„Mag z Kremla” to oszałamiająca fikcja polityczna, której głównym bohaterem jest reżyser teatralny i producent popularnego reality show Wadim Baranow. Zbieg okoliczności czyni go naczelnym socjotechnikiem odpowiedzialnym za sukces Putina. Baranow to postać inspirowana Władysławem Surkowem, rzeczywistym radcą Kremla, który zrozumiał, że ludziom nie tyle potrzebna jest polityka, ile mitologia, nie „ciepła woda w kranie” – lecz poczucie wyjątkowości.


Dlaczego subtelny artysta i poeta zostaje konstruktorem społecznej rzeczywistości, gdzie nie ma miejsca na zniuansowane myśli i uczucia?

Powieść da Empoliego, pisana przed wybuchem wojny w Ukrainie, obejmująca okres od wojny w Czeczenii, przez igrzyska olimpijskie w Soczi, po inwazję na Krymie, dotyczy wprawdzie aparatu rosyjskiego państwa, ale w istocie jest refleksją nad uniwersalnymi mechanizmami władzy, tak bardzo potrzebną i aktualną w świecie ogarniętym nacjonalistycznymi populizmami, czemu sprzyjają nowe technologie.

Obok postaci fikcyjnych spotkamy na kartach powieści „Mag z Kremla” te znane z pierwszych stron gazet – m.in. Borysa Bierezowskiego, Eduarda Limonowa, Jewgienija Prigożyna, Michaiła Chodorkowskiego.

„Mag z Kremla” w samej tylko Francji sprzedał się dotąd w ponad półmilionowym nakładzie, a prawa do powieści kupili wydawcy z kilkudziesięciu krajów.

***

Laureatka Nagrody Akademii Francuskiej, finalistka Nagrody Goncourtów.

To najlepszy debiut, jaki czytałem, od czasów «Łaskawych» Jonathana Littella.
– Frédéric Beigbeder

Giuliano da Empoli (ur. 1973 w Neilly-sur–Seine) – doradca polityczny, dziennikarz i eseista o włosko-szwajcarskich korzeniach. Wykłada na prestiżowej paryskiej uczelni Sciences Po. Jest felietonistą Corriere della Sera, La Repubblica, Il Sole 24 Ore, Il Riformista. Był konsultantem włoskiego ministra kultury Francesca Rutelliego, a następnie premiera Mattea Renziego. Jego wydany w 2019 roku esej zatytułowany Les engineers du chaos, poświęcony populistycznym spin-doktorom, został przetłumaczony na kilkanaście języków. Opublikowany trzy lata później Mag z Kremla, który spotkał się z wielkim aplauzem międzynarodowej publiczności i krytyków, jest jego pierwszą powieścią.

Giuliano Da Empoli
Mag z Kremla
Przekład: Jacek Giszczak
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 12 lipca 2023
 
 


Inspiracją dla tej powieści są fakty i realne postaci, które autor obdarzył prywatnym życiem i zmyślonymi wypowiedziami. Niemniej jest to prawdziwa rosyjska historia.

1

Od dawna mówiono na jego temat najróżniejsze rzeczy. Jedni twierdzili, że schronił się w klasztorze na górze Athos, by się modlić pośród kamieni i jaszczurek, inni ręczyli, że widzieli go w willi w Sotogrande, jak kiwa się pośród miriadów modelek naćpanych kokainą. Jeszcze inni utrzymywali, że natrafili na jego ślad na pasie startowym lotniska w Asz-Szarice, w kwaterze głównej milicji w Donbasie albo wśród ruin Mogadiszu.
Od kiedy Wadim Baranow ustąpił ze stanowiska doradcy Cara, historie na jego temat, miast z wolna wygasnąć, rozmnożyły się. Tak czasami bywa. Większość ludzi władzy zawdzięcza swoją aurę zajmowanej pozycji. Ale kiedy ją tracą, wygląda to tak, jakby ktoś wyrwał wtyczkę z gniazdka. Uchodzi z nich powietrze jak z lalek, które umieszcza się przy wejściu do luna­parków. Mijamy kogoś takiego na ulicy i nie możemy zrozumieć, jak tego rodzaju gość mógł wzbudzać tyle emocji.
Baranow należał do innej rasy. Nawet jeśli w istocie nie potrafiłbym powiedzieć jakiej. Na zdjęciach wyglądał na mocno zbudowanego, ale nie atletycznego mężczyznę, który prawie zawsze ubiera się w ciemne kolory i trochę zbyt obszerne garnitury. Miał twarz banalną, może nieco dziecinną, bladą cerę, włosy czarne, bardzo sztywne, ostrzyżone jak do pierwszej komunii. Na wideo nakręconym na jakimś oficjalnym spotkaniu widać, jak się śmieje, co jest bardzo rzadkie w Rosji, gdzie zwykły uśmiech uważa się za oznakę głupoty. W istocie sprawiał wrażenie, jakby ani trochę nie przejmował się swoim wyglądem. Ciekawa cecha, kiedy pomyśleć, że jego zawód polegał właśnie na tym: na ustawianiu luster w okręgu, by byle iskrę przekształcić w olśnienie.
Baranow szedł przez życie osnuty tajemnicą. Jedyną rzeczą mniej czy bardziej pewną był jego wpływ na Cara. Przez piętnaście lat, kiedy dla niego pracował, walnie przyczynił się do zbudowania jego potęgi.
Nazywano go magiem z Kremla, nowym Rasputinem. W tym czasie nie grał wyraźnie określonej roli. Pojawiał się w gabinecie prezydenta, gdy sprawy bieżące były już załatwione. Sekretarki nie zapowiadały jego wizyt. Być może Car osobiście wzywał go przez bezpośrednią linię. Albo on sam zgadywał, który moment będzie właściwy, dzięki swoim niezwykłym talentom – wszyscy o nich wiedzieli, choć nikt nie był w stanie powiedzieć dokładnie, na czym polegały. Czasem ktoś do nich dołączał. Jakiś minister na fali lub szef państwowej firmy. Ale ponieważ w Moskwie, z zasady i od wieków, nikt nigdy nic nie mówi, nawet obecność tych przypadkowych świadków nie mogła rzucić światła na nocną aktywność Cara i jego doradcy. Zdarzało się jednak, że poznawaliśmy jej konsekwencje. Pewnego ranka Rosja dowiedziała się na przykład po przebudzeniu o aresztowaniu najbogatszego i najbardziej znanego w kraju człowieka interesu, który był wręcz symbolem nowego kapitalistycznego systemu. Kiedy indziej wszyscy prezydenci republik Federacji, wybrani przez naród, zostali zdymisjonowani. Jak wynikało z pierwszych porannych informacji, przekazywanych na wpół śpiącym jeszcze obywatelom, odtąd to Car i nikt inny miał ich powoływać. Ale w większości przypadków owoce tych bezsennych nocy pozostawały niewidoczne. I dopiero po latach dostrzegano zmiany, które wydawały się w owym czasie całkiem naturalne, choć w rzeczywistości były skutkiem skrupulatnie zaplanowanych działań.
W tym okresie Baranow był bardzo dyskretny, nigdzie się nie pokazywał i nie przyszłoby mu do głowy udzielać wywiadów. Miał jednak pewną słabość. Od czasu do czasu pisał niewielki esej i publikował go w bliżej nieznanym niezależnym piśmie albo studium strategii wojskowej, przeznaczone dla przedstawicieli najwyższych władz w armii, czasem nawet nowelę, w której przejawiał niezwykły talent w duchu najlepszej rosyjskiej tradycji. Nigdy nie podpisywał tych tekstów własnym nazwiskiem, ale umieszczał w nich aluzje, które były kluczem do interpretacji nowego świata, zrodzonego z bezsennych nocy na Kremlu. W każdym razie tak właśnie uważali moskiewscy dworzanie i zagraniczne kancelarie, rywalizujące z sobą o to, kto pierwszy odszyfruje mroczne formuły Baranowa.
Pseudonim, za którym ukrywał się w tego rodzaju sytuacjach, Nikołaj Brandeis, tylko pogłębiał zamieszanie. Najgorliwsi czytelnicy rozpoznali pod tym nazwiskiem mało znaczącą postać z drugorzędnej powieści Josepha Rotha. Tatara, który był czymś w rodzaju deus ex machina i pojawiał się w decydujących momentach narracji, by po chwili zniknąć. „Gdyż do tego nie trzeba siły, by coś zdobyć. Wszystko jest spróchniałe i poddaje się panu. Lecz porzucić, porzucić, o to idzie”[1] – mówił. Toteż tak jak postaci z powieści Rotha zastanawiały się nad sensem działań Tatara, którego wspaniała obojętność była gwarantem sukcesu, tak hierarchowie Kremla i ci, którzy ich otaczali, wypatrywali najmniejszej wskazówki mogącej wyjawić im myśl Baranowa, a poprzez nią zamiary Cara. Misja tym bardziej beznadziejna, że mag z Kremla był przekonany, iż plagiat jest podstawą postępu – dlatego nigdy nie wiedziano, czy są to jego własne pomysły, czy też bawi się myślami kogoś innego.
Apoteozą tej dwuznaczności był pewien zimowy wieczór, podczas którego zwarta masa reprezentacyjnych sedanów, w orszaku syren i ochroniarzy, przybyła pod mały awangardowy teatr, gdzie grano jednoaktówkę autora o nazwisku Nikołaj Brandeis. Na naszych oczach bankierzy, magnaci naftowi, ministrowie i generałowie FSB stali w kolejce ze swymi kochankami, obsypanymi deszczem szafirów i rubinów, by zasiąść w wysłużonych fotelach na sali, której nawet istnienia dotąd nie podejrzewali, i wziąć udział w spektaklu będącym, od początku do końca, drwiną z nawyków i kulturalnych pretensji bankierów, magnatów naftowych, ministrów i generałów FSB. „W cywilizowanym kraju wybuchłaby wojna domowa – oznajmiał w pewnym momencie bohater sztuki – ale u nas nie ma obywateli, więc będzie to wojna lokajów. Wcale nie jest gorsza od wojny domowej, tylko trochę bardziej odrażająca, żałosna”. Tego wieczoru nie widziano Baranowa w teatrze, lecz bankierzy i ministrowie, na wszelki wypadek, zgotowali mu szaloną owację: niektórzy twierdzili, że autor obserwował widownię przez maleńki bulaj, znajdujący się na prawo od loży.
Jednak nawet te nieco sztubackie rozrywki nie były w stanie rozproszyć chandry Baranowa. Od pewnego czasu nieliczna grupa ludzi, którzy mieli okazję go poznać, zaczęła sugerować, że jest w coraz bardziej ponurym nastroju. Mówiono, że wydaje się niespokojny, zmęczony. Że jest myślami gdzie indziej. Zbyt szybko wystartował i teraz się nudzi. Zwłaszcza z sobą samym. I z Carem. Który, przeciwnie, nigdy się nie nudził. I był tego świadomy. I zaczynał go nienawidzić. Co? Doprowadziłem cię aż tutaj, a ty ośmielasz się nudzić? Nigdy nie należy lekceważyć sentymentalnego charakteru politycznych relacji.
Aż któregoś dnia Baranow zniknął. Krótkie oświadczenie Kremla informowało o dymisji politycznego doradcy prezydenta Federacji Rosyjskiej. Wówczas wszelki ślad po nim zaginął, jeśli pominąć jego periodyczne wystąpienia w tym czy innym miejscu na świecie, których prawdziwości nikt nigdy nie potwierdził.
Kiedy kilka lat później przyjechałem do Moskwy, wspomnienie Baranowa unosiło się niczym bezkształtny cień, który uwolniony od skądinąd okazałego ciała mógł się objawiać tu i tam, zawsze gdy się zdawało, że warto go przywołać, by zilustrować jakieś wyjątkowo zawiłe rozporządzenie Kremla. A ponieważ Moskwa – nieodgadniona stolica nowej epoki, której zarysów nikt nie był w stanie określić – niespodziewanie znów znalazła się w centrum uwagi, były mag z Kremla miał swoich egzegetów nawet pośród nas, cudzoziemców. Dziennikarz BBC nakręcił dokument, w którym przypisywał Baranowowi odpowiedzialność za przeniesienie chwytów stosowanych w awangardowym teatrze na płaszczyznę polityki. Jeden z jego kolegów napisał książkę przedstawiającą go jako iluzjonistę, który przywoływał i usuwał w cień ludzi za pomocą zwykłego pstryknięcia palcami. Pewien profesor poświęcił mu monografię: Wadim Baranow i wynalazek Fake Democracy. Wszyscy się zastanawiali, co może teraz robić. Czy nadal ma wpływ na Cara? Jaką rolę odegrał, jeśli chodzi o wojnę w Ukrainie? I jaki był jego wpływ na opracowanie propagandowej strategii, która w tak niezwykły sposób wpłynęła na geopolityczną równowagę planety?
Ja sam śledziłem te dywagacje z pewnego dystansu. Żywi zawsze interesowali mnie w mniejszym stopniu niż zmarli. Czułem się zagubiony w świecie do chwili, kiedy odkryłem, że mogę spędzać większość czasu w ich towarzystwie, zamiast nudzić się ze swoimi współczesnymi. Właśnie dlatego, w tym czasie, w Moskwie, jak w każdym innym miejscu, odwiedzałem zwłaszcza biblioteki i archiwa, kilka restauracji i kawiarnię, gdzie kelnerzy z wolna przywykli do mojej samotnej obecności. Wertowałem stare książki, przechadzałem się w bladym zimowym świetle i pod koniec każdego popołudnia odradzałem się z gęstych oparów łaźni przy ulicy Selezniewskiej. Potem, wieczorem, mały bar w Kitaj-gorodzie zamykał za mną łaskawie drzwi wytchnienia i zapomnienia. Obok mnie, niemal wszędzie, szło cudowne widmo, rozpoznałem w nim potencjalnego sojusznika w procesie myślowym, któremu się oddawałem.
Jewgienij Zamiatin był na pozór autorem z początku dwudziestego wieku, urodzonym w wiosce Cyganów i konio­kradów, aresztowanym i skazanym przez carskie władze na wygnanie za udział w rewolucji 1905 roku. Ten ceniony pisarz był też konstruktorem okrętów i budował lodołamacze w Anglii. Zamiatin, który w 1918 roku wrócił do Rosji, by uczestniczyć w rewolucji bolszewickiej, szybko zrozumiał, że droga do komunistycznego raju jest bardzo daleka. I zaczął pisać My. Wówczas wystąpiło jedno z tych niewiarygodnych zjawisk, które pozwalają nam zrozumieć, co mają na myśli fizycy, gdy wspominają o hipotezie istnienia wszechświatów równoległych.
W 1922 roku Zamiatin przestał być zwykłym pisarzem i stał się maszyną czasu. Ponieważ wierzył, że poddaje ostrej krytyce sowiecki system, który budowano. Nawet jego cenzorzy przeczytali książkę w ten sposób, więc zakazali jej publikacji. Ale w rzeczywistości Zamiatin nie zwracał się do nich. Nieświadomie przeskoczył stulecie, by zaapelować wprost do naszej epoki. Powieść My przedstawiała społeczeństwo rządzone prawami logiki, w którym wszystko przekształcono w liczby i w którym życie każdej jednostki uregulowano w najmniejszych szczegółach, aby zapewnić maksymalną skuteczność. Żelazną, ale wygodną dyktaturę, w ramach której każdy, po prostu naciskając guzik, mógł wyprodukować w ciągu godziny trzy muzyczne sonaty, a relacje między płciami regulował automatyczny mechanizm, wskazujący najbardziej pasujących do siebie partnerów i umożliwiający kopulację z każdym z nich. W świecie Zamiatina wszystko było przejrzyste, także na ulicy, na której membrana, zamaskowana gustowną dekoracją, nagrywała rozmowy przechodniów. I było oczywiste, że w tego rodzaju miejscu głosowanie też musi być publiczne: „Starożytni podobno przeprowadzali wybory w jakiejś tam tajemnicy, kryjąc się jak złodzieje”, oznajmia w którymś momencie główny bohater, D-503. „Czemu miała służyć cała ta tajemniczość – do tej pory ostatecznie nie wyjaśniono […]. My nie mamy nic do ukrycia, my nie mamy czego się wstydzić: świętujemy wybory jawnie, uczciwie, w biały dzień. Widzę, jak wszyscy głosują na Dobro­czyńcę – i jakże mogłoby być inaczej, skoro »wszyscy« i »ja« – to jedno »MY«”[2].
Od kiedy odkryłem Zamiatina, stał się moją obsesją. Miałem wrażenie, że w jego dziele skupiają się wszystkie kwestie naszej epoki. Powieść My nie opisywała jedynie Związku Sowieckiego, opowiadała zwłaszcza o świecie gładkim, bez nierówności, algorytmach, globalnej matrycy w trakcie konstruowania i jej przeciwieństwie: nieuniknionej niewydolności naszych prymitywnych mózgów. Zamiatin był wyrocznią, nie zwracał się tylko do Stalina – wskazywał palcem wszystkich dyktatorów przyszłości, oligarchów z Doliny Krzemowej i bonzów z jedynej chińskiej partii. Jego książka była ostatnim orężem w walce z cyfrowym ulem, który zaczynał pokrywać planetę, a moim obowiązkiem było je odkopać i zwrócić we właściwą stronę. Prawdziwy problem polegał jednak na tym, że środki, jakimi dysponowałem, nie mogły wstrząsnąć Markiem Zuckerbergiem ani Xi Jinpingiem. Wykorzystując pretekst, że Zamiatin, uniknąwszy zemsty Stalina, dokonał swych dni w Paryżu, zdołałem przekonać swoją uczelnię, by sfinansowała badania na jego temat. Jedno z wydawnictw przejawiło pewne zainteresowanie projektem wznowienia powieści My, a zaprzyjaźniony producent filmów dokumentalnych nie wykluczał, że można by coś z tym zrobić.
– Postaraj się znaleźć jak najwięcej konkretów, kiedy będziesz w Moskwie – powiedział, sącząc Negroni w barze w dziewiątej dzielnicy Paryża.
Jednak gdy przybyłem do Moskwy, od mojej misji odwiodło mnie odkrycie, że to bezwzględne miasto potrafi roztaczać delikatny urok, tak jak wtedy, kiedy zapuściłem się w mroźne boczne uliczki Pietrowki i Arbatu. Posępne i nieprzeniknione fasady stalinowskich gmachów zastępowały blade odbicia dawnych siedzib bojarów i nawet śnieg, zmieniony w błoto przez koła niekończącej się procesji czarnych limuzyn, odnajdywał czystość na dziedzińcach i w ukrytych ogródkach, szepczących opowieści z minionej epoki.
Wszystkie te plany czasowe, lata dwudzieste Zamiatina i dystopijna przyszłość przedstawiona w powieści My, blizny, jakimi Stalin naznaczył to miasto, spotykały się we mnie, tworząc dysonanse, które w owym okresie były moją codziennością. Jednak nie pozostawałem całkiem obojętny na to, co działo się wokół. W tym czasie przestałem czytać gazety, ale portale społecznościowe dostarczały mi dość informacji, by w pełni zaspokoić moje potrzeby.
Jednym z profili, które śledziłem w sieci, był ten Nicolasa Brandeisa. Przypuszczalnie chodziło o studenta, ukrywającego się w jakimś mieszkanku w Kazaniu, a nie maga z Kremla, lecz nie mając pewności, czytałem, co pisze. W Rosji nikt nic nie wie, trzeba się z tym pogodzić albo stamtąd wyjechać. Nie było to szczególnie zajmujące, bo Brandeis publikował najwyżej jedno zdanie co dziesięć–piętnaście dni, nigdy nie komentował bieżących wydarzeń, przemycał fragmenty dzieł literackich, cytował zwrotki piosenek lub odwoływał się do „The Paris Review” – co raczej wzmacniało tezę, że jest to student z Kazania.
„W raju wszystko jest dozwolone oprócz ciekawości”.
„Jeśli twój przyjaciel umarł, nie zakopuj go. Trzymaj się na uboczu i czekaj. Przylecą sępy i zyskasz wielu nowych przyjaciół”.
„Nie ma nic smutniejszego na świecie niż widok zdrowej i mocnej rodziny, która się rozpadła z banalnie głupich powodów. Na przykład z powodu sfory wilków”.
Ten młody człowiek miał dosyć mroczny umysł, ale dobrze oddawał lokalne nastroje. Pewnego wieczoru, miast udać się do baru, w którym zwykle bywałem, zostałem w domu, by czytać. Wynająłem dwupokojowe mieszkanie na ostatnim piętrze pięknego budynku z lat pięćdziesiątych, który wybudowali niemieccy jeńcy wojenni i który był typowym przykładem moskiewskiego luksusu: burżuazyjna potęga i komfort, wzniesione na solidnych fundamentach ucisku. Za oknem nerwowe podmuchy zamieci śnieżnej gasiły pomarańczowe blaski miasta. W mieszkaniu dominował klimat improwizacji, który mam skłonność odtwarzać wszędzie: sterty książek, pudełka z fast foodu i na wpół opróżnione butelki wina. Głos Marleny Dietrich nadawał atmosferze nieco dekadencki ton, nasilając poczucie dziwności, które w tym czasie sprawiało mi wyjątkową przyjemność.
Zostawiłem Zamiatina, by czytać opowiadanie Nabokova, ale jak zwykle powoli mnie usypiał – mieszkaniec Montreux Palace był zawsze, jak na mój gust, trochę zbyt wyrafinowany. Choć nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, co dwie minuty, szukając pokrzepienia, odrywałem wzrok od książki i w nieunikniony sposób spoglądałem na złowróżbny tablet. A tam wśród wyrazów oburzenia w związku z ostatnimi wydarzeniami i zdjęć misiów koala pojawiło się nagle to zdanie: „Na co dzień między naszymi przejrzystymi ścianami, jakby wysnutymi z połyskliwego powietrza, żyjemy wiecznie na widoku, zawsze skąpani w świetle. Nie mamy przed sobą nic do ukrycia”[3]. Zamiatin. Widząc je na ekranie, poczułem się, jakbym dostał obuchem w głowę. Niemal odruchowo dodałem do tweeta Brandeisa następujące zdanie, zaczerpnięte z powieści My: „Poza tym ułatwia to ciężką i szlachetną pracę Opiekunów. W przeciwnym razie do czego by mogło dojść?”[4].
Potem rzuciłem tabletem w poprzek pokoju, by zmusić się do podjęcia lektury. Nazajutrz rano, gdy wyciągałem go spod poduszek, piekielne urządzenie zemściło się, sygnalizując, że dostałem nową wiadomość. „Nie wiedziałem, że we Francji czyta się jeszcze Z”. Brandeis napisał do mnie o trzeciej nad ranem. Odpowiedziałem bez zastanowienia: „Z jest sekretnym królem naszej epoki”. Wtedy pojawiło się pytanie: „Jak długo zostaje pan w Moskwie?”.
Krótka chwila wahania: skąd ten młody człowiek wie o moich podróżach? Potem uświadomiłem sobie, że na podstawie niektórych moich tweetów z ostatnich tygodni, może czytając trochę między wierszami, można wydedukować, że się tu znajduję. Odpowiedziałem, że jeszcze dokładnie nie wiem, później wyszedłem na skute lodem miasto, by dopełnić codziennych rytuałów swojej samotnej egzystencji. Po powrocie znalazłem kolejną wiadomość. „Jeśli nadal interesuje pana Z, mógłbym coś panu pokazać”.
Czemu nie? Nie miałem nic do stracenia. W najgorszym razie poznam tego studenta, pasjonata literatury. Czasem dość posępnego, lecz jest to problem, któremu zwykle można zaradzić z pomocą kilku kieliszków wódki.

2

Samochód czekał na skraju szosy, z włączonym silnikiem. Czarny mercedes, ostatni model – podstawowy środek loko­mocji w Moskwie. Dwie rosłe postaci w milczeniu paliły papierosy obok auta. Dostrzegłszy mnie, jeden z tych ludzi otworzył mi drzwi z tyłu, potem usiadł obok kierowcy.
Nie próbowałem nawiązywać rozmowy. Doświadczenie nauczyło mnie, że ze swoich towarzyszy zdołam co najwyżej wyciągnąć monosylaby. Tutaj mówi się, że są jak znaczki pocztowe, bo przyklejają się do ochranianych ludzi. Są to typy niezbyt rozmowne, ale emanuje od nich poczucie spokoju. Raz w tygodniu chodzą na obiad do mamy, z kwiatami i bombonierką. Gdy tylko nadarzy się po temu okazja, gładzą po główkach jasnowłosą dziatwę. Jedni zbierają kapsle od butelek, inni pucują motocykle. Najbardziej pacyfistyczne osoby na świecie. Z wyjątkiem nielicznych sytuacji, kiedy przestają nimi być. A wówczas to już całkiem inna historia: w takich chwilach lepiej trzymać się od nich z daleka.
Widziałem przesuwające się szybko przed oczami obrazy mojego ukochanego miasta. Moskwy. Najsmutniejszej i najpiękniejszej ze stolic dawnych imperiów. Potem pojawiły się mroczne i bezkresne lasy, które w moich myślach ciągnęły się już bez końca aż po Syberię. Nie miałem pojęcia, gdzie możemy być. Mój telefon przestał działać, gdy wsiadłem do samochodu. A GPS uparcie wskazywał naszą pozycję na drugim końcu miasta.
W pewnej chwili zjechaliśmy z głównej drogi na trakt zagłębiający się w las. Samochód nieznacznie zwolnił, pędząc po wertepach z takim samym zapałem, z jakim wcześniej mknął po autostradzie; by nikt nie mówił, że rosyjskiego kierowcę może zbić z tropu byle co, choćby sfora wilków. Jechaliśmy w ciemnościach, niezbyt długo, lecz to wystarczyło, by ożywić mroczne przeczucia. Rozbawiona ciekawość, która przepełniała mnie do tej chwili, ustępowała miejsca niejakim obawom. W Rosji, myślałem, wszystko na ogół przebiega bezproblemowo, ale kiedy coś przestaje się układać, naprawdę przestaje się układać. Najgorsze, co może ci się przydarzyć w Paryżu, to trafić do przereklamowanej restauracji, poczuć na sobie pogardliwe spojrzenie ładnej dziewczyny, dostać mandat. W Moskwie zakres nieprzyjemnych doświadczeń jest o wiele szerszy.
Zatrzymaliśmy się przed bramą. Strażnik siedzący w budce wartowniczej pozdrowił nas dłonią. Mercedes w końcu się uspokoił. Między brzozami widać było jeziorko, po którym kilka łabędzi pływało jak znaki zapytania skierowane ku nocy. Potem samochód skręcił po raz ostatni, by zatrzymać się przed wielką neoklasycystyczną budowlą o biało-żółtej fasadzie.
Wysiadłem z auta i wydawało mi się, że stoję przed jakimś domem w Hamburgu, nad rozlewiskiem rzeki Alster, nie przed willą oligarchy. To mogła być rezydencja lekarza, adwokata, bankiera, ale kalwinisty oddanego swej pracy i niezbyt skłonnego do obnoszenia się ze swoim bogactwem. Przy wejściu nieśmiały profil starszego pana w aksamitnym garniturze pozostawał w dziwnej sprzeczności z dwoma osiłkami, którzy mnie tu przywieźli. O ile ci zdecydowanie należeli do świetlistego i okrutnego miasta, z którego przybyliśmy, o tyle kamerdyner, o nieco znużonej twarzy, został wybrany przez swego chlebodawcę po to, by trzymał pieczę nad prywatnym i znacznie starszym światem.
Przekraczało się próg i wchodziło do westybulu wyłożone­go korkiem. Tu też żadnych ustępstw na rzecz współczes­nego stylu, tak modnego gdzie indziej. Za to w kolejnych pomieszczeniach, które zacząłem przemierzać w towarzystwie swojego niepokaźnego Charona, obfitość intarsjowanych mebli i zapalonych kandelabrów, pozłacanych ram i chińskich dywanów tworzyła ciepłą atmosferę, co podkreślały oszronione szyby i wielkie kaflowe piece. Wrażenie surowej harmonii, jakiego doznałem, przekraczając próg tego domostwa, pogłębiało się w każdej sali, aż w końcu weszliśmy do gabinetu, gdzie kamerdyner dał mi znak, bym zajął miejsce na zgrabnej małej sofie, która mogłaby stać w poczekalni jednej z postaci powieści Wojna i pokój. Ze ściany naprzeciwko olejny portret starego mężczyzny w stroju nadwornego błazna zerkał na mnie drwiąco.
Rozejrzałem się wokół, urzeczony i trochę zaskoczony. Jeśli gdzie indziej luksus rozprasza naszą uwagę, tu dominowało wrażenie siły i skupienia.
– Czego się pan spodziewał, złotych kranów?
Baranow się uśmiechał. Nie był to sarkazm, raczej spokój człowieka przywykłego do panowania nad cudzymi myślami. Zmaterializował się bez uprzedzenia, wchodząc zapewne jakimiś bocznymi drzwiami. Miał na sobie ciemną bonżurkę, miękką, która wyglądała na kosztowną. Wymamrotałem coś w odpowiedzi, ale Rosjanin nie zwrócił na to uwagi.
– Przepraszam za tę porę. Nabrałem złych nawyków i nie mogę się od nich uwolnić.
– Nie jest pan wyjątkiem – odparłem, myśląc o ożywionym moskiewskim nocnym życiu, zanim uświadomiłem sobie, że to zdanie mogło zabrzmieć jak aluzja do przyzwyczajeń Cara.
Odniosłem wrażenie, że jakaś myśl przemknęła przez jego ołowiane oczy.
– W każdym razie cieszę się, że tu jestem. To cudowne miejsce.
Gdy tylko wymówiłem te zdania, po raz pierwszy poczułem, że spoczęło na mnie spojrzenie Baranowa: Czyżbyś przybył tu po to, żeby mnie zanudzać jak inni?
Rosjanin nie ruszał się z miejsca.
– A zatem jest pan czytelnikiem Zamiatina – podjął, kierując się w stronę drzwi, przez które wszedł. – Proszę ze mną, chcę panu coś pokazać.
Weszliśmy do sali, której ściany zakrywała w całości rozległa biblioteka, jakiej nie powstydziłby się benedyktyński klasztor. Na półkach lśniły tysiące starych tomów, oświetlone blaskiem ognia, płonącego w imponującym kominku z kamienia.
– Nie wiedziałem, że kolekcjonuje pan stare książki.
Nie przestawałem stwierdzać rzeczy oczywistych.
– Nie jestem kolekcjonerem. Czytam je. To dwie różne rzeczy.
Rosjanin wydawał się poirytowany. Kolekcjonerzy to ludzie mali, owładnięci obsesją kontroli, której nigdy nie uda się im urzeczywistnić. Baranow nie uważał się za jednego z nich.
– Tak naprawdę nie wszystkie są moje. Wiele z nich odziedziczyłem po dziadku.
Z trudem próbowałem ukryć zaskoczenie. Przekazanie w spadku starej biblioteki nie było, mówiąc szczerze, czymś najzwyklejszym na świecie, zwłaszcza w Związku Sowieckim.
– Ale to znalazłem sam.
Baranow nadal nie był zbyt wylewny. Wyjął ze skórzanej teczki kilka odręcznie zapisanych kartek.
– Niech pan na to zerknie – powiedział, podając mi pożółkłe stronice.
Był to napisany cyrylicą list, datowany na 15 czerwca 1931 roku w Moskwie. Zacząłem czytać.

Drogi Iosifie Wissarionowiczu,
autor tego pisma, skazany na karę śmierci, zwraca się ku Tobie z prośbą o złagodzenie kary. Moje nazwisko jest ci przypuszczalnie znane. Dla mnie jako autora pozbawienie możliwości pisania jest równoznaczne ze skazaniem na karę śmierci.

Podniosłem wzrok. Baranow przeglądał jakąś książkę, jakby dając mi czas, bym ochłonął.
– To oryginał listu Zamiatina do Stalina – powiedział, nie patrząc w moją stronę – w którym prosi o zgodę na opuszczenie ZSRR.
Po tych słowach wyjaśnienia przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w Rosjanina. Nie byłem w stanie uwierzyć, że trzymam w dłoniach ten list. Potem znalazłem w sobie siłę, by kontynuować lekturę.

Nie twierdzę, że jestem niewinny. Wiem, że mam zwyczaj, bardzo niestosowny, mówić to, co uważam za prawdę, zamiast tego, co w danej chwili byłoby dla mnie użyteczne. Nigdy nie ukrywałem swojego stosunku do literackiego serwilizmu, do pochlebców i kameleonów, zmieniających barwę. Uważam, iż jest to poniżające dla pisarza i dla rewolucji.

Przez chwilę byłem pogrążony w lekturze. Kiedy podnios­łem wzrok, Baranow mi się przyglądał.
– To jedna z najpiękniejszych próśb, jaką artysta skierował do Stalina. Zamiatin nigdy się nie ukorzył. Mówi szczerze, jak były bolszewik. Walczył z wojskami cara, przeżył wygnanie, wrócił, by wziąć udział w rewolucji. Jedyny problem polega na tym, że zbyt szybko wszystko zrozumiał i był na tyle nieostrożny, żeby o tym napisać.
Przekonany o swojej zażyłości z autorem, poczułem się w obowiązku wyrazić własne zdanie. Wygłosiłem więc ­kilka banałów na temat nieuchronnego napięcia między sztuką a władzą, koczowniczego charakteru Zamiatina, jego przeświadczenia, że zwycięstwo idei, nawet jeśli jest to idea rewolucyjna, zakłada jej automatyczną gentryfikację. Baranow przyglądał mi się z miłym wyrazem twarzy, jak przyjaciel rodziny zmuszony do uczestnictwa w szkolnym przedstawieniu na zakończenie roku. Kiedy odniósł wrażenie, że wyczerpałem temat, dodał:
– Tak, właśnie. Ale sądzę, że chodzi o coś więcej. Zamiatin próbował powstrzymać Stalina, zrozumiał, że nie jest on politykiem, tylko artystą. Że przyszłość nie będzie konfrontacją dwóch politycznych wizji, lecz dwóch artystycznych projektów. W latach dwudziestych Zamiatin i Stalin to dwaj awangardowi artyści, którzy spierają się o dominację. Rzecz jasna, siły są niewspółmierne, bo tworzywem Stalina jest ciało i krew ludzi, jego płótnem ogromny naród, publicznością wszyscy mieszkańcy planety, którzy w setkach języków z czcią szepczą jego nazwisko. To, co poeta tworzy w wyobraźni, demiurg wystawia na scenie światowej historii. W tej walce Zamiatin jest niemal zupełnie odosobniony, a jednak próbuje stawić opór nowemu porządkowi. Wie, że sztuka Stalina w nieunikniony sposób wiedzie ku obozom koncentracyjnym, ponieważ na planie regulującym życie Nowego Człowieka nie ma miejsca na herezję. Oto dlaczego Zamiatin, choć inżynier z zawodu, walczy orężem literatury, teatru, muzyki; pojął, że jeśli władza usunie dysonanse, gułag będzie już tylko kwestią czasu. Jeśli zacznie się prześladować niedozwolone harmonie, wkrótce możliwy będzie już jedynie rytmiczny marsz. Minorowa tonacja, niezgodna z ideałami nowego społeczeństwa, stanie się wrogiem klasowym. Skala durowa! Wyłącznie durowa! Wszystkie drogi prowadzą do skali durowej! Muzyka, nawet bez słów, będzie ściśle podporządkowana słowu. I nie powstanie już ani jedna symfonia, która nie wychwalałaby marksizmu-leninizmu.
Kiedy Rosjanin wymawiał te ostatnie słowa, w jego głosie po raz pierwszy dało się wyczuć emocje, jakby nie była to już tylko analiza historycznego zdarzenia.
– Kiedy Zamiatin nakłania swojego przyjaciela Szostakowicza, by skomponował Powiatową lady Makbet – ciągnął – robi to, ponieważ wie, że przyszłość ZSRR zależy od tego widowiska. Że jedynym sposobem na powstrzymanie procesów politycznych i czystek jest ponowne ukazanie w sztuce jednostki, która buntuje się przeciwko zaplanowanemu odgórnie ładowi. A kiedy Stalin wstaje wściekły i po trzecim akcie wychodzi z Teatru Bolszoj, robi tak, bo uświadamia sobie, że wolność kompozytora i jego postaci jest wyzwaniem rzuconym wprost jego władzy, jego globalnemu projektowi artystycznemu. Dlatego każe zamieścić w „Prawdzie” ów słynny artykuł, oskarżający kompozytora o to, że zanadto skupił się na zmysłowym aspekcie postaci, które zachowują się w „bestialski” sposób. W stalinowskim dziele jest miejsce dla bestialskich instynktów tylko jednej osoby. Apel Lenina trzeba rozumieć dosłownie: „powinniśmy marzyć”, ale jedynym dozwolonym marzeniem jest marzenie Stalina; wszystkie inne należy zlikwidować.
Baranow zamilkł na chwilę. Ten komfortowo urządzony gabinet pozostawał w wyjątkowym kontraście z drastycznymi faktami, które przywoływał gospodarz.
– Jeśli się nad tym zastanowić – podjął – pierwsza połowa dwudziestego wieku w gruncie rzeczy była właśnie tym: starciem artystów i tytanów. Stalin, Hitler, Churchill. Później pojawili się biurokraci, bo świat potrzebował chwili wytchnienia. Ale dziś artyści powrócili. Proszę rozejrzeć się wokół. Gdziekolwiek pan spojrzy, ujrzy pan wyłącznie awangardowych artystów, którzy twierdzą, że nie opisują rzeczywistości, lecz ją tworzą. Jedynie styl się zmienił. Dziś miejsce dawnych twórców zajęły postaci z reality shows. Ale zasada pozostała ta sama.
– Czy jest pan jednym z nich?
– Oczywiście, że nie. Przez jakiś czas grałem rolę posłańca. A teraz jestem na emeryturze.
– Nie brakuje panu adrenaliny?
– Proszę mi wierzyć, nie ma większego wyzwania, niż obudzić się rano, wypić kawę i odprowadzić córkę do szkoły. Serio, sądzę, że w życiu pragnąłem czegoś nie więcej niż trzy–cztery razy. Ale kiedy już tak się zdarzyło, zwykle otrzymywałem to, czego chciałem. I zapewniam pana, że teraz nie pragnę niczego więcej.
Baranow wskazał gestem bibliotekę, stary drewniany globus i ogień płonący w kominku.
– A jak odebrali to inni?
– A niby jak mieli to odebrać? Oczywiście, że źle. W akwarium przebacza się wszystko: kradzieże, mordy, zdradę. Ale nigdy dezercji. Jak to? Nie chcesz tego, za co my moglibyśmy zabić? Tego dworacy nie mogą wybaczyć.
– A Car?
– Car to całkiem inna historia. On widzi i wybacza ­wszystko.
W nieprzeniknionym spojrzeniu Rosjanina pojawił się ironiczny błysk.
– Czy pisze pan wspomnienia?
– Wcale o tym nie myślę.
– A jednak miałby pan niejedno do opowiedzenia!
– Żadna książka nigdy nie odda tego, na czym polega gra władzy.
– Równie dobrze można powiedzieć coś wręcz przeciwnego.
Przez jego oczy przemknął lekki cień. Baranow się uśmiech­nął.
– Ma pan rację. Zatem proszę pozwolić, że ujmę to inaczej. Żadna napisana przeze mnie książka nigdy nie odda tego, na czym polega gra władzy.
– Czym jest dla pana władza?
– Pańskie pytanie jest zbyt bezpośrednie. Władza jest jak słońce i śmierć, nie można patrzeć na nią wprost. Zwłaszcza w Rosji. Ale skoro już pan tu przybył i ma trochę czasu, chętnie opowiem panu pewną historię.
Baranow wstał, by z kryształowej karafki nalać whisky do dwóch szklanek. Podał mi jedną i znów usiadł w skórzanym fotelu. Przez chwilę wpatrywał się we mnie uważnie, potem spojrzał na swoją szklankę.
– Mój dziadek był świetnym myśliwym – powiedział powoli.

 
Wesprzyj nas