Niewiele jest powieści, które przywodzą na myśl Agathę Christie, Salmana Rushdiego, Johna le Carrégo i Stranger Things – ale tej się to udaje. Powieść nagrodzona Bookerem.


Kolombo na Sri Lance, rok 1990. Czas brutalnej wojny domowej.

Maali Almeida – fotograf wojenny, hazardzista i sprzedawczyk – zostaje zabity. Jego ciało spoczywa na dnie jeziora Beira, a dusza ulatuje do absurdalnego urzędu, rodzaju biura wizowego w zaświatach. Tam Maali dostaje siedem dni na rozwiązanie zagadki swojej śmierci i zamknięcie niedokończonych ziemskich spraw.

Jednak w przypadku Maalego śmierć mogła przyjść z każdej strony. Jako fotograf, którego zdjęcia mają moc obalania rządów i zapobiegania wojnom, ma wrogów wszędzie – od rządowych siepaczy przez Tamilskie Tygrysy po rewolucjonistów. Poszukiwania prowadzą przez jego pogmatwane związki oraz skomplikowaną relację z matką, a także krajobraz ogarniętego krwawą wojną domową państwa.

***

“Siedem księżyców Maalego Almeidy” jest baśnią dla dorosłych, ponieważ jest baśnią o wojnie domowej. Starożytni Grecy uważali, że gdy takowa się wydarza, każdy musi się opowiedzieć po którejś ze stron. Maali stara się raczej żyć swoim życiem hazardzisty i przypadkowego kochanka, a nade wszystko: fotografa. Gdy chęć na zaangażowanie przychodzi, sądzi, że wcale nie jest ono polityczne. Dopiero w miejscu, które w naszej cywilizacji nazwalibyśmy czyśćcem albo Szeolem – tam, gdzie się rozmawia z mądrymi lampartami i z nieudolnymi biurokratami – może pojąć, jak bardzo się pomylił. Czyta się to świetnie, a zakończenie jest oczyszczające.
Wojciech Engelking

Shehan Karunatilaka urodził się w Galle na Sri Lance, dorastał w Kolombo, studiował w Nowej Zelandii. Mieszkał i pracował w Londynie, Amsterdamie i Singapurze. Pojawił się na scenie literackiej w 2011 roku, gdy opublikował swoją pierwszą powieść Chinaman: The Legend of Pradeep Mathew, za którą został nagrodzony Commonwealth Book Prize i Gratiaen Prize. Siedem księżyców Maalego Almeidy to jego długo oczekiwana druga powieść. Karunatilaka pisze także rockowe piosenki, scenariusze i opowieści z podróży, które publikuje w „Rolling Stone”, „GQ” i „National Geographic”. Obecnie mieszka na Sri Lance.

Shehan Karunatilaka
Siedem księżyców Maalego Almeidy
Przekład: Mariusz Gądek
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 25 października 2023
 
 


Sie­dem księ­ży­ców Ma­alego Al­me­idy jest fik­cją li­te­racką, a wszy­scy bo­ha­te­ro­wie są zmy­śleni. Jed­nakże część po­li­ty­ków i osób czyn­nych pu­blicz­nie w okre­sie, w któ­rym to­czy się ak­cja po­wie­ści (lata 1989–1990), wy­stę­puje w niej pod swo­imi praw­dzi­wymi na­zwi­skami.

PIERW­SZY KSIĘ­ŻYC

Oj­cze, prze­bacz im, bo ja ni­gdy nie zdo­łam.
Ri­chard de Zoysa, Wielki Pią­tek 1975

ODPO­WIE­DZI

Bu­dzisz się z od­po­wie­dziami na py­ta­nia, które wszy­scy so­bie za­dają. Pierw­sza od­po­wiedź brzmi „tak”, a druga „tak samo jak tu­taj, tylko go­rzej”. To cała wie­dza, jaką otrzy­masz. Rów­nie do­brze mo­żesz więc wró­cić do spa­nia.
Gdy się uro­dzi­łeś, twoje serce nie biło, lecz wło­żono cię do in­ku­ba­tora i zdo­łano utrzy­mać przy ży­ciu. Ale na­wet jako wy­jęty z wód pło­do­wych no­wo­ro­dek wie­dzia­łeś już to, co od­krył sie­dzący pod drze­wem Budda. Le­piej po­now­nie się nie na­ro­dzić. Le­piej ni­gdy się nie tru­dzić. Trzeba było po­słu­chać in­stynktu i wy­ki­to­wać w tym pu­dle, w któ­rym umie­ścili cię po na­ro­dze­niu. Ale nie zro­bi­łeś tego.
Od­pusz­czasz więc so­bie każdą grę, w którą każą ci grać. Dwa ty­go­dnie sza­chów, mie­siąc w skau­tach, trzy mi­nuty gry w rugby. Ze szkoły wy­nio­słeś nie­na­wiść do dru­żyn, roz­gry­wek spor­to­wych i kre­ty­nów, któ­rzy je ce­nią. Zre­zy­gno­wa­łeś z warsz­ta­tów pla­stycz­nych, sprze­daży po­lis ubez­pie­cze­nio­wych i stu­diów. Po­rzu­ci­łeś każ­dego, kto kie­dy­kol­wiek oglą­dał cię nago. Da­łeś so­bie spo­kój ze wszyst­kimi spra­wami, o które wal­czy­łeś. I zro­bi­łeś wiele rze­czy, o któ­rych ni­komu nie mo­żesz po­wie­dzieć.
Gdy­byś miał wi­zy­tówkę, oto, co by­łoby na niej na­pi­sane:
 
MAALI ALME­IDA
Fo­to­graf. Ha­zar­dzi­sta. Dziwka.
 
Gdy­byś miał na­gro­bek, wy­ryto by na nim:
 
MALINDA ALBERT KABA­LANA
1955–1990
 
Nie masz jed­nak ani tego, ani tego. A w tej grze nie zo­stały ci już żadne że­tony. Ale te­raz przy­naj­mniej wiesz to, czego inni nie wie­dzą. Znasz od­po­wie­dzi na na­stę­pu­jące py­ta­nia. Czy ist­nieje ży­cie po śmierci? I jak ono wy­gląda?

NIE­BA­WEM SIĘ PRZE­BU­DZISZ

Wszystko za­częło się przed wie­kami, ty­siące wie­ków temu, ale da­rujmy so­bie te mi­nione dni i prze­nie­śmy się do ostat­niego wtorku. Tego ranka bu­dzisz się z ka­cem i pustką w gło­wie, czyli tak jak w więk­szość dni. Bu­dzisz się w cią­gną­cej się bez końca po­cze­kalni. Roz­glą­dasz się wo­kół i przy­naj­mniej ten je­den raz masz pew­ność, że to tylko sen, dla­tego po­sta­na­wiasz go prze­spać. Wszystko w końcu mija, zwłasz­cza sny.
Je­steś ubrany w kurtkę sa­fari, sprane dżinsy i nie mo­żesz so­bie przy­po­mnieć, jak się tu zna­la­złeś. Masz tylko je­den but, na szyi wi­szą trzy wi­siorki i apa­rat fo­to­gra­ficzny. To twój wierny ni­kon 3ST, choć ma roz­bity obiek­tyw, a obu­dowa jest pęk­nięta. Pa­trzysz przez wi­zjer, ale wi­dzisz tylko błoto. Ma­ali, chłop­cze, czas się obu­dzić. Szczy­piesz sam sie­bie i czu­jesz ból, nie jest to jed­nak ostre szarp­nię­cie, ra­czej tępe ukłu­cie znie­wagi.
Wiesz, jak to jest nie ufać wła­snemu umy­słowi. Na przy­kład tam­ten od­lot po LSD pod­czas Smo­king Rock Cir­cus w sie­dem­dzie­sią­tym trze­cim, gdy przez trzy go­dziny obej­mo­wa­łeś pień ara­lii w parku Vi­ha­ra­ma­ha­devi. Albo dzie­więć­dzie­się­cio­go­dzinny ma­ra­ton po­kera, pod­czas któ­rego wy­gra­łeś sie­dem­na­ście la­khów, by po­tem prze­grać pięt­na­ście. Twój pierw­szy ostrzał w dys­tryk­cie Mul­la­itivu w osiem­dzie­sią­tym czwar­tym, gdy tkwi­łeś w schro­nie ra­zem z prze­ra­żo­nymi ro­dzi­cami i pła­czą­cymi dziećmi. Albo gdy jako dzie­więt­na­sto­la­tek ock­ną­łeś się w szpi­talu, nie mo­gąc so­bie przy­po­mnieć twa­rzy swo­jej ammy ani tego, jak bar­dzo jej nie­na­wi­dzisz.
Sto­isz w ko­lejce i wrzesz­czysz na ko­bietę sie­dzącą w bia­łym sari w okienku za ladą. Komu nie zda­rzyło się wściec na ko­bietę sie­dzącą w okienku? To­bie na pewno. Więk­szość Lan­kij­czy­ków prze­żuwa swój gniew w mil­cze­niu, ale ty lu­bisz dać mu upust i wy­dzie­rasz się na całe gar­dło.
– Nie twier­dzę, że to pani wina. Ani też moja. Ale błędy się zda­rzają, no nie? Zwłasz­cza w urzę­dach. Co zro­bić?
– To nie jest urząd.
– A co mnie to ob­cho­dzi, cio­teczko? Mó­wię tylko, że nie mogę tu być, mam zdję­cia do prze­ka­za­nia. Poza tym je­stem w sta­łym związku.
– Nie je­stem twoją cio­teczką.
Roz­glą­dasz się do­okoła. Ko­lejka za tobą za­kręca wo­kół fi­la­rów i wije się wzdłuż ścian. Po­wie­trze wy­daje się za­mglone, choć nikt nie pali, ni­komu nie unosi się para z ust. Miej­sce to przy­po­mina par­king, tylko bez sa­mo­cho­dów, albo plac tar­gowy, tylko bez to­wa­rów na sprze­daż. Wy­soki su­fit wspiera się na be­to­no­wych słu­pach roz­miesz­czo­nych w nie­re­gu­lar­nych od­stę­pach w roz­le­głej prze­strzeni. Na od­le­głym krańcu ma­ja­czą drzwi du­żej windy, a tłum ludz­kich syl­we­tek to wci­ska się do środka, to wy­sy­puje z niej na ze­wnątrz.
Na­wet z bli­ska po­sta­cie mają roz­ma­zane kon­tury i skórę białą jak talk, a ich oczy mie­nią się bar­wami nie­ty­po­wymi dla lu­dzi o śnia­dej ce­rze. Nie­któ­rzy są w szpi­tal­nych ko­szu­lach; inni mają na ubra­niach za­schłą krew; są tacy, któ­rym bra­kuje koń­czyn. Wszy­scy wy­dzie­rają się na ko­bietę w bia­łym sari, która zdaje się pro­wa­dzić roz­mowę z każ­dym z was jed­no­cze­śnie. Może wszy­scy za­dają jej po pro­stu te same py­ta­nia. Gdy­byś był ha­zar­dzi­stą (a prze­cież nim je­steś), po­sta­wił­byś pięć do ośmiu, że to wszystko ha­lu­cy­na­cja wy­wo­łana naj­praw­do­po­dob­niej przez pi­gułki od Jaki.
Ko­bieta otwiera wielką księgę ra­chun­kową. Mie­rzy cię z góry na dół wzro­kiem, ale bez za­in­te­re­so­wa­nia ani cie­nia po­gardy.
– Naj­pierw mu­simy usta­lić szcze­góły. Imię?
– Ma­linda Al­bert Ka­ba­lana.
– Wy­star­czy jedna sy­laba.
– Ma­ali.
– Wiesz, co to jest sy­laba?
– Maal.
– Dzię­kuję. Wy­zna­nie?
– Brak.
– To nie­zbyt mą­drze. Przy­czyna śmierci?
– Nie pa­mię­tam.
– Czas, który upły­nął od zgonu?
– Nie mam po­ję­cia.
– Aiyo!
Chmara ludz­kich dusz na­piera co­raz moc­niej, zło­rze­cząc ko­bie­cie w bieli i za­sy­pu­jąc ją py­ta­niami. Przy­glą­dasz się ich bez­barw­nym twa­rzom, roz­bi­tym gło­wom z za­pad­nię­tymi oczami, które mrużą we wście­kło­ści, bólu i po­mie­sza­niu. Źre­nice w od­cie­niach siń­ców i stru­pów. Roz­beł­tane brązy, błę­kity i zie­le­nie – nikt jed­nak nie zwraca na cie­bie uwagi. Ży­łeś w obo­zach dla uchodź­ców, od­wie­dza­łeś uliczne ba­zary w samo po­łu­dnie, za­sy­pia­łeś w za­tło­czo­nych ka­sy­nach. Fa­lu­jąca ludzka masa ni­gdy nie wy­gląda zbyt ma­low­ni­czo. Ta ludzka masa tło­czy się te­raz wo­kół cie­bie i od­py­cha cię od okienka.
Lan­kij­czycy nie po­tra­fią stać w ko­lej­kach. Chyba że ko­lejkę zde­fi­niu­jemy jako bez­kształtną krętą li­nię z licz­nymi prze­rwami i od­stę­pami. Wy­gląda, że to ja­kiś punkt in­for­ma­cyjny dla osób ma­ją­cych py­ta­nia na te­mat swo­jej śmierci. Jest tu wiele sta­no­wisk, przy któ­rych tło­czą się wzbu­rzeni pe­tenci, ob­rzu­ca­jąc wy­zwi­skami sie­dzą­cych w okien­kach pra­cow­ni­ków. Ży­cie po śmierci przy­po­mina urząd skar­bowy, w któ­rym wszy­scy do­ma­gają się zwrotu po­datku.
Zo­sta­jesz ze­pchnięty na bok przez ammę z ma­łym dziec­kiem, które trzyma na bio­drze. Dziecko przy­gląda ci się, jak­byś wła­śnie znisz­czył mu ulu­bioną za­bawkę. Matka ma na wło­sach za­schniętą sko­rupę krwi, jej plamy wi­dać też na su­kience, na twa­rzy – roz­ma­zane smugi.
– A co z na­szym Ma­durą? Co się z nim stało? Je­chał z nami na tyl­nym sie­dze­niu. Za­uwa­żył au­to­bus jesz­cze przed kie­rowcą.
– Ile razy mam po­wta­rzać? Pani syn żyje. Don’t worry, be happy.
Słowa te wy­po­wiada sie­dzący w okienku męż­czy­zna, który nosi białą luźną bluzę oraz afro i wy­gląda ni­czym Moj­żesz z wiel­kiej księgi. Jego głos dudni jak ocean, a oczy mają bla­do­żółty ko­lor roz­bi­tych ja­jek. Po­wta­rza ty­tuł naj­bar­dziej iry­tu­ją­cego prze­boju ubie­głego se­zonu, po czym otwiera wła­sną księgę ra­chun­kową.
Pró­bu­jesz zro­bić zdję­cie, to twoja ty­powa re­ak­cja, gdy nie wiesz, co po­cząć z rę­kami. Chcesz uchwy­cić ten po­grą­żony w cha­osie par­king, ale w obiek­ty­wie wi­dzisz tylko rysy.
Ła­two stwier­dzić, kto na­leży do per­so­nelu, a kto nie. Ci pierwsi trzy­mają grube księgi i stoją uśmiech­nięci; ci dru­dzy spra­wiają wra­że­nie po­my­lo­nych. Cho­dzą w kółko, przy­stają, wpa­trują się w prze­strzeń. Nie­któ­rzy kręcą gło­wami i la­men­tują. Człon­ko­wie per­so­nelu nie pa­trzą na nic wprost, zwłasz­cza na du­sze, któ­rym udzie­lają po­rad.
To zna­ko­mita pora, żeby się wresz­cie wy­bu­dzić i za­po­mnieć. Rzadko za­pa­mię­tu­jesz swoje sny i szansa na to, że aku­rat ten po­zo­sta­nie w two­jej pa­mięci, jest mniej­sza niż na uzbie­ra­nie ko­loru czy fula w po­ke­rze. O tym, że tu­taj by­łeś, bę­dziesz pa­mię­tać w rów­nym stop­niu jak o na­uce cho­dze­nia. Mu­sia­łeś wziąć pi­guły Jaki, a te­raz masz psy­cho­de­liczny od­jazd. Bo jak ina­czej to wy­tłu­ma­czyć?
Na­gle do­strze­gasz w ką­cie hali po­stać opartą o ścianę, zdaje się, że jest ubrana w czarny wo­rek na śmieci i nie wy­gląda ani na członka per­so­nelu, ani na pe­tenta. Po­stać ob­ser­wuje bacz­nie tłum, a jej oczy błysz­czą zie­lono ni­czym śle­pia kota w re­flek­to­rach sa­mo­chodu. W końcu spo­gląda na cie­bie i za­trzy­muje na to­bie swoje spoj­rze­nie dłu­żej, niż po­winna. Kiwa głową, lecz nie od­wraca wzroku.
Nad po­sta­cią wid­nieje ta­blica z na­pi­sem:

NIE OD­WIE­DZAĆ CMEN­TA­RZY

Obok in­for­ma­cja ze strzałką:

-> BA­DA­NIE USZU – PO­ZIOM CZTER­DZIE­STY DRUGI

Od­wra­casz się do ko­biety w okienku i po­dej­mu­jesz jesz­cze jedną próbę.
– To ja­kaś po­myłka. Nie jem mięsa. Palę tylko pięć pa­pie­ro­sów dzien­nie.
Ko­bieta wy­daje ci się zna­joma, dla niej z ko­lei zna­jomo mu­szą brzmieć twoje kłam­stwa. Prze­py­cha­jący się tłum na mo­ment jakby za­miera. Przez chwilę masz wra­że­nie, jak­by­ście byli tu tylko we dwoje.
– Aiyo! Sły­sza­łam już te wszyst­kie wy­mówki. Nikt nie chce od­cho­dzić, na­wet sa­mo­bójcy. My­ślisz, że ja mia­łam ochotę umie­rać? Kiedy mnie za­strze­lili, moje córki miały osiem i dzie­sięć lat. Co zro­bić? Na­rze­ka­nie nic tu nie po­może. Uzbrój się w cier­pli­wość i cze­kaj na swoją ko­lej. Prze­bacz to, co mo­żesz. A nam bra­kuje lu­dzi do pracy i szu­kamy chęt­nych.
Pod­nosi wzrok i zwraca się gło­śno do ca­łej ko­lejki:
– Wszy­scy ma­cie sie­dem księ­ży­ców.
– Ja­kich księ­ży­ców? – pyta dziew­czyna z prze­trą­co­nym kar­kiem.
Za rękę trzyma chłop­czyka z roz­łu­paną czaszką.
– Sie­dem księ­ży­ców to sie­dem nocy. Sie­dem za­cho­dów słońca. Ty­dzień. Czasu aż nadto.
– My­śla­łam, że księ­życ to mie­siąc.
– Księ­życ za­wsze jest na nie­bie, na­wet gdy go nie wi­dać. Są­dzi­cie, że prze­stał krą­żyć wo­kół ziemi tylko dla­tego, że wy prze­sta­li­ście od­dy­chać?
Nic z tego nie ro­zu­miesz. Pró­bu­jesz więc in­nego po­dej­ścia.
– Straszny tłum. Pew­nie sami za­bici z pół­nocy. Ty­grysy i ar­mia mor­dują tam cy­wi­lów. In­dyj­ski Kor­pus Po­ko­jowy wsz­czyna walki.
Roz­glą­dasz się wo­kół, ale wi­dzisz, że nikt cię nie słu­cha. Lu­dzie wciąż cię igno­rują, a ich oczy lśnią tylko błę­kit­no­zie­lo­nym bla­skiem. Wy­pa­tru­jesz po­staci w czerni, ale gdzieś znik­nęła.
– Zresztą nie tylko z pół­nocy. Stąd rów­nież. Rząd wal­czy z JVP, a liczba ofiar stale ro­śnie. Wszystko ro­zu­miem. Ostat­nio musi tu pa­no­wać spory ruch.
– Ostat­nio? – Ko­bieta w bieli marsz­czy brwi i kręci głową. – Co se­kundę ktoś pada tru­pem. Cza­sem zda­rzają się na­wet dwa trupy na se­kundę. By­łeś już zba­dać so­bie uszy?
– Z moim słu­chem jest wszystko w po­rządku. Zaj­muję się ro­bie­niem zdjęć. By­łem świad­kiem zbrodni, któ­rych nikt inny nie wi­dział. Po­trze­bują mnie tam.
– Ta ko­bieta ma dzie­ciaki do wy­kar­mie­nia. Ten męż­czy­zna kie­ruje szpi­ta­lem. A ty masz zdję­cia? To ci do­piero!
– To nie są zwy­kłe fotki z wa­ka­cji. To zdję­cia, które mogą oba­lać rządy. Zdję­cia, które mogą za­po­bie­gać woj­nom.
Ko­bieta wy­krzy­wia twarz. Na jej szyi wisi krzyż egip­ski, taki sam no­sił kie­dyś chło­pak, który ko­chał cię bar­dziej niż ty jego. Ko­bieta bawi się krzy­żem i marsz­czy nos.
Do­piero wtedy ją roz­po­zna­jesz. Jej śnież­no­biały uśmiech jak z re­klamy pa­sty do zę­bów go­ścił w ga­ze­tach przez więk­szość osiem­dzie­sią­tego dzie­wią­tego roku. Wy­kła­dow­czyni aka­de­micka za­mor­do­wana przez ta­mil­skich eks­tre­mi­stów za to, że była Ta­milką o umiar­ko­wa­nych po­glą­dach.
– Znam pa­nią. Dok­tor Ra­nee Sri­dha­ran. Nie mo­głem roz­po­znać bez me­ga­fonu. Pani ar­ty­kuły o Ta­mil­skich Ty­gry­sach były zna­ko­mite. Ale wy­ko­rzy­stała pani moje zdję­cia bez py­ta­nia o zgodę.
O tym, że je­steś praw­dzi­wym Lan­kij­czy­kiem, nie de­cy­duje na­zwi­sko ojca ani to, w któ­rym ze świę­tych miejsc skła­dasz mo­dły, ani uśmiech, który no­sisz na twa­rzy, żeby ukryć swoje lęki, lecz zna­jo­mo­ści z in­nymi Lan­kij­czy­kami, a także ze zna­jo­mymi tychże Lan­kij­czy­ków. Na Sri Lance są ciotki, które – je­śli po­dać im na­zwi­sko i szkołę – po­tra­fią na­mie­rzyć każ­dego Lan­kij­czyka, z jego naj­bliż­szym ku­zy­no­stwem włącz­nie. Po­ru­szasz się w na­kła­da­ją­cych się na sie­bie krę­gach i w ta­kich, które czę­sto po­zo­stają za­mknięte dla in­nych. Masz prze­klęty dar za­pa­mię­ty­wa­nia imion, twa­rzy i ukła­dów w kar­tach.
– Było mi przy­kro, gdy pa­nią do­pa­dli. Na­prawdę. Kiedy to się stało? W osiem­dzie­sią­tym siód­mym? Po­zna­łem kie­dyś bo­jow­nika Ty­gry­sów z frak­cji Ma­ha­tiyi. Mó­wił, że sam zor­ga­ni­zo­wał na pa­nią za­mach.
Dok­tor Ra­nee pod­nosi wzrok znad księgi, po­syła ci znu­żony uśmiech i wzru­sza ra­mio­nami. Źre­nice jej oczu wy­dają się zmęt­niałe, jakby po­kry­wała je mlecz­no­biała za­ćma.
– Mu­sisz prze­ba­dać so­bie uszy. Twoje uszy mają tak samo nie­po­wta­rzalny wy­gląd jak od­ci­ski pal­ców. Fałdy skry­wają prze­szłe traumy, płatki ujaw­niają grze­chy, a w chrzą­stce znaj­dują się wy­rzuty su­mie­nia. Wszystko to, co unie­moż­li­wia ci wej­ście do Świa­tła.
– Czym jest Świa­tło?
– W skró­cie Świa­tło jest Tym, Czego Tylko Po­trze­bu­jesz. A mó­wiąc do­kład­niej, nie mam czasu na do­kład­niej­sze wy­ja­śnie­nia.
Ko­bieta po­daje ci liść ola. Po­dobno na ta­kim wy­schnię­tym li­ściu palmy sied­miu ry­szi, mę­dr­ców, spi­sało przed trzema ty­sią­cami lat prze­po­wied­nie dla wszyst­kich lu­dzi, któ­rzy kie­dy­kol­wiek będą żyli. Kan­cia­ste na­cię­cia roz­ry­wały ziar­ni­stą fak­turę li­ści, więc aby temu za­po­biec, skry­bo­wie z po­łu­dnio­wej Azji opra­co­wali fan­ta­zyj­nie za­okrą­glony al­fa­bet.
– Ro­bi­łeś zdję­cia w osiem­dzie­sią­tym trze­cim?
– Ow­szem, ro­bi­łem. Co to ta­kiego?
Na li­ściu ola wid­nieją te same słowa za­pi­sane w trzech ję­zy­kach. W krą­głym syn­ga­le­skim, kan­cia­stym ta­mil­skim i na­gry­zmo­lo­nym an­giel­skim, a ni­g­dzie nie wi­dać naj­mniej­szego roz­dar­cia.
 
USZY ________________________________
LICZBA ZGO­NÓW ______________________
GRZE­CHY _____________________________
KSIĘ­ŻYCE ____________________________
PIE­CZĘĆ PRZYJ­MU­JĄ­CEGO _______________
 
– Idź na Po­ziom Czter­dzie­sty Drugi prze­ba­dać so­bie uszy, zgło­sić do re­je­stru liczbę zgo­nów, ukry­tych grze­chów i po­zo­sta­łych ci księ­ży­ców. I przy­pil­nuj, żeby Asy­stent przy­bił ci pie­czątkę.
Ko­bieta za­myka księgę i tym sa­mym koń­czy roz­mowę. Na czele ko­lejki za­stę­puje cię męż­czy­zna w ban­da­żach, który nie może prze­stać kasz­leć.
Od­wra­casz się twa­rzą do lu­dzi znaj­du­ją­cych się za tobą. Uno­sisz ręce ni­czym pro­rok. Za­wsze lu­bi­łeś się po­pi­sy­wać. Za­wsze by­łeś gło­śny, oprócz tych chwil, gdy sie­dzia­łeś ci­cho.
– Ża­den z was, upiory, nie ist­nieje! Je­ste­ście tylko wy­two­rami mo­jego śpią­cego umy­słu. Za­ży­łem ja­kieś pi­guły od Jaki. To tylko ha­lu­cy­na­cja. Nie ma żad­nego cho­ler­nego ży­cia po śmierci. Wy­star­czy, że za­mknę oczy, a roz­wie­je­cie się jak śmier­dzące pierdy!
Po­świę­cają ci mniej wię­cej tyle samo uwagi co pre­zy­dent Re­agan Ma­le­di­wom. Ani ofiary wy­padku sa­mo­cho­do­wego, ani upro­wa­dzeni, ani sta­rzy lu­dzie w szpi­tal­nych ko­szu­lach, ani na­wet nie­od­ża­ło­wana dok­tor Ra­nee Sri­dha­ran – nikt nie za­uważa two­jego wy­bu­chu.
Szansa na zna­le­zie­nie perły w ostry­dze wy­nosi je­den do dwu­na­stu ty­sięcy. Ry­zyko tra­fie­nia przez pio­run wy­nosi je­den do sied­miu­set ty­sięcy. Praw­do­po­do­bień­stwo, że du­sza prze­trwa śmierć ciała, jest jak je­den do zera, je­den do nada, je­den do nic. Mu­sisz spać, je­steś tego pe­wien. Nie­ba­wem się prze­bu­dzisz.
Na­gle jed­nak na­cho­dzi cię strasz­liwa myśl. Strasz­liw­sza niż ta dzika wy­spa, ta po­zba­wiona Boga pla­neta, to umie­ra­jące słońce i ta po­chra­pu­jąca Ga­lak­tyka. Co je­śli przez cały ten czas by­łeś wła­śnie po­grą­żony we śnie? I co je­śli od tej chwili ty, Ma­linda Al­me­ida, fo­to­graf, ha­zar­dzi­sta, dziwka, już ni­gdy wię­cej nie zdo­łasz za­mknąć oczu?
Po­dą­żasz za ludzką chmarą, idąc chwiej­nie przez ko­ry­tarz. Męż­czy­zna kro­czy na po­ła­ma­nych no­gach, ja­kaś dama ukrywa po­si­nia­czoną twarz. Wiele osób wy­daje się wy­stro­jo­nych jak na ślub, po­nie­waż tak wła­śnie przed­się­biorcy po­grze­bowi odzie­wają zwłoki. Ale wielu in­nych ma na so­bie tylko łach­many, a na twa­rzy zdez­o­rien­to­waną minę. Spo­glą­dasz w dół i wi­dzisz je­dy­nie parę rąk, które nie na­leżą do cie­bie. Chciał­byś spraw­dzić, jaki masz ko­lor oczu i twa­rzy. Cie­kawe, czy mają tu lu­stra w win­dach. Oka­zuje się, że nie mają one na­wet ścian. Du­sze jedna po dru­giej wcho­dzą do pu­stego szybu i uno­szą się jak pę­che­rzyki po­wie­trza w wo­dzie.
To ja­kiś ab­surd. Na­wet sie­dziba Bank of Cey­lon nie ma czter­dzie­stu dwóch pię­ter.
– Co jest na po­zo­sta­łych pię­trach? – kie­ru­jesz py­ta­nie do wszyst­kich ma­ją­cych uszy, prze­ba­dane bądź nie.
– Po­miesz­cze­nia, ko­ry­ta­rze, okna, drzwi, to, co zwy­kle – wy­ja­śnia szcze­gól­nie uczynny Asy­stent.
– Księ­go­wość i Fi­nanse – mówi po­ła­many sta­ru­szek o la­sce. – Na taki prze­kręt mu­szą brać skądś pie­nią­dze.
– Wszę­dzie jest tak samo – za­wo­dzi mar­twa ko­bieta z mar­twym nie­mow­lę­ciem. – W każ­dym wszech­świe­cie. W każ­dym ży­ciu. Wszę­dzie po sta­remu. Wszę­dzie tak samo.
Rzadko kiedy coś ci się śni, a kosz­mary to już w ogóle. Uno­sisz się przy sa­mym brzegu szybu, aż coś cię po­py­cha do środka. Wrzesz­czysz ni­czym kró­lowa krzyku z hor­roru, a wiatr po­rywa cię do góry. Z za­sko­cze­niem od­kry­wasz, że obok cie­bie unosi się po­stać w czerni. Pe­le­ryna z czar­nych wor­ków na śmieci fur­ko­cze od wście­kłych po­dmu­chów wia­tru. Po­stać przy­gląda ci się, gdy wzno­sisz się w górę szybu, po czym kła­nia się, po­zwa­la­jąc ci od­le­cieć.
Po­dej­mu­jesz ko­lejną próbę i py­tasz, czym jest Świa­tło. Od­po­wia­dają ci tylko wzru­sze­nia ra­mion i wy­zwi­ska. Prze­ra­żone dziecko na­zywa cię pon­naya, to obe­lga su­ge­ru­jąca za­ra­zem ho­mo­sek­su­alizm, jak i im­po­ten­cję, a ty przy­zna­jesz się tylko do jed­nego z tych za­rzu­tów. Py­tasz człon­ków per­so­nelu o Świa­tło i za każ­dym ra­zem otrzy­mu­jesz inną od­po­wiedź. Nie­któ­rzy mó­wią, że to niebo, inni, że od­ro­dze­nie, jesz­cze inni, że za­po­mnie­nie. Nie­któ­rzy, jak dok­tor Ra­nee, że to co­kol­wiek. Żadna z tych moż­li­wo­ści nie prze­ma­wia do cie­bie szcze­gól­nie, może naj­bar­dziej ta ostat­nia.
Na Po­zio­mie Czter­dzie­stym Dru­gim znaj­duje się ta­bliczka z jed­nym sło­wem.

ZA­MKNIĘTE

Po­sta­cie prze­pły­wają przez ogromny ko­ry­tarz, nie za­uwa­ża­jąc ścian, do­póki na któ­rąś nie wpadną. Znaj­duje się tam re­cep­cja, ale ni­kogo w niej nie ma. I rząd czer­wo­nych drzwi, wszyst­kie – zgod­nie z in­for­ma­cją na ta­bliczce – za­mknięte.
Po­środku ko­ry­ta­rza stoi po­stać w czerni, w ogóle nie­za­in­te­re­so­wana wa­łę­sa­ją­cymi się wo­kół bez celu i zde­rza­ją­cymi ze sobą du­szami. Po­stać przy­gląda ci się i przy­wo­łuje do sie­bie. Jej oczy wpa­trują się w cie­bie, gdy od­pły­wasz; tym ra­zem ja­rzą się żółto.
W cza­sie, któ­rego po­trze­bu­jesz, żeby wró­cić do okienka dok­tor Ra­nee, wszech­świat ziewa sen­nie. Na ze­wnątrz noc wy­peł­niają szepty i szum wia­tru. Tu­taj są tylko pe­tenci i chaos.
Dok­tor Ra­nee kręci głową na twój wi­dok.
– Po­trze­bu­jemy wię­cej po­mocy. Mniej ta­kich, co na­rze­kają. Każdy tu daje z sie­bie wszystko.
Pa­trzy na cie­bie.
– Z wy­jąt­kiem tych, co nie dają.
Cze­kasz, aż do­koń­czy myśl, ale naj­wy­raź­niej już to zro­biła. Spod biurka wy­ciąga me­ga­fon. To wła­śnie taka dok­tor Ra­nee, jaką pa­mię­tasz, prze­ma­wia­jąca w świe­tle ka­mer te­le­wi­zyj­nych do tłu­mów na kam­pu­sie.
– Uwa­żaj­cie, żeby się nie zgu­bić. Je­śli nie by­li­ście na Ba­da­niu Uszu, nie przy­chodź­cie tu­taj. Po­ziom Czter­dzie­sty Drugi bę­dzie ju­tro otwarty. Wróć­cie tam ju­tro. Pa­mię­taj­cie, że ma­cie sie­dem księ­ży­ców. Mu­si­cie wejść do Świa­tła, za­nim wzej­dzie ostatni z nich.
Za­mie­rzasz wła­śnie wy­rzu­cić z sie­bie stek prze­kleństw, gdy za­uwa­żasz ją po­now­nie, po­stać owi­nięta w czarny wo­rek na śmieci przy­wo­łuje cię obiema rę­kami. Oczy błysz­czą jej jak świece, a w jed­nej z rąk trzyma coś, co przy­po­mina twój zgu­biony san­dał. Dok­tor Ra­nee po­dąża za twoim spoj­rze­niem i uśmiech znika jej z twa­rzy.
– Za­bierz­cie stąd to coś. Maal, a ty gdzie się wy­bie­rasz?
Dwaj męż­czyźni w bieli prze­ska­kują przez ladę i ru­szają bie­giem w kie­runku po­staci w czerni. Wy­glą­da­jący jak Moj­żesz męż­czy­zna z afro pod­nosi ra­miona i ry­czy coś w ję­zyku, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łeś. Obok niego bie­gnie osi­łek w bia­łej sza­cie, zmie­rza pro­sto na cie­bie.
Wta­piasz się w tłum, prze­ci­skasz się mię­dzy oka­le­czo­nymi ludźmi, z któ­rych ust unosi się krwawa mgiełka, i do­cie­rasz do po­staci trzy­ma­ją­cej twój san­dał.
Cią­gnie cię do tej ko­stu­chy w worku na śmieci jak do wielu in­nych rze­czy, które po­wi­nie­neś omi­jać. Na przy­kład ka­syn, stref dzia­łań wo­jen­nych, przy­stoj­nych męż­czyzn. Do­bie­gają cię wrza­ski dok­tor Ra­nee, ale igno­ru­jesz ją, po­dob­nie jak ammę tuż po tym, gdy od­szedł dada.
Po­stać uśmie­cha się, uka­zu­jąc zęby rów­nie żółte jak jej oczy.
– Pro­szę pana, opu­śćmy to miej­sce. Pa­nuje tu ogłu­pia­jąca biu­ro­kra­cja. Jak w każ­dym in­nym urzę­dzie w tym opre­syj­nym pań­stwie.
Za­kap­tu­rzona po­stać stoi na wprost cie­bie. Choć twarz jej skryta jest w mroku, wi­dzisz, że to chło­piec, młod­szy, niż sam kie­dyś by­łeś. Jedno oko ma żółte, dru­gie wy­gląda na zie­lone, a ty nie je­steś pe­wien, czy ja­kie­kol­wiek pi­gułki mogą wy­wo­łać tego ro­dzaju ha­lu­cy­na­cje. Głos ma ochry­pły, jakby do­ku­czał mu ból gar­dła.
– Wiem, że ma pan na imię Ma­ali. Niech pan nie traci tu czasu. I trzyma się z dala od Świa­tła.
Idziesz za nim do szybu windy, ale tym ra­zem opa­dasz. Wście­kły fal­set dok­tor Ra­nee oraz ba­ry­to­nowe krzyki Moj­że­sza i He-Mana roz­brzmie­wają już tylko od­le­głym echem.
– Na­wet ży­cie po­za­gro­bowe zo­stało wy­my­ślone tak, żeby utrzy­my­wać masy w ogłu­pie­niu – mówi chło­pak. – Każą ci za­po­mnieć wła­sne ży­cie i pchają cię w stronę ja­kie­goś świa­tła. Wszystko to bur­żu­azyjne na­rzę­dzia cie­mię­ży­cieli. Wma­wiają wam, że nie­spra­wie­dli­wość to część ja­kie­goś wiel­kiego planu. I to nie po­zwala wam się zbun­to­wać.
Gdy do­cie­ra­cie na sam dół i wy­cho­dzi­cie z bu­dynku, ze wszyst­kich stron ude­rza w was wiatr. Drzewa ję­czą, wy­sy­pi­ska śmieci gło­śno czkają, a za au­to­bu­sami uno­szą się czarne spa­liny. Po uli­cach peł­zają cie­nie, a Ko­lombo o brza­sku od­wraca od nich twarz.
– Gdzie zna­la­złeś mój san­dał?
– W tym sa­mym miej­scu, w któ­rym wi­dzia­łem twoje ciało. Chcesz je od­zy­skać?
– Nie­spe­cjal­nie.
– Mia­łem na my­śli twoje ży­cie.
– Wiem.
Słowa przy­cho­dzą ci z ła­two­ścią, choć nie mia­łeś czasu, żeby się nad nimi za­sta­no­wić. Czy chcesz zo­ba­czyć swoje ciało? Czy chcesz od­zy­skać ży­cie? A może po­wi­nie­neś za­dać so­bie to naj­istot­niej­sze py­ta­nie. Jak się tu, do dia­bła, zna­la­złeś?
Ni­czego nie pa­mię­tasz ani bólu, ani za­sko­cze­nia, ani ostat­niego tchnie­nia, ani miej­sca, w któ­rym je wy­da­łeś. I choć nie masz naj­mniej­szej ochoty, żeby znowu cier­pieć bądź po­now­nie od­dy­chać, ru­szasz za po­sta­cią w czerni.

PUDŁO POD ŁÓŻ­KIEM

Przy­sze­dłeś na świat, za­nim Elvis na­grał swój pierw­szy prze­bój. Umar­łeś, za­nim Fred­die na­grał swój ostatni. W mię­dzy­cza­sie zro­bi­łeś ty­siące zdjęć. Masz fo­to­gra­fie mi­ni­stra rządu, który w osiem­dzie­sią­tym trze­cim roku przy­gląda się, jak dzi­kusy palą ta­mil­skie domy i wy­rzy­nają ich miesz­kań­ców. Masz zro­bione w aresz­cie por­trety za­gi­nio­nych dzien­ni­ka­rzy i ak­ty­wi­stów, zwią­za­nych, za­kne­blo­wa­nych i mar­twych. Masz ziar­ni­ste, choć po­zwa­la­jące na iden­ty­fi­ka­cję zdję­cia ma­jora ar­mii Sri Lanki, puł­kow­nika Ty­gry­sów i bry­tyj­skiego han­dla­rza bro­nią, któ­rzy sie­dzą przy jed­nym stole i po­pi­jają z jed­nego dzbanka wodę ko­ko­sową.
Masz na fil­mie za­bój­ców amanta fil­mo­wego Vi­jayi i wrak pry­wat­nego sa­mo­lotu biz­nes­mena Upa­lego. Trzy­masz te wszyst­kie zdję­cia ukryte w bia­łym pu­dle po bu­tach ra­zem ze sta­rymi pły­tami Elvisa i Fred­diego, Króla i Kró­lo­wej. Pod łóż­kiem, które ku­charka two­jej ammy dzieli z jej szo­fe­rem. Gdy­byś mógł, zro­bił­byś po ty­siąc ko­pii każ­dego z tych zdjęć i po­roz­le­piał je po ca­łym Ko­lombo. Kto wie, może jesz­cze ci się uda.

ROZMOWA Z MAR­TWYM ATE­ISTĄ (1986)

Na­oglą­da­łeś się w ży­ciu aż nadto ludz­kich zwłok i za­wsze wie­dzia­łeś, gdzie po­działy się ich du­sze. W tym sa­mym miej­scu, w któ­rym znika pło­mień, gdy go zga­sisz, w tym sa­mym, w któ­rym znika słowo, gdy je wy­po­wiesz. Ciała matki i córki po­grze­bane pod gru­zami w Ki­li­noch­chi, dzie­się­ciu stu­den­tów spa­lo­nych na sto­sie z opon w Ma­labe, plan­ta­tor przy­wią­zany do drzewa wła­snymi wnętrz­no­ściami. Nikt z nich ni­g­dzie się nie udał. Byli, a po­tem ich nie było. Po­dob­nie sta­nie się z nami wszyst­kimi, gdy w na­szych świe­cach wy­pali się knot.
Wiatr unosi cię, a świat w dole prze­pływa z pręd­ko­ścią pę­dzą­cej rik­szy, mi­gają twa­rze i po­sta­cie, nie­które mniej, inne bar­dziej prze­ra­żone, więk­szość ze sto­pami, które nie do­ty­kają ziemi. Tym, któ­rzy uwa­żają, że Ko­lombo jest za­tło­czone, masz do po­wie­dze­nia tylko jedno: po­cze­kaj­cie, aż uj­rzy­cie je wraz ze wszyst­kimi jego du­chami.
– Po­dą­żasz za tą istotą?
To stary męż­czy­zna z ha­czy­kiem za­miast nosa i szkla­nymi kul­kami w miej­scu oczu, który zdaje się po­dró­żo­wać z tym sa­mym wia­trem. Jego głowa nie tkwi po­mię­dzy ra­mio­nami, czyli w miej­scu, które głowy zwy­kle pre­fe­rują. Sta­rzec trzyma ją w obu rę­kach na wy­so­ko­ści brzu­cha ni­czym piłkę do rugby.
– Nie ra­dzę, synu. Chyba że chcesz utknąć tu na do­bre.
Gdy prze­la­tu­je­cie nad ko­ro­nami drzew i fa­sa­dami bu­dyn­ków, męż­czy­zna mówi ci, że prze­bywa w Po­mię­dzy już po­nad ty­siąc księ­ży­ców.
– Czym jest Po­mię­dzy? – py­tasz.
Sta­rzec mówi, że był na­uczy­cie­lem w Ca­rey Col­lege i każ­dego dnia do­jeż­dżał ro­we­rem z Ko­ta­heny do Bo­relli. Ubra­nie ma ob­szar­pane i po­pla­mione krwią.
– Zgi­ną­łeś w wy­padku sa­mo­cho­do­wym? – py­tasz.
– Nie bądź taki wścib­ski.
Wy­ja­śnia, że wszyst­kie du­chy no­szą ubra­nia z po­przed­niego ży­cia, lep­sze to, niż cho­dzić nago.
– Na tych ulot­kach le­żą­cych przy okien­kach jest na­pi­sane, że każdy nosi swoje grze­chy albo traumy, albo wy­rzuty su­mie­nia. Jedno, czego się na­uczy­łem przez te ty­siąc księ­ży­ców: je­śli coś śmier­dzi ściemą, le­piej w to nie wie­rzyć.
Sta­rzec ko­ja­rzy cię z wie­ców po­li­tycz­nych, na co od­po­wia­dasz, że ni­gdy nie cho­dzi­łeś na nie, więc on na­zywa cię kłamcą. Mówi, że sfo­to­gra­fo­wa­łeś jego po­zba­wione głowy zwłoki, ale w pod­pi­sie pod zdję­ciem nie po­da­łeś jego na­zwi­ska. Ga­zety zaś ob­wie­ściły, że było to mor­der­stwo po­li­tyczne, choć to nie­prawda.
– Więk­szość mor­derstw po­li­tycz­nych nie ma nic wspól­nego z po­li­tyką – stwier­dza sta­rzec.
Za­kap­tu­rzona istota stoi na da­chu i ob­ser­wuje wa­szą po­ga­wędkę. Nie za­uwa­ży­łeś, żeby wsko­czyła na stru­mień wia­tru, ale cią­gle zdaje się wy­prze­dzać cię o kilka kro­ków.
– Je­śli pój­dziesz za tym stwo­rze­niem, bę­dziesz skoń­czo­nym głup­cem. Krew mnie za­lewa już na sam jego wi­dok.
Spo­glą­dasz na krew na ko­szuli męż­czy­zny, ale ża­den do­bry żart nie przy­cho­dzi ci do głowy.
– Bę­dzie ci skła­dał ko­lejne obiet­nice, ale żad­nej z nich nie do­trzyma.
To tak jak nie­mal każdy chło­pak, z któ­rym się ca­ło­wa­łem, my­ślisz so­bie, ale nie mó­wisz tego na głos.
– To coś przy­rze­kło za­ła­twić dla mnie mo­jego za­bójcę. A mój za­bójca ku­pił so­bie wła­śnie dom za zra­bo­wane mi pie­nią­dze. Ale to te­mat na inną opo­wieść.
Tam W Dole lu­dzie wy­glą­dają jak mrówki, gdyby tylko mrówki były nie­zdarne i nie­za­radne. Trzy­masz się mocno wia­tru, a mar­twe po­wie­trze Ko­lombo owiewa ci stopy.
Tkwiąca w zgię­ciu łok­cia głowa uśmie­cha się do cie­bie zna­cząco.
– By­łeś wie­rzący?
– Wie­rzy­łem tylko w same głu­poty.
– Na przy­kład w niebo?
– Cza­sami.
– Nie wie­rzę ci.
Wzru­szasz ra­mio­nami.
– Pew­nie wy­obra­ża­łeś so­bie, że ży­cie po śmierci wy­gląda jak w re­kla­mach Air Lanki? Z pla­żami ze zło­ci­stym pia­skiem, ustro­jo­nymi sło­niami i zbie­racz­kami her­baty uśmie­cha­ją­cymi się do apa­ratu.
Sta­rzec ma ra­cję, uwa­ża­jąc cię za kłamcę, po­nie­waż:
Nie by­łeś wie­rzący.
Do­sko­nale go pa­mię­tasz.
Star­to­wał w wy­bo­rach do rady pro­win­cji, ale zo­stał za­strze­lony przez swo­jego brata gang­stera, który wy­grał wy­bory za­miast niego. Kiedy go fo­to­gra­fo­wa­łeś, z jego twa­rzy nie zo­stało zbyt wiele, ale te­raz z ła­two­ścią go roz­po­zna­łeś.
– A może wie­rzy­łeś, że ży­cie po śmierci to kra­ina mle­kiem i mio­dem ki­thul pły­nąca z cią­gną­cymi ci druta dzie­wi­cami? A może to miej­sce pełne ta­jem­nic, za­ga­dek i py­tań, któ­rych nie po­winno się za­da­wać.
– Wiesz, dla­czego męż­czyźni tak bar­dzo pra­gną dzie­wic? – po­wta­rzasz jedną z dur­nych teo­rii DD i od razu prze­cho­dzisz do pu­enty. – Bo dzie­wica nie zo­rien­tuje się, jak kiep­ski je­steś w łóżku.
Wi­ru­jące po­dmu­chy wia­tru uno­szą was nad gzym­sami bu­dyn­ków i da­chami au­to­bu­sów. Świat ma roz­ma­zane kon­tury, ko­lory po­ja­wiają się tam, gdzie nie po­winno ich być, a wszę­dzie, gdzie tylko spoj­rzysz, wi­dać du­chy. Za­kap­tu­rzona istota sfruwa z góry, prze­la­tuje ni­sko nad po­wierzch­nią je­ziora Be­ira i ni­czym wrona przy­siada na sto­ją­cym przy wej­ściu do świą­tyni ka­mie­niu na­grob­nym. Pła­sko­rzeźba na nim przed­sta­wia sło­nia, który ściga krowę, która z ko­lei ściga pa­wia w za­mknię­tym kręgu czasu. Worki na śmieci ło­po­czą ni­czym skrzy­dła, ocie­ra­jąc się o ka­mienną rzeźbę. Istota stoi ze skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami i wpa­truje się pro­sto w cie­bie. Wy­ko­nuje ja­kiś gest, któ­rego zna­cze­nia nie po­tra­fisz od­czy­tać.
Twój to­wa­rzysz po­dróży przy­gląda się temu, jak pa­trzysz na po­stać w czerni. Sa­dowi swoją głowę na oboj­czyku. Za­kap­tu­rzony od­wraca się do was ple­cami i sfruwa nad brzeg je­ziora. Bursz­ty­nowe plamki wscho­dzą­cego słońca za­mie­niają jego po­wierzch­nię w lu­stro. Po­wy­gi­nane ga­łę­zie i biu­rowce spraw­dzają swój od­bi­ja­jący się w zmarszcz­kach na wo­dzie wy­gląd.
Sta­rzec wzdy­cha.
– A może wy­obra­ża­łeś so­bie ży­cie po śmierci jako izbę tor­tur? Albo ży­cie po śmierci jako los-cy­wila-uwię­zio­nego-mię­dzy-rzą­do­wymi-bom­bami-a-mi­nami-Ty­gry­sów? Albo ży­cie po śmierci jako los-aresz­to­wa­nego-i-po­bi­tego-ki­jami-z-po­wodu-na­zwi­ska? Pie­kło jest wszę­dzie wo­kół, a se­zon na nie trwa w naj­lep­sze.
Kła­dzie so­bie głowę na ra­mie­niu i ob­raca nią jak pe­ry­sko­pem.
– Ja oczy­wi­ście wie­rzy­łem w nic. W ży­cie po­za­gro­bowe, które ni­gdy nie na­dej­dzie, w ży­cie po­za­gro­bowe, któ­rego brak w miej­scu ob­sługi po­dróż­nych. Dla­czego mia­łoby być coś? Czemu nie nic? Ni­cość wy­daje się bar­dziej sen­sowna niż niebo czy od­ro­dze­nie albo prze­ży­wa­nie w kółko i w kółko tego sa­mego smut­nego, za­sra­nego ży­cia. – Prze­chyla głowę w twoją stronę. – Nie spo­dzie­wa­łem się tylko tego ca­łego prze­klę­tego syfu.
– A ten typ, co to za je­den?
– Ko­mu­ni­styczna gnida z JVP. Trup, a da­lej glę­dzi o re­wo­lu­cji. Ko­lejny mor­derca, któ­rego w końcu ktoś ubił. Nie po­wi­nie­neś z nim roz­ma­wiać. Idź po­szu­kaj swo­jego Świa­tła i wy­rwij się stąd, póki jesz­cze mo­żesz. Mnie też trzeba było tak zro­bić.
Mar­twy Ate­ista roz­gląda się po je­zio­rze Be­ira, jakby ana­li­zo­wał różne wer­sje ży­cia po­za­gro­bo­wego i liczne nie­za­ła­twione sprawy.
– Co ro­bi­łeś przez te ty­siąc księ­ży­ców?
– Cha­dza­łem do wszyst­kich świą­tyń i pa­trzy­łem, jak lu­dzie się mo­dlą.
– Dla­czego?
– Ba­wiło mnie, jak głu­pio wy­glą­dają.
– To wcale nie tak źle.
– Sie­dem księ­ży­ców mija szyb­ciej, niż my­ślisz – mówi. – Je­śli prze­sta­niesz po­dą­żać za tą istotą, ona prze­sta­nie włó­czyć się za tobą. Ale je­śli tu zo­sta­niesz, wkrótce wszystko ci spo­wsze­dnieje.
Kie­ru­jesz apa­rat na bez­gło­wego męż­czy­znę i pstry­kasz mu fotkę z je­zio­rem i wscho­dzą­cym słoń­cem w tle. Jego głos roz­wiewa się jak wszyst­kie do­bre in­ten­cje. Roz­glą­dasz się, ale ni­g­dzie nie ma śladu ani jego, ani za­kap­tu­rzo­nej istoty. Wi­dzisz tylko trzy ciała le­żące na brzegu za­mu­lo­nego je­ziora.

JEZIORO BEIRA

We wto­rek czwar­tego grud­nia 1989 roku, kilka mi­nut po czwar­tej rano, dwaj męż­czyźni w sa­ron­gach wrzu­cają do je­ziora Be­ira cztery ciała. Zresztą nie po raz pierw­szy, nie po raz pierw­szy też po pi­jaku i o tej go­dzi­nie.
Tego dnia je­zioro Be­ira cuch­nie tak, jakby przy­kuc­nęło nad nim ja­kieś po­tężne bó­stwo, wy­próż­niło się i za­po­mniało po so­bie spu­ścić wodę. Męż­czyźni upili się skra­dzio­nym ara­kiem nie dla­tego, że przez lata po­zby­wa­nia się zwłok stra­cili zimną krew czy za­częło ich drę­czyć su­mie­nie, lecz dla­tego, że od­dy­cha­nie tym fe­to­rem na trzeźwo przy­po­mina wą­cha­nie pu­blicz­nego pi­su­aru.
Pierw­sze ciało jest owi­nięte w worki na śmieci. Ma na so­bie kurtkę sa­fari z pię­cioma du­żymi kie­sze­niami, do któ­rych po­upy­chano ce­gły. Tę modną sty­li­za­cję do­peł­nia je­den san­dał, trzy wi­siorki i apa­rat fo­to­gra­ficzny na szyi. Męż­czyźni przy uży­ciu sznura z włókna ko­ko­so­wego przy­wią­zują ce­gły do po­si­nia­czo­nego tu­ło­wia. Wy­daje im się, że znają się na wę­złach, choć nie są ma­ry­na­rzami i ni­gdy nie byli w skau­tach.
Rzu­cają cia­łem z gra­cją ku­lo­mio­tów, a ono lą­duje z plu­skiem w wo­dzie w od­le­gło­ści nie więk­szej od skoku na szkol­nym po­dwórku. Pierw­sza bu­telka araku po­zba­wiła ich po­czu­cia obrzy­dze­nia, druga – zdol­no­ści mo­to­rycz­nych. Wę­zły pusz­czają w chwili, gdy ciało ude­rza w cie­płą ta­flę je­ziora, a ce­gły same toną w ciem­nej wo­dzie.
Tego sa­mego pró­bują z po­zo­sta­łymi cia­łami. Jedno idzie na dno, dru­gie unosi się na po­wierzchni. Ka­mienne po­sągi Buddy z pły­wa­ją­cej świą­tyni spo­glą­dają z góry na dry­fu­ją­cego trupa bez za­in­te­re­so­wa­nia, ale też bez nie­po­koju. Za­ży­wa­jące po­ran­nej ką­pieli wa­rany prze­śli­zgują się mię­dzy zwło­kami. Ptaki rzeczne to­czą spór o to, który pierw­szy bę­dzie mógł wy­dzio­bać oczy.
Je­zioro Be­ira było kie­dyś trzy razy więk­sze i słu­żyło ukry­wa­niu wszel­kiego ro­dzaju wy­stęp­ków. Wiele ich po­grze­bano w jego wo­dach przez te wszyst­kie stu­le­cia, które mi­nęły od czasu, gdy por­tu­gal­ski ku­piec Lopo de Brito zmie­nił bieg rzeki Ke­lani, żeby po­mie­szać szyki gra­su­ją­cym w oko­licy woj­skom króla Vi­jay­abahu. Je­zioro roz­cią­gało się aż do Pa­na­dury i okrą­ża­jąc od tyłu Ko­lombo, łą­czyło się z je­zio­rem Bol­goda. Gdy kon­trolę nad nim prze­jęli Ho­len­drzy, ści­snęli je i po­kryli sie­cią ka­na­łów. Z ich rąk je­zioro od­bili An­glicy i dali mu stałe za­ję­cie. W trze­wiach zbior­nika gniją ciała kup­ców, ma­ry­na­rzy, pro­sty­tu­tek, gang­ste­rów i zu­peł­nie nie­win­nych lu­dzi. Co de­kadę je­zioro wy­daje z sie­bie czknię­cie, które spo­wija Wy­spę Nie­wol­ni­ków zjeł­cza­łymi wy­zie­wami.
– Ty dur­niu – wy­be­kuje z sie­bie Ba­lal Ajith. – Nie okle­iłeś ich ta­śmą?
– Ob­wią­za­łem tylko sznu­rem. Ka­za­łeś się spie­szyć. Nie było czasu na ta­śmę – broni się Kottu Ni­hal.
– Te wę­zły były luź­niej­sze niż redda two­jej ammy.
– Coś ty po­wie­dział?
– O tam, na Na­vam Ma­wa­tha jest sklep że­la­zny, w któ­rym sprze­dają ta­śmę ma­sku­jącą. Za­ję­łoby ci to pięć mi­nut.
– Ale jest jesz­cze za­mknięty.
– To idź go otwórz.
– Aiyo, nie mogę! Abhi­thiya w świą­tyni za­czy­nają się już bu­dzić. Nie mogę z sa­mego rana bić mni­chów.
Ba­lal Ajith zdej­muje ko­szulkę, a przód sa­rongu prze­kłada mię­dzy no­gami i nad szparą w tyłku. Wy­daje z sie­bie ko­lejne bek­nię­cie. Curry z fla­ków wo­ło­wych wy­ska­kuje z jego be­be­chów i wy­la­tuje przez gar­dło. Ba­lal Ajith po­now­nie czuje smak ba­bath ma­ry­no­wa­nego w sta­rym araku.
– Dla­tego wła­śnie, Kottu aiya, ty i ja mu­simy iść po­pły­wać.
Z ciała trupa ścią­gnięto rów­nież ko­szulę, za­pad­nięte że­bra przy­po­mi­nają pęk­nięty orzech ko­kosa. Sta­rasz się nie pa­trzeć na po­ła­mane ko­ści, ka­wałki mięsa w bro­dzie, bra­ku­jące czę­ści twa­rzy.
Lecz mimo to pa­trzysz. Znasz te zwie­rzęta. Pra­cują w ka­sy­nie i płacą im za to, żeby bili tych, któ­rzy wy­gry­wają, i ścią­gali forsę od tych, któ­rzy prze­gry­wają. Nie wie­dzia­łeś, że pra­cują też jako śmie­cia­rze. „Kunu ka­araya” to eu­fe­mi­styczne okre­śle­nie osób po­zby­wa­ją­cych się ciał lu­dzi, któ­rym nie można wy­sta­wić aktu zgonu. Ta­niej wy­na­jąć śmie­cia­rza niż dać w łapę urzęd­ni­kowi.
Od po­ro­zu­mie­nia po­ko­jo­wego z In­diami w osiem­dzie­sią­tym siód­mym roku w Sri Lance bar­dzo wzro­sło za­po­trze­bo­wa­nie na usługi śmie­cia­rzy. Siły rzą­dowe, wschodni se­pa­ra­ty­ści, po­łu­dniowi anar­chi­ści i od­działy roz­jem­cze na pół­nocy do­star­czają bo­wiem za­bi­tych w du­żych ilo­ściach.
Kottu Ni­hal i Ba­lal Ajith otrzy­mali swoje przy­domki w wię­zie­niu We­li­kada, obaj za­wdzię­czają je ta­len­tom ku­li­nar­nym. Kottu Ni­hal pra­co­wał w wię­zien­nej kuchni, gdzie spe­cja­li­zo­wał się w sie­ka­niu plac­ków roti do przy­rzą­dze­nia kottu. Przy­bory ku­chenne, które prze­my­cał na te­ren wię­zie­nia, za­pew­niły mu w We­li­ka­dzie sta­tus han­dla­rza bro­nią. Na po­wszechne uzna­nie za­słu­żył, przy­sta­wia­jąc do gar­dła wię­zien­nego drę­czy­ciela dwa za­ostrzone ka­wałki ta­le­rza. Ba­lal Ajith z ko­lei sły­nął z tego, że go­to­wał dzi­kie koty, zwane ba­lala, i ser­wo­wał je jako curry, za które do­sta­wał pa­pie­rosy.
Sto­isz na zwło­kach, jakby to była de­ska sur­fin­gowa. Czy w twoim po­przed­nim ży­ciu zda­rzyło ci się kie­dyś sur­fo­wać? Twoje ciało wy­daje się wprost do tego stwo­rzone. Ja­kim by­łeś wspa­niale zbu­do­wa­nym męż­czy­zną. Co za głu­pie mar­no­traw­stwo. Szlo­chasz tak, jak nie szlo­cha­łeś na­wet wtedy, gdy dada od­szedł od ammy – a po­tem na­gle prze­sta­jesz.
W su­mie to zga­dzasz się z Bez­gło­wym Ate­istą. Przez bli­sko trzy­dzie­ści pięć lat z wielką żar­li­wo­ścią wie­rzy­łeś w nic. Nie jest to wpraw­dzie naj­lep­sze wy­ja­śnie­nie tego ca­łego pan­de­mo­nium, ale je­dyne prze­ko­nu­jące. Za­wsze mia­łeś się za mą­drzej­szego od tych stad ba­ra­nów gro­ma­dzą­cych się w świą­ty­niach, me­cze­tach i ko­ścio­łach, a te­raz oka­zuje się, że ba­rany ob­sta­wiły mą­drzej od cie­bie.
W cza­sie swo­jej krót­kiej, bez­u­ży­tecz­nej eg­zy­sten­cji ba­da­łeś do­wody i wy­cią­ga­łeś wnio­ski. Je­ste­śmy tylko mgnie­niem świa­tła po­mię­dzy dwoma dłu­gimi snami. Za­po­mnij te wszyst­kie bajki o bo­gach, pie­kle i po­now­nych na­ro­dzi­nach. Wierz w szanse na wy­graną i w spra­wie­dli­wość, w zna­czone karty, usta­wione gry i w to, że na­leży jak naj­dłu­żej i jak naj­le­piej grać tymi kar­tami, które się do­stało. Ka­zano ci wie­rzyć, że śmierć jest słod­kim za­po­mnie­niem, ale po­my­li­łeś się w obu tych przy­pad­kach.
Je­dy­nym bó­stwem, w które wie­rzy­łeś, był Na­rada, yaka niż­szej ka­sty. Na­rada miał oso­bliwą rolę: przy­spa­rzał ludz­ko­ści pro­ble­mów. Je­śli nie po­tra­fił się wy­wią­zać ze swego za­da­nia, eks­plo­do­wała mu głowa. Otrzy­mał stan­dar­dowy pa­kiet nie­śmier­tel­no­ści i bo­nus w po­staci wszech­wie­dzy. Po­dej­rze­wasz jed­nak, że jego główną mo­ty­wa­cją była chęć po­zo­sta­wie­nia czaszki w nie­na­ru­szo­nym sta­nie.
To nie zła po­win­ni­śmy się lę­kać. Ob­da­rzone wła­dzą stwo­rze­nia, które dzia­łają wy­łącz­nie we wła­snym in­te­re­sie: oto, co po­winno na­peł­niać nas trwogą.
Jak ina­czej wy­tłu­ma­czyć sza­leń­stwo tego świata? Je­śli jest ja­kiś nie­biań­ski oj­ciec, to musi być taki jak twój: nie­obecny, le­niwy, naj­pew­niej zły. Każdy wy­bór, przed ja­kim stoi ate­ista, jest na­tury mo­ral­nej. Po­gódź się z tym, że je­ste­śmy sami, i dąż do zbu­do­wa­nia raju na ziemi. Albo przyj­mij, że nikt nie pa­trzy, i rób, co ci się żyw­nie po­doba. To dru­gie jest o wiele ła­twiej­sze.
A więc oto je­steś, przy­glą­dasz się, jak męż­czyźni, któ­rzy w osiem­dzie­sią­tym trze­cim pa­lili domy Ta­mi­lów, pró­bują za­to­pić twoje zwłoki. To tyle, je­śli cho­dzi o słod­kie za­po­mnie­nie i spo­kojny sen. Zo­sta­łeś ska­zany na to, że nie zmru­żysz oczu. Ska­zany na to, że bę­dziesz pa­trzył, lecz ni­gdy ni­czego nie do­tkniesz, bę­dziesz wi­dział, lecz nie utrwa­lisz swo­jego świa­dec­twa. Ska­zany na by­cie pe­da­łem i im­po­ten­tem, pon­naya, jak nie­dawno na­zwał cię przy okienku mar­twy dzie­ciak.
Z mroku wy­ła­nia się za­kap­tu­rzona po­stać. Fru­nie z wia­trem i przy­siada ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami obok ka­mien­nych po­są­gów Buddy. Gdy mówi, nie po­ru­sza ustami, kryje się w cie­niu i za­siewa w two­jej gło­wie ko­lejne słowa; jej głos przy­po­mina schryp­nięty syk węża.
– Moje kon­do­len­cje, pa­nie Ma­ali. To pew­nie spory szok. Musi pan po­me­dy­to­wać nad swoim cia­łem.
– To po­maga?
– Nie­spe­cjal­nie.
Kto ni­gdy nie zo­ba­czył swo­jego zdję­cia i nie do­szedł do wnio­sku, że jest na nim znacz­nie grub­szy i brzyd­szy niż w rze­czy­wi­sto­ści? Lu­stra okła­mują nas tak samo jak wspo­mnie­nia. Ale po co kła­mać: by­łeś wspa­nia­łym męż­czy­zną. Schlud­nym, za­dba­nym, z ład­nymi wło­sami i nie­złą cerą. A te­raz je­steś tru­chłem na ka­mien­nej pły­cie, ode­ssa­nym z od­de­chu i barw. Koci rzeź­nik wznosi nad tobą swój ta­sak.
– Je­steś moim Asy­sten­tem? – py­tasz, lecz nie otrzy­mu­jesz od­po­wie­dzi.
Po­stać znik­nęła, więc cze­kasz, aż znowu się do cie­bie pod­krad­nie.
– Nie, sir. Niech pan za­po­mni o Asy­sten­tach. To wszystko ściema. Ci kre­tyni w bia­łych stro­jach to tylko urzęd­nicy i straż­nicy wię­zienni. Za­mie­nili Po­mię­dzy w przy­tu­łek. Ża­ło­sne.
Bank Świa­towy i rząd ho­len­der­ski prze­zna­czył kie­dyś środki na od­bu­dowę tych ka­na­łów. Duża część tych pie­nię­dzy wy­lą­do­wała w szczel­nie za­szy­tych kie­sze­niach. Stu­dium wy­ko­nal­no­ści zo­stało od­rzu­cone i wło­żone do teczki wraz z pla­nami ni­gdy nie­wy­bu­do­wa­nych au­to­strad i wie­żow­ców. W Sri Lance wszystko jest bu­do­wane przez naj­tań­szego wy­ko­nawcę albo – co naj­bar­dziej opła­calne – w ogóle ni­czego się nie bu­duje.
Kottu przy­trzy­muje twoje ciało, li­cząc na to, że woda wsą­czy się do środka przez otwory w czaszce. Woda ob­mywa twój mózg, lecz ciało wciąż unosi się na po­wierzchni. Kottu za­klina i pluje. Ba­lal brnie w kie­runku zwłok, ta­sak trzyma chwiej­nie nad głową ni­czym żaba od­gry­wa­jąca kel­nera. Ostrze jest duże, stę­pione i brą­zowe, ani chybi od krwi ty­sięcy za­bi­tych ko­tów.
Ob­ser­wo­wa­łeś ta­kich jak oni, uni­ka­łeś ich na uli­cach i w dżun­gli, wiesz, co to za jedni i że jest ich zbyt wielu, by zli­czyć. Im też się wy­daje, że nikt nie pa­trzy, nie­świa­domi tego, że wła­śnie plu­jesz im na włosy. Zbiry pra­cują dla nadzbira, któ­rego wy­na­jęły gliny na po­le­ce­nie sił spe­cjal­nych, które są fi­nan­so­wane przez mi­ni­ster­stwo, które z ko­lei od­po­wiada przed radą mi­ni­strów, któ­rej sie­dziba znaj­duje się w re­zy­den­cji pre­zy­denta.
Rok osiem­dzie­siąty ósmy upły­nął pod zna­kiem mark­si­stów z JVP, któ­rzy trzy­mali cały kraj za gar­dło, a ko­lejny – pod zna­kiem roz­prawy z rzą­dem. Je­śli by­łeś za­an­ga­żo­wany po­li­tycz­nie, zbiry zgar­niały cię i prze­ka­zy­wały na prze­słu­cha­nie, a na­stęp­nie – w za­leż­no­ści od jego wy­niku – tra­fia­łeś w ręce kata. Kaci re­kru­to­wali się zwy­kle spo­śród sa­dy­stycz­nych by­łych woj­sko­wych i w więk­szo­ści no­sili czarne kap­tury z wy­cię­tymi otwo­rami, zu­peł­nie jak człon­ko­wie Ku Klux Klanu, tyle że w ich przy­padku od­pa­dała oczy­wi­ście kwe­stia ra­sowa.
Wy­star­czy po­dą­żać za smro­dem gówna, a w końcu do­pro­wa­dzi cię do któ­re­goś z człon­ków par­la­mentu. Dok­tor Ra­nee Sri­dha­ran z uni­wer­sy­tetu w Dżaf­nie stwo­rzyła mapę za­leż­no­ści łą­czą­cych ko­mórki ter­ro­ry­styczne Ty­gry­sów i rzą­dowe szwa­drony śmierci. Ci od brud­nej ro­boty w ża­den spo­sób nie są po­wią­zani z tymi u wła­dzy, a za­tem ci u wła­dzy mogą zrzu­cić winę, na kogo tylko ze­chcą. Do­bra pani dok­tor wy­ko­rzy­stała w książce twoje zdję­cia, nie po­pro­siw­szy cię o zgodę. Za­strze­lono ją, gdy je­chała ro­we­rem na wy­kład. Zgi­nęła ra­czej za to, że wy­stę­po­wała prze­ciwko Ty­gry­som niż za kra­dzież two­ich fo­tek.
Poza tym przed two­imi oczami dzieją się znacz­nie po­waż­niej­sze rze­czy. Twój krę­go­słup zo­stał po­rą­bany na ka­wałki, po­dob­nie jak krę­go­słup tego dru­giego trupa, któ­rego twa­rzy nie wi­dzisz. Je­steś przy­zwy­cza­jony do wi­doku krwi i fla­ków, ale tego nie mo­żesz znieść.
Pa­trzysz, jak tym dru­gim zwło­kom od­ci­nają głowę, po­zba­wiają je rąk oraz stóp. Ba­lal sieka, a Kottu cią­gnie wąż od kranu przy świą­tyni. Spłu­kana krew znika w ciem­nych wo­dach Be­iry. Za­kap­tu­rzony stwór od­ciąga cię, gdy je­den ze zbi­rów zbliża się do two­jego prze­po­ło­wio­nego ciała. Stwór zdej­muje kap­tur i wi­dzisz jego twarz. Jest młoda i mimo blizn oraz ob­ła­żą­cych stru­pów spra­wia dość sym­pa­tyczne wra­że­nie.
– Do­brze się czu­jesz, hamu? – pyta cię.
– Nie bar­dzo – od­po­wia­dasz.
Marsz­czy brwi i kręci głową.
– Sir mnie nie pa­mięta.
Pa­trzysz na sińce na jego szyi i opa­rze­nia na ra­mio­nach.
– Mo­żesz prze­stać mó­wić do mnie „sir”?
Chło­pak przy­po­mina ci o to­rach ko­le­jo­wych łą­czą­cych De­hi­welę z Wel­la­watte, przy­po­mina o bójce pod­czas wiecu ko­mu­ni­stów w Wen­nap­pu­wie, o ciem­nej plaży w Ne­gombo. Ty nie przy­po­mi­nasz so­bie jed­nak jego cze­ko­la­do­wej skóry, szczu­płej syl­wetki ani cien­kich ust, nie znasz też jego imie­nia.
Tym­cza­sem tamte dwa ba­woły kłócą się o wscho­dzące słońce, o krew, która nie daje się zmyć, i czę­ści ciał, które nie chcą za­to­nąć. Wi­dzisz na­le­żącą nie­gdyś do cie­bie głowę wło­żoną do torby fo­lio­wej zwa­nej siri-siri i wrzu­coną do je­ziora. Wi­dzisz za­pa­ko­wane do skrzyń swoje dawne koń­czyny. Za­sta­na­wiasz się, dla­czego twoja głowa, w od­róż­nie­niu od Mar­twego Ate­isty, wciąż tkwi na two­ich ra­mio­nach.
– Na­zy­wa­łem się Sena Pa­thi­rana. By­łem głów­nym dzia­ła­czem JVP w Gam­pa­sze. Moje ciało wrzu­cono do tego brud­nego je­ziora przed wie­loma księ­ży­cami. A my już kie­dyś się spo­tka­li­śmy.
Prze­su­wasz się w miej­sce, w któ­rym do fo­lio­wych wor­ków pa­ko­wane są inne czę­ści ciał. Koń­czyny i głowy po­por­cjo­wane jak przed wło­że­niem do za­mra­żarki.
– Ja nie…
– Pró­bo­wa­łeś mnie po­ca­ło­wać pod­czas wiecu w Wen­nap­pu­wie. Nie spo­dzie­waj się, sir, że so­bie przy­po­mnisz.
Przy­glą­dasz się, jak czę­ści ciał uno­szą się przy brzegu je­ziora, sły­szysz, jak śmie­cia­rze klną, i cze­kasz z nik­nącą na­dzieją, aż po­wrócą do cie­bie wspo­mnie­nia.
 

 
Wesprzyj nas