypadkiem zauważył charakterystyczny wygięty kciuk, który wystawał z ziemi. Reszta ciała była przysypana. – I krzyknąłem do innych, żeby pomogli odkopać twojego tatę.
– Pomyśl, Różyczko, co by było, gdyby chłopi mi nie złamali palca, a stryjek Hesio nie miałby biegunki. Jak mówi twój dziadek Nathan Stramer: nie ma złego, co by nie wyszło na dobrego. – Tak właśnie Rudek opowiedziałby ten koszmar córce. Ani słowa o spalonych czy porozrywanych ciałach, wrzaskach rannych, błaganiach o pomoc półżywych, nic o trupach dzieci.
Tylko kciuk i biegunka.
Róża pewnie zapytałaby go, co z resztą rodziny. Nawet Andersen nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Rudek musiałby jej skłamać, że są cali i bezpieczni. A co z Ruth? Co z rodzicami w Tarnowie? Też nie wiedział.
Babunia wróciła z Kleparza i nie zdążyła jeszcze rozpiąć kożucha, a Róża już po cichu zaczęła opowiadać jej o staruszce, która weszła do mieszkania, zobaczyła ją i bez słowa wyszła.
– Kto to mógł być?
Babunia wzruszyła ramionami, na których wciąż wisiały tobołki. O wszystkim już wiedziała. Róża nie musiała jej nic mówić.
– Nie przyśniło ci się to czasem? – Pogłaskała Różę po głowie, rozjaśnione perhydrolem włosy odrastały i przy samej skórze było już widać, że nie jest blondynką.
Nic dziwnego, że nie usłyszała, jak stara sięga pod wycieraczkę. Bo tego nie zrobiła. Miała własny klucz. To była matka właścicielki kamienicy. Ta wścibska starucha. Babunia spotkała je obie, matkę i córkę, przed chwilą w bramie. Szybko zrozumiała, że nie dorabiają w ten sposób, nie czekają tam na frajera, tylko na nią. I usłyszała od nich, że ma wyrzucić z domu to żydowskie dziecko.
– Jakie żydowskie dziecko?
– Pani Zegarlińska, w nocy ma być niemiecka obława.
Gdzie niby o tej porze, tuż przed godziną policyjną, miałaby zabrać Różę? Pewnie kłamią o obławie, żeby pozbyła się małej. Albo same poszły donieść…
– Idzie zimna noc, Marysiu – powiedziała przed snem Babunia.
Róża się zdziwiła.
Na wszelki wypadek położyły się do łóżek w ubraniach. Jak zwykle pomodliły się jeszcze do Matki Boskiej Częstochowskiej. Może ona coś pomoże? A potem Babunia nasłuchiwała. Miauczenie za oknem. Równy oddech Różyczki. Nikt go jej nie zabierze. Cisza.
Upewniła się, że mała śpi. Wstała z łóżka, przygotowała torbę z rzeczami na kilka dni i położyła przy drzwiach. Z daleka słyszała psy. O piątej rano pukanie do drzwi to nie mleczarz – mówi się w Krakowie – tylko wiadomo, gestapo. Jak będą się zbliżać, weźmie dziecko na ręce i, jak wtedy w Tarnowie, uciekną. A jak je złapią, to niech ją też zabiorą.
Ale nie przyszli.
Mimo że nie zasnęła tej nocy, nie była śpiąca ani zmęczona. Wiedziała już, co zrobi.
Rano były prawie gotowe do wyjścia. Po śniadaniu wystarczyło założyć buty i zawiązać Róży chustkę na głowie. Babunia wzięła ją za rękę, na klatce schodowej parę razy głośniej tupnęła i wyszły na Płaszowską. Przeszły powoli pod oknami właścicielki.
Róży przypomniało się, jak przed wojną chodziła z ojcem po mieście. Na basen, na mecz piłkarski, na Rynek. Ojciec brał ją na barana i zawsze szli środkiem chodnika. Siedziała jak na tronie, najwyższa z przechodniów, jej wysokość – jak mówił tata – królowa Krakowa.
Trzymała teraz mocno rękę Babuni, wtulona twarzą w jej sztywny kożuch. Dawno nie wychodziła z sutereny. Pewnie jest jakieś święto, bo wszędzie na budynkach wiszą flagi. Swastyki są znacznie łatwiejsze do narysowania niż gwiazdy Dawida. Wystarczy zrobić dwie przecinające się kreski, pionową i poziomą, a potem na ich końcach dorysować jeszcze po kreseczce.
Rozbolał ją brzuch. Może za szybko wypiła na śniadanie pyszną słodką kawę? A może za szybko szły?
Całą drogę powtarzała sobie, jak się cieszy, że pierwszy raz pójdzie na Kleparz. Tam akurat ojciec nigdy jej nie zabierał. Babunia ciągle opowiadała o Kleparzu. O pani Dyniowej i pani Norkowej, które dla Róży były jak z baśni Andersena. Babunia znała je jeszcze z czasów, kiedy były pięknymi dziewczynami.
Róża uwielbiała słuchać o tych starych przekupkach. O tym, jak Dyniowa pochowała już trzech mężów. I jak Norkowa, która sprzedaje noże, nawet „języczek ma jak brzytwa”. Nikt na Kleparzu im nie podskoczy. Nikt ich nie przegada. Nikt nie oszuka.
A Róża wiedziała, że to samo na pewno można powiedzieć o Babuni. Wyobrażała je sobie jako trzech muszkieterów, o których czytała jej mama. Trzy muszkieterki, jedna za wszystkie, wszystkie za jedną! Będzie przy nich bezpieczna.
Od Babuni wiedziała też, że na Kleparzu dzieci to świętość. Dzieci nikt tam nie rusza. Nawet najgorszy złodziej i pijak dwa razy się zastanowi, zanim pogłaszcze je po główce. Czy dzieci żydowskie też są święte na Kleparzu? Patrzyła, jak Babunia, pani Norkowa i pani Dyniowa rozkładają kramiki. Na drewnianych kozłach kładą deski, a na nich swój towar.
– Masz, dziecko. – Pani Dyniowa podała jej jabłko.
Miała czerwoną rękę i czerwoną twarz z żarzącym się papierosem na środku – tak jak Róża to sobie wyobrażała. Ale nie miała wielkiej pękatej głowy jak dynia. A Norkowa poza delikatnym czarnym meszkiem pod nosem nie miała pyszczka jak norka.
Róża ugryzła jabłko. Było słodkie i soczyste, tylko zimne, jakby jadła lody jabłkowe. Czy jest w ogóle taki smak? Ostatni raz jadła lody w Tarnowie, w dzień wyjazdu taty i stryjka Nuska na Wschód. Od wtedy ich nie widziała. Dwa smaki w wafelku: czekolada i wanilia. Tego dnia babcia Rywka zabrała ją do cukierni, ale sama nic sobie nie zamówiła.
Najgłośniejsze na Kleparzu były koguty. Zagapiła się na jednego, który trzepiąc skrzydłami, wyrwał się z rąk sprzedawcy.
– Wejdź tu, Marysiu. – Norkowa pokazała jej miejsce pod swoim kramem.
Rudek niezgrabnie położył się na podłodze, na twardych deskach na środku pokoju. Jedyne wolne miejsce (za dwadzieścia rubli miesięcznie, płatne z góry), które pokazał mu gospodarz. Wszystkie cztery kąty były zajęte. W każdym spała już jakaś wtulona w siebie rodzina.
Zimno nie do opisania – pomyślał. Nie odda tego żadne, najgłośniejsze nawet szczękanie zębami. Gorzej niż we Lwowie w czasie zimy stulecia, kiedy spali z Nuskiem w ubraniach przytuleni do siebie.
Teraz drętwiały mu palce w rękawicach i stopy w rozpadających się, obwiązanych sznurkami walonkach.
Co prawda dyrektor szkoły, któremu je dziś pokazał (Rudek specjalnie usiadł naprzeciwko i tak założył nogę na nogę, żeby je było widać), napisał mu od razu list polecający w tej sprawie do przewodniczącego rady miejskiej miasta Stalińsk (Inspektor w radzieckiej szkole średniej spełnia pozytywną rolę w społeczeństwie, zwłaszcza w okresie wojny, i całkowicie zasłużył sobie na pierwszeństwo w przydziale butów), ale Rudek dobrze wiedział: w najlepszym wypadku oznacza to, że dostanie nowe walonki nie wcześniej niż w maju przyszłego roku.
Nie miał czym się teraz przykryć. Przecież nie drewnianą szafą, która stała pod ścianą? Po półgodzinie już się nie zastanawiał, przestało mu się to wydawać dziwne i po prostu tak zrobił. Coś w środku szafy się przesunęło. Co to mogło być? Była zamknięta na klucz.
Lekko przygnieciony i ogrzany meblem, poczuł się znowu jak w bajce, która na pewno spodobałaby się Róży. Mimo nocy było jasno. Okna zalepiał syberyjski śnieg, a Rudek w czapce uszance i kufajce leżał pod drewnianą kołdrą.
Pomyśleć, że w Krakowie, przed wojną, narzekał na zużyty materac u Zuzanny Lipskiej. Rok temu dowiedział się, że została zabita przez Niemców, ale dalej często łapał się na tym, że widzi ją w łóżku albo pijącą piwo w wannie. Błękitne oczy, długie palce, drobne pieprzyki na plecach i piersiach.
Wyobrażał sobie teraz, że znowu są razem na tym materacu, którego sprężyny wspólnie rozwalili. Podpala egipskiego, podaje jej i opowiada o pierwszym dniu w nowej pracy. O szkole, w której został inspektorem. O portretach Stalina na prawie każdej ścianie. I przede wszystkim o młodym nauczycielu niemieckiego w za dużym garniturze z łatami na łokciach i kolanach, który od razu skojarzył mu się z dzieciństwem, z tarnowskim mełamedem szarpiącym za pejsy przestraszonych uczniów w chederze. Od razu napiął się jak wtedy, kiedy miał trzy lata i kiedy powiedział sobie, że nigdy już nie pozwoli się nikomu tak poniżyć.
Ale tym razem to nauczyciel przestraszył się na widok wchodzącego do klasy dyrektora z Rudkiem.
Zaczęła się lekcja i Rudek szybko zrozumiał dlaczego. Nauczyciel musiał słusznie się domyślić, że nowy inspektor zna język, którego on uczy. Wystarczyłoby jedno jego słowo wyszeptane do ucha dyrektora, a byłoby po nauczycielu, trafiłby do łagru.
Rudek rozejrzał się tylko dyskretnie po sali, w której nikt nie znał niemieckiego. Łącznie z nauczycielem. Za to uczniowie wywoływani do odpowiedzi już całkiem nieźle radzili sobie z jidysz. Nauczyciel, pewnie też bieżeniec z Polski, musiał pracować w tej szkole od dłuższego czasu.
– Zdolny belfer – powiedział teraz Rudek sam do siebie.
Ta historia rozbawiłaby Zuzę. Usłyszał jej lekko zachrypnięty śmiech.
Oszczędziłby jej innych, mniej przyjemnych przygód, jak ta dzisiejsza w tramwaju, którym tu wieczorem przyjechał. Młodzi kieszonkowcy próbowali obrobić śpiącego przy szybie pijanego czerwonoarmistę. Zrobili wokół niego sztuczny tłok i nożem rozcięli mu torbę, którą miał na kolanach. Ale on wtedy się obudził i pierwsze, co zrobił, to sięgnął po pistolet. Zabił obu na miejscu. Tramwaj akurat się zatrzymał, żołnierz wstał z miejsca i się zatoczył.
– Mój przystanek – powiedział i wysiadł.
Nikt więcej się nie ruszył. Rudek też już dawno nauczył się nie wtrącać. Zabici chłopcy byli pewnie w wieku Róży, może nawet młodsi. Rudek wysiadł dwa przystanki dalej.
A jak zacząłby baśń dla Róży? Może tak: W Stalińsku przed zaśnięciem wierciłem się gorzej niż księżniczka na ziarnku grochu i marzłem bardziej niż dziewczynka z zapałkami.