Poruszająca autobiograficzna opowieść Cecylii Kukuczki, żony Jerzego Kukuczki, najwybitniejszego polskiego himalaisty, drugiego zdobywcy Korony Himalajów, który zginął w 1989 roku na Lhotse.


Historia miłości i wiary, że śmierć w górach przydarza się tylko innym, oraz tęsknoty, która nie chce wygasnąć.

To również opowieść o drugiej, prywatnej stronie himalaizmu, o czekaniu, powrotach, codzienności, czułości i trosce. Ale też o poszukiwaniu odpowiedzi na pytania: kim był człowiek, którego się kochało i nie znało jednocześnie? Na czym polega ta druga miłość, która go pochłonęła i zabrała? Jak żyć, zostając trzydziestokilkuletnią wdową? Jak wychować synów bez ojca, a jednocześnie w jego wszechobecnym cieniu?

Odpowiedzi na te pytania składają się na unikalny portret Jerzego Kukuczki. Tym bliższy, że opowieść Cecylii przeplatają niepublikowane dotąd listy wysyłane do niej przez męża z „pionowego świata”.

„Jerzego Kukuczkę, najwybitniejszego polskiego himalaistę, poznałam dopiero po jego śmierci. Nigdy nie chciał mnie zabrać ze sobą w Himalaje, chociaż go prosiłam. Chronił nas przed prawdą o pasji, której się oddał, bo prawdopodobnie nie chciał, byśmy drżeli o jego życie. I chyba rzeczywiście się nie bałam. Tak jak wszystkie żony himalaistów, którzy zginęli w górach, chciałam wierzyć, że skoro mówił, że do nas wróci, to wróci. Dokładnie tak powiedział, zanim wskoczył w Katowicach do pociągu do Warszawy: »Dbaj o synów. Ja wrócę«. Ale nie wrócił.”
Cecylia Kukuczka

Cecylia Kukuczka
Listy z pionowego świata. Wspomnienia żony himalaisty
Wydawnictwo Agora
Premiera: 10 stycznia 2024
 
 

Spis treści

Dedykacja

Wiedziałam, że w górach zdarza się śmierć, ale ona zdarzała się innym

Listy 1975–1977

Miał na sobie długi płaszcz w kratkę. I włosy uczesane na beatlesa

Listy 1979

To będzie ostatnia ściana, powtarzał

Listy 1979

Nigdy nie powiedziałam: albo góry, albo ja

Listy 1980–1981

Za pieniądze z wesela kupiliśmy beżowo-granatową meblościankę

Listy 1981

Nigdy nie przyszło mi do głowy, by być zazdrosna o Wandę

Listy 1982

Nie da się przygotować na tragedię, żyjąc równocześnie nadzieją, że wszystko będzie dobrze

Listy 1983

Zapasowy krzyżyk

Listy 1984

Kiedy pierwszy raz stanęłam pod południową ścianą Lhotse, nie potrafiłam powstrzymać łez

Listy 1985–1986

Widzę go, jak targa na Makalu biedronkę

Listy 1988–1989

Wiedziałam, że w górach zdarza się śmierć, ale ona zdarzała się innym

Długo się zastanawiałam, czy i po co opowiadać o swoim życiu. Tym bardziej że nic szczególnego w nim się nie działo. Dzieci, dom, rodzice, codzienność podobna do codzienności wielu kobiet. Może z tą różnicą, że przed czterdziestką zostałam wdową, ale czy to ja jedna musiałam stawiać czoło takiemu losowi?
Nie zwykłam rozmyślać o sobie, może i dlatego, by się nie rozsypać. Tym bardziej że do płaczu potrzebuję niewiele. Wystarczy piosenka, którą uważaliśmy z Jurkiem za naszą, albo niewinne pytanie: czy pani wciąż za nim tęskni? Tęsknię. Bardzo tęsknię, co łatwiej przychodzi mi wyznać obcym ludziom niż moim synom. To oni namawiali mnie, bym zapisała to, co pamiętam. O sobie, o ich tacie, o dziadkach i o górach, które zmieniły nasze życie. Może się zdziwią, że napiszę o nadziei. O tej, która przez kilka lat od zaginięcia Jurka wprawiała mnie w drżenie na dźwięk dzwonka u drzwi.
Może to on?! Wrócił! I o tej, która przyszła później i podtrzymuje moją wiarę w to, że się jeszcze spotkamy.

Jerzego Kukuczkę, najwybitniejszego polskiego himalaistę, poznałam dopiero po jego śmierci. Trzydzieści pięć lat temu. Wcześniej niewiele o tamtym Jurku wiedziałam.
Dokąd leci, z kim i kiedy mniej więcej planuje atak szczytowy, to tak, ale jak mu tam było, mnie się nie zwierzał. Skoro nie chciał opowiadać, nie pytałam. Więcej dowiadywałam się z opowieści na imprezach z kolegami i koleżankami z Klubu Wysokogórskiego. Wspominali swoje wyprawy na wesoło, bez patosu. Rzadko ktoś opowiadał, że się umknęło kostusze. O zmarłych nie rozmawiano. Wiedziałam, że w górach zdarza się śmierć, ale ona zdarzała się innym. To inni popełnili błąd kosztujący życie, ale nie ci, co żyją. Nie Jurek. Nie „Kukuś”, jak nazywali go koledzy.
Kiedy zginął, musiałam przeczytać książkę, którą planował wydać po swoim powrocie z południowej ściany Lhotse. Napisać wstęp i dołożyć zapiski Jurka z ostatniej wyprawy, które wróciły w jego bagażu. Czytanie ich sprawiało mi fizyczny ból. Nie mówię tylko o płaczu, ale o wewnętrznym ścisku, zasupłaniu, braku oddechu. Te litery i skrótowe relacje, które pisał w bazie, były ostatnią materialną rzeczą, jakiej się oddawał, i ostatnią, jaka mi po nim została. Jak to możliwe, że już nigdy więcej nic nie napisze? Żadnego listu, żadnej kartki, żadnej książki? Już nigdy nic? To przeraźliwe zdanie nie chciało mnie opuścić, wywoływało skurcz serca, tak jak od tamtej pory wywołuje go nagle usłyszana piosenka Sławy Przybylskiej:
 
Już nigdy
Jak okrutnie dwa słowa te brzmią
Już nigdy
Nie zobaczę twych oczu za mgłą
Odszedłeś
Jakże trudno pogodzić się z tym
Że nie wrócisz ni nocą, ni dniem
Myślą ni snem
Już nigdy.
 
Kartkowałam rękopis Mojego pionowego świata i odkrywałam świat Jurka, jakiego nie miałam szansy poznać. Nigdy nie chciał mnie zabrać ze sobą w Himalaje, chociaż go prosiłam.
Chronił nas przed prawdą o pasji, której się oddał, bo prawdopodobnie nie chciał, byśmy drżeli o jego życie. I chyba rzeczywiście się nie bałam. Tak jak wszystkie żony himalaistów, którzy zginęli w górach, chciałam wierzyć, że skoro mówił, że do nas wróci, to wróci. Dokładnie tak powiedział, zanim wskoczył w Katowicach do pociągu do Warszawy: „Dbaj o synów. Ja wrócę”.
Plecak i bęben wyprawowy z rzeczami Jurka przywiózł mi Rysiek Warecki. Organizował z Jurkiem prawie wszystkie wyprawy i był w bazie pod Lhotse, kiedy to się stało.
Rozpakowywałam je w dużym pokoju. Wykładałam na wersalkę ostatnie ciuchy, które założył na siebie, haki, liny i inny sprzęt. Ze śmiercią Jurka straciły swoją praktyczną przydatność, stając się dla mnie pamiątkami po moim mężu. Trzymałam w rękach:
 
● fioletowy podkoszulek z napisem: „Shisha Pangma ’87”,
● rozpinany fioletowy polar,
● turkusowe skorupy, czyli buty wierzchnie, odporne na zimno i uszkodzenia mechaniczne, w które Jurek wsuwał stopę obutą w puchowe botki albo wełniane skarpety,
● kurtki: szarą i niebiesko-granatową, przeciwdeszczowe i przeciwwietrzne,
● szare spodnie wspinaczkowe z różowymi łatami na kolanach,
● bordowy pokrowiec na aparat fotograficzny,
● notes, magnetofon i kasety.
I trzylitrowy szampan, który mieli wypić w bazie po zejściu Jurka i Tadka z południowej ściany Lhotse. Do dziś go nie otworzyłam. I do dziś nie wyrzuciłam jego rzeczy.

Chyba płakałam. Nie pamiętam, czy byli przy mnie moi synowie ani czy Rysiek poszedł już, czy wciąż siedział na kanapie, przyglądając się mojemu zajęciu. W dniu, w którym się dowiedziałam, że Jurek zginął, moja pamięć się wyzerowała. Nie pamiętam, co było przed 24 października 1989 roku. Nie pamiętam tego, co działo się potem. Kilkanaście lat wymazało mi się z życiorysu. Zostały jakieś szczegóły, możliwe, że mało ważne. Na przykład pamiętam płaszcz, który Jurek miał na sobie, kiedy się poznaliśmy, albo perełki wszyte w moją ślubną sukienkę.
 
Jeśli chcę sobie coś przypomnieć, tak jak teraz, pytam o to moją najmłodszą siostrę. A wtedy Lidzia opowiada mi, jak było z moim życiem.
Trochę żałuję, że nie może mi opowiedzieć wszystkiego, bo nie zna naszej codzienności z Jurkiem. Nie było jej zawsze przy mnie, a ja nie jestem skora do wyznań. Ale utrata pamięci ma też pozytywy, bo nie pamiętam niczego, co było niefajne. A pewnie, jak to w życiu, takie historie też nam się z Jurkiem zdarzały.
Swoją drogą, to Lidzi wręczył kwiaty, kiedy przyszedł poprosić o moją rękę naszych rodziców. Był tak stremowany, że jeden bukiet dał mamie, a drugi mojej siostrze. I to z nią balował u kolegi całego sylwestra, kiedy ja w szpitalu rodziłam Maćka. Zawiózł mnie „maluchem” na porodówkę i pojechał świętować Nowy Rok. Ojciec opowiadał, że kiedy Lidzia wróciła do domu, to miała dziury wytargane w rajtuzach, bo tak tańcowali.

Listy 1975–1977

Chamonix, 29.07.75
Najmilsza żono!
Jesteśmy już tu prawie dwa tygodnie. Jak na razie pogoda jest przepiękna. Dotychczas zrobiłem jedną drogę, a z drugiej wycofaliśmy się z powodu latających kamieni. Dzisiaj z Markiem [Łukaszewskim] wychodziliśmy znowu na drogę skalną. Są to drogi średniej klasy.
Dopiero za kilka dni mam zamiar iść na coś poważnego. Mieszkam w jednym namiocie z Długim [Henrykiem Szymikiem] i Krową [Zbigniewem Terlikowskim]. Atmosfera jest dobra. Tylko że moi współlokatorzy są cholernie leniwi i burdelarze. Ciągle trwają dyskusje, kto ma gotować, kto myć gary, a kto sprzątać w namiocie.
Ogólnie jest jednak dobrze, Krowa swoim humorem rozładowuje każdą sytuację.
Myślę często o Tobie. Co teraz porabiasz. Pewno w tej chwili jesteś na Mazurach i też mieszkasz w namiocie. Ciekawe, jak odpoczywasz. Czy jesteś grzeczna? Jak załatwiłaś sprawę mebli kuchennych?
Celinko! Sprawa najważniejsza, czy wysłałaś Jankowi Kalli te pieniążki. Jest to sprawa bardzo pilna. Proszę Cię, jeżeli tego nie wysłałaś, to zrób to natychmiast po powrocie. Nie pamiętam dokładnie, ile tego było, wyślij na razie 3000 zł.
W zasadzie nie mam Ci co pisać, wszystko jest zwyczajnie, nic się tu od dwóch lat nie zmieniło prócz cen. Poszły one niesamowicie w górę. Nawet wino podrożało i dlatego chłopcy często zerkają w kąt namiotu, gdzie stoi wódka.
Różnica między poprzednimi wyjazdami i tym jest tylko taka, że na poprzednich było 6-8 Polaków, a teraz jest nas ok. 30 osób. To jeszcze nie wszystko. Bo często spotykamy na mieście innych rodaków. Zaraz pierwszego dnia przyszedł do nas jeden Niemiec i pyta, skąd jesteśmy (po polsku), kiedy mu powiedzieliśmy, zapytał, czy znają Kukuczkę. Okazało się, że jest to kolega z HKT, który wyjechał 7 lat temu z Polski. Za kilka dni przyjedzie tu podobno Baśka Kozłowska i reszta chłopców z kraju. Będę musiał już kończyć, bo Marek przynagla mnie do wyjścia.
Trzymaj się, Celinko, zdrowo, uważaj na siebie. Sierpień niedługo minie i wrócę. Chciałbym Cię zobaczyć opaloną, zdrową i wypoczętą.
Całuję mocno!
Twój mąż

Kabul, 17.08.77
Moja Kochana!
Dzisiaj mija 17. dzień podróży samochodowej. Jutro rano będziemy w Islamabadzie i tam się kończy pierwszy etap naszej podróży.
Tu, w Kabulu, spotkaliśmy Polaków, którzy grzecznościowo zawiozą ten list do Polski i wyślą polską pocztą. W ten sposób oszczędzę na znaczku i oczywiście moja kochana dostanie szybciej ten list.
Podróż na razie mija nam bez większych przeszkód. Trochę się przeraziliśmy przy przekraczaniu granicy w Cieszynie, kiedy zobaczyłem kolejkę samochodów ciągnącą się aż na przedmieścia Cieszyna (ok. 2 km). Ale po kilku próbach udało nam się ominąć kolejkę i pod wieczór przekroczyć granicę. Formalności ograniczyły się tylko do sprawdzenia dokumentów.
Granica czeska i austriacka też przeszła bez przeszkód.
2 sierpnia byliśmy już w Jugosławii. Przejeżdżaliśmy przez Lublanę i wstąpiliśmy do Kamnika. Pytałem tam o Ciebie, ale nikt o was nie wiedział. Prawdopodobnie byłaś jeszcze w podróży. 17 dni minęło cholernie szybko. W zasadzie dzień podobny jest do dnia. Wstajemy o wschodzie słońca i jedziemy z małymi przerwami do zapadnięcia zmroku. Nie robimy nawet prawie żadnych przerw na zwiedzanie, zostawiając to na drogę powrotną.
Byliśmy jedynie 1 dzień w Stambule i przy okazji wykąpaliśmy się w morzu Marmara.
Mimo spędzenia tylu godzin w samochodzie nie posuwamy się zbyt szybko. Przeciętna ilość przejechanych kilometrów dziennie wynosi 440. Przyczyną tego jest duży ruch na drogach, szczególnie w Austrii i Jugosławii, i bardzo szczególny, niezwiązany z jakimikolwiek przepisami ruch w Turcji i Iranie.
Co się u Ciebie dzieje? Jak spędziłaś urlop w Jugosławii? Jestem strasznie ciekaw i czekam na Twój list. W tej chwili nie mam już co pisać, tym bardziej że czekają już za moimi plecami ci, którzy mają zawieźć listy.
Czuję się dobrze jak na taki upał, który tu panuje. Troszeczkę schudłem, ale nie za wiele.
Całuję Cię gorąco. Pozdrów wszystkich w domu oraz Janka, Leszka i znajomych.
Aha! Gdybyś przypadkiem nie dostała przed pierwszym października listu ode mnie, to zadzwoń do pracy i złóż życzenia Jackowi i Ryśkowi z okazji ślubu. Czekam na list.
Pa!

Adres:
Polish Embassy
Ramma 88 str.
Islamabad, Pakistan
Polska wyprawa Nanga Parbat
 
Nie zdążyłem się jeszcze rozejrzeć po sklepach.
Jurek

 

Miał na sobie długi płaszcz w kratkę. I włosy uczesane na beatlesa

Nie od razu dowiedziałam się, że Jurek się wspina, a kiedy mi już powiedział, nie bardzo rozumiałam, na czym to wspinanie się właściwie polega.
Poznałam go w dniu jego 24. urodzin. Ktoś mi powiedział, że byłam jego prezentem urodzinowym od Losu, ale nigdy w ten sposób o sobie nie myślałam. Tamtego dnia umówiłyśmy się z koleżanką w Café Sport w Katowicach. Weszłyśmy w ścianę dymu z papierosów i w tłum ludzi. Planowałyśmy odwrót, kiedy zobaczyłyśmy, że od stolika podnosi się trzech mężczyzn. Zapytałyśmy, czy zwalniają miejsca, na co oni, że chętnie dłużej z nami zostaną. To był Jurek i jego koledzy z pracy. Ani nie pamiętam, jak tego dnia wyglądałam, ani o czym rozmawialiśmy, ale na pewno nie o górach. Jego koledzy byli rozgadani, roztrzepani i weseli, a on gdzieś błądził myślami. Miał lekko skośne brązowe oczy i czasami nasze spojrzenia się krzyżowały. Czułam między nami chemię, serce biło mi mocniej, ale nie zaproponowałabym kolejnego spotkania, bo wychowano mnie tak, że inicjatywa w takiej kwestii powinna wychodzić od mężczyzny. Nie sądziłam, że się nią wykaże, bo wydawał się onieśmielony sytuacją, jaka nam się w Café Sport zdarzyła. Ale zapytał, czy może mnie odprowadzić do domu. Właściwie to odwieźć autobusem, bo nie mieszkałam w centrum. Towarzyszył nam jego kolega, co dość mnie peszyło. Nie wiedziałam, z którym z nich powinnam rozmawiać, żeby żaden nie czuł się unieważniony. Na szczęście kolega się zorientował, że bardziej mnie interesuje rozmowa z Jurkiem, i zostawił nas samych niedaleko mojego domu. Weszliśmy do klatki, złapaliśmy się za ręce, nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć. Umówiliśmy się na następne spotkanie. Znów pod Café Sport, a potem za każdym razem w tamtym miejscu. Pamiętam, że miał na sobie płaszcz w delikatną kratkę, długi, bo wtedy modna była długość maksi. I dłuższe włosy, uczesane na beatlesa.
Na kolejne randki zabierał mnie do Klubu Wysokogórskiego albo do Harcerskiego Klubu Taternickiego. Byłam trochę speszona, nie znałam jego znajomych, wolałam spotykać się z nim sam na sam.
Dość szybko zaprosił mnie do siebie do domu. Poznałam jego mamę, starszego brata i młodszą siostrę. Okazało się, że nie tylko mnie zapraszał, bo dom teściowej był otwarty. Ciągle „puk, puk” do drzwi i tłumy ludzi. Jurek był bardzo towarzyski i nie przypominam sobie, byśmy często spędzali czas sam na sam. Był też nieśmiały, nie słodził dziewczynom i oboje byliśmy skrępowani naszym pierwszym pocałunkiem. Potrzebowałam jego bliskości i dotyku, byłam szczęśliwa, gdy trzymaliśmy się za ręce. Wieczorem rozpamiętywałam nasze przeszłe spotkanie albo wyobrażałam sobie kolejne. Byłam zakochana, pierwszy raz tak poważnie.
 
W klubie dowiedziałam się o Jurka wspinaczkach. Chciałam wiedzieć, o co w tym wspinaniu chodzi, i pojechałam z jego znajomymi w skałki na Jurę. Próbowałam wspinaczki. Wejść weszłam, ale zejść już nie umiałam. Jurek asekurował mnie aż do zejścia na ziemię, ale oznajmiłam mu, że się do wspinaczek nie nadaję, bo mam lęk wysokości i w głowie mi się zawraca. Czasami jeszcze z nimi jeździłam, ale bardziej towarzysko niż dla sportu.

W mojej rodzinie nikt nie chodził po górach. Żadni z nas też górale. Rodzina pochodzi ze Słomnik w Małopolsce. Najpierw ojca siostra, a potem moi rodzice przyjechali na Śląsk za pracą. Jak przez mgłę pamiętam nasze pierwsze mieszkanie przy placu Andrzeja w Katowicach, w kamienicy na parterze, podzielone między dwie rodziny. Mieliśmy wspólny przedpokój i osobny pokój z kuchnią. Stamtąd wyprowadziliśmy się na Ligotę, też do mieszkania dzielonego przez dwie rodziny. Kuchnia, przedpokój i duży pokój, a w nim piec, stół z krzesłami, dwa łóżka małżeńskie, kanapa dla mnie i dla Danusi oraz małe łóżeczko dla Lidzi. W domu było zawsze gwarno, bo pierwsi w bloku mieliśmy telewizor.
Kiedy sąsiedzi zza ściany się wyprowadzili, dostaliśmy ich część. Od tej pory miałyśmy z siostrami swój pokój.
Rodzice prowadzili państwowy sklep z porcelaną. Pieniędzmi rządziła mama. Chodząca dobroć. Była bardzo gospodarna i bardzo nas kochała. Zawsze miałyśmy ugotowany obiad, musiałam go tylko podgrzać. Na godzinę dziesiątą jechała do pracy, kończyła o osiemnastej, w domu była o dziewiętnastej. Nauczyła mnie najważniejszych babskich spraw: jak dbać o mieszkanie, jak myć okna i jak dobrze posprzątać.
Moi synowie sprzątają i gotują, ale kiedy ja wychodziłam za mąż, to na głowie kobiety było dbanie o te sprawy. Jurek się w nie nie mieszał. Jego rolą było zarobić na rodzinę.

 
Wesprzyj nas