Powieść o wielopoziomowej warstwie przekazu – od uniwersalnych prawd o człowieku do prawd wyjętych z najnowszej historii Polski i Polaków, na stałe związanej z dziejami Niemiec. To wciągająca fabuła o Gdańsku, Szczecinie i Berlinie, a także książka o miłości i łzach codziennego życia.


Odkrywając tajemnice przeszłości naszych bliskich, najwięcej możemy dowiedzieć o nas samych. To zawsze siebie odnajdujemy w tamtych historiach, to siebie widzimy w minionych wydarzeniach i to właśnie one mogę mieć największy wpływ na naszą przyszłość.

Czy kieruje nami nierozpoznany los czy przeznaczenie?

Obrazy i powidoki, które wyrwiemy spod powiek świadków i z pamięci własnej, zmienią nasz świat. Jak w prawach fizyki kwantowej, gdzie obiekt poddany obserwacji, jest przez sam fakt bycia obserwowanym, obiektem zmienionym, nie tym samym, a obserwator też nie jest już tym samym obserwatorem.
/Ludwik Janion/

***

• «Biała Rika» to prawdziwa historia o prawdziwym człowieku. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą znakomitego i wciągającego sposobu opowiadania – tak się właśnie w prawdziwej literaturze zdarza.
Leszek Szaruga, „Odra”

• Jaka szkoda, że nie ja napisałam tę książkę!
Sylwia Chutnik

• Żałuję, że nie ja napisałam tę książkę. Biała Rika jest fantastyczna. Cudowna reporterska dyscyplina słowa.
Magdalena Grzebałkowska

• Czyta się jednym tchem.
Kinga Dunin, „Krytyka Polityczna”

• Białą Riką Magdalena Parys, udowadnia, że jest pisarką nie tylko świetną warsztatowo, ale przede wszystkim utalentowaną.
Maciej Robert, „Polityka”

• Kawał świetnej prozy.
Natalia Szostak, „Książki. Magazyn do czytania”

• Piękna, szczera, prawdziwa do bólu.
Olga Kowalska z WielkiBuk.com

• Jestem zachwycona książką Magdaleny Parys.
Magdalena Majcher, „Przegląd Czytelniczy”

• To «Biała Rika» (gotowy scenariusz sztuki teatralnej!) jest chyba najlepszą i najmocniejszą powieścią Parys.
Michał Nogaś, „W drodze”

Magdalena Parys (ur. 1971) – polska pisarka mieszkająca w Berlinie. Zadebiutowała w 2011 roku powieścią • Tunel, w 2015 roku została laureatką Europejskiej Nagrody Literackiej za powieść • Magik. W 2016 roku opublikowała • Białą Rikę. Niedawno ukazała się jej najnowsza powieść • Książę, drugi tom trylogii berlińskiej, zapoczątkowany powieścią Magik. Laureatka licznych nagród literackich w kraju i za granicą, jej książki przetłumaczono na ponad 20 języków.

Magdalena Parys
Biała Rika. Żeliwne ptaki
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 26 lipca 2023
 
 

Głos przed wznowieniem 2023 r.

Hera­klit: Nie można wejść drugi raz do tej samej rzeki.
Pamięć: zdol­ność do przy­wo­ły­wa­nia wyda­rzeń i myśli minio­nych. Nie­pa­mięć: zablo­ko­wa­nie w pamięci wyda­rzeń przy­krych, kło­po­tli­wych.
Pamięć jest wydo­by­wa­niem. Nie­pa­mięć jest zata­pia­niem.
Rolą pisa­rza jest wygrać z nie­pa­mię­cią.
Tu miał być wstęp do wzno­wie­nia Bia­łej Riki, ale nie zna­la­złam wię­cej odpo­wied­nich słów.
Doda­łam nowe rysunki i napi­sa­łam kilka nowych roz­dzia­łów.

Prolog

Głę­boko oddy­chać, jesz­cze nie rodzić! Teraz tylko to jesz­cze prze­trzy­mać. Karol mówi, że do domu nie jest tak daleko. Do jakiego domu, chcia­łaby zapy­tać, ale prze­cież nie mówi. Nie zapyta.
Jedzą cie­płą zupę. Cie­płą, nie, let­nią. Let­nią, nie, nie taką zimną. Karol oddaje Rice swoją. Nie żeby zaraz całą, takich boha­te­rów w maju roku 1945 nie ma, Karol oddaje Rice ostat­nie trzy łyżki, no może cztery. Nie jest już aż taki głodny, mówi. Nie tak bar­dzo. To zna­czy jest, ale mu star­czy.
Wody odcho­dzą Rice w nocy. To chyba po tej zupie. Rika pła­cze po cichu, bo nic jej nie boli, tylko jest jakby jakaś lżej­sza, lepka, a Karola nie ma. Może prze­kie­ro­wany do baraku męskiego? Nie jęczeć, Rika, nie jęczeć! Oddy­chać głę­boko.
Boże! Jezu! Bie­gną do niej zawszone dziew­czyny z pry­czy obok.
Czy nie­mowa krzy­czy przy poro­dzie? Bo nie­mowa to ona. Rika błaga w myślach matkę, Jezusa i Boga, żeby tylko nie­mową zostać do końca. Gdzie jest Karol? Aha, prze­kie­ro­wany. Prze­kie­ro­wany? Roz­gląda się, jest ple­cak, są jego płaszcz i buty. Wszystko zosta­wił tutaj, a sam poszedł. Poszedł? Ale nie zosta­wiłby prze­cież burego płasz­cza i nowych butów! I zupy nie oddał. Tych czte­rech łyżek. Rika patrzy prze­stra­szona w twa­rze kobiet i pła­cze, tak jak pła­cze praw­dziwa nie­mowa. Tylko oczami.
– Ona rodzi. – Zagląda jej mię­dzy nogi któ­raś z kobiet.
– Przyj – sepleni po pol­sku kobieta bez zębów. – Przyj!
– Umrzesz! – mówi obo­jęt­nie jakaś inna, star­sza, która ma tylko dwa­dzie­ścia osiem lat, ale prze­żyła roboty w Austrii, a na koniec obóz.
Rika nie prze, bo będzie krzy­czeć, a ona krzy­czeć nie może, poza tym nie rozu­mie po pol­sku.
Ktoś bije ją po twa­rzy.
– Przyj, bo umrzesz! – krzy­czy ta bez zębów.
Teraz Rika pod wpły­wem bólu rozu­mie. Prze z całej siły!
– Przyj moc­niej!
– Ona jest głu­cha!
– Nie jest głu­cha, tylko nie­mowa!
– Sły­szysz coś? – pytają.
Ruth odpo­wie­dzia­łaby ski­nie­niem, gdyby rozu­miała po pol­sku, ale tylko prze i prze, i tak strasz­nie ją boli. Pew­nie umrze. I nagle, pod wpły­wem bólu, jakieś zwie­rzę zaczyna wyć. To ona, zwie­rzę Ruth. Co krzy­czy? Nic. Krzy­czy krzyk.
– Goooooott!!!
Kobieta bez zębów, która się uśmie­cha, bo dziecko z krwią wypływa na jej ręce, zastyga z dziec­kiem i z tym uśmie­chem na twa­rzy. Jest pol­ską Żydówką w tym 1945 roku. Gotta nie ma. Boga nie ma. Ona to wie na pewno.

* * *

Jest sama. Jest cicho. Leży na pod­ło­dze z dziec­kiem. Dziecko oddy­cha opa­tu­lone w płaszcz Karola. Dzie­ciątko, chłop­czyk, jest tak samo duży jak nowy but ojca. Żyje.
– Musisz je nakar­mić, rozu­miesz? – mówi do niej nagle po nie­miecku jakaś kobieta duch i znika. Wci­ska jej butelkę z mle­kiem.
Duch znika, ale duchy wra­cają. Zawsze.

ROZDZIAŁ I


Schlafe, mein Prinz­chen, schlaf ein,
Schäfchen ruh’n und Vögelein,
Gar­ten und Wiese ver­stummt,
auch nicht ein Bien­chen mehr summt,
Luna mit sil­ber­nem Schein
guc­ket zum Fen­ster herein,
schlafe bei sil­ber­nem Schein,
schlafe, mein Prinz­chen, schlaf ein,
schlaf ein, schlaf ein!

Frie­drich Wil­helm Got­ter

Śnij, mój kró­le­wi­czu,
śnij, uci­chły już owieczki i pta­szeczki,
cichną ogrody i pola,
bzy­czeć prze­stała mała psz­czoła
srebrna łuna zagląda do okien,
a ty w srebr­nych tych łunach śnij,
śnij, mój kró­le­wi­czu, śnij,
śnij, śnij!

Frie­drich Wil­helm Got­ter

Suche salami

Bab­cia kroi salami. Równo, rów­niutko, po prze­kąt­nej. Zegar tyka. Kuch­nia wysprzą­tana. Tylko spi­żarka otwarta, a w niej salami, sala­mi­ska i salamka: dłu­gie, grube i cien­kie. Sie­dzę przy stole i patrzę na to salami, co go nie lubię, ale z cza­sem polu­bię. Dowiem się, że przy­słała je z Ham­burga sio­stra babci, Gerda. O tej sio­strze jesz­cze będzie, ale nie teraz, bo teraz ja tu sie­dzę i patrzę. Spi­żarka otwarta. Bab­cia zaraz schowa do niej kra­jankę salamkę i zamknie spi­żarkę. Jest też ponie­miecki piec. Piec, w któ­rym spalę pamięt­niki. Demon­stra­cyj­nie, żeby doszy­wani bab­cia i dzia­dek widzieli, że ja tu ze wszyst­kim koń­czę. Żeby cały świat widział, że ja koń­czę z tym życiem nasto­latki w Pol­sce. Bo wyjeż­dżam. „Nie chcem, ale muszem”. Jechać do Ber­lina, na Zachód. Na razie jest salami, suche jak wiór. Przez lata całe będę myśleć, że salami, bo suche. Nie wiem, co ma salami wspól­nego z suchym. Suche salami, tak już zosta­nie. Bab­cia kroi. Ostry, wielki nóż dostała też od Gerdy. O Ger­dzie jesz­cze będzie, ale nie teraz, bo mało wiem. Miesz­kam tu od nie­dawna.
Jest nie­wy­soka ta przy­szy­wana bab­cia, okrą­gła jak beczka, ma białe włosy i pożół­kłą od papie­ro­sów grzywkę. Ręce duże, pęciny cien­kie, nogi cien­kie. Krzywe, takie jakieś w literę V na boki się roz­cho­dzące. I pro­sto z tych nóg ta ciężka, beczuł­ko­wata bab­cia wyra­sta. Nosi far­tuch nie­bie­ski, cza­sem zie­lony. I kroi po prze­kąt­nej salami, chleb, szynkę. Że niby tak na dłu­żej star­cza.
Czy jej sio­stra bliź­niaczka w Ham­burgu wygląda tak jak ona? Czy lubi salami? Czy jest tak samo blada, czy tak jak ona ma bar­dzo jasną skórę i pali jak loko­mo­tywa? Teraz przy kro­je­niu bab­cia nie pali, no bo to salami… W roku 1981 wszy­scy palą. Wie­dzą już, że kaszel, że rak, ale nie upra­wiają jesz­cze masowo sportu i czasy są takie, że bez caro i car­me­nów ani rusz. Poza tym ty się, dziecko, nie wymą­drzaj, ty się ucz!
Pró­buję wyobra­zić sobie, jak bab­cia wyglą­dała, kiedy była młoda. Prze­szka­dzają mi w tym te jej wory pod oczami, białe włosy, żółta grzywa i wiszące policzki. Bab­cia jest stara. Ma pięć­dzie­siąt dzie­więć lat.
Nie­prawda. Bab­cia w 1981 roku ma pięć­dzie­siąt sie­dem lat – popra­wia Hanka (jesz­cze o Hance opo­wiem).
Niech będzie. W 1981 roku bab­cia ma pięć­dzie­siąt sie­dem lat.
Idę do szkoły. Jest 7.30 rano. Bab­cia dalej kroi salami. Wycho­dzę, pada deszcz.
Mam dzie­więć lat. Nazy­wam się Dag­mara.

* * *

W Szcze­ci­nie doro­śli nie obcho­dzą uro­dzin, obcho­dzą imie­niny. Uro­dziny są zare­zer­wo­wane dla dzieci. Poza Szcze­cin Rika pra­wie nie wyjeż­dża. Cza­sem tylko na pogrzeby zna­jo­mych. Nie­któ­rzy zna­jomi z obozu prze­sie­dleń­ców miesz­kają w małych mia­stecz­kach koło Szcze­cina. Czy ma zna­jo­mych w Pol­sce? Karol, jej mąż, ma wię­cej. No ona tro­chę też ma, jesz­cze z obozu. Nawet ona, Niemka, po trzy­dzie­stu pię­ciu latach ma tu zna­jo­mych. No więc imie­niny. Tu w Pol­sce obcho­dzi się imie­niny. A kiedy są jej imie­niny? Nie ma. W pol­skim kalen­da­rzu Ruth nie ist­nieje. Wszy­scy wołają na nią Rika. Przy­wio­zła Ruth tę Rikę – sie­bie − z Ham­burga. Tak jej sio­stra kie­dyś wymy­śliła i tak już zostało. Jesz­cze w domu. Dom. Das Haus. Zuhause.
Pada deszcz. Zmok­nie poduszka w oknie. Ta mała Dag­mara, co tu z nimi zamiesz­kała, też zmok­nie. Rika wychyla się, macha para­solką, ale mała pobie­gła, nie sły­szy. Miłe dziecko, tylko oczy ma jakieś takie. Jakie? Rika myśli. Doro­słe.

Żeromski

Miesz­kamy na Żerom­skiego 116/3, sze­ro­kiej ulicy na obrze­żach mia­sta, stąd już nie­da­leko do jed­nostki woj­sko­wej i do lasu.
– Koniec świata – mówi mama.
– Ale jest poczta – zauwa­żam.
– Ta nowa od Niemki − mówią o mnie na podwórku.
Uro­dzi­łam się w Gdań­sku, a potem miesz­ka­łam długo przy parku Kaspro­wi­cza, to naj­więk­szy park w Szcze­ci­nie, a może i w Euro­pie, przy­szy­wana bab­cia nie jest tego pewna, ale mam zapy­tać przy­szy­wa­nego dziadka.
– Bo cmen­tarz to jest na pewno naj­więk­szy. – I poka­zuje ręką, jaki jest duży.
– W Euro­pie naj­więk­szy? – pytam.
– Na świe­cie.
– W Gdań­sku jest ład­niej­szy!
– Ponie­miecki – dodaje bab­cia.
Co zna­czy ponie­miecki? Ponie­miecki – słowo, które jest. I nikt się w roku 1981 nad nim nie zasta­na­wia. Jest. Czasy są nie na zasta­na­wianie, to są czasy na bycie. Ponie­miecki dom.
Ska­czę przez kałuże, nie tra­fiam, nie szko­dzi, byleby płyty w chod­niku prze­sko­czyć, na linię nie tra­fić, ponie­miecka komoda, hopla, ponie­miecki cmen­tarz, hopla, ponie­miecki piec, aaa! Jestem cała mokra…
Jadę do szkoły tram­wa­jem numer… Jaki to był numer? Nie pamię­tam. Do przy­stanku nie mam daleko, naj­wy­żej pięć minut, pod warun­kiem że dobrze pobie­gnę. Jadę przez cały Szcze­cin, który jest naj­więk­szym mia­stem w Pol­sce. Tak mówi Hanka (jesz­cze o niej napi­szę). Głu­pia. Byłam już w Kra­ko­wie z tatą, w Żywcu i znam Gdańsk. Szcze­cin nie jest naj­więk­szy, Szcze­cin jest… ponie­miecki.
„Dobrze mi tu. I wieje wiatr od Odry, odu­rza­jący i zwy­cię­ski jak nadzieja”. Taki wiersz ostat­nio na apelu recy­to­wa­łam. Zacię­łam się przy Kon­stan­tym Ilde­fon­sie Gał­czyń­skim. Powie­dzia­łam „Alfon­sie” i pani się bar­dzo zde­ner­wo­wała.
Tram­waj, tro­chę drew­niany, tro­chę czer­wony, z twar­dymi ław­kami i popsu­tymi kasow­ni­kami. Pol­ski tram­waj. W sumie to bez róż­nicy, bo ja zawsze gubię bilety. Nie mam biletu mie­sięcz­nego.
Wła­śnie, muszę zapy­tać mamę, czemu w roku 1981 nie mam mie­sięcz­nego biletu. Pytam. Mama nie pamięta.
Dziecko, czego ty znów ode mnie chcesz?
W tram­waju jest zawsze zimno, zawsze tłoczno i tro­chę się boję na ostrym zakrę­cie, bo motor­ni­czy szybko jedzie. Dotar­łam na ten przy­sta­nek. No więc tram­waj. Przy­wo­łuję go zaklę­ciem. Mam takie spe­cjalne i zawsze działa. Ukła­dam usta jak do gwiz­da­nia i wcią­gam powie­trze do środka. Zawsze w końcu przy­jeż­dża. Zwie­rzam się z tych zdol­no­ści mamie. Mama mi nie wie­rzy. Opo­wiem o tym tacie, jak się z nim spo­tkam. Może kie­dyś się spo­tkam. Dawno się już nie spo­ty­kam.
Tram­waj przy­jeż­dża. Wsia­dam. Szu­kam biletu. Nie mam biletu. Wysia­dam. Jak pobie­gnę, to może się nie spóź­nię.

* * *

Bab­cia odbiera Miło­sza ze szkoły. Miłosz nie ma lekko. Jego rodzice się kłócą, pew­nie się roz­staną. Miłosz robi w majtki i bab­cia Rika mar­twi się o niego. Miłosz to mój nowy przy­szy­wany kuzyn. Cho­dzi do tej samej szkoły co ja. Do szkoły w cen­trum mia­sta. Bab­cia Rika mieszka na końcu świata – to jed­nak bar­dzo daleko. Miłosz będzie na razie miesz­kał u nas, to zna­czy u babci.
– Moczy się – mówi cio­cia.
– Zmo­czył? – pyta bab­cia.
Wzdy­cham. Bab­cia nie rozu­mie. Mieszka w Pol­sce od trzy­dzie­stu pię­ciu lat i nie­któ­rych wyra­żeń cią­gle jesz­cze nie rozu­mie. Mówi po pol­sku, nawet tro­chę pisze. Miłosz mówi, że bab­cia ma chro­po­waty głos.
– To jest ponie­miecki akcent – tłu­ma­czę mu.
– Nie mów tak! – Miłosz zaczyna pła­kać. – Bab­cia nie jest ponie­miecka.
Wraż­liwy. Nie kłócę się z nim, bo się zmo­czy.

Wnuczuś

Wnu­czek, wnu­czuś. O 20.00 Rika gła­dzi Miło­sza po gło­wie. Miłosz ma sie­dem lat, ale nie wygląda na tyle. Jest nie­zwy­kle drobny, deli­katny. Żyłki nie­bie­skie mu prze­świ­tują na skro­niach. Taki jest cały bie­lu­sieńki, jak z por­ce­lany.
Miłosz lubi, jak bab­cia go przy­tula. Bab­cia Rika jest jak bułeczka, taka cie­plutka, dobra i miękka, i jak ład­nie mu śpiewa! To nic, że po nie­miecku. Koły­sanki nie są chro­po­wate.

Schlafe, mein Prinz­chen, schlaf ein,
Schäfchen ruh’n und Vögelein,
Gar­ten und Wiese ver­stummt,
auch nicht ein Bien­chen mehr summt,
Luna mit sil­ber­nem Schein
guc­ket zum Fen­ster herein,
schlafe bei sil­ber­nem Schein,
schlafe, mein Prinz­chen, schlaf ein,
schlaf ein, schlaf ein!

Zasnął.
Czy oddy­cha? Mia­rowo? Rika pochyla się nad chłop­cem.
Już tak kie­dyś śpie­wała swo­jemu syn­kowi w obo­zie dla uchodź­ców w 1945 roku. Śpie­wała i śpie­wała, aż przy­szła śmierć. Śmierć przy­szła szybko, ale jest lep­sza od głodu. Chłodu. Desz­czu. Teraz też śpiewa, no bo co może się stać w roku 1981? Rika nie jest zabo­bonna. Będzie swo­jego chłopca koły­sać tak do końca, aż Karol go jej wyrwie.
Musieli ucie­kać w 1945 roku.

Też będę dobra

Czy­ta­łam dzi­siaj w nocy Anię z Zie­lo­nego Wzgó­rza i nie mogłam potem zasnąć. Moja przy­ja­ciółka Agnieszka też czyta. Sie­dzimy na wszyst­kich lek­cjach obok sie­bie. Tro­chę pła­czemy przy tej Ani. Cza­sem czy­tamy pod ławką. Ania jest taka dobra! Też będę dobra.
Spóź­ni­łam się, ale na szczę­ście pierw­sza lek­cja wypa­dła, bo pani od bio­lo­gii chora. Po lek­cjach Patryk i Marian, obaj z mojej klasy, zabie­rają mi czapkę. Nie będę pła­kać, bo wtedy zabiorą mi jesz­cze sza­lik. To już drugi raz w tym tygo­dniu. Wię­cej cza­pek nie mam, tylko berety, a bere­tów nie­na­wi­dzę. Mama nie pozwala mi cho­dzić bez nakry­cia głowy. Wciąż powta­rza, że cho­ro­wa­łam na posocz­nicę, zapa­le­nie opon mózgo­wych, dosta­wa­łam autosz­cze­pionki i tak dalej. Teraz w nagrodę muszę nosić czapki i ohydne brą­zowe kozaczki kupione w skle­pie przy rynku. W pań­stwo­wym skle­pie przy rynku wszyst­kie kozaki są brą­zowe, ze skaju i śmier­dzą. Mama twier­dzi, że kozaki są odlo­towe i były już kie­dyś modne. Stała w kolejce na zmianę z sąsiadką, żeby mi je kupić, i nie rozu­mie, o co mi cho­dzi.
– Teraz są modne adi­dasy! – tłu­ma­czę.
Mama ma już pra­wie trzy­dzie­ści lat. Ubiera się ład­nie i zawsze jest uma­lo­wana, pra­wie nie widać, że jest w śred­nim wieku. A adi­da­sów mi nie kupi, bo adi­da­sów ni­gdzie nie ma.
U nas w kla­sie adi­dasy ma tylko Maja. Tata jej przy­wiózł z RFN-u.
Patrzę na kozaki. Są tak brzyd­kie, że od jutra aż do końca zimy będę je za rogiem zmie­niać na chiń­skie trampki, a przed szkołą w bra­mie te znów na kozaki, bo ina­czej zna­jome nauczy­cielki powie­dzą mamie, że cho­dzę w tramp­kach zimą. Tym­cza­sem dobie­gam zdy­szana w chiń­skich tramp­kach do drzwi, które się zaraz zamkną. Sam dyrek­tor stoi dziś w drzwiach, spraw­dza tar­cze i worki na kap­cie. Dyrek­to­rowi Babiń­skiemu nie cho­dzi o to, że ktoś po autosz­cze­pion­kach cho­dzi w tramp­kach zimą, jemu cho­dzi o to, że będzie brudno i trzeba będzie zatrud­nić jesz­cze jedną sprzą­taczkę.
– Gdzie kap­cie?!
Dyn­dam mu przed nosem wor­kiem z kozacz­kami. Babiń­ski patrzy podejrz­li­wie.
– Gdzie tar­cza?!
Ja mam tar­czę przy­piętą tak, że nie widać, że na agrafkę.
– Dzien­ni­czek! – wrzesz­czy. – Spóź­nie­nie!
Dyrek­tor Babiń­ski zwraca się do wszyst­kich bez­oko­licz­ni­kami albo rze­czow­ni­kami. Uczy fizyki, nie musi dużo mówić.
Mam więc uwagę w dzien­niczku, a kilka godzin póź­niej nie mam czapki, bo Marian mi zabrał. Idziemy więc z Agnieszką do klatki za rogiem. Bab­cie Mariana i Patryka miesz­kają nie­da­leko szkoły, tuż przy pie­karni, i oni tam zawsze cho­dzą po lek­cjach na obiad. Bab­cia Mariana jest malutka i ma białe włosy. Bar­dzo ją lubię. Cza­sem daje Agnieszce i mnie mleko i cie­płą droż­dżówkę. Bab­cia Patryka jest wysoka, ele­gancka, ma kok i jest jesz­cze pra­wie młoda. Ni­gdy u niej nie były­śmy.
– Goń mnie! – wrzesz­czy Marian. Stoi na garażu i okręca moją czapkę na kijku.
– Pójdę do two­jej babci! – odkrzy­kuję.
Marian i Patryk zni­kają na kolej­nym dachu.
– Pójdę do babci Patryka! – dorzu­cam.
Widzę, że Patryk wychyla głowę. Nama­wiają się. Po chwili brudna czapka ląduje w kałuży.
– Kablara! – docho­dzi z dachu.
– Zło­dzieje! – odkrzy­kuję.
– Zło­dzieje! − krzy­czy Agnieszka i dodaje: – Jutro przy­nie­siesz wypraną czapkę do szkoły!
Ja bym ją tam wzięła i sama wyprała, ale głu­pio to mówić przy Agnieszce. W dro­dze do przy­stanku muszę przejść pod oknami pokoju nauczy­ciel­skiego; jeśli ktoś zoba­czy, że nie mam czapki, naskarży mamie i znowu się zacznie. A mamy lepiej nie dener­wo­wać. Naj­pierw jed­nak odpro­wa­dzam Agnieszkę do domu. Mieszka nie­da­leko szkoły.
Ja tam tę histo­rię ina­czej pamię­tam, mówi Marian.
Wszy­scy ucznio­wie z mojej szkoły miesz­kają bli­sko szkoły, tylko ja mam tak strasz­nie daleko. Cho­dzą do tego samego kościoła na mszę i reli­gię i bawią się na tych samych podwór­kach, odwie­dzają się po lek­cjach, poży­czają sobie książki, zeszyty.
Nie jęcz tak, mówi Hanka. Ja też mia­łam wtedy daleko do szkoły.
Do szkoły daleko mamy tylko ja i Maja. No ale Maja to co innego. Nie myślę teraz o Mai. Myślę o czapce. Pocią­gam nosem i idę naokoło, przez szkolne boisko. Będę musiała przejść przez płot i kilka ciem­nych bram. Znów na skróty, ale przy­naj­mniej nie pod oknami pokoju nauczy­ciel­skiego.

Ciąg dalszy o wnuczusiu

Miłosz rano tro­chę kasłał i bab­cia się prze­stra­szyła, że jest chory. Nie poszedł do szkoły. Naj­pierw się krótko bawił żoł­nie­rzy­kami, teraz leży w cie­płym łóżku. Bab­cia przy­nio­sła mu śnia­da­nie, a potem zro­biła kogel-mogel z kakao. Teraz Miłosz ogląda z bab­cią 07 zgłoś się. Miłosz tro­chę się boi, bo mor­derca jest straszny, ale porucz­nik Sła­wo­mir Bore­wicz nie­ustra­szony, poza tym kto wie, kiedy znów będzie mógł obej­rzeć Bore­wicza. Mama mu w domu nie pozwala.
Dzia­dek Karol nama­lo­wał już trzy obrazy. Zaczął czwarty, ale jakoś mu nie wycho­dzi. Miłosz patrzy. Dzia­dek maluje grube kobiety przy garach i pie­cach. W tle jest wielka woda.
Bab­cia daje dziad­kowi i Miło­szowi obiad i wycho­dzi. Jedzie do kościoła gdzieś daleko za Odrę.
– Ewan­geli, ewn­gile… Ewan­gelicki – udaje się w końcu Miło­szowi.
– Po co ty tam znowu jedziesz? – dener­wuje się dzia­dek. Wła­śnie, po co jedzie do ewan­geli, ewn­gile… ewan­gelickiego kościoła ponie­miecka bab­cia? Kiedy po latach zapy­tam o to jej dzieci, odpo­wie­dzą mi, że nie wie­dzą, i co ja znowu ich wypy­tuję o bab­cię…
– Szu­kać spo­koju sumie­nia – brzmi jedna z licz­nych wer­sji jej sio­stry Gerdy.
Będziemy sie­działy z Ger­dzią w jej dużym, jasnym pokoju z werandą. Dom będzie wyglą­dał tak jak jeden z tych na Pogod­nie, miłej, wil­lo­wej, ponie­miec­kiej dziel­nicy Szcze­cina. W żad­nym z tych domów w roku 1945 Ruth nie będzie chciała zamiesz­kać. W jed­nym leżały trupy wła­ści­cieli, w innych bie­gały stada szczu­rów. A w tych naj­pięk­niej­szych jest naj­strasz­niej. Przy­cho­dzi się do nich bez prze­rwy, naj­pierw po war­to­ściowe rze­czy, potem po zwy­kłe sprzęty, a na koniec nawet po deski.
Kto był w środku, nie uchro­nił się od śmierci. Niem­ców w Szcze­ci­nie na Pogod­nie, jeśli byli, natych­miast się zabi­jało. Nie zabi­jało się? Kto to mówi? Kro­ni­ka­rze? Jacy? Ja wiem, widzia­łam!, opo­wiada sąsiadka Ruth, pani Sza­pił­łowa z dru­giego pię­tra.
Sza­pił­łowa nie zamiesz­kała w domu na Pogod­nie w 1945, bała się zamiesz­kać na obrze­żach mia­sta, choć Polka. Wpro­wa­dziła się dopiero, jak już wie­działa, że spo­kój będzie. Chciała żyć.
Ruth też chciała żyć. Chciała do ludzi. Była znów w ciąży. Wiem, po co jedzie czwar­tego kwiet­nia 1981 roku do kościoła za Odrą. To rocz­nica śmierci jej pierw­szego dziecka. Tego nie­wy­rwa­nego śmierci.

Odkurzać tylko rano

W końcu cio­cia zabrała Miło­sza, bo od tygo­dnia nie cho­dził do szkoły. Szkoda, bo było z nim wesoło. Bab­cia pła­kała za Miło­szem, ale dzia­dek ją jakoś udo­bru­chał.
Mama się źle czuje. Po pierw­sze dla­tego, że jest w ciąży, po dru­gie dla­tego, że pali papie­rosy i bar­dzo nie chce palić.
– Z tobą nie pali­łam – wzdy­cha i wycho­dzi do leka­rza.
Odku­rzam. Naj­pierw zamy­kam drzwi. Nie chcę, żeby odku­rzacz, który jest już stary i ryczy jak wóz stra­żacki, prze­szka­dzał przy­szy­wa­nej babci, która ucięła sobie drzemkę na fotelu przed tele­wi­zo­rem. Spe­cjal­nie poszłam spraw­dzić i widzia­łam przez nie­do­mknięte drzwi, że żółta grzywka faluje. Bab­cia ma otwarte usta i chra­pie.
Kie­dyś dziad­ko­wie wynaj­mo­wali dwa duże pokoje stu­den­tom, ale stu­denci hała­so­wali i uży­wali brzyd­kich słów. No to teraz my tu miesz­kamy. My, to zna­czy mama, nie­tata i ja. Nie­tata jest synem przy­szy­wa­nych dziad­ków. Wyje­chał za gra­nicę zara­biać pie­nią­dze. Przed wyjaz­dem pro­sił, żebym się opie­ko­wała mamą.
Ja z roku 2023: Teraz, kiedy to czy­tam, wydaje mi się, że to moja rodzona bab­cia z Gdań­ska mówiła.
Ale jakie to ma zna­cze­nie?, pyta redak­tor, już nie redak­torka, który czyta te słowa w 2023 roku.
Dla mnie ma.
Zatem nie­spo­dzianka dla mamy. Odku­rza­nie. Włą­czam na cały gło­śnik płytę Anny Jan­tar. Płyta nazywa się Tyle słońca w całym mie­ście. Nie lubię tej pio­senki o słońcu, bo to nie pasuje, jak ktoś jest smutny i śpiewa wesoło, a Anna Jan­tar ma zawsze smutne oczy. Odku­rzam i śpie­wam z Anną Jan­tar. Jak tak dalej pój­dzie, odku­rzę nawet pod tap­cza­nem i pod sto­łem. Chyba pogło­śnię. Pogła­śniam. Otwo­rzę też okno, wywie­trzę. Jest cudow­nie, odku­rzam pod szafką.
„Ktoś, może ty, a może ja, może tylko dola zła, chce nam sie­bie…” – urywa w środku Jan­tarka. Prze­staje trą­bić wóz stra­żacki. Cicho nagle jest jak makiem zasiał. Odwra­cam się. Widzę dziadka. Wszystko jasne. Wyrwał kable z kon­taktu i jak się póź­niej okaże, wyłą­cza­jąc adap­ter, pory­so­wał płytę. Dzia­dek od tygo­dnia jest w domu, maluje obrazy, macza pędzel w far­bach i two­rzy. Dzia­dek jest na eme­ry­tu­rze. Już nie jest mary­na­rzem na morzu. Jesz­cze nie­dawno był. Teraz stoi z roz­wia­nym bia­łym wło­sem, bia­łym wąsem, biały far­tuch popla­miony, wąs się rusza.
– Zro­zu­miała panna? – koń­czy.
Zro­zu­miała. Tylko dla­czego panna? Panna skoń­czyła czy­tać Anię z Zie­lo­nego Wzgó­rza i zaczęła Anię z Avon­lea. Lucy Maud Mont­go­mery tam pisze, że panna to ktoś, kto nie­ba­wem wyj­dzie za mąż. A dzia­dek dalej, że panna… Dzia­dek jest w złym humo­rze. Moim zda­niem ma zły humor od momentu, kiedy tu zamiesz­ka­li­śmy. A może tęskni za morzem? Czy­ta­łam gdzieś, że mary­na­rze tęsk­nią. To zro­zu­miałe, że tęsk­nią. Ja też tęsk­nię za morzem i za Gdań­skiem.
Zapi­suję w pamięt­niku:
Odku­rzać tylko rano.
Rano jestem w szkole.
Posta­na­wiam nic mamie nie mówić, bo odkąd wró­ciła od leka­rza, leży na tap­cza­nie bar­dzo blada. Kładę jej na czole pod­pa­skę umo­czoną w zim­nej wodzie i idę odra­biać lek­cje. Jestem w trze­ciej kla­sie i nic a nic nie rozu­miem z matmy. A mój praw­dziwy, nie­przy­szy­wany dzia­dek Antoni z Gdań­ska mówił mi w waka­cje, żebym się uczyła mate­ma­tyki, bo to jest kró­lowa nauk wszyst­kich. Dzia­dek Antoni, co mi wier­sze piękne pisał i znów napi­sze, jak przy­jadę na waka­cje do Gdań­ska, i włosy mi cza­sem nawet suszy. No to sie­dzę i bar­dzo się mar­twię, bo jeśli mate­ma­tyka jest kró­lową wszyst­kich nauk, to nie wiem, jak sobie w życiu pora­dzę.

Mikołaj

Z rana przy­szła od dziadka Anto­niego z Gdań­ska paczuszka, a w niej pla­sti­kowa Kró­lewna Śnieżka z bajki Disneya, pocz­tówka z życze­niami i 10 (słow­nie: dzie­sięć!) dola­rów ame­ry­kań­skich, czyli $.
Miłosz twier­dzi, że jestem bogata. Strasz­nie zazdro­ści mi tych dola­rów, czyli $.
Tro­chę mi teraz przy­kro, że jak byłam mała, rzu­ca­łam w dziadka Anto­niego kasz­ta­nami i poka­zy­wa­łam mu język. Opo­wiem jesz­cze, skąd te dolary i Kró­lewna Śnieżka, ale nie mogę teraz, bo to skom­pli­ko­wane i mar­twię się tą mate­ma­tyką. Odzy­ska­łam czapkę. Wypraną. Agnieszka chyba chora, nie przy­szła do szkoły. Wra­cam do domu w czapce i nie na skróty. Idziemy sobie z Mają aż do Turzynu na pie­chotę. Roz­ma­wiamy o siat­kówce, o tym, że gdyby nie ten ostatni stra­cony serw, to wygra­ły­by­śmy z dru­żyną Baśki. Tro­chę obga­du­jemy Baśkę.
Maja stwier­dza, że źle robimy, przy­ta­kuję jej. Wiem, nie wolno obga­dy­wać, ale i tak nie lubię Baśki.
Maja wsiada do auto­busu i wraca na swoje osie­dle Kaliny, a ja wska­kuję do tram­waju i jadę do przy­szy­wa­nych dziad­ków. Przed ostrym zakrę­tem zamy­kam oczy i wyobra­żam sobie, że to tram­waj w Gdań­sku. Jadę w myślach przez ten Gdańsk, mijam kolejne dziel­nice, wra­cam ze Sta­rówki z kole­żan­kami, albo nie, wra­cam znad morza i zaraz wysiądę przy pętli na Dzier­żyń­skiego we Wrzesz­czu. Nie, nie wysiądę przy pętli, bo jak? Wtedy tram­waj spod domu nie docho­dził nad morze. Kur­czę, a może docho­dził? Ale prze­cież pamię­tam, że nad morze do Brzeźna jeź­dzi­ły­śmy tram­wajem. Egal. Pach­nie morzem, nie­przy­szy­waną bab­cią.
W gdań­skim tram­waju sia­dam zawsze tak, żeby widzieć tę stronę, na któ­rej znaj­duje się długi budy­nek z bal­ko­nami, a wśród nich ten jeden, gdzie praw­dziwa, moja wła­sna bab­cia chowa kom­pot i gdzie stoi stare ponie­miec­kie biurko. Po prze­ciw­nej stro­nie budynku znaj­duje się…
Słu­chaj, mówi redak­torka, nie opo­wia­daj teraz jesz­cze tego, bo to za wcze­śnie. Prze­nieś to w inne miej­sce. Teraz niech będzie tylko o babci Rice, a nie o wszyst­kich bab­ciach świata.

To nie jest o wszyst­kich bab­ciach, to jest o mojej praw­dzi­wej babci. O mojej praw­dzi­wej babci z Gdań­ska.
Tram­waj hamuje. Otwie­ram oczy. Szcze­cin.
Patrzę na gryfa w koro­nie, z dłu­gim jęzo­rem na wierz­chu, herb ksią­żąt z dyna­stii Gryfitów. Gdańsk w her­bie ma koronę. Czer­woną. Dwie czer­wone korony.
Wysia­dam.

Jeszcze o King Kongu

Ściany miesz­ka­nia Mai wypeł­niają maski, obrazy i jakieś dziwne potwory przy­wie­zione z Nepalu. W rogach stoją rzeźby mamy Mai. To tro­chę straszne i tro­chę piękne miesz­ka­nie. Przede wszyst­kim wiel­kie. Składa się z dwóch dużych miesz­kań i zaj­muje połowę pię­tra, także kory­tarz, prze­ro­biony na pra­cow­nię rzeź­biar­ską. Te rzeźby to kobiety, smutne, nagie kobiety.
Chcia­ła­bym miesz­kać w takim miesz­ka­niu. Chcia­ła­bym wyglą­dać jak Maja, mieć dłu­gie jasne włosy i nie­bie­skie oczy i być tak wysoka jak ona. Maja ma ciemne brwi i rzęsy, cho­ciaż ma jasne włosy. Ja też mam ciemne rzęsy i brwi, ale mam prze­cież ciemne włosy, a Maja ma włosy pra­wie białe. Dobrze się uczy i jest dobra z mate­ma­tyki. Ja też się dobrze uczę, ale nie aż tak dobrze. Maja jakoś dużo szyb­ciej wszystko rozu­mie i chyba nie musi się tyle uczyć co ja. Jest mądra i spra­wiedliwa. W Mai jest wszystko takie dostojne i ładne, nawet beret.
Jej mama jest rzeź­biarką, a tata słyn­nym żegla­rzem. Maja ma wła­sny pokój. Jej tata też ma wła­sny pokój i pisze książki podróż­ni­cze i tak samo rzadko bywa w domu jak mój nie­tata. Bar­dzo lubię tatę Mai. Nosi brodę i jest bar­dzo sym­pa­tyczny.
Były­śmy z nim w zeszłym roku w kinie na King Kongu. Nie chcieli nas wpu­ścić, ale tata Mai tak zauro­czył panią kasjerkę, że mogły­śmy wejść. Po sean­sie opo­wia­dał nam, że King Kong to pierw­szy potwór w histo­rii kina, który nie wziął się z lite­ra­tury, i że sce­na­rzy­stą był Edgar Wal­lace.
– Potwór? – upew­niam się, bo tro­chę mi przy­kro, że King Kong, któ­rego tak rzew­nie z Mają opła­ku­jemy, to niby ten potwór.
Jakie wy płacz­liwe wszyst­kie, zauważa Miłosz w 2015 roku. Tylko byście wszystko opła­ki­wały. Maja pła­cze, ty pła­czesz. Ty też cią­gle pła­ka­łeś, urywa Hanka (jesz­cze o niej będzie).
Wtedy widzia­łam tatę Mai po raz ostatni, zagi­nął na morzu.
Wkrótce potem był wielki smutny pogrzeb bez ciała w trum­nie, i bab­cia Rika mówiła, że mama Mai na pewno przez całe życie będzie myśleć, że jej mąż wróci.
Jed­nak po kinie zaprząta mi głowę coś innego, no bo gdyby im wyszło, zna­czy temu King Kon­gowi i tej ład­nej pani, to jak oni by się cało­wali, bo on taki duży, a ona taka mała. Tata Mai się bar­dzo śmiał, ale my z Mają koniecz­nie chcia­ły­śmy, żeby nam to wytłu­ma­czył. No i wytłu­ma­czył, powie­dział, że to „miłość pla­to­niczna”. Nie­stety, zanim dobie­głam do domu i spraw­dzi­łam to słowo, „pla­to­niczna” wyle­ciała mi z głowy, a Maja następ­nego dnia też już nie pamię­tała.
– Chyba pato­lo­giczna.
– A nie para­no­iczna?
– Nie, nie, na pewno pato­lo­giczna!
– A co to zna­czy?
– Nie wiem!
Posta­na­wiamy spraw­dzić w szkol­nej biblio­tece. Nie­stety, zza popier­sia patrona naszej szkoły, Wła­dy­sława Bro­niew­skiego, wyła­nia się nie­spo­dzie­wa­nie dyrek­tor Babiń­ski. Cudow­nie, ani Maja, ani ja nie mamy dzi­siaj na sobie szkol­nych far­tusz­ków.
– Dzien­niczki! – wrzesz­czy Babiń­ski. Nie­do­brze, piana na ustach.
No to mamy teraz za brak far­tusz­ków uwagi w dzien­niczku – ja już drugą w tym tygo­dniu, Maja to pew­nie pierw­szą w życiu. Oczy­wi­ście z ner­wów zapo­mi­namy o pato­lo­gii i King Kongu. Wra­camy z Mają do domu pochmurne. Maja idzie na obiad do babci, która tak jak bab­cia Mariana i Patryka mieszka za rogiem. Wszyst­kie bab­cie w Szcze­ci­nie miesz­kają za rogiem! Ja wlekę się do tram­waju. Dziś nie myślę o praw­dzi­wej babci i o Gdań­sku, jedyne, na co mnie stać, to usiąść po tej wła­ści­wej stro­nie. Przez resztę drogi myślę o Mai. Mamy tylko takie same far­tuszki i tar­cze na agrafkę, a teraz jesz­cze uwagi w dzien­nicz­kach. A za dwa dni kla­sówka z mate­ma­tyki.
Budzę się w nocy i już wiem, co to za miłość – „pla­to­niczna”.
Żeby tylko nie zapo­mnieć.
Zapo­mnę.

* * *

Myślę w 2023 roku, że tu powi­nien być rysu­nek Hanki i Miło­sza. Bo nawet mnie wszystko się mie­sza. Na szczę­ście to, że się mie­sza, nie jest ważne. Pozwólmy się mie­szać prze­szło­ści, byle ura­to­wała nasze teraz. Bo kto z nas jesz­cze pamięta, jak nazy­wał się mąż czy żona jakichś dale­kich krew­nych: Gra­żyna, Janusz, Wie­siek?
To my jeste­śmy dla cie­bie jaki­miś Janu­szami?, pyta Miłosz.
Jaki­miś Gra­ży­nami?, pyta Hanka.
To wy tu jesz­cze jeste­ście? Dzi­wię się.
Byli­śmy. Jeste­śmy. Będziemy. Dopóki żyjesz. Póki opo­wia­dasz.
Kto to mówi? Obra­camy się wszy­scy.
Dobra, co z tym rysun­kiem? – przy­po­mina Miłosz.
Dobrze, że przy­po­mniał, bobym zapo­mniała.

– Spraw­dzi­łam! Daty ci się mylą. King Kong miał pre­mierę w 1976, a ty piszesz, że w 1981 roku.
– Wcale tak nie piszę.
– No jak nie?
Jak wytłu­ma­czyć redak­torce, która całe doro­słe życie prze­żyła w wol­nej Pol­sce, że PRL z roku 1981 to nie ta sama Pol­ska co dzi­siaj. Tak jak w mojej książce i w PRL-u nic nie ma swo­jej chro­no­lo­gii. Ame­ry­kań­skie filmy nie miały pre­mier, które pokry­wa­łyby się jakoś z czym­kol­wiek. Nie miały reklam i dziś trudno powie­dzieć, co decy­do­wało, że Polacy mogli oglą­dać aku­rat King Konga. Jedyne, czego można było być pew­nym, to tego, że ame­ry­kań­skiego filmu o zim­nej woj­nie w Pol­sce nie będzie.
– Skoń­czy­łaś?, pyta redak­torka. To zadzwoń do tego kina i sprawdź, żąda.
Nie chce mi się dzwo­nić i szu­kać, i pytać. W ogóle mogę pisać, co chcę, i wymy­ślać, co chcę, i nie będę niczego spraw­dzać. Nie i koniec.
– Dzwoń!
Dzwo­nię. Cier­pli­wie tłu­ma­czę kolej­nym paniom i panom, o co mi cho­dzi, wresz­cie coś zgrzyta w słu­chawce, auto­mat mówi: numer 110, numer 110, po chwili zostaję prze­łą­czona i trafiam na dyrek­tora Jakuba Rafal­skiego albo Rafała Jaku­bow­skiego.
– Co? – pyta znie­cier­pli­wiony. − A po co to pani?
– Chcę porów­nać daty pre­mier i opi­sać to w książce.
– W książce? O naszym kinie? – Głos Rafal­skiego się oży­wia.
– Nie o kinie, ale o filmie, który kie­dyś był wyświe­tlany w waszym kinie.
– Aha. Ale na to to trzeba chyba zgody.
– Zgody?
– Zgody, że może pani o nas pisać.
– Ale ja nie chcę pisać o was, tylko o filmie.
– No to po co pani zawraca mi głowę?
King Kong mnie dobije. Dzwo­nię do taty i pytam, czy nie zna kogoś nor­mal­nego, kto pomoże mi dowie­dzieć się, gdzie i kiedy wyświe­tlano King Konga w Szcze­ci­nie. Czy to w ogóle moż­liwe? Tata się dowie i oddzwoni. Oddzwa­nia. Ow­szem, ist­nieje teczka z 1975, mają nawet w archi­wach doku­menty z roku 1972, ale teczkę doku­men­tu­jącą rok 1976 zja­dła wil­goć, a kopii nie ma. Może mi podać wszyst­kie inne daty pre­mier, prapre­mier, ale o King Kongu nic mi powie­dzieć nie może. I czy nie mogła­bym wybrać sobie jakie­goś innego filmu albo jesz­cze lepiej roku? Nie mogła­bym. Aha. No to zaraz. Tele­fon. Tata mówi, że jest afera, bo roku 1981 w ogóle w archi­wum nie ma. Nie ma, bo to czasy stanu wojen­nego, temat wraż­liwy, i teczki z archi­wum pozni­kały. A afera jest, bo kto to widział, żeby taki bała­gan w Unii Euro­pej­skiej był i teraz tata ma nie­przy­jem­no­ści, bo nara­ził pra­cow­nika, tego, co to odkrył ten brak, i wszy­scy mają teraz pre­ten­sje do taty, bo będzie rema­nent i komi­sja. I dla­czego ni­gdy nie powie­dzia­łam mu, że chcę iść na King Konga do kina, gdyby wie­dział, toby ze mną poszedł i pro­blemu by nie było.
– Nie miesz­ka­łam wtedy już z tobą! Miesz­ka­łam na Żerom­skiego!
– Ale mogłaś coś powie­dzieć!
Trza­ska słu­chawka po jed­nej i dru­giej stro­nie. Koniec roz­mowy.
Dzwo­nię do Mariana, ten dzwoni do Patryka, Patryk dzwoni do mamy Mai, mama Mai dzwoni do Mai, która mieszka od lat w War­sza­wie. Maja twier­dzi, że to nie był King Kong, tylko Godzilla.
– Ja pier­dolę – koń­czy Marian.

 
Wesprzyj nas