Szokująca wizja świata zmanipulowanego przez elitę ludzkości, która sprawuje rządy za pośrednictwem wymyślonego przez nią awatara.
„Prawda półostateczna” Philipa K. Dicka – genialnego wizjonera, autora takich kultowych powieści SF jak „Ubik” czy „Człowiek z Wysokiego Zamku”– ukazuje się w nowym przekładzie Zbigniewa A. Królickiego.
Trwa globalny konflikt jądrowy. Bombardowani propagandą ludzie stłoczeni w podziemnych centrach przemysłowych produkują broń do działań wojennych, przed którymi się schronili. Marzą, by wreszcie wyjść na zdruzgotany świat.
Gdy jednak przywódca jednego z tych mrowisk w tajemnicy wyrusza na rekonesans, odkrywa, że rzeczywistość jest bardziej szokująca niż wszystko, czego mógł się spodziewać…
Philip Dick był niedoścignionym wzorem płodności i erudycji, nauczycielem i przewodnikiem po meandrach okropności, niedoszłych lub doszłych do skutku potworności i kompanem do wspólnie wyznawanej obsesji. Tej traktującej o dualizmie wszechświata i jego sprzysiężeniu przeciw istotom poszukującym głębszego sensu i zasadności egzystencji.
– fragment przedmowy Jana Maszczyszyna
Prawda półostateczna
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 27 czerwca 2023
Perspektywa robaczywości
Oto wydanie kolekcjonerskie. Trafia do czytelnika nie byle jakiego, bo wysublimowanego, wysmakowanego w potrawie, którą serwuje autor. Jak zwykle opisuje on rasę pełną sprzecznych dążeń, nieustannie knującą, prymitywną w kryteriach wyznaczanych sobie celów.
Właściwie od powstania człowiek pozostawiony został samemu sobie. Szedł na ewolucyjnym rozpędzie, który jeżeli coś proponuje, to na fundamencie cierpliwej zmiany trwającej miliony lat. A ludzkość nigdy nie miała czasu. Nie chciała go marnować na czekanie. Dlatego i dziś eksperymentuje na samej sobie, pociągając miliony do niepotrzebnych ofiar, miliardy do patrzenia na brudne od ohydy ręce.
Prawda półostateczna powstała na kanwie trzech opowiadań, co można dostrzec w prowadzonej równoległymi ciągami akcji. Typowe dla Dicka splątanie prowadzi w niej ku znanym nam meandrom cywilizacyjnego fałszerstwa, a płynące z tego rozczarowanie i zgryzota stają się wręcz wizualnie bolesne. Sam często podkreślał, iż „jeśli coś z całą pewnością jest prawdziwe, coś innego musi być fałszywe”. Skarżył się na „świat”, że „brak mu równowagi postrzegania”.
Jeśli miałbym się odnieść do wartości takiego postapo, to umieściłbym tę powieść na średnim poziomie. Dick bywał lepszy. Dick bywał dynamiczniejszy. Dick szokował ofertą dziwaczności wizji w każdym aspekcie odkrywanego świata. Gdybym miał polecić książkę, to tylko tym, którzy kochają starego mistrza i lubują się w jego każdorazowych powrotach na autorską scenę. Zaliczam siebie do tego grona.
I co ważniejsze, przyznam się, że nim zabrałem się do pisania tej przedmowy, przeczytałem wszelkie dostępne mi wstępy do dzieł Dicka. Wiąże je wspólna, być może gremialnie uzgodniona opinia: wyrok o niepoczytalności autora. Wytknięcie wady aspołecznego zachowania, słabości, lęku i pomieszania zmysłów wydaje się naczelną ideą krytyki Dicka. Będę go bronił. Uznanie jego prac jako ciągu niekończącej się osobliwej opowieści jest drugim wątkiem tegoż samego złośliwego oskarżenia. Przecież literatura ma to do siebie, że jest niekończącą się litanią, petycją o nawrócenie społeczne i moralne, eksploracją mrocznej części ludzkiej psyche. Jest ciągiem niewspólnych powieści zmierzających do kumulatywnego celu – refleksji odbiorcy. Niczego nie zdobywamy na wieki. Jedynie kręcimy się w kółko. Sięgamy po kolejne książki i pisarzy złaknieni nowego przeżycia.
Dzieła starożytne i współczesne łączą wspólne reminiscencje. Czy to spopielone w Bibliotece Aleksandryjskiej, czy na stosach nazistowskich Niemiec, czy to przekreślone ręką cenzora, bo lokalizm upośledza obiektywne postrzeganie, lokalizm pozwala im zwiędnąć lub co gorsza – je unieważnić.
Wiemy z całą pewnością, że cechą indywidualną dobrej literatury jest niezwykły autor. Nawet zakresem personalnych upodobań – tych wkraczających na terytorium „szkoły wszelakiej podejrzliwości” Sigmunda Freuda – autor zatruwa albo inspiruje, kształtuje odbiorcę lub kompletnie go deprawuje – jak dzieła Friedricha Nietzschego.
Język, wychowanie, wpojone morale czy ukorzeniona w duszy po europejsku lub amerykańsku historia biorą górę nad wolnościową tolerancją. Zamykają w getcie wartości lokalnych. Jakże to „dziwności” nie ograniczyć nawiasami? Jakże to „inności” nie wytknąć palcem? Jakże to „robaczywości” nie zgnieść podeszwą buta?
Od lat ponad trzydziestu mieszkam na antypodach, w krainie wiecznych pustyń, którą tak zwana grupa poprawności moralnej nazywa zepsutym, zgniłym, czyli upapranym moralnie Zachodem. Synonimem tegoż krzywego zwierciadła, w którym wybierając emigrację, chciałem się odbić, jest wolność nieograniczona. Jak by to wytłumaczyć obrazowo? Ano w sensie duchowym jestem rozciągliwy na cały ten wielki ląd. Nie widzę dla siebie barier. Mam prawo odbierać świat takim, jakim go widzę. Kształtować życie po swojemu. Interpretować wielowiekowe prawdy – po swojemu. A co najistotniejsze, mam środki na to, żeby sobie to wszystko zafundować. Mamonę zdobyłem ciężką, bo uczciwą pracą. A i tak, gdy moja interpretacja zacznie przeszkadzać komuś większemu, on na podstawie własnych norm wolnościowych będzie miał prawo mi zamknąć dziób.
I nie trzeba było być Amerykaninem, przeżywać amerykańskiej fobii otaczania się środowiskami konspiracji i knowań, żeby widzieć w lustrze podwójne i potrójne obrazy. Dick był obywatelem państwa, które w latach sześćdziesiątych z obawy przed utratą bogactwa i znaczenia wsadzało nos w każdy, najmniejszy zakątek globu. Mordowało w imię obrony pokoju, usprawiedliwiając to rozszerzaniem demokracji czy ochrony zaprowadzonych po chamsku punktów zagrożonego biznesu. Nic dziwnego, że polityczna obawa przed zemstą zza grobu przybrała skalę ogólnonarodowego szaleństwa w czasie terrorystycznego ataku na World Trade Center. Zarządzano zaciemnienie okien, wprowadzano ćwiczenia alarmowe w szkołach, wzniecano paranoję poszukiwań potencjalnych terrorystów na ulicach i lotniskach. Ówcześni yansejowcy chcieli, żeby ogół społeczeństwa trząsł portkami jak ci winni całego zamieszania. W innym wypadku głowa tego samego mocarstwa podejrzliwe oceniała rzeczywistość, przypisując jej zbrodniczą fikcyjność. Otaczały ją zewsząd fake newsy. Sama żyła w stworzonym przez siebie paranoidalnym getcie. Mam tu na myśli pewnego znanego wszem prezydenta, który wybielaczem chciał uleczyć covid. Kto wie, co powiedziałby na wieść o wszechmocnym Ubiku? Zmory mistrza Dicka właściwie podpowiadały mu rozwiązanie.
Jeszcze jedno: najwyższe szczyty górskie są w Himalajach, najgłębsze rowy tektoniczne na Pacyfiku, a najokazalszych wieżowców świata nie zbudowano w USA. Czego zbałamucony ogólną tezą o lokalnym dobrostanie Amerykanin i Australijczyk nie wie. Nawet w setce radiowych stacji nie zabrzmi pojedynczy obcojęzyczny utwór muzyczny, a w ogólnym odbiorze nie pojawi się ani jeden nieanglojęzyczny kinowy przebój. To nie żart. Naprawdę tak jest. W australijskiej sieci dyskontów Reject Shop nie sprzedaje się towarów z obcą etykietą. Bo z opisem w języku francuskim lub niemieckim czekolady mogą być niezdatne do użytku.
Ludzie anglosaskich podziemi boją się inności, bo kulturowe bogactwo znaczeń może ich wykluczyć ze wstępu do portów ważności. W psychiatrii będzie to zwiastun załamania nerwowego. W życiu – patriotyzm na sztandarach.
Zachód po raz wtóry odkrył jednostkę jeszcze w epoce rewolucji francuskiej, ale ją zlekceważył, aż do czasów miotających masami ruchów rewolucyjnych i wyzwoleńczych lat początków wieku dwudziestego. Wtedy nastąpiła refleksja. Termin „jednostka” przeszedł odnowicielski proces definiowania jej w świetle odczuwania subiektywności i ważności własnego ja. Stała się w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia „obywatelem”. Dopiero w sześćdziesiątych dopięto do niej ludzi kolorowych. Doskonale zmanipulowane pojęcie posłużyło do budowy społeczeństwa demokratycznego. Marksizm wcielił go w masę i zmielił na miazgę, demokratyczny kapitalizm wpuścił go na parkiet nowojorskiej giełdy i oddał uwłaczającej wolności na ulicach i pod mostami wielu amerykańskich miast.
Propagandowy prąd porwał małego człowieczka, a on, umacniając się w przekonaniu, że jest uprawomocniony decyzyjnie, dał się ogłupić do tego stopnia, że nawet nie wie, gdzie prawidłowo umiejscowić geograficznie swój mały dom z ogródkiem, grządkami porośniętymi perzem lub mokrym namiotem pod kolejowym mostem.
W interesie małej, nieograniczonej wolności obywatel nie buntuje się na dźwięk kłamstwa o niej. Przeciwnie, umacnia się w dobrostanie przynależności do krainy amerykańskich czy australijskich snów. Tak naprawdę odkrycie Zachodu, że jednostka będzie nieograniczenie tyrać pod szyldem wolności, stało się kołem zamachowym jego propagandy. Należało człowieczka tylko wyizolować, nakarmić propagandową pożywką, zachęcać do nieograniczonej konsumpcji, by on już sam, utuczony frazesami o sukcesie, rwał się do wyścigu szczurów. Podczas gdy systemy totalitarne obłędnie koncentrowały się na terroryzowaniu wolnej myśli, Zachód tę myśl subtelnie ukierunkowywał. Życie w kłamstwie stało się bardziej nęcące od toczenia bojów o prawdę. Oddana w ustawach zasadniczych i wmurowana w fundament państwa demokratycznego prawda o wolności utknęła w oddolnym bagnie manipulacji i ogłupienia. Jednostkowo prezentowany obywatel jest nie tylko głupi, ale i ślepy. Ameryka i jej podobne krainy pławią się w uwielbieniu masowych mordów, rajdów szaleńców i gwałcicieli na spidzie. Przed laty ze zdumieniem i zgrozą oglądałem relacje z Port Arthur na Tasmanii, gdzie dwudziestoparoletni miłośnik broni automatycznej zamordował w parku i na ulicach kilkunastu przypadkowych przechodniów, a potem przez dwa dni katował troje zakładników. Nawet ukuto powiedzenie usprawiedliwiające takie opłakane sytuacje: „ofiara znalazła się w złym czasie w złym miejscu”. Jakby słowa te miały być definicją braku kontroli nad losem własnym i przekornie usprawiedliwiały okropieństwo. Policja nie zastrzeliła złoczyńcy, który trzymając ofiary pod lufą karabinu, zgotował im los gorszy od eksperymentów doktora Mengele. Dowodzący grupą antyterrorystyczną ocalił mordercę celowo, aby uświadomić światu bezsilność wymiaru sprawiedliwości i niewspółmierność kary do zbrodni. Jak niegdyś, po drugiej wojnie światowej, gdy skazano na śmierć tylko dwunastu nazistów z grupy liczącej ponad osiem milionów, pozwalając reszcie na bezkarne życie w cieniu demokratyzmu.
W latach sześćdziesiątych ci ludzie ciągle krążyli i konspirowali. Zepsuci moralnie i zdeprawowani dreptali zapewne wokół młodego Philipa Dicka. Znaleźli się w kręgu jego inspiracji do Człowieka z Wysokiego Zamku.
Fascynacja Zachodu zbrodnią jest zastanawiająca. Chory angielski termin rampage w tonie telewizyjnej relacji przyciąga pieniądze i oglądalność. Rampage oznacza masowe ofiary w szkołach, kinach i restauracjach. Opisuje też wariata wymachującego odciętą głową. Oto mamy temat, który przyciągnie do odbiorników miliony wstrząśniętych i obślinionych potworów. Będą siedzieć w domach i przez najbliższy miesiąc przejadać czas, by doczekać krwawej kontynuacji. Ci drudzy – normalni – ze strachu dostaną urojeń i nawet się nie odezwą do sąsiada. Będą siedzieć bladzi. I staną się z dnia na dzień niepalący.
Nie chcę być nudny i rozpisywać się nadmiernie na temat uzależnień, fobii i paranoi, stanów depresyjnych i lękowych Dicka, co robili moi poprzednicy. Prócz uzależniających używek wszystko to mam z Dickiem wspólne. Może wszyscy mamy? Przeszedłem niezliczone depresje, a stany lękowe stały się moim chlebem powszednim. Urojenia i halucynacje na szczęście mnie ominęły, ale potrafię sobie wyobrazić coś tak bardzo złożonego emocjonalnie, tak namacalnie odrażającego, że moja kontrola nad otoczeniem staje się problematyczna. Urojenia naprawdę potrafią paraliżować i zabijać w nas człowieczeństwo.
Większość przedmówców potwierdziła obecność u Dicka objawów choroby psychicznej. Można się zgodzić, ale przyjrzyjmy się temu problemowi z pozycji pacjenta literata – wszędzie widzącego wątek nowej inspiracji…
Lekarz obiera kierunek diagnozy, posługując się zgromadzoną bazą danych. A te z kolei dużo wcześniej zaszufladkowała w statystycznej szafie inna grupa patologicznych patologów, która z domniemanym pacjentem i lekarzem stawiającym diagnozę nie ma nic wspólnego. Wszyscy działają przecież w konspiracyjnej siatce dobrze opłacanych przez firmy farmaceutyczne kretynów.
Czyżbyśmy znów mieli do czynienia z teorią spiskową?
Natężeniu objawów przypisuje się skalę i wypisaną tłustym drukiem nazwę chorobotwórczego zespołu. Nadaje ją sam odkrywca i wpisuje do rejestru anemicznie udowodnionych schorzeń – jak na przykład zespół Moerscha-Woltmanna w tak zwanej chorobie sztywnego człowieka. Objawia się ona bolesnym, rozszerzającym się na cały organizm sztywnieniem mięśni. Zastanawiające, że wierzymy im wszystkim na słowo.
Pamiętam, że gdy w młodości odkryłem, jak wiele trapi nas chorób, w szoku niedowierzania zwróciłem twarz ku Bogu. Od tych wszystkich schorzeń wywoływanych drobnoustrojami po genetyczne, od zmian zwyrodnieniowych po przeżerających dziecięce mózgi roje pasożytów – robiło mi się niedobrze. Nie uczono tego w szkołach. Pomijano milczeniem w rodzinnym domu. Pokrywano ciszą na ambonach. Ja jednak wyobraziłem sobie jaźń innego twórcy. Jego nieograniczona inwencja musiała być dla niego samego przerażająco bolesna. Realizacja z tej potworności najpewniej poprowadziła go do piekła wyrzutów, a może nawet słusznej konkluzji, że jest zdrowo walnięty. Seryjny morderca latami bowiem obmyśla plan swojej zemsty nad materią, a potem w siedem dni wykańcza ofiarę.
Pamiętają państwo Ubika i jego powtarzalną udrękę, wijącą się w natręctwach poprzez karty powieści? Skąd wydała mi się znajoma? Ano wyobraźmy sobie naszego pacjenta w osobie Philipa Dicka wędrującego i tropiącego po aptekach uśmierzający ból medykament. Pamiętajmy, że jest poszukującym tematów literatem. Odnajduje produkowany masowo symboliczny „ubik”, który jest precyzyjnie odważonym, wsadzonym w kartonik sprasowanym proszkiem. W pudełku odnajduje nasz pacjent również notę ostrzegającą przed przedawkowaniem.
„Ubik może wywołać skutki uboczne”. Tu wymienia się krwotoki wewnętrzne z jelit, zatory żylne, podwyższenie ciśnienia tętniczego, aż wreszcie uduszenie, alergie i śmiertelne sraczki. Literat i tak połyka pastylkę, bo czuje się statystycznie bezpieczny. Byle minął ból i wynikająca z niego gorycz. Jak daleko w naszym życiu odbiegamy od świata koszmaru?
Philip Dick był niedoścignionym wzorem płodności i erudycji, nauczycielem i przewodnikiem po meandrach okropności, niedoszłych lub doszłych do skutku potworności i kompanem do wspólnie wyznawanej obsesji. Tej traktującej o dualizmie wszechświata i jego sprzysiężeniu przeciw istotom poszukującym głębszego sensu i zasadności egzystencji.
Prawda półostateczna pojawiła się na rynku w roku 1964, więcej niż półwiecze temu. Mamy więc po czasie świadomość, że nawet prezydenckie głowy wielkiej Ameryki cierpią na paranoje, lęki i omamy wizualne. Że potrafią być skrajnie nieodpowiedzialne, by nie powiedzieć, że są idiotami, bo nie kryją się ze swoją niewiedzą, a przeciwnie – deklarują erudycję i mądrość na jej fundamencie. Jak miliony Amerykanów, z których wywodzi się Dick, tak i on wyraża obawy przed iluzorycznością prawdy. Dziś moglibyśmy mu pogratulować trafności przewidywań. Obszar jego cudownego kraju aż roi się od zamkniętych gett masowego kultu; od bagna religii po bagno poglądów filozoficznych.
Zatem nic dziwnego, że Dick już pół wieku temu sięgał ku społeczności zatraconej w propagandowym kłamstwie. Ziarna owych czasów już tam kiełkowały. Czy był pierwszym, który spróbował się z postapo? Czy miał poprzedników, od których czerpał wzorce?
Zwróćmy się z tym pytaniem ku historii. Korzenie postapo sięgają w bardzo daleką przeszłość. Ludzkość doświadczała marnego losu w beletrystce powstałej jeszcze w wieku trzynastym, kiedy to w powieści znanej na Zachodzie pod tytułem Theologus autodidactus niejaki Ibn an-Nafis opisał zderzenie Ziemi z obiektem kosmicznym i przedstawił wynikłe z tego kataklizmy. Arabowie tamtejszych czasów mogli się poszczycić wielkimi osiągnięciami na polu takich nauk jak astronomia i matematyka, więc opowieść ta padła na żyzną glebę dobrze wyedukowanego społeczeństwa. Wzbudziła zainteresowanie i rozgłos.
Jednak oficjalnie za pierwszy utwór tego nurtu uważa się Le dernier homme z 1805 Jeana-Baptiste’a Cousina de Grainville. Spekulatywna fikcja owego postapo opowiada o tragicznym w skutkach upadku ludzkości. Podobnie w poemacie Ciemność z 1816 roku lord Byron opisuje koniec życia na Ziemi po wygaśnięciu Słońca. Mary Shelley w opublikowanym w roku 1826 The Last Man zajmuje czytelniczą uwagę historią o morderczej aż do finalnego skutku epidemii. Inne utwory z dziewiętnastego stulecia to: The Book of Machines z powieści Erewhon Samuela Butlera, After London Richarda Jefferiesa, Wehikuł czasu i Wojna światów Herberta George’a Wellsa oraz The Purple Cloud M.P. Shiela.
I już w wieku dwudziestym: Szkarłatna dżuma Jacka Londona, a bliżej Dicka wydane w 1946 roku opowiadanie Rescue Party Arthura C. Clarke’a, powieść Małpa i Duch Aldousa Huxleya, Let the Ants Try Frederika Pohla.
Może wystarczy tytułów. Z biegiem lat grono autorskie się zagęszcza. Niektórzy są znajomymi Dicka, niektórzy nie, ale ich twórczość nasz autor na pewno zna. Między innymi są to: Isaac Asimov, Ray Bradbury, Arthur C. Clarke, John Wyndham, Robert Heinlein, Andre Norton, Clifford Simak, żeby wymienić tylko najsławniejszych. Na tej liście Philip Dick pojawia się dopiero w roku 1953 z opowiadaniem w nastroju postapokaliptycznym Wariant drugi. Kiedy zabiera się do Prawdy półostatecznej, trafia na gigantyczne poletko ziemi już zaoranej.
Opowieść ta zaczyna się w potężnych podziemnych schronach stanowiących właściwie samowystarczalne przemysłowe miasta. Mieszkańcom owych molochów wpojono, że trzecia wojna światowa, przed którą uciekli jak szczury do kanalizacji, trwa w najlepsze, że na powierzchni wciąż przewalają się fronty. Tymczasem w rzeczywistości zapanował już pokój, a ci, którzy pozostali na ziemi, yansejowcy, korzystają z jej wyników i cieszą się słonecznym światłem oraz przestrzenią. Nadmiernie rozrośnięta populacja, którą wojna wtrąciła w zatłoczone lochy, pracuje ponad siły w imię ich dobrobytu. Dick nie koncentruje się na mechanizmie zaopatrzenia tych podziemnych społeczności. Wystarcza mu, że są i produkują broń oraz nieskażoną radioaktywnie żywność, w które zaopatrują powierzchnię.
Może w tym miejscu przedstawię się czytelnikowi. Żeby znaleźć sobie na rynku publikacyjną niszę, stworzyłem rodzaj fantastyki, którą nazwałem retrofikcją. Zakłada ona, że wiek dziewiętnasty nigdy się nie skończył. Jego kontynuacja prowadzi do ciekawych spostrzeżeń. Również i rasy obce w kosmosie mają swój wiek dziewiętnasty i na tym poziomie się z Ziemianami kontaktują. Znamienne, że jakoś nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy, że różnice wieku cywilizacyjnego mogą być przeszkodą nie do pokonania. Jak kontakt pierwszoklasisty ze studentem trzeciego roku. Dlaczego sięgam po twórczość własną akurat w tym miejscu? Dlatego, żeby zauważyć, iż na potrzeby jednej z moich powieści wymyśliłem sobie fikcyjną technologię kawitacyjną – z definicji jest to przejście z fazy ciekłej w gazową wskutek gwałtownego spadku ciśnienia. Chodziło mi o rozmach tak charakterystyczny dla ducha epoki Verne’a. Ludzie w moim alternatywnym świecie potrafią zamieniać skałę w ciecz, a tę następnie odparowywać. Dzięki temu powstają „kawitaty”, ogromne jaskinie mogące pomieścić całe królestwa.
W powieści Dicka nie doszukałem się dostatecznego opisu podziemnego świata. Autor skupił się na intrydze, rezygnując z dynamizmu obrazu. Spróbujmy zatem sami, a odkryjemy, o co mi chodzi i co przeszkadza.
Najokazalsza obecnie jaskinia znajduje się przy granicy Wietnamu z Laosem. Hang Son Doong jest długa na dziewięć kilometrów. Największa z jej komór ma ponad pięć kilometrów długości, sto pięćdziesiąt metrów szerokości i aż dwieście metrów wysokości. Zmieściłby się w niej czterdziestopiętrowy budynek. Ale to za mało, żeby umieścić w niej większość amerykańskiej populacji z czasów powieści Philipa Dicka. Chodzi o to, żeby było strasznie i po amerykańsku.
Na terenie USA, dokładnie w stanie Kentucky, znajduje się odwiedzana przez turystów Jaskinia Mamucia. Imponuje długością – ma czterysta pięćdziesiąt sześć kilometrów, na co składają się wszystkie korytarze, studnie i kominy. Ciekawostką jest podziemny ekosystem, liczący ponad dwieście gatunków zwierząt. Jakże wspaniały temat dla fantasty. I tam właśnie mógłby umieścić akcję powieści Philip Dick. Z tym że ciągle byłoby za mało miejsca dla ludzi i ich hydroponicznych upraw, a zaopatrzenie w materiały, ich składowanie, potem wywózka śmieci i odprowadzenie gazów przemysłowych zajęłoby gros przestrzeni nawet największej z jaskiń. Pochodzę ze Śląska i wiem, jaki problem w kopalniach węgla kamiennego stanowi woda i klimatyzacja. Zatem u Dicka motyw zamknięcia i odcięcia ogromnej większości populacji stanowił motyw sam w sobie bez konieczności szerszego uzasadnienia.
I dalej…
Naziemna elita prowadzi akcję dezinformacyjną. Utwierdza ludzi w przekonaniu, że przetrwanie w powierzchniowej, skażonej atmosferze jest niemożliwe, że konieczne jest zdwojenie produkcji sprzętu wojskowego, aby uratować ginącą ludzką populację. Prezydent tak zwanych yansejowców wygłasza dramatyczne przemówienie telewizyjne, w którym przekonuje widzów do jeszcze większych poświęceń w imię zwycięstwa nad wrogiem. Przyznaje, że koniec wojny jest bliski. W rzeczywistości jednak elita zainteresowana jest dalszą konspiracją wspierającą utrzymanie jej władzy i bogactwa. A sam prezydent Talbot Yancy jest rodzajem wytworu imaginacyjnego znajdującego się w rękach agencji Stantona Brose’a, który notabene już nie jest człowiekiem, bo utrzymują go przy życiu wyprodukowane przed wojenną zawieruchą sztuczne organy. Może tyle w ramach zachęty do lektury.
Tylko że znowu – długotrwałe przebywanie w piwnicach niesie inne niebezpieczeństwa. Górnicy narażeni są na ślepotę. Czy mieszkańcy podziemi Dicka wykorzystują konie do transportu, czy one też ślepną? Jak zorganizowana jest komunikacja? Skąd pojazdy czerpią energię? Mógłbym mnożyć pytania w nieskończoność, krytykując sens takiej konstrukcji, bo jeśliby odwrócić proporcje i założyć, że podziemna mniejszość pracuje na większość naziemną, cała intryga upada. Mieszkając na Śląsku, dosłownie czuło się to rycie tysięcy rąk pod stopami, widziało się spękane mury kamienic i obserwowało nękające region katastrofy.
Nie trzeba mieć umysłu Dicka, aby się obawiać czyhającego za rogiem przekrętu. Owego „Większego Cienia” – aspirującego do miana społecznego, dobrze zorganizowanego pasożyta. Stąd niepotrzebne są potężne podziemia, zbędna Jaskinia Mamucia i wymyślna kawitacja. Dziś powierzchniowi yansejowcy ukryliby się w Darknecie, bo wierzę, że funkcjonują gdzieś w niedostępnym świecie „ponad” – organami ścigania, biurami podatkowymi i politycznym chaosem, którego może są sprawcami. Wall Street, fundusze emerytalne, bankowe procenty i inflacja zbierają żniwo w teoriach spiskowych. Mówi się, że znikające pieniądze to fikcja. Wpiera się, że inflacyjny grosz nie wpada do portfeli personae incognitae. Po tej stronie wszyscy jesteśmy jaskiniowcami Dicka. Współcześnie żyjący autor miałby o czym pisać.
Zauważyłem jeszcze na lekcjach matematyki w szkole średniej, że mój umysł nie pracuje systemowo i precyzyjnie, jak u innych, a jest rozbiegany, trudny do opanowania, podchodzi do zagadnień okrężnie, niesystematycznie, skokowo i chaotycznie. Obok tej oczywistej wady pojawia się zaleta. Może właśnie dzięki niej eksploruję obszary niewidzialne dla osób wyuczonych systematyki biegu myśli od „A” do „Z”. Nie mam za złe Dickowi, że uciekał w nałóg. Zagubiony, nierozumiany niestety nie doczekał ziszczenia swych marzeń. Jego twórczość pełna była powrotów do jeszcze świeżych w latach powojennych mrocznych kart historii. Wrzucenie ich w przyszłość wydawało się nieuniknione. A tam przynosiło refleksję, w której niestety sinusoida humanistycznych wzlotów i upadków przekreślała grubą krechą wszelkie mrzonki o istnieniu krzywej wznoszącej, wiodącej łagodnym łukiem ku szczytowi z nadczłowiekiem w roli głównej.
Zaistnieliśmy tylko dzięki wciśnięciu się w przedział ewolucyjnej niszy. Dzień zwycięstwa był dniem naszej klęski. Skorzystaliśmy z jedynie dostępnego wzornictwa gatunkowego. A ta szczegółowa charakterystyka genetycznego planowania ma ograniczenia. Porównajmy gatunek ludzki do plasteliny… Otóż przecisnąwszy się przez symboliczną dziurkę od klucza, nasz gatunek przybrał kształt owej dziurki. Uzyskany precyzyjny wzór nie pozwoli się nam przekraść do jeszcze innego przejścia. Już wykorzystaliśmy swoją szansę, a na planecie nie ma miejsca dla drugiego gatunku rozumnego o podobnej rozpiętości obszarów adaptacji. Niemożliwa jest żadna aktualizacja. Z małpy nadrzewnej niewiele da się zrobić. Na zawsze pozostanie zaledwie praworęczną grymaśnicą z resztą kończyn w fazie upośledzonego rozwoju. Tylko prawej ręce i związanej z nią części aktywnego mózgu zawdzięczamy cywilizację.
Nie mamy zatem podstaw sądzić, by kiedykolwiek przed naszym gatunkiem stanęło zadanie pokonania oceanów niemożliwości. Nigdy nie ruszy do gwiazd. Nigdy nie zasiedli Galaktyki. Gorzej, wytruje własne dzieci smogiem, zabije ściekami i zadusi plastikiem.
Człowiek został niejako ograniczony do jednego szczebla i na nim zawiśnie, choćby nie wiem, co robił i za kogo się miał. I tutaj w pełni zgodzę się z Dickiem, że limitacja oczekujących nas rozwiązań biologicznych prędzej czy później doprowadzi do anihilacji zbyt energochłonnej ludzkości.
Zajrzymy na chwilę jeszcze raz do mojego własnego świata kreatywnego, co akurat nie ma konkretnego związku z dziełem Dicka, ale jako takie zaświadcza o eminentnym miejscu modelu percepcji autora w mojej świadomości:
Oto resztki cywilizacji już zapomnianej i izolowanej, ograniczonej do wymiaru gigantycznego mieszkalnego molocha, w złotym wieku istnienia mieszczącego trzysta miliardów osób. Cnococks jest tym wszystkim, czego współczesny mu człowiek przyszłości nienawidzi. Behawioralny mentor automatycznego miasta, który uzależniony od energii ludzkiej psychiki już dawno umarł. Jego następcy nie wystarcza już dobrowolna dawka ludzkiej energii. Wysysa ją od śpiących ludzi, poddając ich, gdy są tego nieświadomi, dodatkowej dawce hibernacyjnego snu. Zamiast po dobie, budzą się po miesiącu albo wcale. Mieszkańca Cnococks otaczają niezliczone znane nam z codziennego życia sprzęty. Behawioralna szczoteczka do zębów wyzwala natręctwo szczotkowania, wycieraczka do obuwia zmusza do wycierania podeszwy aż do bólu i zgonu, behawioralna suszarka do włosów paraliżuje rękę, aby skupiony strumień gorącego powietrzna przepalił czaszkę. Losem wszystkich mieszkańców rządzi czuwający Mentor. Mamy w tle zakażone natręctwami domy, parki, kościoły z zainstalowanym przymusem klękania i krążące automatyczne samochody duszące pasażerów spalinami. Wrzucony w ten chaos człowiek wydaje się bezbronną ofiarą, lecz wkrótce udaje mu się odzyskać utraconą władzę nad przedmiotami codziennego użytku. Ustanawia nową władzę, o niebo gorszą od poprzedniej, czego generalna populacja długo nie odkryje, bo Nowy też korzysta z jej psychicznej energii.
Nie twierdzę, że mój pomysł jest oryginalny. Może gdzieś coś kiedyś podobnego powstało? Dick też nie pływał przecież w próżni, ale otaczał się gromadą setek tysięcy nie tylko czytelników, ale i naśladowców.
Wynika z powyższego, że jest dla mnie Dick nie tylko nauczycielem, ale i przewodnikiem po przyszłych polach wiecznego nieurodzaju. Jest architektem nadzwyczajnych światów filmowych inspirujących się jego twórczością.
Richard Bernstein w artykule o Dicku w „New York Timesie” z listopada roku 1991 wspomina go jako protagonistę wrzuconego siłą wyobraźni w futurystyczne koszmary i pyta, dlaczego wtedy, to jest w latach dziewięćdziesiątych, tak nagle zyskał na popularności. Co spowodowało powstanie niepisanego kultu jego twórczości? Bernstein nie wiedział tego, co przyniosła nam następna epoka. Kolejne trzydzieści lat historii ludzkości udokumentowaliśmy w bagnie katastrof, głodu, epidemii i bezsensownych wojen, w których fałszywe, politycznie sterowane oskarżenia zwykle prowadziły do sumarycznej śmierci i kalectwa dziesiątków milionów ludzi.
Pandemia? Czyż wirus Covid – niezwykle zakaźny w pierwszej fazie pandemii, kiedy to przenosił się z szybkością szalejącego pożaru – nie przypomina morderczych chemikaliów z komór gazowych Trzeciej Rzeszy? Covid-19 wyzwalał podobne do cyjanowodoru objawy blokady wymiany gazowej płuc. Dziwna analogia. Gdyby tylko ktoś wymyślił podobnie masowego mordercę, na naszych oczach ziściłyby się najbardziej potworne, koszmarne i groteskowe wizje Philipa Dicka. Już tylko krok dzielił designera od kontroli wymierania całych populacji mniej odpornych grup kolorowych: Aborygenów, może jeszcze Żydów, malkontentów i medycznych niedowiarków. Zrealizowałby wytyczne teorii czystości rasowej Mein Kampf, niczym w alternatywnej rzeczywistości wyobrażonej przez Dicka w Człowieku z Wysokiego Zamku.
Amerykańskość obnażała się w nim kompletnym brakiem empatii. Niby ta sama nacja, tyle tylko, że ideologicznie przetworzona na wzór białego faszysty. Wąglik germańskiego nazizmu błyskawicznie znalazł teoretyzowane przez Dicka poletko urodzaju. Szkoda, że autor nie spekulował na temat przeprowadzonego z gigantycznym rozmachem podboju kosmosu. Zjednoczone pod pryncypiami równości rasy ludzkie przenosiłyby swe okropieństwa pomiędzy gwiazdy. Dokonywałyby nazistowskiej inwazji na inne planety i w imię czystki gatunkowej tępiłyby na nich wszelkie życie. Może wrzucałyby w ich atmosfery tony śmiercionośnej substancji podobnej w składzie do Cyklonu A lub B?
W życiu prywatnym Dick najpewniej pragnął normalności. Nie bez powodu formalizował swe związki aż pięć razy i doczekał się trzech potomków. Gdzieś w jego krótkim życiu pojawiała się luka wypełniona ciepłem i miłością. Powrót do żywych wiązał się ze zmianą percepcji. Jego książki zyskiwały na dynamice i rzetelności. Imał się różnych zajęć. Widać to w różnorodności przedstawionych zawodów. Jego bohaterowie to ludzie zwyczajni, a ci bogatsi częstokroć mają wykrzywione charaktery, żeby nie powiedzieć burżuazyjnie zepsute. Sklep z płytami i radio – ten okres był chyba najbardziej stabilny w jego życiu, a jego twórczość najsolidniejsza. Pisał dla wydawnictw groszowych, zapewne więc był słabo opłacany, funkcjonował na granicy aktywności hobbystycznej.
Kiedy utknął na chwilę w bagnie nałogu, najprawdopodobniej właśnie twórczość literacka pozwalała mu myśleć o sobie pozytywniej. Wyciągała go na powierzchnię zdrowego życia. Wyobrażam sobie, że biegał wtedy w poszukiwaniu starych tekstów, grzebiąc w stertach papierów i śmieci. Struktura równolegle prowadzonych akcji powieściowych jest tego dobitnym przykładem.
W opisowych fragmentach Dickowych tekstów odnajdujemy małomiasteczkowość, tandetne sklepiki, parkingi, przeciętne samochody. Lustrzana strona jego wyobraźni głęboko była tymi obrazami przesiąknięta. Dick sprawia wrażenie charakterystycznego wytworu kultury robotniczej. Może dlatego tak bardzo był przesiąknięty gorzko odczuwanym artystycznym zawodem. Jego aspiracje względem mainstreamu nie mogły się ziścić choćby ze względu na nazwisko, które wszystkim kojarzyło się z obelgą. Zawsze wracał więc do fantastyki. Do perspektywy, w której wyłaniane teksty przynosiły ulgę. Jakie mógł zaproponować wizje przyszłości? W analizie własnych obserwacji pojawiał się mrok i nędza. I tą przewidywalnością urzeka. Bo my niejako z automatu wolimy ślepotę od prawdy, narkotyczny sen od delirki dnia codziennego. Dick posiadał ów wrodzony dar widzenia ponadnormatywnego. Spostrzegł wyłaniający się z niebytu przyszły kształt superyansejowskiego Darknetu. Czyżby tylko przewidziała mu się tak ułomna, beznadziejnie pokręcona przyszłość z celowo niedokształconymi niewolnikami w tle, czy sumiennie wydedukował ją z chrumkania toczącego rzeczywistość społeczną, realnie istniejącego robaka? Odnoszę wrażenie, że to drugie jest najwłaściwsze.
Jan Maszczyszyn
Melbourne, 25 marca 2023
1
Mgła czasem potrafi się dostać do środka i dopaść cię, obezwładnić. Przez długie i wysokie okno biblioteki – monumentalnej budowli z betonowych bloków, która kiedyś, w innej epoce, górowała nad zjazdem na biegnącą brzegiem zatoki autostradę – Joseph Adams w zadumie obserwował mgłę, tę nad Pacyfikiem. A ponieważ był wieczór i świat powoli pogrążał się w ciemnościach, ta mgła przerażała go tak samo jak ta w jego wnętrzu, która jeszcze nim nie zawładnęła, ale napierała, pulsowała i wypełniała pustkę jego ciała. Tę drugą zwykle nazywano samotnością.
– Zrób mi drinka – błagalnie jęknęła za jego plecami Colleen.
– Nie masz rąk? Nie potrafisz wycisnąć cytryny?
Odwrócił się plecami do okna z widokiem na uschnięte drzewa, za którymi w zapadającym i gęstniejącym mroku rozciągał się i łączył z niebem Pacyfik. Przez moment nawet się zastanawiał, czy zmieszać jej tego drinka, ale zaraz przypomniał sobie, co musi zrobić i gdzie powinien być:
Za biurkiem o marmurowym blacie, które wyniesiono ze zbombardowanego budynku w Russian Hill, dzielnicy dawnego San Francisco. Usiadł przy oratorze i dotknął klawiatury.
Colleen, narzekając, znikła – ruszyła na poszukiwanie blaszaka, który zrobiłby jej drinka. Siedzący przy swoim biurku i oratorze Joseph Adams usłyszał, jak wychodzi, i ucieszył się. Z jakiegoś powodu – nad którym wolał się zbyt głęboko nie zastanawiać – czuł się bardziej samotnie z Colleen Hackett niż bez niej, a ponadto późnym niedzielnym wieczorem mieszał okropne drinki: zawsze zbyt słodkie, jakby przez pomyłkę jeden z jego blaszaków podsunął mu butelkę tokaju, a on użył go zamiast wytrawnego wermutu do martini. Zabawne, ale samodzielnie robiąc drinka, blaszaki nigdy nie popełniały takiego błędu. Czy to jakiś omen? – zastanawiał się Joe Adams. Czyżby stawały się mądrzejsze od nas? Starannie wystukał na klawiaturze oratora potrzebny mu rzeczownik. „Wiewiórka”. Potem, po ponad dwóch minutach ospałego, głębokiego namysłu, dodał przymiotnik ograniczający „mądra”.
– W porządku – rzekł głośno, usiadł wygodniej i wcisnął klawisz „enter”.
Gdy Colleen wróciła ze szklaneczką dżinu do biblioteki, orator zaczął układać przemówienie.
– Ta stara wiewiórka jest mądra – powiedział metalicznym głosem (miał zaledwie dwucalowy głośniczek) – jednak mądrość tego stworzenia nie jest nabyta. Natura obdarzyła je…
– Ożeż ty! – warknął Adams i szturchnął zgrabną maszynę ze stali i plastiku, ze wszystkimi jej mikrokomponentami; natychmiast zamilkła. Dopiero wtedy zauważył Colleen.
– Przepraszam. Jestem zmęczony. Dlaczego ktoś ze sprawujących władzę, Brose, generał Holt lub marszałek Harenzany, nie przeniesie niedzielnego wieczoru gdzieś między piątkowe popołudnie a…
– Mój drogi – przerwała mu Colleen i westchnęła. – Słyszałam, że wpisałeś tylko dwie jednostki semantyczne. Podaj mu więcej danych.
– Podam mu ich mnóstwo. – Wystukał na klawiaturze całe zdanie, podczas gdy Colleen stała nad nim, sączyła dżin i przyglądała się temu. – Teraz dobrze?
– Ja po prostu cię nie rozumiem – rzekła Colleen. – Nie wiem, czy ty kochasz swoją pracę, czy jej nienawidzisz. – Odczytała na głos zdanie, które wpisał: – „Dobrze poinformowany zdechły szczur buszował pod oniemiałą różową kłodą”.
– Posłuchaj – rzekł ponuro. – Ja tylko chcę sprawdzić, co zrobi z tym ta głupia maszyna, która kosztowała mnie piętnaście tysięcy zachdemowych dolarów. Mówię poważnie. Czekam.
Wcisnął klawisz „enter”.
– Kiedy ma być wygłoszone to przemówienie? – zapytała.
– Jutro.
– Wstań wcześnie.
– O nie.
Wcześnie rano wkurza mnie to jeszcze bardziej, pomyślał.
Orator zaintonował śpiewnie swym głosem blaszanego świerszcza:
– Rzecz jasna, uważamy szczura za naszego wroga. Jednak weźmy pod uwagę jego doniosłe znaczenie choćby w badaniach nad rakiem. To pogardzane zwierzę niczym wolny kmieć oddaje ludzkości ogromne u…
Po kolejnym szturchańcu orator zamilkł.
– …sługi – machinalnie dokończyła Colleen; oglądała autentyczne, znalezione dawno temu popiersie Epsteina, stojące w niszy przedzielającej regały na zachodniej ścianie, na których Joseph Adams trzymał swoje archiwum reklam telewizyjnych z zeszłego, minionego, wspaniałego dwudziestego wieku, szczególnie natchnione dzieła Stana Freberga, opiewające religię i batoniki Mars. – Kiepska metafora – mruknęła. – Szczur kmieciem… Wolni kmiecie byli średniowiecznymi wieśniakami i założę się, że nawet taki profesjonalista jak ty tego nie wie. – Skinęła na blaszaka, który na jej wezwanie stanął właśnie w drzwiach biblioteki. – Przynieś mój płaszcz i każ podstawić latacz przed główne wejście. – A do Joego powiedziała: – Polecę z powrotem do mojego domu. – A gdy nie zareagował, dodała: – Joe, spróbuj napisać całe to przemówienie bez pomocy oratora. Swoimi słowami. Wtedy nie będzie w nim „szczura-kmiecia”, który by cię drażnił.
Doprawdy nie sądzę, żebym to potrafił, pomyślał. Nie własnymi słowami, nie bez tej maszyny. Już się od niej uzależniłem.
Mgła na zewnątrz odniosła walne zwycięstwo; kątem oka zauważył, że zawładnęła całym światem, aż do samego okna biblioteki. Cóż, pomyślał, przynajmniej oszczędziła nam jednego z tych jasnych radioaktywnych zachodów słońca.
– Pani latacz, panno Hackett, stoi przy głównym wejściu – oznajmił blaszak – i przekazano mi przez komunikator, że pani szofer drugiej generacji trzyma dla pani otwarte drzwi. Ze względu na wieczorny chłód jeden ze służących pana Adamsa będzie owiewał panią ciepłym powietrzem, dopóki nie będzie pani bezpieczna w pojeździe.
– Jeezu! – mruknął Joseph Adams i pokręcił głową.
– Sam go tego nauczyłeś, mój drogi – powiedziała Colleen. – To od ciebie przejął te lingwistyczne nawyki.
– Ponieważ lubię pompę i tradycję – odparł cierpko. Odwrócił się do niej i rzekł ugodowo: – Brose napisał mi w notatce, którą przesłał do Agencji bezpośrednio ze swojego biura w Genewie, że w tym przemówieniu należy dać wiewiórkę za przykład sprawnego działania. Czy można powiedzieć o wiewiórce coś, czego dotychczas nie powiedziano? To skrzętne i zapobiegliwe stworzenie. To wiemy. Czy ma jeszcze jakieś pożyteczne cechy, które znamy i moglibyśmy wykorzystać jako morał tego cholernego przemówienia?
No cóż, jest wymarłym zwierzęciem, pomyślał. Po prostu już nie istnieje jako forma życia. Pomimo to wciąż opiewamy jej zalety… po tym, jak doszczętnie ją wytępiliśmy.
Energicznie i zdecydowanie wystukał na klawiaturze oratora dwie jednostki semantyczne. „Wiewiórka” oraz „zagłada”.
Po chwili maszyna oznajmiła:
– Wczoraj w drodze do banku przydarzyło mi się coś bardzo zabawnego. Właśnie przechodziłem przez Central Park, a wiecie jak…
– Przechodziłeś przez Central Park wczoraj? – z niedowierzaniem powtórzył Joe, spoglądając na oratora. – Przecież nie istnieje od czterdziestu lat.
– Joe, to tylko maszyna. – Colleen, już w płaszczu, wróciła ucałować go na dobranoc.
– Chyba zwariował – zaprotestował Joe. – Ja wpisałem mu słowo „zagłada”, a on mówi, że przydarzyło mu się coś „zabawnego”! Uważasz, że…
– On po prostu wspomina – rzekła Colleen, usiłując mu to wytłumaczyć. Przyklękła na moment, ujęła w dłonie twarz Joego i spojrzała mu w oczy. – Kocham cię – powiedziała – a ty chcesz się zapracować na śmierć; wykończysz się w ten sposób. Za pośrednictwem mojego biura w Agencji wyślę do Brose’a formalny wniosek o dwutygodniowy urlop dla ciebie. Mam coś dla ciebie, taki mały prezent. Jeden z moich blaszaków znalazł to w pobliżu mojego domu, tak więc jest moją własnością, na mocy niedawnego porozumienia zawartego przez moje blaszaki z blaszakami mojego sąsiada od północy.
– Książka. – Przeszedł go dreszcz; wyraźnie się ożywił.
– I to wyjątkowo dobra. Oryginał sprzed wojny, a nie kserokopia. Wiesz jaka?
– Alicja w Krainie Czarów?
Tyle o niej słyszał, zawsze chciał ją mieć i przeczytać.
– Lepiej. Jedna z tych oburzająco zabawnych książek z lat sześćdziesiątych – i to w dobrym stanie, z nienaruszoną okładką. Rodzaj poradnika. Jak się uspokoiłem, pijąc sok z cebuli albo coś w tym stylu. Zarobiłem milion dolarów jako podwójny agent FBI. Albo…
– Colleen, pewnego dnia spojrzałem za okno i zobaczyłem wiewiórkę – przerwał jej.
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
– Niemożliwe – powiedziała.
– Ten ogon. Nie można go pomylić z niczym innym. Puszysty, gruby i szary, jak szczotka do mycia butelek. I skakała, o tak. – Zaczął poruszać dłonią, pokazując jej to i samemu usiłując sobie przypomnieć. – Wrzasnąłem. Wysłałem cztery moje blaszaki, żeby… – Wzruszył ramionami. – W końcu wróciły i powiedziały: „Nie ma tam niczego takiego, panie”, albo coś równie głupiego. – Umilkł na chwilę. Oczywiście to było tylko złudzenie wywołane autosugestią opartą na nadmiernej ilości alkoholu i braku snu. Dobrze o tym wiedział i jego blaszaki również. A teraz wiedziała to także Colleen. – Załóżmy jednak, że tam była.
– Opisz własnymi słowami, co czułeś. Własnoręcznie i na papierze, a nie nagrywając na dyktafon, wyjaśnij, co oznaczałoby dla ciebie znalezienie żywej wiewiórki. – Niedbałym machnięciem ręki wskazała oratora za piętnaście tysięcy dolarów. – Nie to, co on o tym myśli. A wtedy…
– Brose to łyknie – rzekł. – Może zdołam przepchnąć to potem przez waka, do pamięci i na taśmę. Tak, tyle chyba mi się uda. Chociaż Genewa i tak tego nie zaakceptuje. Ponieważ to wcale nie będzie oznaczało „No dobrze, chłopaki, róbcie tak dalej”, tylko… – Zastanawiał się chwilę, znacznie już spokojniejszy. – Spróbuję – zdecydował i wstał, odsuwając staromodny wiklinowy fotel. – No dobrze, nawet napiszę to własnoręcznie. Znajdę jakiś… jak to się nazywa?
– Długopis. Pomyśl o swoim kuzynie Kenie, który zginął na wojnie. Wtedy sobie przypomnisz, że on go miał. Długopis.
Skinął głową.
– I zaprogramuję megawaka bezpośrednio z rękopisu. Chyba masz rację. To będzie przygnębiające, ale przynajmniej nie tak obrzydliwe, więc może nie dostanę mdłości.
Zaczął przetrząsać bibliotekę, szukając… jak to nazwała?
Nadal włączony orator zapiszczał do siebie:
– …i to zwierzątko w swej niewielkiej czaszce mieściło bardzo wiele wiedzy. Może więcej, niż wy czy ja potrafimy sobie wyobrazić. I myślę, że możemy się czegoś od niego nauczyć.
Maszyna monotonnie popiskiwała dalej. W jej wnętrzu tysiące mikrokomponentów analizowało problem, korzystając z kilkunastu baz wiedzy znajdujących się w jej pamięci. Mogła to robić w nieskończoność, ale Joe Adams jej nie słuchał: już znalazł długopis i potrzebował jeszcze tylko papieru do pisania. Do diabła, chyba jeszcze jakiś ma. Skinął na blaszaka, czekającego, by odprowadzić Colleen do jej latacza.
– Przekaż personelowi – polecił – żeby znalazł mi trochę papieru do pisania. Przeszukajcie wszystkie pomieszczenia w tym domu, włącznie z sypialniami, nawet tymi obecnie nieużywanymi. Pamiętam, że widziałem gdzieś ryzę lub paczkę, ile by tego nie było. Była z odzysku.
Blaszak przekazał to polecenie przez bezpośrednie łącze radiowe i Adams natychmiast poczuł, że w budynku zaczął się ruch, gdy w ponad pięćdziesięciu pomieszczeniach domu blaszani służący ruszyli się z miejsc, w których zastygli po wykonaniu poprzednich zadań. On, ich pan, przez podeszwy butów czuł, że cały jego dom tętni życiem i wypełniająca go mgła zaczyna się rozwiewać, choć ci służący byli tylko „robotami”, jak nazwał je pewien Czech, co chyba w jego zabawnym języku oznaczało „pracowników”.
Mgła na zewnątrz cisnęła się do okna.
Wiedział, że po odejściu Colleen mgła zgęstnieje i zacznie napierać z jeszcze większą determinacją, usiłując się dostać do środka.
Chciałby, żeby to był poniedziałek, ponieważ wtedy byłby w Agencji, w Nowym Jorku, wśród innych yansejowców. A tam życie nie jest tylko ruchem martwych – a raczej, trzeba przyznać – nieożywionych przedmiotów. Jest rzeczywistością.
– Wiesz co? – rzekł nagle. – Ja kocham moją pracę. Prawdę mówiąc, nie potrafię się bez niej obyć, bo tylko ona się liczy. Nie to… – Wskazał dłonią pokój, w którym stali, a potem zasnute ciemną mgłą okno.
– Praca jest dla ciebie jak narkotyk – wnikliwie zauważyła Colleen.
– Właśnie. – Skinął głową. – Używając archaicznego wyrażenia, „nabywam to”.
– Też mi językoznawca – skarciła go łagodnie. – Mówi się „kupuję”. Może jednak powinieneś użyć tej maszyny.
– Nie – odrzekł natychmiast. – Miałaś rację. Mam zamiar zacząć wszystko od nowa i zrobić to samodzielnie.
Za chwilę któryś z jego licznych blaszaków powinien przyczłapać tu z papierem do pisania. Adams był pewny, że gdzieś go ma. A nawet jeśli nie, to na pewno uda mu się go zdobyć, dokonując korzystnej wymiany z jednym z sąsiadów. Wybierze się, oczywiście otoczony i chroniony przez świtę blaszaków, do posiadłości i rezydencji znajdującej się na południe od jego domu, należącej do Ferrisa Granville’a. Ferris na pewno ma papier, ponieważ, jak oznajmił tydzień temu podczas wideokonferencji na ogólnodostępnym kanale, pisze teraz – Boże, ratuj! – pamiętnik.
Cokolwiek na tym czy innym świecie oznaczało słowo „pamiętnik”.