Przewrotna proza laureata Międzynarodowej Nagrody Bookera, w której słychać echa autobiografii. Debiutancka powieść autora Fizyki smutku i Schronu przeciwczasowego.


Historia wielu początków, których stawką jest uchwycenie życia i nadanie mu sensu.

Główny bohater, imiennik autora, wraz z żoną decydują się na rozwód z powodu ciąży „obcego autorstwa”. Chociaż świat Georgiego się załamuje, a on sam popada w kryzys bezdomności, mężczyzna niespodziewanie staje się zbieraczem banalnych tematów, które próbuje przekształcić w opowieść. Jego wysiłki w złożony sposób łączą się z losami redaktora, również Gospodinowa, oraz tajemniczego ogrodnika naukowca. Tylko w tej powieści encyklopedyczne porządki mogły stać się zalążkiem dla pulsującej historii o procesie twórczym.

Znany z ironii i pełnego dygresji stylu Georgi Gospodinow w niedościgniony sposób zgłębia temat pustki i tego, że słowa nie zawsze są wystarczające. Pisarz kreuje świat zdefiniowany poprzez rozpad, jednocześnie wciąż wytrwale próbując zacząć od nowa. To historia o porażce, która daje wolność.

Książka, która skupia w sobie najlepsze cechy współczesnej literatury bułgarskiej.

***

Czy możliwe jest napisanie powieści, która trzymałaby się, jak marzył Flaubert, sama z siebie, dzięki wewnętrznej sile stylu, tak jak ptak trzyma się w powietrzu bez żadnej podpory, dzięki sile skrzydeł? Czy byłaby to powieść naturalna, czyli taka, która nazywa to, co widzialne, samą oczywistość rzeczy?
Sprawdźmy, podążając za Georgim Gospodinowem w labiryncie tej mistrzowskiej, niepowtarzalnej prozy.
Olga Tokarczuk

Georgi Gospodinow (ur. 1968) – jeden z najchętniej tłumaczonych na języki obce pisarz bułgarski. Autor m.in. Fizyki smutku, która przyniosła mu Literacką Nagrodę Europy Środkowej „Angelus”, Nagrodę Literacką im. Jana Michalskiego oraz Uznamską Nagrodę Literacką. Jego książki zostały przełożone na ponad 25 języków. Laureat Międzynarodowej Nagrody Bookera 2023 za Schron przeciwczasowy. Powieść otrzymała również najważniejsze włoskie wyróżnienie Premio Strega Europeo (2021).

Georgi Gospodinow
Powieść naturalna
Przekład: Marta Hożewska
Wydanie drugie poprawione
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 25 października 2023
 
 

1


W każ­dej chwili na świe­cie ist­nieje długi sze­reg lu­dzi pła­czą­cych i krót­szy, śmie­ją­cych się. Ale jest i trzeci: są w nim tacy, któ­rzy już nie po­tra­fią ani pła­kać, ani się śmiać. Ten jest z nich wszyst­kich naj­smut­niej­szy. O nich chcę mó­wić.

 
Roz­sta­jemy się. We śnie roz­sta­nie to tylko opusz­cza­nie domu. W po­koju wszystko spa­ko­wane, pu­dła się­gają su­fitu, a mimo to jest dużo pu­stej prze­strzeni. W ko­ry­ta­rzu i w ca­łym miesz­ka­niu mnó­stwo krew­nych – mo­ich i Emy. Coś szep­czą, szem­rzą, cze­kają na to, co się wy­da­rzy. Sto­imy z Emą przy oknie. Do po­działu po­zo­stał tylko stos płyt gra­mo­fo­no­wych. Na­gle bie­rze le­żącą naj­wy­żej, wy­ciąga z ob­wo­luty i ci­ska z roz­ma­chem przez okno. To moja, mówi. Cho­ciaż okno jest za­mknięte, płyta prze­cho­dzi przez nie jak przez po­wie­trze. Ma­chi­nal­nie biorę na­stępną i też ją rzu­cam. La­ta­jący ta­lerz. Kręci się wo­kół wła­snej osi, jakby le­żała na ad­ap­te­rze, tyle że szyb­ciej. Sły­chać jej świst.
Na wy­so­ko­ści śmiet­nika skręca na­gle w kie­runku za­faj­da­nego le­cą­cego ni­sko go­łę­bia. W pierw­szym mo­men­cie wy­daje się, że nie doj­dzie do wy­padku, ale po chwili z prze­ra­że­niem ob­ser­wuję, jak ostry kant płyty miękko wcho­dzi w jego tłu­stą szyję. To wszystko dzieje się jakby w zwol­nio­nym tem­pie i tym sa­mym po­tę­guje grozę. Gdy kość go­łę­biej krtani styka się z po­wierzch­nią płyty, sły­chać przez chwilę, cał­kiem wy­raź­nie, kilka krót­kich dźwię­ków. Sam po­czą­tek me­lo­dii. Ja­kiś szan­son. Nie pa­mię­tam. Może Pa­ra­solki z Cher­bo­urga, À Pa­ris, Le Café des trois co­lom­bes. Nie pa­mię­tam. Ale sły­sza­łem me­lo­dię. Od­cięta głowa leci bez­wład­nie jesz­cze kilka me­trów, a tu­łów miękko wpada obok ku­błów w błoto. Nie ma krwi.
Wszystko we śnie jest nie­zwy­kle czy­ste. Ema wy­chyla się i rzuca na­stępną płytę. Po­tem ja. Ona. Ja. Ona. Każda płyta po­wta­rza to samo, co pierw­sza. Chod­nik pod oknem za­peł­nia się pta­simi gło­wami. Si­wymi, jed­na­ko­wymi, z oczami po­kry­tymi błoną. Sto­jący za nami krewni klasz­czą przy każ­dej upa­da­ją­cej gło­wie. Sie­dząca na pa­ra­pe­cie Mica dra­pież­nie się ob­li­zuje.

Obu­dził mnie ból gar­dła. W pierw­szej chwili chcia­łem opo­wie­dzieć o śnie Emie, ale zre­zy­gno­wa­łem. To tylko sen.

2


Apo­ka­lipsa może do­tknąć także je­den wy­brany kraj.

 
Któ­rejś so­boty na po­czątku stycz­nia 1997 roku ku­pi­łem bu­jany fo­tel. Wła­śnie ode­bra­łem wy­płatę i fo­tel po­chło­nął po­łowę. To była ostat­nia sztuka jesz­cze po sta­rej, nieco niż­szej ce­nie. Wo­bec in­fla­cji sza­le­ją­cej tam­tej zimy mój za­kup wy­glą­dał na bar­dzo nie­roz­sądny. Fo­tel był wi­kli­nowy, imi­ta­cja bam­busa, nie­zbyt ciężki, lecz ro­bił wra­że­nie ogrom­nego i nie­wy­god­nego do nie­sie­nia. Przez myśl by mi nie prze­szło, żeby drugą po­łowę wy­płaty wy­dać na tak­sówkę, więc wzią­łem się w garść, za­rzu­ci­łem go na plecy i ru­szy­łem. Nio­słem fo­tel jak ja­kiś sprze­dawca ko­szy­ków i wy­ła­py­wa­łem kar­cące spoj­rze­nia prze­chod­niów, że niby na taki zby­tek so­bie po­zwo­li­łem. Ktoś po­wi­nien opi­sać nę­dzę zimy dzie­więć­dzie­sią­tego siód­mego, jak i wszyst­kie inne okresy mi­ze­rii, zimę w dzie­więć­dzie­sią­tym, w dzie­więć­dzie­sią­tym dru­gim. Pa­mię­tam, jak pewna star­sza ko­bieta, która stała w ogonku przede mną, pro­siła o od­kro­je­nie po­łówki cy­tryny. Inni krą­żyli wie­czo­rem wo­kół pu­stych stra­ga­nów w po­szu­ki­wa­niu choćby jed­nego przy­pad­kowo upusz­czo­nego ziem­niaka. Co­raz wię­cej przy­zwo­icie ubra­nych lu­dzi prze­ła­my­wało wstyd i prze­trzą­sało śmiet­niki. Głodne psy albo wyły na ubo­czu, albo pusz­czały się wa­tahą za spóź­nio­nymi prze­chod­niami. Kiedy pi­szę te nie­upo­rząd­ko­wane zda­nia, wy­obra­żam so­bie wiel­kie ty­tuły pra­sowe wy­dru­ko­wane wy­tłusz­czoną czcionką.
Pew­nego wie­czoru wró­ci­łem do domu i zo­ba­czy­łem ślady wła­ma­nia. Ukra­dli tylko te­le­wi­zor. Nie wia­domo dla­czego, na­tych­miast po­my­śla­łem o bu­ja­nym fo­telu. Stał na swoim miej­scu. Pew­nie nie udało im się go prze­pchnąć przez drzwi, był zbyt sze­roki, sam wno­si­łem go przez okno. Spę­dzi­łem cały wie­czór w fo­telu. Ema, gdy wró­ciła do domu, na­tych­miast za­częła wy­dzwa­niać na po­li­cję. To nie miało sensu. Nikt już nie re­ago­wał na zgło­sze­nia o wła­ma­niu. Do dia­bła z taką po­li­cją. Sie­dzia­łem w ple­cio­nym fo­telu, gła­ska­łem dwa prze­stra­szone ba­ła­ga­nem koty (gdzie się skryły pod­czas wła­ma­nia?) i ura­żony w resztki mo­jej mę­skiej god­no­ści pa­li­łem pa­pie­rosa. Na­wet Emy i ko­tów nie po­tra­fi­łem obro­nić. Na­pi­sa­łem opo­wia­da­nie.
Wła­mują się do miesz­ka­nia ja­kiejś ro­dziny. W chwili na­padu w domu jest tylko ko­bieta, ma około czter­dziestki, na twa­rzy pierw­sze oznaki prze­kwi­ta­nia, ogląda se­rial. Wdzie­ra­jąc się do miesz­ka­nia, mło­dzi, cał­kiem nor­mal­nie wy­glą­da­jący chłopcy nie spo­dzie­wają się, że za­staną o tej po­rze ko­go­kol­wiek, ale szybko do­sto­so­wują się do sy­tu­acji. Ko­bieta jest nie­źle wy­stra­szona. Sama wy­ciąga z szafy pie­nią­dze. Nie sprze­ci­wia się, gdy zmu­szają ją do ścią­gnię­cia pier­ścion­ków i kol­czy­ków. Ob­rączkę też? Też. Zdej­muje ją z tru­dem, pra­wie zro­sła się z pal­cem. I na­gle, gdy tamci za­bie­rają się do wy­nie­sie­nia te­le­wi­zora – na­wia­sem mó­wiąc, se­rial jesz­cze trwa – ko­bieta mocno obej­muje go rę­kami. Po raz pierw­szy pod­nosi głos i prosi, żeby wzięli, co im się po­doba, ale zo­sta­wili te­le­wi­zor. Stoi z pier­siami przy­ci­śnię­tymi do ekranu, od­wró­cona ple­cami do zło­dziei, go­towa na wszystko. Z ła­two­ścią mo­gliby ją ode­pchnąć, ale są za­sko­czeni jej re­ak­cją. Ona, wy­czu­wa­jąc ich wa­ha­nie, rzuca dwu­znacz­nie, że mogą z nią zro­bić, co chcą, by­leby nie brali te­le­wi­zora. Umowa zo­staje za­warta. Bę­dziemy cię pie­przyć, mówi je­den z nich. Ona ani drgnie. Za­ma­szy­ście za­rzu­cają jej na plecy spód­nicę. Żad­nego oporu. Pierw­szy koń­czy szybko. Dru­giemu za­biera to tro­chę wię­cej czasu. Ko­bieta ści­ska te­le­wi­zor i na­dal się nie ru­sza. W pew­nym mo­men­cie prosi ich tylko, żeby się po­spie­szyli, bo dzieci za­raz wrócą ze szkoły. To od­biera ochotę dru­giemu, prze­rywa i wy­cho­dzą. Se­rial też do­biegł końca. Ko­bieta z ulgą wy­pusz­cza z ra­mion te­le­wi­zor i idzie do ła­zienki.
Ja­kie bę­dzie za­koń­cze­nie lat dzie­więć­dzie­sią­tych? Jak w thril­le­rze, gang­ster­skim fil­mie, czar­nej ko­me­dii czy te­le­no­weli?

NO­TATKA RE­DAK­TOR­SKA

Oto hi­sto­ria tej hi­sto­rii.
Jako re­dak­tor sto­łecz­nego li­te­rac­kiego pi­sma otrzy­ma­łem pe­wien ze­szyt. Przy­słano go w ogrom­nej ręcz­nie zro­bio­nej ko­per­cie za­adre­so­wa­nej do re­dak­cji na moje na­zwi­sko. Ad­resu zwrot­nego nie było, tylko klej wy­lazł na wierzch i za­sechł. Przy­znaję, że otwo­rzy­łem ko­pertę z lek­kim obrzy­dze­niem, które nie mi­nęło, gdy wy­cią­gną­łem ze środka za­war­tość – około osiem­dzie­się­cio­kart­kowy, dość nie­chlujny, za­pi­sany z obu stron drob­nym macz­kiem ze­szyt. Tego ro­dzaju rę­ko­pisy ni­gdy nie wróżą re­dak­to­rowi ni­czego do­brego. Ich au­to­rzy, za­zwy­czaj na­molni sta­rusz­ko­wie, po­ja­wiają się kilka dni póź­niej z py­ta­niem, czy ich dzieło zo­sta­nie opu­bli­ko­wane, oczy­wi­ście dzieło ich ży­cia. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­łem, że je­żeli nie utniesz sprawy od razu i za­kło­po­tany ich wie­kiem szla­chet­nie od­po­wiesz, że nie prze­czy­ta­łeś ca­ło­ści, będą cię na­cho­dzić co ty­dzień, jak nie­zmor­do­wani żoł­nie­rze, któ­rzy po­sta­no­wili wal­czyć do końca. I cho­ciaż ich ko­niec nie był zbyt od­le­gły, stu­kot la­sek na re­dak­cyj­nych scho­dach do­pro­wa­dzał mnie do szew­skiej pa­sji.
W tym przy­padku dziwne było to, że ni­g­dzie nie zna­la­złem ani ty­tułu, ani na­zwi­ska au­tora. Scho­wa­łem ze­szyt do teczki, bo jed­nak chcia­łem przej­rzeć tekst w domu. Za­wsze mogę od­dać, mó­wiąc, że przyj­mu­jemy tylko tek­sty dru­ko­wane, i w ten spo­sób od­wlec sprawę o kilka mie­sięcy. W domu, rzecz ja­sna, za­po­mnia­łem o ze­szy­cie, ale też nikt nie zgło­sił się w na­stęp­nych dniach. Zaj­rza­łem do niego do­piero po ty­go­dniu. Trudno było uwie­rzyć, lecz czy­ta­łem je­den z naj­lep­szych tek­stów, ja­kie kie­dy­kol­wiek przy­szły do re­dak­cji. Ktoś pró­bo­wał opo­wie­dzieć o swoim roz­pa­da­ją­cym się mał­żeń­stwie i ta po­wieść (nie wiem dla­czego uzna­łem, że jest to wła­śnie po­wieść) krą­żyła wo­kół te­matu nie­moż­no­ści opo­wie­dze­nia o tej klę­sce. Wła­ści­wie… fa­bułę tej po­wie­ści też trudno opo­wie­dzieć. Od razu opu­bli­ko­wa­łem frag­ment tek­stu w pi­śmie i cze­ka­łem na po­ja­wie­nie się au­tora. Do­da­łem krótką no­tatkę, że rę­ko­pis przy­szedł do re­dak­cji nie­pod­pi­sany, naj­praw­do­po­dob­niej przez nie­do­pa­trze­nie au­tora, ale cze­kamy, żeby się ujaw­nił. Mi­nął mie­siąc od chwili pu­bli­ka­cji. Nic. Pu­ści­łem drugi frag­ment. I pew­nego dnia w re­dak­cji po­ja­wiła się do­syć młoda ko­bieta. Była obu­rzona, że pi­smo zaj­muje się jej pry­wat­nym ży­ciem. Co prawda nie czy­tuje go re­gu­lar­nie, ale przy­ja­ciółka po­ka­zała jej nu­mery z opu­bli­ko­wa­nymi frag­men­tami. Ko­bieta twier­dziła, że na­pi­sał to jej były mąż, który chciał przed­sta­wić ją w złym świe­tle. I że wszy­scy w tych tek­stach wy­stę­pują pod praw­dzi­wymi imio­nami, za co, jak po­wie­działa jej przy­ja­ciółka, może nas po­dać do sądu. A po­tem na­gle za­częła pła­kać, cała jej złość gdzieś się ulot­niła i przez chwilę wy­dała mi się sym­pa­tyczna. Nie­skład­nie za­częła opo­wia­dać o swoim mężu, który po­noć był kie­dyś po­rząd­nym czło­wie­kiem, pi­sał, a na­wet pu­bli­ko­wał opo­wia­da­nia. Przy­znała, że ich nie czy­tała. Po roz­wo­dzie coś mu od­biło. Sto­czył się i te­raz żyje jak me­nel, łazi po dziel­nicy, przy­staje czę­sto na skwe­rze przed blo­kiem, do­kład­nie na­prze­ciw jej okien. A wszystko po to, żeby ją za­drę­czyć i skom­pro­mi­to­wać w oczach są­sia­dów.
– Po­każe mi go pani?
– A niech go pan so­bie sam znaj­dzie. Włó­czy się z bu­ja­nym fo­te­lem po dziel­ni­co­wym ba­za­rze. Roz­po­zna go pan. I pro­szę, niech pan wię­cej nie pu­bli­kuje, nie mam już na to siły. – Te ostat­nie słowa wy­po­wie­działa bar­dzo ci­cho i wy­szła.
Utrzy­my­wał się z tego, co wszy­scy me­nele, ale nie cał­kiem. Nie prze­trzą­sał śmiet­ni­ków w po­szu­ki­wa­niu je­dze­nia, w każ­dym ra­zie nikt go przy tym nie wi­dział. Sprze­da­wał ma­ku­la­turę. Był z tych spo­koj­nych po­my­leń­ców. Krę­cił się przy ba­za­rze, naj­mo­wał do drob­nych prac, wie­czo­rem pil­no­wał to­waru, za co do­sta­wał po­mi­dory, pa­pryki, ar­buzy: to, co w se­zo­nie naj­tań­sze. Opo­wie­dzieli mi o tym sprze­dawcy, przy czym kil­ka­krot­nie py­tali, czy nie je­stem z po­li­cji. Wie­dzieli o nim nie­wiele.
Zna­la­złem go na skwe­rze obok bloku. Ki­wał się ryt­micz­nie w bu­ja­nym fo­telu, jakby był w tran­sie. Zle­pione w strąki włosy, pod­ko­szu­lek, który dawno stra­cił ko­lor, dżinsy i roz­dzia­wione z przodu adi­dasy. A tak, jesz­cze na jego ko­la­nach le­żał zwi­nięty nie­mrawy bez­pań­ski kot. Kota też gła­skał od­ru­chowo. Nie miał wię­cej niż czter­dzie­ści–czter­dzie­ści pięć lat. Uprze­dzono mnie, że pra­wie się nie od­zywa, ale bądź co bądź, sze­dłem do niego z do­brą no­winą. Przed­sta­wi­łem się. Nie spoj­rzał na mnie, tylko lekko się uśmiech­nął. Mia­łem przy so­bie dwa nu­mery z jego tek­stami. Na moje py­ta­nie, czy jest ich au­to­rem, kiw­nął głową, nie wy­cho­dząc ze stanu nir­wany. Pró­bo­wa­łem po­wie­dzieć, jak świetny jest ten jego tekst, ga­da­łem o moż­li­wo­ściach pu­bli­ka­cji, py­ta­łem, czy jesz­cze coś na­pi­sał. Na próżno. W końcu wy­cią­gną­łem wszyst­kie pie­nią­dze, ja­kie mia­łem przy so­bie, i da­łem mu, mó­wiąc, że to ho­no­ra­rium. Wi­dać było, że nie przy­wykł do otrzy­my­wa­nia pie­nię­dzy. Spe­szył się. Do­piero te­raz wy­szedł z le­targu, spoj­rzał na mnie.
– Roz­wo­dzisz się czło­wieku, co? – po­wie­dział jak kum­pel, ze współ­czu­ciem.
Cho­lera, nie przy­pusz­cza­łem, że tak to po mnie wi­dać. W każ­dym ra­zie wy­glą­da­łem le­piej niż on. Jesz­cze ża­den z mo­ich przy­ja­ciół o tym nie wie­dział. Po­zew o roz­wód zło­ży­li­śmy z żoną przed pa­roma dniami. Jesz­cze raz, czer­piąc na­dzieję z tego, że w ogóle się ode­zwał, za­py­ta­łem, jak się na­zywa.
– Geo­rgi Go­spo­di­now.
– To ja się tak na­zy­wam – pra­wie wrza­sną­łem.
– Wiem. – Wzru­szył obo­jęt­nie ra­mio­nami. – Czy­ta­łem kie­dyś twoje pi­smo. Znam jesz­cze sied­miu lu­dzi o tym na­zwi­sku.
Wię­cej już nic nie po­wie­dział. Zo­sta­wi­łem go i czym prę­dzej się stam­tąd ulot­ni­łem. Wszystko ukła­dało się jak w bru­ko­wej po­wie­ści. Wpa­dłem na po­mysł, że mogę za­dzwo­nić do jego żony i za­py­tać, jak się na­zywa. Nim skrę­ci­łem za róg ulicy, nie wy­trzy­ma­łem, obej­rza­łem się. Sie­dział jak przed­tem, ryt­micz­nie ki­wa­jąc się w wi­kli­no­wym fo­telu. Jak te pla­sti­kowe rączki, które kie­dyś przy­mo­co­wy­wano do tyl­nej szyby sa­mo­chodu.
Po­now­nie za­czą­łem szu­kać go po roku. Wcze­śniej zna­la­złem wy­daw­nic­two, które zgo­dziło się opu­bli­ko­wać rę­ko­pis. Te­raz mu­sia­łem tylko od­na­leźć jego, żeby pod­pi­sał umowę. Szcze­rze mó­wiąc, wąt­pi­łem, że po­zwoli się do­pro­wa­dzić do wy­daw­nic­twa, więc mia­łem umowę przy so­bie. Koń­czyła się wio­sna. Dzięki jego żo­nie wie­dzia­łem już, jak się na­zywa, i trzeba było prze­łknąć ów zbieg oko­licz­no­ści. Czu­łem się wo­bec fa­ceta winny, jak­bym się brzy­dził, że ktoś taki może na­zy­wać się tak samo jak ja. Umowa z wy­daw­nic­twem prze­wi­dy­wała przy­zwo­ite ho­no­ra­rium, które na pewno by mu się przy­dało. Ob­sze­dłem skwer w dziel­nicy, ale go nie zna­la­złem. Zaj­rza­łem na ba­zar. Spy­ta­łem jed­nego ze sprze­daw­ców, z któ­rym, jak mi się wy­da­wało, wcze­śniej roz­ma­wia­łem. Nic nie wie­dział. Ostatni raz wi­dział go pod ko­niec ze­szłej je­sieni, w paź­dzier­niku, nie, chyba na po­czątku li­sto­pada. Od tego czasu się nie po­ja­wił. Sprze­dawca mach­nął ręką i do­rzu­cił niby od nie­chce­nia, że tej zimy był cho­lerny ziąb, a Wa­ha­dło (tak go na­zy­wali) chciał ją prze­żyć na swo­jej huś­tawce, to zna­czy na swoim bu­ja­nym fo­telu. Fa­cet, opo­wia­da­jąc mi o tym, sprze­dał ki­lo­gram po­mi­do­rów, dwa ki­lo­gramy ogór­ków i kilka pęcz­ków świe­żej pie­truszki, a jesz­cze zdą­żył za­chwa­lić mi swój to­war. Ga­dał obo­jęt­nym, tro­chę pi­skli­wym gło­sem. Mia­łem wielką ochotę po­de­ptać wszyst­kie po­mi­dory, je­den po dru­gim, po­tem osku­bać li­stek po listku świeżą pie­truszkę i na ko­niec we­pchnąć do tej mazi jego łeb. Dla­czego tak się stało, że ża­den ze sprze­daw­ców, a zdaje się, że tylko z nimi roz­ma­wiał, nic dla niego nie zro­bił? Czy ja wiem co? Może mógł za­ła­twić ja­kiś po­koik na zimę albo przy­naj­mniej piw­nicę… Jed­nak mój gniew po­woli mi­jał, a po­ja­wiało się nie­unik­nione py­ta­nie: dla­czego ja nic nie zro­bi­łem dla tego nie­szczę­śnika? Wy­nio­słem się z ba­zaru, na skwe­rze zna­la­złem ławkę, która stała w po­bliżu miej­sca, gdzie przed ro­kiem pierw­szy i chyba ostatni raz roz­ma­wia­łem z czło­wie­kiem na bu­ja­nym fo­telu. Na do­da­tek przez ten nie­zwy­kły zbieg oko­licz­no­ści, dia­bli wie­dzą dla­czego przy­pad­kowe zbież­no­ści wy­dają nam się za­wsze dziwne, no­si­li­śmy to samo imię i na­zwi­sko.
Może wszystko uło­żyło się ina­czej, po­my­śla­łem. Może czło­wiek na­gle wziął się w garść, pu­bli­ka­cja w pi­śmie pod­nio­sła go ze słyn­nego fo­tela i te­raz gdzieś pra­cuje, a na­wet pi­sze, wy­na­jął lo­kum, zna­lazł inną ko­bietę. Przez chwilę pró­bo­wa­łem wy­obra­zić go so­bie w miesz­ka­niu z wiel­kiej płyty, przed te­le­wi­zo­rem, w kap­ciach, w czy­stych spodniach z de­mo­bilu, w gru­bym swe­trze, sie­dzą­cego w bu­ja­nym fo­telu. A na jego ko­la­nach tego sa­mego bez­pań­skiego kota, któ­rego wtedy gła­skał. Jed­nak im bar­dziej do­pra­co­wy­wa­łem w wy­obraźni ten ob­raz, tym bar­dziej wy­da­wał mi się nie­re­alny. W końcu wy­cią­gną­łem umowę i zro­bi­łem ostat­nią rzecz, jaką mo­głem zro­bić dla czło­wieka, który na­zy­wał się tak samo jak ja, pod­pi­sa­łem ją.

 
Wesprzyj nas