Laureatka Nagrody Campiello. Powieść, która podbiła serca 80 tysięcy czytelników. „Moje głupie pomysły” to przejmująca fabuła o pragnieniu poznawania świata, odwiecznych prawach natury i ucieczce przed samotnością.


Życie.
W rodzinie, która cię nie chce.
W świecie, którym rządzą silniejsi.
W rozdarciu między instynktem a wiedzą i wiarą.
W tęsknocie za bliskością i w oczekiwaniu na jutro.

Archy jest kuną urodzoną w lesie w środku zimy. Ma pecha, bo przez kontuzję łapy własna matka oddaje go staremu lisowi Solomonowi. Ten wyjawia mu swój sekret: zdobył Biblię, dzięki której nauczył się czytać i pisać.

Przed Archym otwierają się nowe światy: zaczyna rozumieć słowa, chce mocno kochać, ale też zabijać z zimną krwią. Wciągnięty w wir życia, wciąż szuka swojego miejsca na ziemi. A w świecie Archy’ego ludzie przeglądają się jak w lustrze.

***

• Ta powieść ma w sobie całe piękno kuny – jest przebiegła, zgrabna, ciepłokrwista i dzika. Bernardo Zannoni realizuje swoją śmiałą wizję z sercem i humorem. Oszałamiający debiut.
Nathaniel Rich

• Archy z całą swoją dziwnością i wrażliwością kuny dorównuje najlepszym klasycznym bohaterom.
„Kirkus Reviews”

• Bez żadnych zbędnych słów, żadnej nudy, żadnego banału.
Francesca Rossi

Bernardo Zannoni
Moje głupie pomysły
Przekład: Katarzyna Skórska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 27 września 2023
 
 


I
ZIMA, NA­SZA MATKA

Oj­ciec umarł, bo był zło­dzie­jem. Za­kra­dał się trzy­krot­nie na Pole Zò, żeby ra­bo­wać, za czwar­tym ra­zem czło­wiek go schwy­tał. Strze­lił mu w brzuch, wy­rwał kurę z py­ska i przy­wią­zał go do pa­lika w ogro­dze­niu, ku prze­stro­dze. Oj­ciec zo­sta­wił swoją to­wa­rzyszkę, z sze­ścior­giem mło­dych na gło­wie, w środku śnież­nej zimy.
Tej burz­li­wej nocy pa­trzy­li­śmy wszy­scy z wiel­kiego łóżka, jak matka roz­pa­cza w po­świa­cie lampy pod ni­skim skle­pie­niem na­szej nory.
– Prze­klęty Da­vis, prze­klęty! – łkała. – Co ja te­raz zro­bię? Głu­pia kuna!
Pa­trzy­li­śmy na nią bez słowa, tu­ląc się do sie­bie z zimna. Po pra­wej mia­łem Le­roya, mo­jego brata, po le­wej Gio­su­égo, któ­rego ni­gdy nie po­zna­łem. Mu­siał umrzeć wkrótce po uro­dze­niu, być może pod cię­ża­rem ciała na­szej matki, kiedy po­ło­żyła się, by od­po­cząć.
– A to drań, a to drań! – la­men­to­wała. – I kto te­raz za­dba o te ni­czyje dzieci?
W pierw­szych dniach ży­cie było pełne wspa­nia­łych wra­żeń. Od­dy­chało się ci­cho pod koł­drą, wśli­zgu­jąc do kra­iny ży­wio­ło­wych snów. Ocze­ku­jąc w ukry­ciu, ocze­ku­jąc na wyj­ście w świat, było się za­ra­zem kru­chym i sil­nym.
– Kto o nie za­dba? Kto o nie za­dba? – po­wta­rzała matka.
Pod­cho­dziła do łóżka i kła­dła się, pod­su­wa­jąc nam brzuch. Kiedy tylko za­czy­na­łem czuć jej bli­skość, przy­sy­sa­łem się ze wszyst­kich sił. Moje ro­dzeń­stwo od razu roz­po­czy­nało bójkę. Le­roy był naj­więk­szy, na­pie­rał ze sta­now­czo­ścią, sio­strzyczki, Cara i Lo­uise, grały w jed­nej dru­ży­nie. Naj­mniej­szy, Otis, czę­sto mu­siał ob­cho­dzić się sma­kiem.
– Kto o nie za­dba? Kto o nie za­dba? – nie prze­sta­wała py­tać.
Cza­sem czu­łem, jak wzdryga się z bólu, kiedy któ­reś z mło­dych zbyt mocno ją ugry­zło. Gio­suè ster­czał nie­ru­chomo spod jej fu­tra.

 
Nocą zo­sta­wiała nas i szła szu­kać po­ży­wie­nia, za dnia spała przez kilka go­dzin. Cza­sem, kiedy zna­la­zła ja­kąś cenną zdo­bycz, wy­cho­dziła z nory, gdy słońce stało wy­soko, i wy­mie­niała się z li­chwia­rzem So­lo­mo­nem. Była chuda, a brzuch zwi­sał jej do ziemi. Gdy tak cią­gnęła go w śniegu, za­pewne bar­dzo cier­piała z zimna.
– Ci­cho, dzieci – upo­mi­nała nas, je­śli ją zbu­dzi­li­śmy. Upo­mi­nała nas na­wet wtedy, gdy nie spała: – Ci­cho, ci­cho.
Za­czy­na­li­śmy mó­wić. I się ru­szać. Pew­nego ranka Le­roy spadł z łóżka i za­czął cho­dzić w kółko, nie umie­jąc wspiąć się z po­wro­tem. Byłby umarł z zimna, gdyby matka w porę nie wró­ciła. Pa­mię­tam, że za­nim odło­żyła go na górę, przez chwilę się za­wa­hała, co było dla mnie nie­zro­zu­miałe. Gdyby któ­reś z nas zna­la­zło się na jego miej­scu, pew­nie by je zo­sta­wiła. Le­roy był naj­więk­szy i naj­sil­niej­szy.
Śnieg pa­dał bar­dzo czę­sto, na­wet przez kilka dni z rzędu. Pew­nego razu cał­kiem od­ciął wej­ście do nory, mama ca­łymi go­dzi­nami pró­bo­wała się prze­ko­pać na ze­wnątrz.
– Ci­cho, ci­cho! – krzy­czała, kiedy ktoś bia­do­lił z głodu.
Cza­sem wi­dy­wa­łem, jak siada w kuchni i pa­trzy w pustkę. Gła­dziła wtedy wąsy i wzdy­chała bez słowa, jakby z kimś roz­ma­wiała. Kiedy tak ro­biła, zwy­kłem się jej przy­glą­dać. Czu­łem, że nie jest z nią do­brze, że coś się w niej roz­pada, i to bu­dziło strach. Za­nim się spo­strze­głem, oczy mi się za­my­kały, a kiedy je otwie­ra­łem, jej już nie było.

 
– Ma­cie nie cho­ro­wać, nie stać mnie na dok­tora – przy­ka­zała, kiedy za­czę­li­śmy się po­ru­szać po no­rze.
Wszy­scy wzię­li­śmy so­bie do serca ten na­kaz i rze­czy­wi­ście ni­gdy nie za­pusz­cza­li­śmy się na dwór, na­wet nie zbli­ża­li­śmy się do okna. Otis jako je­dyny ni­gdy nie zszedł z łóżka, sio­strzyczki się z niego na­śmie­wały.
– Je­steś taki mały, Otis. Skrę­cił­byś so­bie kark – drwiły.
Le­roy do­ty­kał wszyst­kiego, co na­po­ty­kał na swo­jej dro­dze, a ja sze­dłem w jego ślady. Nie roz­ma­wia­li­śmy wiele; chwy­tał ja­kąś rzecz, oglą­dał ją, po­tem od­kła­dał na miej­sce, a ja ro­bi­łem to samo. Po­spiesz­nie ba­da­łem, co wpa­dło mi w łapki, bo uwagę brata na­tych­miast przy­ku­wało coś in­nego, ja zaś nie chcia­łem po­zo­sta­wać w tyle.
Matka spy­chała nas z drogi, kiedy gdzieś szła. Jakby nie było nas w izbie. W po­rze kar­mie­nia wska­ki­wa­li­śmy na łóżko, gdzie bez­u­stan­nie le­żał Otis, więc na swoje szczę­ście miał oka­zję coś wy­ssać.
– Boli – sy­czała roz­wście­czona matka, kiedy któ­reś wy­ka­zy­wało zbyt dużo za­pału. Za­zwy­czaj to wy­star­czało, żeby nas uspo­koić, ale zda­rzało jej się zdzie­lić nas łapą, jed­nak bez dra­pa­nia, i cią­gle nam zło­rze­czyła.
Pra­wie za­wsze by­li­śmy głodni i zmar­z­nięci. W nie­które dni wcale nie scho­dzi­li­śmy z łóżka i wal­czy­li­śmy ze skur­czami żo­łądka pod koł­drą, stło­czeni obok sie­bie. Pew­nego razu Le­roy obu­dził mnie py­ta­niem:
– Zimno ci?
– Je­stem głodny – od­par­łem.
– Ja też. Mo­gli­by­śmy zjeść Otisa – za­pro­po­no­wał. – Jest mały i słaby.
Ani przez chwilę nie po­my­śla­łem, że żar­tuje. Po­ma­ca­łem ję­zy­kiem zęby, które ro­sły mi w pyszczku. Nie ode­zwa­łem się ani sło­wem.
– No i?
– Chyba bar­dziej jest mi zimno, niż je­stem głodny.
Matka we­szła do nory, za­nim Le­roy zdą­żył coś od­po­wie­dzieć. W pew­nej mie­rze mo­głem go ura­zić swoim tchó­rzo­stwem i przez ja­kiś czas, na­wet po je­dze­niu, nie mo­głem za­snąć. Od­tąd za­czą­łem ro­zu­mieć, że mię­dzy mną a Le­royem ist­nieje lekka, acz prze­ra­ża­jąca róż­nica: był bar­dziej zwie­rzęcy niż ja. Myśl, że i on zdaje so­bie z tego sprawę, wpra­wiała mnie w nie lada nie­po­kój. Tak czy ina­czej, ża­den z nas nie zjadł Otisa. Le­roy nie zjadł też mnie.

 
Pew­nej nocy matka wró­ciła z prze­dziw­nym przed­mio­tem. Po­ło­żyła go na stole i na­ka­zała:
– Nie do­ty­kaj­cie tego. Dzięki temu przez ja­kiś czas bę­dziemy mieli co jeść.
Za­cze­ka­li­śmy, aż pój­dzie spać, żeby zo­ba­czyć co to.
– To klej­not ja­kiejś damy – po­wie­działa Cara. – Mały ludzki skarb.
Okrą­głe świe­ci­dełko po­ły­ski­wało w świe­tle, piękne i zie­lone. Gdy tak le­żało na stole, zda­wało się prze­ma­wiać do każ­dego z osobna ta­jem­nym ję­zy­kiem. Le­roy ośmie­lił się i do­tknął go łapką.
– Zimne – po­wie­dział. – Jak po­wie­trze na dwo­rze.
Ja też mia­łem ochotę go do­tknąć. Ale matka wy­ra­ziła się ja­sno i ba­łem się, że się obu­dzi. Tego ro­dzaju nie­po­słu­szeń­stwo ro­dziło we mnie po­tworne fan­ta­zje, zwłasz­cza że do­tych­czas nie za­zna­łem żad­nych kon­se­kwen­cji swo­ich czy­nów. Lo­uise wsko­czyła na stół i pod­nio­sła ozdobę, przy­glą­da­jąc się jej nie­win­nie, na­stęp­nie wsu­nęła ją na łapkę ni­czym bran­so­letkę.

– Tak się nie robi, Lo­uise! Prze­cież mama nie po­zwala! – szep­nęła Cara.
– Je­stem naj­pięk­niej­sza – stwier­dziła tamta, nie zwa­ża­jąc na jej słowa.
– To nie­prawda!
Cara także wsko­czyła na stół i rzu­ciła się na Lo­uise.
– Mama za­ka­zała!
Pró­bo­wała ścią­gnąć jej bły­skotkę, ale Lo­uise wy­krę­cała się i gry­zła.
– Prze­stań! Zo­staw mnie!
Obaj z Le­royem prędko zro­zu­mie­li­śmy po­wagę sy­tu­acji. Mo­men­tal­nie czmych­nę­li­śmy od stołu w prze­ciwny kąt izby.
– To nie twoje!
– Zo­staw mnie!
Skarb spadł na zie­mię. Roz­bił się na cztery ka­wałki, wy­da­jąc głu­chy dźwięk. Matka pa­trzyła na to wszystko z łóżka. Sio­stry zo­stały na miej­scu, a ona wstała, by zo­ba­czyć, co się ura­to­wało. Po­zbie­rała sko­rupy i przyj­rzała im się.
– Mamo – szep­nęła Cara.
Od­po­wiedź na­de­szła szybko i była kon­kretna. Matka strze­liła na­szą sio­strę w pysz­czek, aż ta spa­dła ze stołu. Lo­uise za­dy­go­tała i za­częła drżeć, nie od­zy­wa­jąc się ani sło­wem. Serce mocno mi biło. Le­roy po­czuł na fu­terku coś mięk­kiego i wziął to do łapki.
Cara pła­kała, a my oglą­da­li­śmy tę dziwną biało-czer­woną grudkę, po chwili zda­jąc so­bie sprawę, że to ka­wa­łek oka. Na­sza sio­stra przy­ci­skała łapkę do głowy, żeby stłu­mić ból, pysz­czek miała uma­zany krwią. Le­roy upu­ścił ów ka­wa­łek oka na zie­mię. Przez chwilę po­my­śla­łem, że go­tów był go zjeść.
Matka rzu­ciła sko­rupy na stół, obok Lo­uise, która te­raz ku­liła się, jak mo­gła, żeby się osło­nić.
– Par­szywce – po­wie­działa, nie pa­trząc na żadne z nas, po czym wy­szła w mroźną noc.
Na­stęp­nego ranka usły­sza­łem, jak wraca. Usia­dła w kuchni i pa­trzyła w pustkę. W świe­tle dnia wy­da­wała się jesz­cze chud­sza. Ci­cho opu­ści­łem łóżko, po­zo­stali byli po­grą­żeni we śnie.
– Mamo?
Od­wró­ciła się. Po­woli, być może już wcze­śniej mnie usły­szała. Zda­wało się, że spo­gląda gdzieś da­leko za mnie.
– Cier­pisz przez tatę? – za­py­ta­łem.
Nie od­po­wie­działa. Ni­gdy.

 
Wesprzyj nas