Wojna się skończyła. Do zrujnowanej Warszawy wracają ludzie, których życie też legło w gruzach. Ale przeżyli. I to jest najważniejsze… “Najważniejsze to przeżyć” – najbardziej poruszająca po “Stuleciu Winnych” powieść Ałbeny Grabowskiej. Opowieść o sile rodziny, miłości i życia.
II wojna światowa w przerażający sposób zmieniła życie setek tysięcy mieszkańców Warszawy, miasta, które po upadku powstania przypominało morze gruzów. Jedni zdołali przeżyć, innym się to nie udało. Zginęli na ulicach miasta, zostali zamęczeni na Pawiaku lub w obozach koncentracyjnych. Ci, którym udało się ocaleć, próbują po wojnie układać sobie życie na nowo.
Do zrujnowanej stolicy wraca rodzina Pataczków. Kamienica przy Marszałkowskiej, w której kiedyś mieszkali, cudem ocalała. Ojciec, lekarz, natychmiast podejmuje pracę w szpitalu. Matka, przedwojenna nauczycielka, próbuje odnaleźć się jako dziennikarka szukająca śladów nadziei wśród ruin. Starsza córka, Tereska, pomaga odgruzowywać Politechnikę, licząc, że dzięki temu odzyska przedwojenną miłość. Jest jeszcze ta młodsza – Mirka. I to w niej jest największa nadzieja. To ona bowiem znajduje w sobie dość odwagi i siły, by co dzień udowadniać, że najważniejsze to przeżyć. I żyć dalej…
Ałbena Grabowska – ceniona pisarka, która niezwykłe imię, oznaczające kwitnącą jabłoń, zawdzięcza bułgarskim korzeniom. Z wykształcenia lekarka, doktor nauk medycznych ze specjalizacją w neurologii i epileptologii. Popularność wśród czytelników zawdzięcza przede wszystkim bestsellerowej sadze Stulecie Winnych. Potencjał tej epickiej opowieści dostrzegli również filmowcy – na jej podstawie nakręcono serial w gwiazdorskiej obsadzie.
Prócz Stulecia Winnych spod pióra Ałbeny Grabowskiej wyszły m.in. trylogia Uczniowie Hippokratesa i powieści Coraz mniej olśnień, Matki i córki, Kości proroka. Dom Wydawniczy REBIS opublikował jej Rzeki płyną, jak chcą.
Najważniejsze to przeżyć
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 5 września 2023
MIRKA
Marysia Mazurówna umarła, bo ukąsiła ją żmija. Powiedziała nam o tym stara Maciejowa i zaniosła się płaczem. Maciejowie byli dziadkami Marysi. Mama i ojciec stali przed stodołą i słuchali z niedowierzaniem. Skąd by się u nas wzięła żmija? – pytali zdumieni. Jesteście pewni, Maciejowa? Co do mnie, nie byłam zdumiona. Skoro żmija ukąsiła Marysię, to musiała tam być.
Podczas pogrzebu dawało się wyczuć podniecenie, jak zapowiedź późniejszych wydarzeń. Wieś pożegnała Marysię, tego pięknego aniołka, który zasnął w Panu, jak mówił ksiądz Witold. Znałam dobrze Marysię. Uparta, pyskata i wszędzie jej było pełno, prawdziwe utrapienie. Na pewno nie była aniołkiem, a dałabym sobie rękę uciąć, że po ukąszeniu wrzeszczała niczym opętana i wcale nie zasnęła w Panu.
Właśnie dlatego umarła, że była niegrzeczną dziewczynką. Ukradła Stefaniakom – okazało się potem – kawałek boczku, który suszył się u nich w spiżarni. Stefaniaki dopiero co kupiły gdzieś po kryjomu kawał świni, bo ich najstarsza córka, głupia jak but Kryśka, miała wyjść za Romka, kawalera z sąsiedniej wsi. I Stefaniak, który zobaczył Marysię wychodzącą oknem z czymś pod koszulą, poszedł prosto do Mazura, który Marysię złapał, sprał na kwaśne jabłko, a potem zamknął w szopie, żeby jeszcze sobie przemyślała straszny czyn. Tam właśnie nieszczęsna zakończyła swój ośmioletni żywot.
Ponoć Mazur wrócił do szopy, bo zdziwiło go, że za drzwiami cisza, a córka nie próbuje wyjść przez dach. I znalazł ją martwą, a obok siedziała, czy też leżała sobie w spokoju, żmija. Mazur był tak zdumiony, że pozwolił gadowi odpełznąć. Wieś musiała mu zatem uwierzyć na słowo, chociaż ksiądz Witold i ci, którzy szykowali Marysię do pogrzebu, w tym moja matka i ojciec doktor, widzieli dwie dziurki na nodze dziewczynki.
Zastanawiałam się, czy winą za jej śmierć obarczą Stefaniaka czy Mazura. A może wszystko skupi się na winowajczyni, która odpełzła w las. Nie trzeba było długo czekać. Najpierw wieś zwróciła się przeciwko Stefaniakowi, który miał boczek. Cóż winne dziecko, pewnie głodne było, szeptano. Przecież jest bieda. Głodujemy. Stefaniak skąd miał pieniądze na świnię. Sam świnia. Winny. Potem szepty zaczęły parzyć plecy Mazura, który nie dość, że zbił dziewczynkę, to jeszcze zamknął ją w szopie. Po co zamykał, mówiono, gad tylko czekał, żeby zatopić zęby w szyi dziecka. Winny. Słyszałam te głosy i ledwie powstrzymywałam się, aby nie sprostować, że żmija ukąsiła Marysię w nogę, a nie w szyję.
Wieś podzieliła się na dwa obozy. Jedni, w tym moi rodzice, trzymali z Mazurem, który z żalu za jedynym dzieckiem pił na umór i bił swoją babę, matkę Marysi. Mazurowej nikt nie żałował. Pamiętano, że Mazur wziął ją bez posagu, sierotę niepotrafiącą zliczyć do trzech, a ta zamiast zdrowych, pracowitych synów dała mu jedną jedyną Marysię, która diabła miała za skórą, chociaż niby to jak umierała, zamieniła się w aniołka. Gdyby mnie ktoś pytał, tobym powiedziała, że to Mazurowa była dobra i cicha, pracowała ponad siły i sama była jak anioł, jeśli anioły mogą być takie brzydkie i brudne.
Pozostali oskarżali Stefaniaka, któremu się dobrze powodziło, a wszyscy wiedzieli dlaczego. Była zatem okazja, aby sprawić, żeby mu się przestało tak powodzić. Stefaniak wiedział, że za boczek, czy też śmierć dziecka, co na jedno wychodziło, może zapłacić wysoką cenę. Postanowił się zatem zabezpieczyć przed ludzkim gniewem. Zaczął od tego, że przełożył wesele Kryśki. Kryśka nie zrozumiała, dlaczego „ojciec jej to robią”, i wywrzaskiwała swoje żale, aż Stefaniak sprał ją tak, że sama nie chciała brać ślubu z siniakami na rękach i twarzy. Przyszły mąż się za nią nie ujął, co więcej, zaraz się obraził, że niby Stefaniaki afront mu robią, i po tygodniu wziął ślub z panną ze swojej wsi, a dwa dni po ślubie poszedł po drewno do lasu i tam nastąpił na minę. Nic z niego nie zostało. Ludzie pomyśleli, że Pan Bóg jednak wini Stefaniaka za nieszczęście Marysi, chociaż jak to On, okazał swoje niezadowolenie w bardzo pokrętny sposób. Ale nie powinnam tak mówić, bo to straszny grzech.
I wtedy się zaczęło. W biały dzień ludzie weszli Stefaniakowi do stodoły i zabrali całe ziarno na zasiew. Chociaż Kryśka i Stefaniakowa zawodziły, to dwóch silnych chłopa trzymało Stefaniaka, a reszta wynosiła worki. Potem podpalili stodołę, a ziarno poszli podzielić między siebie. Efekt był mizerny, bo zaraz Mazury ze Stefaniakami ugasili ogień, a chłopy pokłóciły się o ziarno i część poszła na zmarnowanie. Mazur mruknął, że to on powinien dostać ziarno, kiedy Stefaniak mu dziękował, że on jeden stanął w jego obronie.
– Bierz! Bierz, bracie! – powiedział mu na to.
Ale Mazur nie wziął, tylko splunął i poszedł. Następnego tygodnia ktoś dopadł w lesie Kryśkę i sobie z nią poużywał.
– Głupia była, że powiedziała. – Podsłuchałam rozmowę rodziców z Matysiakową, która wiedziała o wszystkim, co się dzieje we wsi. – Mogła cicho siedzieć, toby się nie wydało, że jest zhańbiona.
– Jak miała nie powiedzieć, kiedy ją baby zakrwawioną znalazły? – wyszeptała gniewnie mama. – Co im winna Kryśka?
– Przecież nie o nią szło. Kryśka płaci za grzechy ojca.
– Na pewno to były nasze chłopy, a nie Rosjanie? – dosłyszałam głos taty.
– Jakie grzechy, kiedy Marysia ukradła boczek! – W tej samej chwili mama uderzyła gniewnie szmatą o stół. Robiła tak zawsze, kiedy się złościła, chociaż przyznać trzeba, że złościła się niezwykle rzadko. – Pan Bóg by ją sądził, a tak Mazur zamknął w szopie.
– I co, Mazura wina? – Tato stukał palcami po stole.
– Mazura wina, Stefaniaka wina, żmii wina – burknęła Matysiakowa. – Pan Bóg tak chciał. To wam powiem.
I zaraz zaczęła mówić, że gdyby nie to, co się dzieje dokoła, toby żmii nie było, a byłby Pan Bóg. No nie wiem.
– A ja wam powiem, pani Matysiakowa, że to wcale nie tak… – odezwał się tato, ale dalej nie dosłyszałam, bo musiałam odejść od drzwi.
Pan Bóg chciał wyraźnie, żeby Stefaniak zamienił się w Hioba, biblijnego nieszczęśnika, o którym opowiadał nam, dzieciakom, ksiądz Witold. Ta opowieść zrobiła na mnie na tyle duże wrażenie, że zachwiała moją wiarą. Chociaż nie mówiłam tego głośno, już dużo wcześniej przestałam wierzyć, że Bóg jest dobry, wystarczyło tylko rozejrzeć się dokoła, żeby nie mieć żadnych wątpliwości. Po opowieści o Hiobie przestałam jednak wierzyć w mądrość Boga. Skoro Bóg zachowuje się jak chłopy z naszej wsi, to nie może być mądry. I po raz pierwszy pomyślałam, że skoro Bóg nie jest ani mądry, ani dobry, to może po prostu w ogóle go nie ma. Bo zabrał też Stefaniakową, która na wieść o nieszczęściu córki udała się do jednego z gwałcicieli – Jaśka Wygódki. Powiedziała mu, że ona nijakiej pretensji nie ma i żeby Jasiek ożenił się z Kryśką. Na dowód dobrych intencji przyniosła chleb. Jasiek Wygódka Stefaniakową wyśmiał, ale chleb wziął. I zjadł. A potem padł, bo była w nim trutka na szczury. Razem z Jaśkiem życie oddali jego brat Jędrek i ojciec Marek, którzy także zjedli chleb, śmiejąc się z głupiej Kryśki i jej starej, brudnej matki. Potem Stefaniakowa poszła do drugiego winowajcy i tam już nie powtarzała sprawy z chlebem nadziewanym trucizną, tylko wyjęła nóż spod spódnicy i zatopiła go w szyi Tadka Konopki, który umierając, ponoć spytał głupio:
– Za co?
Nie wiem, czy Stefaniakowa mu odpowiedziała. Wiedząc, że jej los jest przesądzony, wróciła do siebie i usiadła na ławce przed domem, nakazawszy Kryśce, żeby nie wyściubiała nosa z chałupy. Prosto w pierś dźgnął Stefaniakową widłami Leluk, młodszy brat Tadka Konopki. Ksiądz Witold miał zatem pięć ciał do pochowania i lekkomyślnie postanowił pogrzebać je jednego dnia, przy okazji dając ludziom ze wsi kazanie na temat tego, czym jest bezsensowna zemsta. Ludzie nie zrozumieli jego słów albo nie chcieli zrozumieć, bo rzucili się do wymierzania sprawiedliwości zaraz pod kościołem, chociaż ksiądz krzyczał, że ich wszystkich pochłonie ogień piekielny.
Nie wiadomo, co by się stało, bo Bartek Wojtków już zamierzał się na księdza, kiedy Stefaniak postanowił zakończyć sprawę. Wyciągnął sznur i zagroził, że się powiesi. Nie żeby ktoś się tym przejął, ale każdy chciał zobaczyć, czy dotrzyma obietnicy, to po pierwsze, a po drugie, czy nie trzeba będzie mu w tym pomóc. Pomóc najbardziej chciał Mazur, który sobie przypomniał o Marysi i o tym, że coś powinien ugrać na śmierci Stefaniaka. Mazurowa go wprawdzie odciągała i wzywała do opamiętania, ale jej nie słuchał. Walnął żonę w głowę i kazał wracać do domu i drzwi zamknąć. Na krótko cała niemal wieś, wyjąwszy księdza Witolda, moich rodziców oraz mnie, zjednoczyła się w zamiarze wspólnego wymierzenia dziwnej sprawiedliwości, jaką w ich mniemaniu byłoby powieszenie Stefaniaka. I pewnie by to nastąpiło, chociaż Stefaniak się wahał, ale od strony wsi nadbiegł Wicek, chłopak Farynów, wiejski głupek.
– Wojna się skończyła. Hitler kaput! – wrzasnął.
Cała rodzina Danusi przeżyła. Kiedy wróciliśmy do Warszawy, rodzice, uszczęśliwieni, że nasza kamienica na Marszałkowskiej wciąż stoi, zabrali się do sprzątania i ratowania tego, co zostało, przy czym zostało bardzo niewiele. Ja pobiegłam szukać mojej najlepszej przyjaciółki. Warszawa wyglądała jak jedno wielkie cmentarzysko. Nie żyli ludzie, nie żyły domy, nie żyły drzewa. Kiedy mijałam mogiły, zamiast szukać znajomych nazwisk, zamykałam oczy. Nie chciałam czytać tych imion, nie chciałam wiedzieć. Przynajmniej na początku.
Siedziała w kucki przy studni na Hożej i dłubała patykiem w skrawku gołej ziemi. Aż mi się słabo zrobiło z radości na jej widok.
– Mirka – powiedziała, ale wcale nie wyglądała na zdziwioną, jakby to, że i ja żyję, było czymś oczywistym.
– Co robisz? – Przycupnęłam obok niej.
– Szukam skarbu – wyjaśniła poważnie. – Zakopałam przed powstaniem.
To była nasza ulubiona zabawa. Wystarczyło wykopać płytką dziurę w ziemi i położyć w niej koraliki, kwiatki, liście. Przykrywało się wszystko szkłem. Tak można było bez końca skarb zakopywać, odkopywać i cieszyć nim oczy.
– Znalazłaś? – spytałam.
Pokręciła głową.
– Ktoś wykopał. – Westchnęła. – Pewnie gdy chcieli jakiegoś trupa zagrzebać.
– Coś ty, głupia – zaprotestowałam. – Trupów się nie grzebie przy studniach.
– Sama jesteś głupia. – Danusia wzruszyła ramionami. – To nie jest studnia, tylko pompa.
– Na jedno wychodzi – upierałam się. – Przy wodzie nie wolno.
Wstała i otrzepała spódniczkę.
– Kiedy wróciłaś? – przeszła do konkretów.
– Rano – odpowiedziałam. – Wszyscy twoi żyją?
– No – stwierdziła lekkim tonem. – Alek w oflagu, ale pisał, że wraca. Mama pisała do Tereski, żeby się nie martwiła.
Alek był starszym bratem Danusi. Walczył w Szarych Szeregach i poszedł do powstania. Kochał się w mojej siostrze Teresce. A ona w nim. Nic nam nie mówiła, małpa jedna, chociaż musiała wiedzieć, że wszyscy Frankońscy przeżyli.
– Czemu w oflagu? – spytałam.
– No, po powstaniu… – Danusia wzruszyła ramionami, ale potem popatrzyła na mnie jakoś tak krzywo i powiedziała: – Tych, którzy przeżyli powstanie, zaciągnęli do Pruszkowa. Dużo osób wywieźli do obozów, tych, którzy walczyli, żołnierzy znaczy, do oflagu. Alek trafił gdzieś w głąb Rzeszy, ale pisał stamtąd i mówił, że bardzo dobrze ich traktują. Studiował tam nawet. Inżynierię.
To było coś. Alek, nie dość, że piękny jak marzenie, odważny jak grecki heros, to jeszcze inżynier. Tereska jest szczęściarą.
– Nie było was, to nie wiesz – Danusia dodała pogardliwie.
Nie moja wina, że musieliśmy uciekać z Warszawy, bo mama i ojciec działali w konspiracji. Mama, przedwojenna nauczycielka, prowadziła tajne komplety, ojciec był lekarzem. Pamiętam, jak w kuchni wyciągał jednemu chłopakowi z ręki odłamki pocisku, a mnie i Teresce kazał mocno go trzymać. Chłopak wył i się rzucał, bo tak go bolało. Potem leżał u nas w domu, a ja poiłam go wodą, podczas gdy Tereska ścierała z podłogi w kuchni zakrzepłą krew. Wszyscy mi powtarzali od rana do wieczora, żebym nikomu nic nie mówiła, nawet w największej tajemnicy, jakbym była jakaś głupia i nic nie rozumiała. Oczywiście, że nic bym nie pisnęła, nawet na mękach.
Rodzice pewnie poszliby do powstania, ale na szczęście dla nas wszystkich, najbardziej dla Tereski, ktoś nas wsypał jeszcze w marcu i zrobili nam kocioł. Nikogo akurat nie było w mieszkaniu. Ja siedziałam u Danusi, Tereska wybrała się na spacer z Alkiem, ojciec był w szpitalu, w pracy, a mama już nie pamiętam gdzie. To matka Danusi uprzedziła nas, że w mieszkaniu są Niemcy. Zobaczyła ich, jak wchodzili od tyłu i zaczaili się na nas. Ja pobiegłam po ojca do szpitala, Danusia w Łazienkach odnalazła Tereskę i Alka, a jej mama tak długo krążyła po ulicy, aż dostrzegła, jak moja wraca, i uprzedziła ją o akcji Niemców. Nie poszliśmy już do domu. Jak staliśmy, pojechaliśmy na wieś, do Babci Hrabiny.
Babcia Hrabina nie była moją babcią. Moja babcia zginęła zaraz na początku wojny, w pierwszych dniach września. Szła wiejską drogą razem z innymi ludźmi, gdy nadleciał messerschmitt. Ją i jeszcze kilkanaście osób zastrzelili z tego samolotu, z karabinu. Nie wiedzieliśmy, że tak można. Potem zaczęli bombardować Warszawę i to tak, że ojciec miał pełne ręce roboty w szpitalu – prawie stamtąd nie wychodził. I kiedy Niemcy zaczęli nas bombardować, a babcia zginęła, ojciec stwierdził, że to jest jakieś nieporozumienie ta cała wojna i najlepiej ją przeczekać, bo zaraz się skończy. Tak się wyraził:
– To jest jakieś jedno wielkie nieporozumienie. Hitler chce coś osiągnąć, a jak osiągnie, wróci do siebie.
– Jedyna nadzieja w Anglii i Francji – mówiła mama, która chyba nie wierzyła w to nieporozumienie. Wolała wierzyć w zachodnie mocarstwa, które mogły Hitlera pokonać w kilka dni, ale jakoś się nie złożyło.
W ramach tego przeczekania ojciec wysłał nas na wieś, do domu państwa Grzegorzewskich, herbu jakiegoś tam, którzy przed wojną zatrudniali moją babcię jako gospodynię. Porządna rodzina. Od razu nas przyjęli. Dali nam do dyspozycji domek ogrodnika i czekaliśmy, aż „wszystko się skończy”. Czekaliśmy tak do wiosny 1940, a potem wróciliśmy do Warszawy. Wojna trwała w najlepsze. Szkoły nie było. Tereska od razu poszła do harcerstwa, kończyła kursy pierwszej pomocy, a mama zaczęła po kryjomu uczyć polskiego swoją dawną klasę. Tato pracował w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Wszystko się udało. Kiedy znów pojechaliśmy na wieś, przed powstaniem, prawie cała rodzina Grzegorzewskich nie żyła, a w ich dworze mieszkali Niemcy. Babcia Hrabina siedziała w domku ogrodnika i umierała z głodu, bo ludzie ze wsi dojrzeli świetną okazję, aby „znienawidzonemu państwu” pokazać, gdzie jego miejsce. Wszystko jej zabrali, bo tak się złożyło, że niczego nie schowała. Ani biżuterii, ani pieniędzy. To był rozbój w biały dzień, tyle że nie było się komu poskarżyć. Jak nas zobaczyła, to aż się popłakała z radości, i tak zamieszkaliśmy z nią w dwóch izbach. Mama i ojciec natychmiast się Babcią Hrabiną zajęli, a wieś szeptała, że jakbyśmy byli mądrzy, tobyśmy poczekali, aż umrze, i majątek przejęli. Wieśniacy niby życzliwi, ale w łyżce wody by utopili. Niektórzy byli jednak porządni, chociażby taka Matysiakowa. Jak Niemcy się dowiedzieli, że się do Babci Hrabiny sprowadziliśmy, to bardzo się interesowali, kto my jesteśmy i skąd się akurat tu wzięliśmy. Rodzice byli w strachu, że zamiast pod murem w Warszawie zastrzelą nas w lesie i w dole pochowają. I Matysiakowa pomogła, choć chyba liczyła na to, że po wojnie Babcia Hrabina odzyska dwór i my się tam wprowadzimy, a i jej coś skapnie. Niby jak mielibyśmy przejąć, skoro nic nie było nasze. Ale babinę żeśmy odratowali i jeszcze żywili, bo grosza przy duszy nie miała, mimo że hrabina. Moja rodzina nie była mądra w takim sensie, w jakim pojmowała to wieś. Tato leczył za darmo, gdy widział, że nie mają czym zapłacić. Mama na szczęście nie uczyła wiejskich dzieciaków, bo uznali z tatą, że zawsze we wsi może się znaleźć ktoś, kto na nich doniesie. Całe dnie tyrała jednak w polu Matysiakowej, a potem nawet u innych, zależy, kto zapłacił. Głównie ja jej pomagałam, bo Tereska była w takiej rozpaczy, że musiała z Warszawy wyjechać, zostawić Alka i wszystkie koleżanki z konspiracji, że nie nadawała się do niczego. A już kiedy powstanie wybuchło, trzeba ją było w szopie zamknąć jak nieszczęsną Marysię i pilnować, żeby nie uciekła i nie poszła walczyć. I tak doczekaliśmy końca wojny, a potem wróciliśmy do tych ruin, które były naszym domem. Babcia Hrabina, którą zdążyliśmy polubić, a nawet pokochać, pojechała z nami. Nie mogła zostać we wsi. Nie wiedziałam dlaczego, ale wyjeżdżaliśmy stamtąd po nocy, w pośpiechu, więc powód musiał być poważny. Słyszałam tylko, jak mama płakała, a ojciec powtarzał, że musimy jechać, bo nie ma na co czekać. Babcia Hrabina też płakała i mówiła, że Rosjanie wrócą. I że to zwierzęta.
– Karasie zginęły – powiedziała nagle Danusia, przerywając moje myśli. – I Iwonka. Kryśka Pogrążanka i Janka od Olszaków. Franka Banasiówna i Felek Potocki. I Stefan. Z naszej klasy zostałyśmy tylko my i Amelka z Tadkiem. I nikt więcej.
Serce zatrzepotało mi w piersi. Stefan Zamieniecki zginął. Nie, tylko nie on.
– Skąd wiesz? – spytałam z gardłem ściśniętym żalem. – Skąd wiesz, że Stefan?
Znów wzruszyła ramionami.
– Nie ma go – odpowiedziała.
Danusia już taka była. Wojna, nie wojna, nic nie było w stanie wyprowadzić jej z równowagi ani wywołać w niej uczucia żalu czy radości.
– Ale kiedy? I gdzie zginął?
– Pod koniec powstania. Ktoś widział, jak wchodził do kanałów, a potem Niemcy ich dopadli i rozstrzelali wszystkich.
Rozpłakałam się. Tylko nie Stefan, nie ten piękny, mądry chłopak, który umiał strzelać, zdobywał szczyty Tatr i niczego się nie bał. Nie mój ukochany przyjaciel.
– Przestań się mazać, Mirka – burknęła Danusia. – Trzeba żyć dalej.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. I jakie to życie bez nich wszystkich? Bez Stefana.