Wywrotowa i niepokorna hipoteza wodnej małpy w mistrzowskiej książce Elaine Morgan. Ekscentryczne i feministyczne wyzwanie rzucone męskiej opowieści o ewolucji


Pochodzenie kobiety Elaine Morgan to druga odsłona serii „Inne Konstelacje”, w której ukazują się lektury rekomendowane przez Olgę Tokarczuk.

Wydany sto lat po słynnym O pochodzeniu człowieka Charlesa Darwina esej walijskiej pisarki wywołał międzynarodową debatę i wywarł znaczący wpływ na współczesne myślenie o antropologii ewolucyjnej.

Morgan przejęła koncepcję Alistera Hardy’ego, według którego na pewnym etapie swego rozwoju człowiek był bardziej związany ze środowiskiem wodnym, a nie lądowym. Stąd brak futra, warstwa tłuszczu pod skórą, piersi i dwunożność jako forma adaptacji do życia w strefie przybrzeżnej.

Pisarka jednocześnie twórczo tę hipotezę rozwinęła i dzięki swojej odwadze, otwartości i rewolucyjnemu podejściu do historii Homo sapiens dopuściła do głosu przede wszystkim nasze przodkinie: dziewczynki, dziewczyny i kobiety.

***

Pochodzenie kobiety Elaine Morgan czyta się dziko i zachłannie. Opowieść ta jak po sznurku żelaznej logiki układa w głowie nowe i porządkuje chaos świata z żywą wiarą, której trudno nie ulec. (…) Spróbujmy porzucić wszystko to, co myślimy o człowieku, o sobie, o naszych nagich dłoniach, nadwrażliwości na każdy szelest i o tym, że całe to życie spędzamy w pionie, stawiając oś swego kręgosłupa w linii grawitacji, a doświadczymy ulgi dopiero, gdy rozłożymy się w basenach, morzach czy jeziorze. Gdy wreszcie wrócimy do domu.
Urszula Zajączkowska, fragment posłowia

Elaine Morgan (1920–2013) – walijska pisarka, nagradzana scenarzystka i popularyzatorka nauki, feministka. W swojej najsłynniejszej książce Pochodzenie kobiety rozwinęła hipotezę Alistera Hardy’ego na temat wpływu środowisk przybrzeżnych na ewolucję człowieka i przedstawiła historię rasy ludzkiej z nowatorskiej perspektywy naszych przodkiń. Jej prace wywarły znaczący wpływ na współczesne myślenie o antropologii ewolucyjnej.

Olga Tokarczuk o serii „Inne Konstelacje”:

Dobre książki chodzą własnymi drogami. Mają własne życie. Niektóre z nich nigdy nie dostępują popularności i ogólnego podziwu, inne tylko przez dłuższą chwilę cieszą się zainteresowaniem i są powszechnie czytane, a potem ulegają dziwnemu zapomnieniu na jakiś czas. Jeszcze inne, te najbardziej ekscentryczne, nigdy nie przenikają do szerszej świadomości i tkwią gdzieś na peryferiach literackiego kosmosu, świecąc swoim światłem i tworząc konstelacje o przedziwnych kształtach. W tej serii to właśnie na nie chcemy zwrócić uwagę czytelników. Nie oglądając się na kanony, gatunki, czasy, miejsca i języki, pozwolić im zabłysnąć i przywołać sensy, o których nie mieliśmy pojęcia. Pozwolić im odkryć się na nowo.

Elaine Morgan
Pochodzenie kobiety
Przekład: Małgorzata Danicka-Kosut
seria „Inne Konstelacje”
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 27 września 2023
 
 

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

*

Na po­czą­tek zróbmy krót­kie pod­su­mo­wa­nie hi­sto­rii w ta­kiej wer­sji, w ja­kiej się ją do­tych­czas opo­wiada, po­nie­waż po­mimo wszyst­kich nowo od­kry­wa­nych do­wo­dów ogól­nie ak­cep­to­wany ob­raz ewo­lu­cji czło­wieka nie­wiele się zmie­nił.
Łup! W sa­mym środku lą­duje tar­za­no­po­dobna syl­wetka pre­ho­mi­nida samca, który zszedł z drzewa, zo­ba­czył sa­wannę ro­jącą się od zwie­rzyny, zła­pał broń i zo­stał wspa­nia­łym łowcą.
Pra­wie wszystko, co nas do­ty­czy, ma być tego kon­se­kwen­cją. Je­żeli cho­dzimy wy­pro­sto­wani, to dla­tego że wspa­niały łowca mu­siał się wy­pro­sto­wać, aby z wy­soka roz­glą­dać się za zdo­by­czą. Je­śli ży­li­śmy w ja­ski­niach, to dla­tego że łowcy po­trze­bo­wali domu, do któ­rego mo­gliby wra­cać. Je­śli na­uczy­li­śmy się mó­wić, to dla­tego że my­śliwi mu­sieli za­pla­no­wać ko­lejne sa­fari i prze­chwa­lać się ostat­nim. De­smond Mor­ris, za­sta­na­wia­jąc się nad kształ­tem ko­bie­cego biu­stu, na­tych­miast wy­de­du­ko­wał, że wy­ewo­lu­ował on, po­nie­waż part­ner ko­biety zo­stał wspa­nia­łym my­śli­wym – i broni tej nie­do­rzecz­nej tezy z naj­więk­szą po­my­sło­wo­ścią. Jest coś w po­staci Tar­zana, co ich wszyst­kich za­uro­czyło.
Cała ta opo­wieść jest we­dług mnie wy­soce nie­wia­ry­godna. Usiana ta­jem­ni­cami, nie­spój­no­ściami i py­ta­niami bez od­po­wie­dzi. Jesz­cze bar­dziej ob­cią­ża­jące są py­ta­nia ni­gdy nie­za­da­wane, po­nie­waż – jak wska­zał pro­fe­sor Pe­ter Me­da­war – „na­ukowcy nie są skłonni do za­da­wa­nia so­bie py­tań, na które nie mają choćby szcząt­ko­wej od­po­wie­dzi w za­na­drzu”. Po­święcę ten roz­dział na wska­za­nie nie­któ­rych ta­kich py­tań, za­nim na­szki­cuję nową wer­sję hi­sto­rii „na­giej małpy” – taką, która przy­naj­mniej za­su­ge­ruje moż­liwe od­po­wie­dzi na każde z nich, i pięt­na­ście czy dwa­dzie­ścia in­nych.
Pierw­sza ta­jem­nica: Co się stało w plio­ce­nie?
Teo­ria, że ludzka hi­sto­ria za­czyna się w Afryce, zo­stała po­wszech­nie za­ak­cep­to­wana. Dwa­dzie­ścia mi­lio­nów lat temu w Ke­nii ist­niała kwit­nąca po­pu­la­cja małp o nie­wy­spe­cja­li­zo­wa­nej bu­do­wie i wie­lo­ści ty­pów od roz­mia­rów ma­łego gib­bona do du­żego go­ryla. Dok­tor L.S.B. Le­akey wy­ko­py­wał ich ko­ści set­kami w re­gio­nie Je­ziora Wik­to­rii i naj­wy­raź­niej ra­dziły so­bie w tym cza­sie bar­dzo do­brze. Był to okres znany jako mio­cen. Ła­godny kli­mat, opady desz­czu ob­fit­sze niż dzi­siaj, lasy w roz­kwi­cie. Jak do­tąd świet­nie.
Po­tem przy­szła plio­ceń­ska su­sza. Ro­bert Ar­drey pi­sze o niej: „Ża­den umysł nie może po­jąć w ka­te­go­riach do­stęp­nych ludz­kiemu do­świad­cze­niu czasu trwa­nia plio­cenu. Dzie­sięć su­chych lat ćwierć wieku temu wy­star­czyło do utwo­rze­nia na ame­ry­kań­skim po­łu­dnio­wym za­cho­dzie tej ot­chłani nie­szczę­ścia, jaką były pia­skowe sztormy dust bowl. Miesz­kań­com re­gionu te dzie­sięć lat mu­siało zda­wać się wiecz­no­ścią. A afry­kań­ski plio­cen trwał dwa­na­ście mi­lio­nów lat”.
Na ca­łym kon­ty­nen­cie afry­kań­skim nie zna­le­ziono w war­stwach plio­ceń­skich ani jed­nego przed­ludz­kiego szczątku. W ciągu tego okresu wiele obie­cu­ją­cych mio­ceń­skich ga­tun­ków małp znik­nęło – nic w tym dziw­nego – z po­wierzchni ziemi. Kilka ostało się w kur­czą­cych się po­ła­ciach lasu i kiedy plio­cen się skoń­czył, po­ja­wiły się po­now­nie jako małpy bra­chia­tory – wy­spe­cja­li­zo­wane w bu­ja­niu się na rę­kach.
Coś za­dzi­wia­ją­cego rów­nież po­ja­wiło się po­now­nie – au­stra­lo­pi­teki, po raz pierw­szy od­kryte przez pro­fe­sora Ray­monda Darta w 1925 roku i od tam­tej pory od­kry­wane w znacz­nych licz­bach.
Au­stra­lo­pi­tek wy­ło­nił się po tych prze­ra­ża­ją­cych dwu­na­stu mi­lio­nach lat sądu bo­żego znacz­nie od­świe­żony i udo­sko­na­lony. Kłyk­cie po­ty­liczne jego czaszki wska­zują, że no­sił głowę pod no­wym ką­tem, su­ge­ru­ją­cym, że cho­dził pro­sto, a nie na czwo­ra­kach, a oczo­doły we­dług sir Wil­freda le Gros Clarka mają „nad wy­raz ludzki wy­gląd”. Był też by­stry. Jego szczątki znaj­do­wano w wą­wo­zie Ol­du­vai wśród pry­mi­tyw­nych na­rzę­dzi oto­cza­ko­wych, które okrzyk­nięto naj­wcze­śniej­szymi po­cząt­kami ludz­kiej kul­tury. Ro­bert Ar­drey mówi: „We­szli­śmy w plio­ceń­ski ko­cioł jako nie­wy­spe­cja­li­zo­wane stwo­rze­nie le­d­wie nio­sące ludzki po­ten­cjał. Kiedy wy­szli­śmy, bra­ko­wało nam je­dy­nie po­rząd­nego mó­zgu i pod­bródka. Co się z nami stało po dro­dze?”. Py­ta­nie za sto ty­sięcy do­la­rów: Co się z nimi stało? Do­kąd po­szli?
Dru­gie py­ta­nie: Dla­czego sta­nęli pio­nowo? Po­pu­larna wer­sja lekko się prze­myka po tym kru­chym lo­dzie. De­smond Mor­ris mówi po pro­stu: „Wo­bec sil­nej pre­sji na zwięk­sze­nie zdol­no­ści za­bi­ja­nia ofiar po­wstali szybsi, lepsi bie­ga­cze”. Ro­bert Ar­drey mówi rów­nie pro­sto: „Na­uczy­li­śmy się stać w po­zy­cji wy­pro­sto­wa­nej przede wszyst­kim z po­wodu ko­niecz­no­ści przy­sto­so­wa­nia do ży­cia ło­wiec­kiego”.
Ale chwi­leczkę. By­li­śmy czwo­ro­no­gami. Te zda­nia im­pli­kują, że czwo­ro­nóg na­gle od­krył, że może się po­ru­szać szyb­ciej na dwóch no­gach niż na czte­rech. Spró­buj­cie so­bie wy­obra­zić, jaki czwo­ro­nóg wpada na ten po­mysł – kot? pies? koń? – i zda­cie so­bie sprawę, że to kom­pletny non­sens. Poza tym na czte­rech no­gach z pew­no­ścią biega się szyb­ciej niż na dwóch. Roz­wój dwu­noż­no­ści był okrut­nie nie­na­tu­ralny.
Ła­sice, świ­staki, kró­liki, szym­pansy sia­dają lub stają na dwóch no­gach, żeby się ro­zej­rzeć, ale kiedy chcą być szyb­kie, mają dość roz­sądku, żeby użyć wszyst­kich nóg, któ­rymi dys­po­nują. Je­dyne czwo­ro­nogi po­ru­sza­jące się szyb­ciej na dwóch niż na czte­rech, które przy­cho­dzą mi do głowy, to kan­gury – i mała jasz­czurka zwana Te­xas bo­omer, a ona nie wy­trzy­muje długo w tej po­zy­cji. Se­kre­tem w ta­kich przy­pad­kach jest długi, ciężki, rów­no­wa­żący ogon, któ­rego z pew­no­ścią ni­gdy nie mie­li­śmy. Można twier­dzić, że był to roz­wój na­tu­ralny dla na­czel­nych, bo na­czelne sie­dzą wy­pro­sto­wane na drze­wach – ale czy na­prawdę na­tu­ralny? Pa­wiany i ma­kaki są zwie­rzę­tami na­ziem­nymi od mi­lio­nów lat bez śladu dwu­noż­no­ści.
Geo­rge A. Bar­tho­lo­mew i Jo­seph B. Bird­sell wska­zują: „[…] nie­zwy­kła rzad­kość dwu­noż­no­ści wśród zwie­rząt su­ge­ruje, że jest ona nie­efek­tywna z wy­jąt­kiem bar­dzo spe­cjal­nych oko­licz­no­ści. Na­wet uni­kalna pio­nowa lo­ko­mo­cja no­wo­cze­snego czło­wieka w po­rów­na­niu z ru­chem czwo­ro­noż­nych ssa­ków jest względ­nie nie­efek­tywna […]. Mu­siała wy­nik­nąć ja­kaś istotna ko­rzyść nie­lo­ko­mo­cyjna”.
Co to była za ko­rzyść? Tar­za­ni­ści su­ge­rują, że dwu­noż­ność umoż­li­wiła mał­pie ści­ga­nie zwie­rzyny i jed­no­cze­sne trzy­ma­nie broni – na po­czątku za­pewne ka­mieni. Ale szym­pans bie­gnący z ba­na­nem (lub ka­mie­niem), je­śli nie może go wło­żyć do ust, nie­sie go w jed­nej ręce i ga­lo­puje na po­zo­sta­łych trzech, bo na­wet trzy nogi są szyb­sze niż dwie. Więc co nasz przo­dek miał niby ro­bić? Wa­łę­sać się z ka­mie­niem w każ­dej pię­ści? Rzu­cać gła­zami, któ­rych pod­nie­sie­nie wy­ma­gało obu rąk? Ci­skać kłody?
Nie. Mu­siał być waż­niej­szy po­wód, dla któ­rego ogra­ni­czy­li­śmy się przez długi czas do cho­dze­nia na tyl­nych no­gach, mimo że tak było wol­niej. Mu­simy zna­leźć ten po­wód.
Trze­cie py­ta­nie: Jak ta małpa w ogóle wpa­dła na uży­wa­nie na­rzę­dzi? Znowu De­smond Mor­ris wy­ja­śnia to ła­two, prze­sko­kiem: „Wo­bec sil­nej pre­sji na zwięk­sze­nie zdol­no­ści za­bi­ja­nia ofiar […] ich ręce stały się zdolne do sil­nego, efek­tyw­nego trzy­ma­nia broni”. W po­rów­na­niu z Mor­ri­sem Ro­bert Ar­drey ma ob­se­sję broni, którą na­zywa „naj­bar­dziej zna­czą­cym ludz­kim dzie­dzic­twem kul­tu­ral­nym”. Lecz jego wy­ja­śnie­nie, jak to się za­częło, jest rów­nie po­bieżne jak wszyst­kie inne: „W pierw­szej ewo­lu­cyj­nej go­dzi­nie po­wsta­wa­nia czło­wieka sta­li­śmy się na tyle umie­jęt­nymi użyt­kow­ni­kami broni, że mo­gli­śmy się po­zbyć na­tu­ral­nych szty­le­tów (tzn. du­żych pre­ho­mi­ni­dal­nych kłów)”.
Mo­men­cik – jak i dla­czego? Dla­czego je­den je­dyny ga­tu­nek małp mio­ceń­skich za­czął uży­wać broni? Przy­party do muru pa­wian może po­ko­nać lam­parta; głodny pa­wian za­bije i zje kur­czaka. Teo­re­tycz­nie mógłby chwy­cić ka­wa­łek krze­mie­nia, za­po­mnieć o „na­tu­ral­nych szty­le­tach” – i zo­stać wspa­nia­łym łowcą. Ale tego nie robi. Dla­czego my zro­bi­li­śmy? Sa­ren Eimerl i Irven de Vore wska­zują w swo­jej książce The Pri­ma­tes (Na­czelne):
„Prawdę mó­wiąc, wy­maga to wy­ja­śnie­nia. Dla przy­kładu, je­śli nor­mal­nym try­bem obrony zwie­rzę­cia jest ucieczka przed dra­pież­ni­kiem, zwie­rzę ucieka. Je­śli jego nor­malny tryb obrony to walka zę­bami, wal­czy zę­bami. Nie sto­suje znie­nacka zu­peł­nie no­wego spo­sobu za­cho­wa­nia, jak zła­pa­nie kija lub ka­mie­nia i rzu­ce­nie nim. Ten po­mysł by mu po pro­stu nie przy­szedł do głowy, a na­wet gdyby przy­szedł, zwie­rzę nie mia­łoby po­wodu przy­pusz­czać, że za­działa”.
Na­czelne na­by­wają uży­tecz­nych zwy­cza­jów sto­so­wa­nia na­rzę­dzi. Szym­pans może użyć pa­tyka, żeby wy­dłu­bać in­sekty z ich gniazd, a zwi­nię­tego li­ścia, żeby za­czerp­nąć wody. Małpy Wol­fganga Ko­eh­lera uży­wały pa­ty­ków, żeby przy­cią­gnąć owoce do prę­tów klatki i tak da­lej.
Ale ten ro­dzaj ucze­nia się za­leży od trzech rze­czy. Po­trzeba spo­koju i wol­nego czasu, który można po­świę­cić na eks­pe­ry­men­to­wa­nie me­todą prób i błę­dów. Na­rzę­dzia mu­szą być albo do­stępne w ilo­ściach nie­ogra­ni­czo­nych (las jest pe­łen pa­ty­ków i li­ści), albo do­kład­nie w tym miej­scu, co trzeba. (Na­wet Sul­tan, bły­sko­tliwy szym­pans z do­świad­czeń Ko­eh­lera, nie ra­dził so­bie w sy­tu­acji, kiedy owoc był przed nim, a nowe po­ten­cjalne na­rzę­dzie za nim – po­trze­bo­wał ich obu w polu wi­dze­nia jed­no­cze­śnie). Poza tym, żeby zwy­czaj się utrwa­lił, ten sam efekt musi być wy­ni­kiem dzia­ła­nia za każ­dym ra­zem.
A te­raz spójrz­cie na na­szą małpę. Mo­ment jest nie­do­bry – kiedy stoi twa­rzą w twarz z na­je­żo­nym ry­wa­lem, szar­żu­ją­cym ko­tem albo ucie­ka­jącą ofiarą, nie bę­dzie się wy­głu­piała z wy­naj­do­wa­niem no­wych spo­so­bów. Szym­pans cza­sem wy­ma­chuje ki­jem, żeby gro­zić prze­ciw­ni­kowi, ale je­śli prze­ciw­nik na­dal się zbliża, rzuca kij i wal­czy rę­kami i zę­bami. Na­wet je­śli wy­obra­zimy so­bie małpę mu­tanta, wy­star­cza­jąco zim­no­krwi­stego, żeby po­my­śleć, gdy ad­re­na­lina za­lewa mu żyły, że „musi być ja­kiś lep­szy spo­sób”, wciąż po­trze­buje on jesz­cze łutu szczę­ścia, by za­uwa­żyć, że do­kład­nie mię­dzy nim a wro­giem, w sa­mym środku pier­wot­nej sa­wanny, leży ka­mień po­ręcz­nego roz­miaru. A kiedy nim rzuci, musi tra­fić w dzie­siątkę, za pierw­szym i za każ­dym ra­zem. Bo je­śli nie trafi lam­parta, to nie bę­dzie komu opo­wie­dzieć pro­ge­ni­tu­rze, że ten trick trzeba tylko do­szli­fo­wać; a je­śli chybi, ce­lu­jąc w an­ty­lopę, to nie po­my­śli: „No do­bra, to ewi­dent­nie nie działa. Z po­wro­tem do de­ski kre­ślar­skiej”.
Nie. Gdyby tyle szczę­ścia wy­ma­gało prze­kształ­ce­nie czło­wieka w za­bójcę, to do dziś je­dli­by­śmy orze­chowe ko­tlety.
Wielu tar­za­ni­stów pry­wat­nie zdaje so­bie sprawę, że ich wy­ja­śnie­nie dwu­noż­no­ści i uży­cia broni nie wy­trzy­muje kry­tyki. Wy­na­leźli dok­trynę „sprzę­że­nia zwrot­nego”, która mówi, że cho­ciaż obie te teo­rie są od­dziel­nie bez sensu, ra­zem ja­koś tam da­dzą radę. Utrzy­muje się, że dwu­nożny chód małpy, choć nie­sta­bilny, spra­wił, że stała się lep­szym mio­ta­czem ka­mieni (dla­czego?), a rzu­ca­nie ka­mie­niami, choć nie­celne, uczy­niło ją lep­szym dwu­no­giem (dla­czego?). Eimerl i de Vore da­lej sta­wiają nie­zręczne py­ta­nie: skoro szym­pansy mogą za­równo cho­dzić wy­pro­sto­wane, jak i uży­wać pro­stych na­rzę­dzi, to „dla­czego je­dy­nie ho­mi­nidy sko­rzy­stały ze «sprzę­że­nia zwrot­nego»?”. Mo­że­cie so­bie py­tać do woli.
Na­stępne py­ta­nie: Czemu naga małpa stała się naga?
De­smond Mor­ris twier­dzi, że w od­róż­nie­niu od bar­dziej wy­spe­cja­li­zo­wa­nych mię­so­żer­ców, jak lwy i sza­kale, małpa eks­we­ge­ta­rianka nie była fi­zycz­nie przy­sto­so­wana do „przy­pusz­cza­nia bły­ska­wicz­nych ata­ków na swoje ofiary. Do­świad­czała zna­czą­cego prze­grza­nia w cza­sie po­lo­wa­nia, a utrata wło­sów na ciele miała wielką war­tość w kul­mi­na­cyj­nych mo­men­tach po­ścigu”.
To jest do­sko­nały przy­kład my­śle­nia an­dro­cen­trycz­nego. Były w tym cza­sie dwie płcie i nie wie­rzę, żeby kie­dy­kol­wiek było ła­two po­zba­wić ko­bietę fu­tra tylko po to, żeby oszczę­dzić mę­żu­siowi potu w kul­mi­na­cyj­nych mo­men­tach. Co niby działo się z sa­mi­cami w tych cza­sach ogo­ło­ce­nia?
Dok­tor Mor­ris mówi: „Gdyby kli­mat był zbyt in­ten­syw­nie go­rący, ten sys­tem oczy­wi­ście by nie dzia­łał, bo po­wo­do­wałby uszko­dze­nia ob­na­żo­nej skóry”. Za­tem wi­docz­nie da­tuje utratę sier­ści na okres póź­niej­szy niż plio­ceń­skie in­ferno. Ale na­stępny okres to był burz­liwy plej­sto­cen, ak­cen­to­wany w Afryce gi­gan­tycz­nymi plu­wia­łami od­po­wia­da­ją­cymi epoce lo­do­wej na pół­nocy. Plu­wiał (plu­vium) to stu­le­cie za stu­le­ciem gwał­tow­nego desz­czu. Za­tem mu­simy so­bie wy­obra­zić na­szą przod­ki­nię sie­dzącą nago na środku rów­niny pod­czas obe­rwa­nia chmury, po­trze­bu­jącą obu rąk do utrzy­ma­nia w mo­krych ob­ję­ciach śli­skiego, wi­ją­cego się, rów­nie na­giego nie­mow­lę­cia. To jest śmieszne. Nie jest żadną ko­rzy­ścią dla ga­tunku, że wspa­niały my­śliwy wraca do domu nie­prze­grzany – je­śli wraca po to, by stwier­dzić, że jego sy­nek zo­stał upusz­czony na główkę, a żona zmarła z hi­po­ter­mii.
Ten pro­blem mógłby być roz­wią­zany przez dy­mor­fizm – utrata wło­sów mo­głaby pójść da­lej u jed­nej płci niż u dru­giej. I tak się oczy­wi­ście stało. Ale na nie­szczę­ście tar­za­ni­stów to zo­sta­jąca w domu sa­mica stała się bar­dziej goła, a prze­grzany łowca utrzy­mał fu­tro na piersi.
Ko­lejne py­ta­nie: Dla­czego na­sze ży­cie sek­su­alne tak się za­wi­kłało i po­gma­twało?
Od­po­wie­dzi wła­ści­wie nie mu­szę przy­ta­czać – wia­domo, że wszystko za­częło się, kiedy męż­czy­zna zo­stał my­śli­wym… Mu­siał prze­mie­rzać duże od­le­gło­ści za ofiarą i za­czął się mar­twić, co tam po­ra­bia mała ko­bietka. Mar­twił się też o in­nych człon­ków po­lu­ją­cej zgrai, po­nie­waż – jak wy­ja­śnia De­smond Mor­ris – „je­śli słab­sze samce miały współ­pra­co­wać w po­lo­wa­niu, to trzeba im było przy­znać wię­cej praw sek­su­al­nych. Trzeba było się bar­dziej dzie­lić sa­mi­cami”.
Wo­bec tego ko­nieczne oka­zało się, jak opo­wieść głosi, usta­no­wie­nie sys­temu „więzi w pa­rze” (pair-bond), aby za­pew­nić wier­ność par przez całe ży­cie. Cy­tuję: „Naj­prost­szym i naj­bar­dziej bez­po­śred­nim spo­so­bem było uczy­nić wspólną ak­tyw­ność w pa­rze bar­dziej skom­pli­ko­waną i bar­dziej przy­jemną. Krótko mó­wiąc, uczy­nić seks bar­dziej sek­sow­nym”. W tym celu mał­pom wy­ro­sły płatki uszu, mię­si­ste noz­drza i wy­pu­kłe wargi, wszystko po to, żeby się wza­jem pod­nie­cać do sza­leń­stwa. Sutki pani M. stały się wy­soce ero­genne, wy­na­la­zła i opa­ten­to­wała żeń­ski or­gazm, na­uczyła się re­ago­wać sek­su­al­nie cały czas, na­wet w cza­sie ciąży, „po­nie­waż w sys­te­mie je­den sa­miec – jedna sa­mica nie­bez­piecz­nie by­łoby fru­stro­wać samca zbyt długo. Za­gra­ża­łoby to więzi w pa­rze”. Mógłby się ro­ze­źlić albo na­wet od­mó­wić współ­pracy przy po­lo­wa­niu.
Do­dat­kowo pary zde­cy­do­wały się zmie­nić po­zy­cję sek­su­alną: twa­rzą w twarz za­miast, jak do­tąd, od tyłu. Ta me­toda miała pro­wa­dzić do „sper­so­na­li­zo­wa­nego seksu”. Po­dej­ście fron­talne ozna­czało, że „od­bie­rane sy­gnały sek­su­alne i przy­jem­ność są ści­śle po­łą­czone z sy­gna­łami toż­sa­mo­ści part­nera”. W prost­szych sło­wach: wiesz, z kim to ro­bisz.
Wsku­tek tego pani Naga Małpa zna­la­zła się w pew­nym kło­po­cie. Do tej pory mod­nie było w spra­wach sek­su­al­nych ob­no­sić się z „parą mię­si­stych, pół­ku­li­stych po­ślad­ków”. Znie­nacka oka­zało się, że to pro­wa­dzi do­ni­kąd. Pod­cho­dziła so­bie do part­nera, na­da­jąc jak sza­lona w pełni fron­talne sy­gnały toż­sa­mo­ści swo­imi no­wiut­kimi płat­kami uszu i noz­drzami, a on ja­koś nie zwra­cał uwagi. Ro­zu­mie­cie, bra­ko­wało mu mię­si­stych pół­kul. Sy­tu­acja była nie­bez­pieczna, twier­dzi dok­tor Mor­ris. „Je­żeli sa­mica na­szego ga­tunku miała osią­gnąć suk­ces w prze­nie­sie­niu uwagi do przodu, ewo­lu­cja mu­siała zro­bić coś, żeby ob­szar fron­talny był bar­dziej atrak­cyjny”. I zgad­nij­cie! Od pierw­szego razu: za­in­we­sto­wała w drugą parę mię­si­stych pół­kul w re­gio­nie pier­sio­wym i raz jesz­cze zo­sta­li­śmy oca­leni w ostat­niej chwili!
To wszystko jest pod­nie­ca­jące, ale trudno to brać po­waż­nie. Wa­ta­hom wil­ków udaje się współ­pra­co­wać bez tych ero­tycz­nych ak­ce­so­riów. Gib­bony, nasi bli­scy krewni, są wierne przez całe ży­cie bez „sper­so­na­li­zo­wa­nego” fron­tal­nego seksu, bez skom­pli­ko­wa­nych ob­sza­rów ero­gen­nych, bez nie­ustan­nej do­stęp­no­ści sa­mic. Czemu my­śmy nie mo­gli? Poza wszyst­kim – od kiedy to więk­sza atrak­cyj­ność sek­su­alna jest gwa­ran­tem wier­no­ści? Je­śli nagi mał­po­lud wi­dział cały ten do­dat­kowy po­ten­cjał sek­su­alny w swo­jej part­nerce, jak mógł nie za­uwa­żyć tego sa­mego we wszyst­kich in­nych sa­mi­cach do­okoła? Jaki niby to miało mieć na niego wpływ, zwłasz­cza w doj­rzal­szym wieku, kiedy za­uwa­żył, że cztery pół­kule pani M. są nieco mniej mię­si­ste niż daw­niej?
Na­wet nie za­czę­li­śmy jesz­cze roz­pa­try­wać py­tań nie­za­da­wa­nych. Przed koń­cem roz­działu wy­mie­nię tylko dwa z wielu.
Pierw­sze: Je­żeli żeń­ski or­gazm wy­ewo­lu­ował w na­szym ga­tunku po raz pierw­szy po to, żeby dać ko­bie­cie „wzmoc­nie­nie be­ha­wio­ralne” zwięk­szo­nej ak­tyw­no­ści płcio­wej, to dla­czego, na Dar­wina, me­cha­nizm ten zo­stał spar­ta­czony tak okrop­nie, że całe ple­miona i po­ko­le­nia ko­biet prze­mi­nęły, le­d­wie wie­dząc o jego ist­nie­niu? We­dług dok­tora Kin­seya na­wet w ro­ze­ro­ty­zo­wa­nych Sta­nach rzadko za­czyna dzia­łać po­rząd­nie przed trzy­dziestką. Jak se­lek­cja na­tu­ralna mo­gła kie­dy­kol­wiek po­le­gać na ta­kim ra­chi­tycz­nym, za­wod­nym, późno roz­wi­ja­ją­cym się wy­po­sa­że­niu, skoro w su­ro­wych wa­run­kach pre­hi­sto­rycz­nych ko­bieta miała szczę­ście, je­śli do­żyła lat dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu?
Dru­gie: Dla­czego u na­szego ga­tunku seks stał się tak sil­nie po­wią­zany z agre­sją? U więk­szo­ści wyż­szych na­czel­nych ak­tyw­ność sek­su­alna jest ostat­nią rze­czą w ży­ciu, którą można by wią­zać z wro­go­ścią. Sa­mica na­czel­nych może na­tych­miast po­wstrzy­mać złość samca, pre­zen­tu­jąc tył i ofe­ru­jąc seks. Na­wet sa­miec małpy może uspo­koić i uła­go­dzić wście­kłego agre­sora, imi­tu­jąc ten gest. Nie jest to me­cha­nizm wy­łączny dla ssa­ków. Lo­renz opo­wiada, jak roz­złosz­czony sa­miec jasz­czurki ru­szył do ataku na sa­micę po­ma­lo­waną dla zmy­le­nia w mę­skie barwy. Kiedy zna­lazł się na tyle bli­sko, by do­strzec swą po­myłkę, tabu oka­zało się tak silne i ab­so­lutne, że agre­sja ule­ciała z niego na­tych­miast, a po­nie­waż było za późno, żeby się za­trzy­mać, wy­sko­czył pro­sto do góry i prze­ko­zioł­ko­wał, ro­biąc salto w tył.
Sa­mice na­czel­nych z całą pew­no­ścią nie mogą za­wsze li­czyć na taką ry­cer­skość. Sa­mica może zo­stać fi­zycz­nie skar­cona za nie­sforne za­cho­wa­nie; sa­miec może (z rzadka) skie­ro­wać na nią złość, kiedy ko­pu­luje z nią inny sa­miec, ale mię­dzy za­an­ga­żo­wa­nymi w seks sam­cem i sa­micą jest to za­wsze czyn­ność w naj­więk­szej mie­rze przy­ja­zna. Je­śli jest z nią zwią­zana ja­ka­kol­wiek wro­gość, to nie więk­sza niż pod­czas se­sji wza­jem­nego iska­nia.
Jak wo­bec tego seks i agre­sja, dwa zja­wi­ska nie do po­go­dze­nia w świe­cie zwie­rząt, stały się u na­szego ga­tunku sple­cione tak ści­śle, że słowa ozna­cza­jące czyn­no­ści sek­su­alne są wy­plu­wane jako znie­wagi i prze­kleń­stwa? W ja­kich ka­te­go­riach ewo­lu­cyj­nych mamy wy­ja­śnić mar­kiza de Sade i pie­kielne echa, które jego na­zwi­sko wy­wo­łuje w tak wielu ludz­kich umy­słach?
W ka­te­go­riach Tar­zana chyba nie. Pora po­dejść do sprawy od po­czątku: tym ra­zem od strony ką­dzieli i zu­peł­nie inną drogą.

 
Wesprzyj nas