Niewiele jest powieści, które przywodzą na myśl Agathę Christie, Salmana Rushdiego, Johna le Carrégo i Stranger Things – ale tej się to udaje. Powieść nagrodzona Bookerem.
Kolombo na Sri Lance, rok 1990. Czas brutalnej wojny domowej.
Maali Almeida – fotograf wojenny, hazardzista i sprzedawczyk – zostaje zabity. Jego ciało spoczywa na dnie jeziora Beira, a dusza ulatuje do absurdalnego urzędu, rodzaju biura wizowego w zaświatach. Tam Maali dostaje siedem dni na rozwiązanie zagadki swojej śmierci i zamknięcie niedokończonych ziemskich spraw.
Jednak w przypadku Maalego śmierć mogła przyjść z każdej strony. Jako fotograf, którego zdjęcia mają moc obalania rządów i zapobiegania wojnom, ma wrogów wszędzie – od rządowych siepaczy przez Tamilskie Tygrysy po rewolucjonistów. Poszukiwania prowadzą przez jego pogmatwane związki oraz skomplikowaną relację z matką, a także krajobraz ogarniętego krwawą wojną domową państwa.
“Siedem księżyców Maalego Almeidy” jest baśnią dla dorosłych, ponieważ jest baśnią o wojnie domowej. Starożytni Grecy uważali, że gdy takowa się wydarza, każdy musi się opowiedzieć po którejś ze stron. Maali stara się raczej żyć swoim życiem hazardzisty i przypadkowego kochanka, a nade wszystko: fotografa. Gdy chęć na zaangażowanie przychodzi, sądzi, że wcale nie jest ono polityczne. Dopiero w miejscu, które w naszej cywilizacji nazwalibyśmy czyśćcem albo Szeolem – tam, gdzie się rozmawia z mądrymi lampartami i z nieudolnymi biurokratami – może pojąć, jak bardzo się pomylił. Czyta się to świetnie, a zakończenie jest oczyszczające.
Wojciech Engelking
Shehan Karunatilaka urodził się w Galle na Sri Lance, dorastał w Kolombo, studiował w Nowej Zelandii. Mieszkał i pracował w Londynie, Amsterdamie i Singapurze. Pojawił się na scenie literackiej w 2011 roku, gdy opublikował swoją pierwszą powieść Chinaman: The Legend of Pradeep Mathew, za którą został nagrodzony Commonwealth Book Prize i Gratiaen Prize. Siedem księżyców Maalego Almeidy to jego długo oczekiwana druga powieść. Karunatilaka pisze także rockowe piosenki, scenariusze i opowieści z podróży, które publikuje w „Rolling Stone”, „GQ” i „National Geographic”. Obecnie mieszka na Sri Lance.
Siedem księżyców Maalego Almeidy
Przekład: Mariusz Gądek
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 25 października 2023
Siedem księżyców Maalego Almeidy jest fikcją literacką, a wszyscy bohaterowie są zmyśleni. Jednakże część polityków i osób czynnych publicznie w okresie, w którym toczy się akcja powieści (lata 1989–1990), występuje w niej pod swoimi prawdziwymi nazwiskami.
PIERWSZY KSIĘŻYC
Ojcze, przebacz im, bo ja nigdy nie zdołam.
Richard de Zoysa, Wielki Piątek 1975
ODPOWIEDZI
Budzisz się z odpowiedziami na pytania, które wszyscy sobie zadają. Pierwsza odpowiedź brzmi „tak”, a druga „tak samo jak tutaj, tylko gorzej”. To cała wiedza, jaką otrzymasz. Równie dobrze możesz więc wrócić do spania.
Gdy się urodziłeś, twoje serce nie biło, lecz włożono cię do inkubatora i zdołano utrzymać przy życiu. Ale nawet jako wyjęty z wód płodowych noworodek wiedziałeś już to, co odkrył siedzący pod drzewem Budda. Lepiej ponownie się nie narodzić. Lepiej nigdy się nie trudzić. Trzeba było posłuchać instynktu i wykitować w tym pudle, w którym umieścili cię po narodzeniu. Ale nie zrobiłeś tego.
Odpuszczasz więc sobie każdą grę, w którą każą ci grać. Dwa tygodnie szachów, miesiąc w skautach, trzy minuty gry w rugby. Ze szkoły wyniosłeś nienawiść do drużyn, rozgrywek sportowych i kretynów, którzy je cenią. Zrezygnowałeś z warsztatów plastycznych, sprzedaży polis ubezpieczeniowych i studiów. Porzuciłeś każdego, kto kiedykolwiek oglądał cię nago. Dałeś sobie spokój ze wszystkimi sprawami, o które walczyłeś. I zrobiłeś wiele rzeczy, o których nikomu nie możesz powiedzieć.
Gdybyś miał wizytówkę, oto, co byłoby na niej napisane:
MAALI ALMEIDA
Fotograf. Hazardzista. Dziwka.
Gdybyś miał nagrobek, wyryto by na nim:
MALINDA ALBERT KABALANA
1955–1990
Nie masz jednak ani tego, ani tego. A w tej grze nie zostały ci już żadne żetony. Ale teraz przynajmniej wiesz to, czego inni nie wiedzą. Znasz odpowiedzi na następujące pytania. Czy istnieje życie po śmierci? I jak ono wygląda?
NIEBAWEM SIĘ PRZEBUDZISZ
Wszystko zaczęło się przed wiekami, tysiące wieków temu, ale darujmy sobie te minione dni i przenieśmy się do ostatniego wtorku. Tego ranka budzisz się z kacem i pustką w głowie, czyli tak jak w większość dni. Budzisz się w ciągnącej się bez końca poczekalni. Rozglądasz się wokół i przynajmniej ten jeden raz masz pewność, że to tylko sen, dlatego postanawiasz go przespać. Wszystko w końcu mija, zwłaszcza sny.
Jesteś ubrany w kurtkę safari, sprane dżinsy i nie możesz sobie przypomnieć, jak się tu znalazłeś. Masz tylko jeden but, na szyi wiszą trzy wisiorki i aparat fotograficzny. To twój wierny nikon 3ST, choć ma rozbity obiektyw, a obudowa jest pęknięta. Patrzysz przez wizjer, ale widzisz tylko błoto. Maali, chłopcze, czas się obudzić. Szczypiesz sam siebie i czujesz ból, nie jest to jednak ostre szarpnięcie, raczej tępe ukłucie zniewagi.
Wiesz, jak to jest nie ufać własnemu umysłowi. Na przykład tamten odlot po LSD podczas Smoking Rock Circus w siedemdziesiątym trzecim, gdy przez trzy godziny obejmowałeś pień aralii w parku Viharamahadevi. Albo dziewięćdziesięciogodzinny maraton pokera, podczas którego wygrałeś siedemnaście lakhów, by potem przegrać piętnaście. Twój pierwszy ostrzał w dystrykcie Mullaitivu w osiemdziesiątym czwartym, gdy tkwiłeś w schronie razem z przerażonymi rodzicami i płaczącymi dziećmi. Albo gdy jako dziewiętnastolatek ocknąłeś się w szpitalu, nie mogąc sobie przypomnieć twarzy swojej ammy ani tego, jak bardzo jej nienawidzisz.
Stoisz w kolejce i wrzeszczysz na kobietę siedzącą w białym sari w okienku za ladą. Komu nie zdarzyło się wściec na kobietę siedzącą w okienku? Tobie na pewno. Większość Lankijczyków przeżuwa swój gniew w milczeniu, ale ty lubisz dać mu upust i wydzierasz się na całe gardło.
– Nie twierdzę, że to pani wina. Ani też moja. Ale błędy się zdarzają, no nie? Zwłaszcza w urzędach. Co zrobić?
– To nie jest urząd.
– A co mnie to obchodzi, cioteczko? Mówię tylko, że nie mogę tu być, mam zdjęcia do przekazania. Poza tym jestem w stałym związku.
– Nie jestem twoją cioteczką.
Rozglądasz się dookoła. Kolejka za tobą zakręca wokół filarów i wije się wzdłuż ścian. Powietrze wydaje się zamglone, choć nikt nie pali, nikomu nie unosi się para z ust. Miejsce to przypomina parking, tylko bez samochodów, albo plac targowy, tylko bez towarów na sprzedaż. Wysoki sufit wspiera się na betonowych słupach rozmieszczonych w nieregularnych odstępach w rozległej przestrzeni. Na odległym krańcu majaczą drzwi dużej windy, a tłum ludzkich sylwetek to wciska się do środka, to wysypuje z niej na zewnątrz.
Nawet z bliska postacie mają rozmazane kontury i skórę białą jak talk, a ich oczy mienią się barwami nietypowymi dla ludzi o śniadej cerze. Niektórzy są w szpitalnych koszulach; inni mają na ubraniach zaschłą krew; są tacy, którym brakuje kończyn. Wszyscy wydzierają się na kobietę w białym sari, która zdaje się prowadzić rozmowę z każdym z was jednocześnie. Może wszyscy zadają jej po prostu te same pytania. Gdybyś był hazardzistą (a przecież nim jesteś), postawiłbyś pięć do ośmiu, że to wszystko halucynacja wywołana najprawdopodobniej przez pigułki od Jaki.
Kobieta otwiera wielką księgę rachunkową. Mierzy cię z góry na dół wzrokiem, ale bez zainteresowania ani cienia pogardy.
– Najpierw musimy ustalić szczegóły. Imię?
– Malinda Albert Kabalana.
– Wystarczy jedna sylaba.
– Maali.
– Wiesz, co to jest sylaba?
– Maal.
– Dziękuję. Wyznanie?
– Brak.
– To niezbyt mądrze. Przyczyna śmierci?
– Nie pamiętam.
– Czas, który upłynął od zgonu?
– Nie mam pojęcia.
– Aiyo!
Chmara ludzkich dusz napiera coraz mocniej, złorzecząc kobiecie w bieli i zasypując ją pytaniami. Przyglądasz się ich bezbarwnym twarzom, rozbitym głowom z zapadniętymi oczami, które mrużą we wściekłości, bólu i pomieszaniu. Źrenice w odcieniach sińców i strupów. Rozbełtane brązy, błękity i zielenie – nikt jednak nie zwraca na ciebie uwagi. Żyłeś w obozach dla uchodźców, odwiedzałeś uliczne bazary w samo południe, zasypiałeś w zatłoczonych kasynach. Falująca ludzka masa nigdy nie wygląda zbyt malowniczo. Ta ludzka masa tłoczy się teraz wokół ciebie i odpycha cię od okienka.
Lankijczycy nie potrafią stać w kolejkach. Chyba że kolejkę zdefiniujemy jako bezkształtną krętą linię z licznymi przerwami i odstępami. Wygląda, że to jakiś punkt informacyjny dla osób mających pytania na temat swojej śmierci. Jest tu wiele stanowisk, przy których tłoczą się wzburzeni petenci, obrzucając wyzwiskami siedzących w okienkach pracowników. Życie po śmierci przypomina urząd skarbowy, w którym wszyscy domagają się zwrotu podatku.
Zostajesz zepchnięty na bok przez ammę z małym dzieckiem, które trzyma na biodrze. Dziecko przygląda ci się, jakbyś właśnie zniszczył mu ulubioną zabawkę. Matka ma na włosach zaschniętą skorupę krwi, jej plamy widać też na sukience, na twarzy – rozmazane smugi.
– A co z naszym Madurą? Co się z nim stało? Jechał z nami na tylnym siedzeniu. Zauważył autobus jeszcze przed kierowcą.
– Ile razy mam powtarzać? Pani syn żyje. Don’t worry, be happy.
Słowa te wypowiada siedzący w okienku mężczyzna, który nosi białą luźną bluzę oraz afro i wygląda niczym Mojżesz z wielkiej księgi. Jego głos dudni jak ocean, a oczy mają bladożółty kolor rozbitych jajek. Powtarza tytuł najbardziej irytującego przeboju ubiegłego sezonu, po czym otwiera własną księgę rachunkową.
Próbujesz zrobić zdjęcie, to twoja typowa reakcja, gdy nie wiesz, co począć z rękami. Chcesz uchwycić ten pogrążony w chaosie parking, ale w obiektywie widzisz tylko rysy.
Łatwo stwierdzić, kto należy do personelu, a kto nie. Ci pierwsi trzymają grube księgi i stoją uśmiechnięci; ci drudzy sprawiają wrażenie pomylonych. Chodzą w kółko, przystają, wpatrują się w przestrzeń. Niektórzy kręcą głowami i lamentują. Członkowie personelu nie patrzą na nic wprost, zwłaszcza na dusze, którym udzielają porad.
To znakomita pora, żeby się wreszcie wybudzić i zapomnieć. Rzadko zapamiętujesz swoje sny i szansa na to, że akurat ten pozostanie w twojej pamięci, jest mniejsza niż na uzbieranie koloru czy fula w pokerze. O tym, że tutaj byłeś, będziesz pamiętać w równym stopniu jak o nauce chodzenia. Musiałeś wziąć piguły Jaki, a teraz masz psychodeliczny odjazd. Bo jak inaczej to wytłumaczyć?
Nagle dostrzegasz w kącie hali postać opartą o ścianę, zdaje się, że jest ubrana w czarny worek na śmieci i nie wygląda ani na członka personelu, ani na petenta. Postać obserwuje bacznie tłum, a jej oczy błyszczą zielono niczym ślepia kota w reflektorach samochodu. W końcu spogląda na ciebie i zatrzymuje na tobie swoje spojrzenie dłużej, niż powinna. Kiwa głową, lecz nie odwraca wzroku.
Nad postacią widnieje tablica z napisem:
NIE ODWIEDZAĆ CMENTARZY
Obok informacja ze strzałką:
-> BADANIE USZU – POZIOM CZTERDZIESTY DRUGI
Odwracasz się do kobiety w okienku i podejmujesz jeszcze jedną próbę.
– To jakaś pomyłka. Nie jem mięsa. Palę tylko pięć papierosów dziennie.
Kobieta wydaje ci się znajoma, dla niej z kolei znajomo muszą brzmieć twoje kłamstwa. Przepychający się tłum na moment jakby zamiera. Przez chwilę masz wrażenie, jakbyście byli tu tylko we dwoje.
– Aiyo! Słyszałam już te wszystkie wymówki. Nikt nie chce odchodzić, nawet samobójcy. Myślisz, że ja miałam ochotę umierać? Kiedy mnie zastrzelili, moje córki miały osiem i dziesięć lat. Co zrobić? Narzekanie nic tu nie pomoże. Uzbrój się w cierpliwość i czekaj na swoją kolej. Przebacz to, co możesz. A nam brakuje ludzi do pracy i szukamy chętnych.
Podnosi wzrok i zwraca się głośno do całej kolejki:
– Wszyscy macie siedem księżyców.
– Jakich księżyców? – pyta dziewczyna z przetrąconym karkiem.
Za rękę trzyma chłopczyka z rozłupaną czaszką.
– Siedem księżyców to siedem nocy. Siedem zachodów słońca. Tydzień. Czasu aż nadto.
– Myślałam, że księżyc to miesiąc.
– Księżyc zawsze jest na niebie, nawet gdy go nie widać. Sądzicie, że przestał krążyć wokół ziemi tylko dlatego, że wy przestaliście oddychać?
Nic z tego nie rozumiesz. Próbujesz więc innego podejścia.
– Straszny tłum. Pewnie sami zabici z północy. Tygrysy i armia mordują tam cywilów. Indyjski Korpus Pokojowy wszczyna walki.
Rozglądasz się wokół, ale widzisz, że nikt cię nie słucha. Ludzie wciąż cię ignorują, a ich oczy lśnią tylko błękitnozielonym blaskiem. Wypatrujesz postaci w czerni, ale gdzieś zniknęła.
– Zresztą nie tylko z północy. Stąd również. Rząd walczy z JVP, a liczba ofiar stale rośnie. Wszystko rozumiem. Ostatnio musi tu panować spory ruch.
– Ostatnio? – Kobieta w bieli marszczy brwi i kręci głową. – Co sekundę ktoś pada trupem. Czasem zdarzają się nawet dwa trupy na sekundę. Byłeś już zbadać sobie uszy?
– Z moim słuchem jest wszystko w porządku. Zajmuję się robieniem zdjęć. Byłem świadkiem zbrodni, których nikt inny nie widział. Potrzebują mnie tam.
– Ta kobieta ma dzieciaki do wykarmienia. Ten mężczyzna kieruje szpitalem. A ty masz zdjęcia? To ci dopiero!
– To nie są zwykłe fotki z wakacji. To zdjęcia, które mogą obalać rządy. Zdjęcia, które mogą zapobiegać wojnom.
Kobieta wykrzywia twarz. Na jej szyi wisi krzyż egipski, taki sam nosił kiedyś chłopak, który kochał cię bardziej niż ty jego. Kobieta bawi się krzyżem i marszczy nos.
Dopiero wtedy ją rozpoznajesz. Jej śnieżnobiały uśmiech jak z reklamy pasty do zębów gościł w gazetach przez większość osiemdziesiątego dziewiątego roku. Wykładowczyni akademicka zamordowana przez tamilskich ekstremistów za to, że była Tamilką o umiarkowanych poglądach.
– Znam panią. Doktor Ranee Sridharan. Nie mogłem rozpoznać bez megafonu. Pani artykuły o Tamilskich Tygrysach były znakomite. Ale wykorzystała pani moje zdjęcia bez pytania o zgodę.
O tym, że jesteś prawdziwym Lankijczykiem, nie decyduje nazwisko ojca ani to, w którym ze świętych miejsc składasz modły, ani uśmiech, który nosisz na twarzy, żeby ukryć swoje lęki, lecz znajomości z innymi Lankijczykami, a także ze znajomymi tychże Lankijczyków. Na Sri Lance są ciotki, które – jeśli podać im nazwisko i szkołę – potrafią namierzyć każdego Lankijczyka, z jego najbliższym kuzynostwem włącznie. Poruszasz się w nakładających się na siebie kręgach i w takich, które często pozostają zamknięte dla innych. Masz przeklęty dar zapamiętywania imion, twarzy i układów w kartach.
– Było mi przykro, gdy panią dopadli. Naprawdę. Kiedy to się stało? W osiemdziesiątym siódmym? Poznałem kiedyś bojownika Tygrysów z frakcji Mahatiyi. Mówił, że sam zorganizował na panią zamach.
Doktor Ranee podnosi wzrok znad księgi, posyła ci znużony uśmiech i wzrusza ramionami. Źrenice jej oczu wydają się zmętniałe, jakby pokrywała je mlecznobiała zaćma.
– Musisz przebadać sobie uszy. Twoje uszy mają tak samo niepowtarzalny wygląd jak odciski palców. Fałdy skrywają przeszłe traumy, płatki ujawniają grzechy, a w chrząstce znajdują się wyrzuty sumienia. Wszystko to, co uniemożliwia ci wejście do Światła.
– Czym jest Światło?
– W skrócie Światło jest Tym, Czego Tylko Potrzebujesz. A mówiąc dokładniej, nie mam czasu na dokładniejsze wyjaśnienia.
Kobieta podaje ci liść ola. Podobno na takim wyschniętym liściu palmy siedmiu ryszi, mędrców, spisało przed trzema tysiącami lat przepowiednie dla wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek będą żyli. Kanciaste nacięcia rozrywały ziarnistą fakturę liści, więc aby temu zapobiec, skrybowie z południowej Azji opracowali fantazyjnie zaokrąglony alfabet.
– Robiłeś zdjęcia w osiemdziesiątym trzecim?
– Owszem, robiłem. Co to takiego?
Na liściu ola widnieją te same słowa zapisane w trzech językach. W krągłym syngaleskim, kanciastym tamilskim i nagryzmolonym angielskim, a nigdzie nie widać najmniejszego rozdarcia.
USZY ________________________________
LICZBA ZGONÓW ______________________
GRZECHY _____________________________
KSIĘŻYCE ____________________________
PIECZĘĆ PRZYJMUJĄCEGO _______________
– Idź na Poziom Czterdziesty Drugi przebadać sobie uszy, zgłosić do rejestru liczbę zgonów, ukrytych grzechów i pozostałych ci księżyców. I przypilnuj, żeby Asystent przybił ci pieczątkę.
Kobieta zamyka księgę i tym samym kończy rozmowę. Na czele kolejki zastępuje cię mężczyzna w bandażach, który nie może przestać kaszleć.
Odwracasz się twarzą do ludzi znajdujących się za tobą. Unosisz ręce niczym prorok. Zawsze lubiłeś się popisywać. Zawsze byłeś głośny, oprócz tych chwil, gdy siedziałeś cicho.
– Żaden z was, upiory, nie istnieje! Jesteście tylko wytworami mojego śpiącego umysłu. Zażyłem jakieś piguły od Jaki. To tylko halucynacja. Nie ma żadnego cholernego życia po śmierci. Wystarczy, że zamknę oczy, a rozwiejecie się jak śmierdzące pierdy!
Poświęcają ci mniej więcej tyle samo uwagi co prezydent Reagan Malediwom. Ani ofiary wypadku samochodowego, ani uprowadzeni, ani starzy ludzie w szpitalnych koszulach, ani nawet nieodżałowana doktor Ranee Sridharan – nikt nie zauważa twojego wybuchu.
Szansa na znalezienie perły w ostrydze wynosi jeden do dwunastu tysięcy. Ryzyko trafienia przez piorun wynosi jeden do siedmiuset tysięcy. Prawdopodobieństwo, że dusza przetrwa śmierć ciała, jest jak jeden do zera, jeden do nada, jeden do nic. Musisz spać, jesteś tego pewien. Niebawem się przebudzisz.
Nagle jednak nachodzi cię straszliwa myśl. Straszliwsza niż ta dzika wyspa, ta pozbawiona Boga planeta, to umierające słońce i ta pochrapująca Galaktyka. Co jeśli przez cały ten czas byłeś właśnie pogrążony we śnie? I co jeśli od tej chwili ty, Malinda Almeida, fotograf, hazardzista, dziwka, już nigdy więcej nie zdołasz zamknąć oczu?
Podążasz za ludzką chmarą, idąc chwiejnie przez korytarz. Mężczyzna kroczy na połamanych nogach, jakaś dama ukrywa posiniaczoną twarz. Wiele osób wydaje się wystrojonych jak na ślub, ponieważ tak właśnie przedsiębiorcy pogrzebowi odziewają zwłoki. Ale wielu innych ma na sobie tylko łachmany, a na twarzy zdezorientowaną minę. Spoglądasz w dół i widzisz jedynie parę rąk, które nie należą do ciebie. Chciałbyś sprawdzić, jaki masz kolor oczu i twarzy. Ciekawe, czy mają tu lustra w windach. Okazuje się, że nie mają one nawet ścian. Dusze jedna po drugiej wchodzą do pustego szybu i unoszą się jak pęcherzyki powietrza w wodzie.
To jakiś absurd. Nawet siedziba Bank of Ceylon nie ma czterdziestu dwóch pięter.
– Co jest na pozostałych piętrach? – kierujesz pytanie do wszystkich mających uszy, przebadane bądź nie.
– Pomieszczenia, korytarze, okna, drzwi, to, co zwykle – wyjaśnia szczególnie uczynny Asystent.
– Księgowość i Finanse – mówi połamany staruszek o lasce. – Na taki przekręt muszą brać skądś pieniądze.
– Wszędzie jest tak samo – zawodzi martwa kobieta z martwym niemowlęciem. – W każdym wszechświecie. W każdym życiu. Wszędzie po staremu. Wszędzie tak samo.
Rzadko kiedy coś ci się śni, a koszmary to już w ogóle. Unosisz się przy samym brzegu szybu, aż coś cię popycha do środka. Wrzeszczysz niczym królowa krzyku z horroru, a wiatr porywa cię do góry. Z zaskoczeniem odkrywasz, że obok ciebie unosi się postać w czerni. Peleryna z czarnych worków na śmieci furkocze od wściekłych podmuchów wiatru. Postać przygląda ci się, gdy wznosisz się w górę szybu, po czym kłania się, pozwalając ci odlecieć.
Podejmujesz kolejną próbę i pytasz, czym jest Światło. Odpowiadają ci tylko wzruszenia ramion i wyzwiska. Przerażone dziecko nazywa cię ponnaya, to obelga sugerująca zarazem homoseksualizm, jak i impotencję, a ty przyznajesz się tylko do jednego z tych zarzutów. Pytasz członków personelu o Światło i za każdym razem otrzymujesz inną odpowiedź. Niektórzy mówią, że to niebo, inni, że odrodzenie, jeszcze inni, że zapomnienie. Niektórzy, jak doktor Ranee, że to cokolwiek. Żadna z tych możliwości nie przemawia do ciebie szczególnie, może najbardziej ta ostatnia.
Na Poziomie Czterdziestym Drugim znajduje się tabliczka z jednym słowem.
ZAMKNIĘTE
Postacie przepływają przez ogromny korytarz, nie zauważając ścian, dopóki na którąś nie wpadną. Znajduje się tam recepcja, ale nikogo w niej nie ma. I rząd czerwonych drzwi, wszystkie – zgodnie z informacją na tabliczce – zamknięte.
Pośrodku korytarza stoi postać w czerni, w ogóle niezainteresowana wałęsającymi się wokół bez celu i zderzającymi ze sobą duszami. Postać przygląda ci się i przywołuje do siebie. Jej oczy wpatrują się w ciebie, gdy odpływasz; tym razem jarzą się żółto.
W czasie, którego potrzebujesz, żeby wrócić do okienka doktor Ranee, wszechświat ziewa sennie. Na zewnątrz noc wypełniają szepty i szum wiatru. Tutaj są tylko petenci i chaos.
Doktor Ranee kręci głową na twój widok.
– Potrzebujemy więcej pomocy. Mniej takich, co narzekają. Każdy tu daje z siebie wszystko.
Patrzy na ciebie.
– Z wyjątkiem tych, co nie dają.
Czekasz, aż dokończy myśl, ale najwyraźniej już to zrobiła. Spod biurka wyciąga megafon. To właśnie taka doktor Ranee, jaką pamiętasz, przemawiająca w świetle kamer telewizyjnych do tłumów na kampusie.
– Uważajcie, żeby się nie zgubić. Jeśli nie byliście na Badaniu Uszu, nie przychodźcie tutaj. Poziom Czterdziesty Drugi będzie jutro otwarty. Wróćcie tam jutro. Pamiętajcie, że macie siedem księżyców. Musicie wejść do Światła, zanim wzejdzie ostatni z nich.
Zamierzasz właśnie wyrzucić z siebie stek przekleństw, gdy zauważasz ją ponownie, postać owinięta w czarny worek na śmieci przywołuje cię obiema rękami. Oczy błyszczą jej jak świece, a w jednej z rąk trzyma coś, co przypomina twój zgubiony sandał. Doktor Ranee podąża za twoim spojrzeniem i uśmiech znika jej z twarzy.
– Zabierzcie stąd to coś. Maal, a ty gdzie się wybierasz?
Dwaj mężczyźni w bieli przeskakują przez ladę i ruszają biegiem w kierunku postaci w czerni. Wyglądający jak Mojżesz mężczyzna z afro podnosi ramiona i ryczy coś w języku, którego nigdy wcześniej nie słyszałeś. Obok niego biegnie osiłek w białej szacie, zmierza prosto na ciebie.
Wtapiasz się w tłum, przeciskasz się między okaleczonymi ludźmi, z których ust unosi się krwawa mgiełka, i docierasz do postaci trzymającej twój sandał.
Ciągnie cię do tej kostuchy w worku na śmieci jak do wielu innych rzeczy, które powinieneś omijać. Na przykład kasyn, stref działań wojennych, przystojnych mężczyzn. Dobiegają cię wrzaski doktor Ranee, ale ignorujesz ją, podobnie jak ammę tuż po tym, gdy odszedł dada.
Postać uśmiecha się, ukazując zęby równie żółte jak jej oczy.
– Proszę pana, opuśćmy to miejsce. Panuje tu ogłupiająca biurokracja. Jak w każdym innym urzędzie w tym opresyjnym państwie.
Zakapturzona postać stoi na wprost ciebie. Choć twarz jej skryta jest w mroku, widzisz, że to chłopiec, młodszy, niż sam kiedyś byłeś. Jedno oko ma żółte, drugie wygląda na zielone, a ty nie jesteś pewien, czy jakiekolwiek pigułki mogą wywołać tego rodzaju halucynacje. Głos ma ochrypły, jakby dokuczał mu ból gardła.
– Wiem, że ma pan na imię Maali. Niech pan nie traci tu czasu. I trzyma się z dala od Światła.
Idziesz za nim do szybu windy, ale tym razem opadasz. Wściekły falset doktor Ranee oraz barytonowe krzyki Mojżesza i He-Mana rozbrzmiewają już tylko odległym echem.
– Nawet życie pozagrobowe zostało wymyślone tak, żeby utrzymywać masy w ogłupieniu – mówi chłopak. – Każą ci zapomnieć własne życie i pchają cię w stronę jakiegoś światła. Wszystko to burżuazyjne narzędzia ciemiężycieli. Wmawiają wam, że niesprawiedliwość to część jakiegoś wielkiego planu. I to nie pozwala wam się zbuntować.
Gdy docieracie na sam dół i wychodzicie z budynku, ze wszystkich stron uderza w was wiatr. Drzewa jęczą, wysypiska śmieci głośno czkają, a za autobusami unoszą się czarne spaliny. Po ulicach pełzają cienie, a Kolombo o brzasku odwraca od nich twarz.
– Gdzie znalazłeś mój sandał?
– W tym samym miejscu, w którym widziałem twoje ciało. Chcesz je odzyskać?
– Niespecjalnie.
– Miałem na myśli twoje życie.
– Wiem.
Słowa przychodzą ci z łatwością, choć nie miałeś czasu, żeby się nad nimi zastanowić. Czy chcesz zobaczyć swoje ciało? Czy chcesz odzyskać życie? A może powinieneś zadać sobie to najistotniejsze pytanie. Jak się tu, do diabła, znalazłeś?
Niczego nie pamiętasz ani bólu, ani zaskoczenia, ani ostatniego tchnienia, ani miejsca, w którym je wydałeś. I choć nie masz najmniejszej ochoty, żeby znowu cierpieć bądź ponownie oddychać, ruszasz za postacią w czerni.
PUDŁO POD ŁÓŻKIEM
Przyszedłeś na świat, zanim Elvis nagrał swój pierwszy przebój. Umarłeś, zanim Freddie nagrał swój ostatni. W międzyczasie zrobiłeś tysiące zdjęć. Masz fotografie ministra rządu, który w osiemdziesiątym trzecim roku przygląda się, jak dzikusy palą tamilskie domy i wyrzynają ich mieszkańców. Masz zrobione w areszcie portrety zaginionych dziennikarzy i aktywistów, związanych, zakneblowanych i martwych. Masz ziarniste, choć pozwalające na identyfikację zdjęcia majora armii Sri Lanki, pułkownika Tygrysów i brytyjskiego handlarza bronią, którzy siedzą przy jednym stole i popijają z jednego dzbanka wodę kokosową.
Masz na filmie zabójców amanta filmowego Vijayi i wrak prywatnego samolotu biznesmena Upalego. Trzymasz te wszystkie zdjęcia ukryte w białym pudle po butach razem ze starymi płytami Elvisa i Freddiego, Króla i Królowej. Pod łóżkiem, które kucharka twojej ammy dzieli z jej szoferem. Gdybyś mógł, zrobiłbyś po tysiąc kopii każdego z tych zdjęć i porozlepiał je po całym Kolombo. Kto wie, może jeszcze ci się uda.
ROZMOWA Z MARTWYM ATEISTĄ (1986)
Naoglądałeś się w życiu aż nadto ludzkich zwłok i zawsze wiedziałeś, gdzie podziały się ich dusze. W tym samym miejscu, w którym znika płomień, gdy go zgasisz, w tym samym, w którym znika słowo, gdy je wypowiesz. Ciała matki i córki pogrzebane pod gruzami w Kilinochchi, dziesięciu studentów spalonych na stosie z opon w Malabe, plantator przywiązany do drzewa własnymi wnętrznościami. Nikt z nich nigdzie się nie udał. Byli, a potem ich nie było. Podobnie stanie się z nami wszystkimi, gdy w naszych świecach wypali się knot.
Wiatr unosi cię, a świat w dole przepływa z prędkością pędzącej rikszy, migają twarze i postacie, niektóre mniej, inne bardziej przerażone, większość ze stopami, które nie dotykają ziemi. Tym, którzy uważają, że Kolombo jest zatłoczone, masz do powiedzenia tylko jedno: poczekajcie, aż ujrzycie je wraz ze wszystkimi jego duchami.
– Podążasz za tą istotą?
To stary mężczyzna z haczykiem zamiast nosa i szklanymi kulkami w miejscu oczu, który zdaje się podróżować z tym samym wiatrem. Jego głowa nie tkwi pomiędzy ramionami, czyli w miejscu, które głowy zwykle preferują. Starzec trzyma ją w obu rękach na wysokości brzucha niczym piłkę do rugby.
– Nie radzę, synu. Chyba że chcesz utknąć tu na dobre.
Gdy przelatujecie nad koronami drzew i fasadami budynków, mężczyzna mówi ci, że przebywa w Pomiędzy już ponad tysiąc księżyców.
– Czym jest Pomiędzy? – pytasz.
Starzec mówi, że był nauczycielem w Carey College i każdego dnia dojeżdżał rowerem z Kotaheny do Borelli. Ubranie ma obszarpane i poplamione krwią.
– Zginąłeś w wypadku samochodowym? – pytasz.
– Nie bądź taki wścibski.
Wyjaśnia, że wszystkie duchy noszą ubrania z poprzedniego życia, lepsze to, niż chodzić nago.
– Na tych ulotkach leżących przy okienkach jest napisane, że każdy nosi swoje grzechy albo traumy, albo wyrzuty sumienia. Jedno, czego się nauczyłem przez te tysiąc księżyców: jeśli coś śmierdzi ściemą, lepiej w to nie wierzyć.
Starzec kojarzy cię z wieców politycznych, na co odpowiadasz, że nigdy nie chodziłeś na nie, więc on nazywa cię kłamcą. Mówi, że sfotografowałeś jego pozbawione głowy zwłoki, ale w podpisie pod zdjęciem nie podałeś jego nazwiska. Gazety zaś obwieściły, że było to morderstwo polityczne, choć to nieprawda.
– Większość morderstw politycznych nie ma nic wspólnego z polityką – stwierdza starzec.
Zakapturzona istota stoi na dachu i obserwuje waszą pogawędkę. Nie zauważyłeś, żeby wskoczyła na strumień wiatru, ale ciągle zdaje się wyprzedzać cię o kilka kroków.
– Jeśli pójdziesz za tym stworzeniem, będziesz skończonym głupcem. Krew mnie zalewa już na sam jego widok.
Spoglądasz na krew na koszuli mężczyzny, ale żaden dobry żart nie przychodzi ci do głowy.
– Będzie ci składał kolejne obietnice, ale żadnej z nich nie dotrzyma.
To tak jak niemal każdy chłopak, z którym się całowałem, myślisz sobie, ale nie mówisz tego na głos.
– To coś przyrzekło załatwić dla mnie mojego zabójcę. A mój zabójca kupił sobie właśnie dom za zrabowane mi pieniądze. Ale to temat na inną opowieść.
Tam W Dole ludzie wyglądają jak mrówki, gdyby tylko mrówki były niezdarne i niezaradne. Trzymasz się mocno wiatru, a martwe powietrze Kolombo owiewa ci stopy.
Tkwiąca w zgięciu łokcia głowa uśmiecha się do ciebie znacząco.
– Byłeś wierzący?
– Wierzyłem tylko w same głupoty.
– Na przykład w niebo?
– Czasami.
– Nie wierzę ci.
Wzruszasz ramionami.
– Pewnie wyobrażałeś sobie, że życie po śmierci wygląda jak w reklamach Air Lanki? Z plażami ze złocistym piaskiem, ustrojonymi słoniami i zbieraczkami herbaty uśmiechającymi się do aparatu.
Starzec ma rację, uważając cię za kłamcę, ponieważ:
Nie byłeś wierzący.
Doskonale go pamiętasz.
Startował w wyborach do rady prowincji, ale został zastrzelony przez swojego brata gangstera, który wygrał wybory zamiast niego. Kiedy go fotografowałeś, z jego twarzy nie zostało zbyt wiele, ale teraz z łatwością go rozpoznałeś.
– A może wierzyłeś, że życie po śmierci to kraina mlekiem i miodem kithul płynąca z ciągnącymi ci druta dziewicami? A może to miejsce pełne tajemnic, zagadek i pytań, których nie powinno się zadawać.
– Wiesz, dlaczego mężczyźni tak bardzo pragną dziewic? – powtarzasz jedną z durnych teorii DD i od razu przechodzisz do puenty. – Bo dziewica nie zorientuje się, jak kiepski jesteś w łóżku.
Wirujące podmuchy wiatru unoszą was nad gzymsami budynków i dachami autobusów. Świat ma rozmazane kontury, kolory pojawiają się tam, gdzie nie powinno ich być, a wszędzie, gdzie tylko spojrzysz, widać duchy. Zakapturzona istota sfruwa z góry, przelatuje nisko nad powierzchnią jeziora Beira i niczym wrona przysiada na stojącym przy wejściu do świątyni kamieniu nagrobnym. Płaskorzeźba na nim przedstawia słonia, który ściga krowę, która z kolei ściga pawia w zamkniętym kręgu czasu. Worki na śmieci łopoczą niczym skrzydła, ocierając się o kamienną rzeźbę. Istota stoi ze skrzyżowanymi ramionami i wpatruje się prosto w ciebie. Wykonuje jakiś gest, którego znaczenia nie potrafisz odczytać.
Twój towarzysz podróży przygląda się temu, jak patrzysz na postać w czerni. Sadowi swoją głowę na obojczyku. Zakapturzony odwraca się do was plecami i sfruwa nad brzeg jeziora. Bursztynowe plamki wschodzącego słońca zamieniają jego powierzchnię w lustro. Powyginane gałęzie i biurowce sprawdzają swój odbijający się w zmarszczkach na wodzie wygląd.
Starzec wzdycha.
– A może wyobrażałeś sobie życie po śmierci jako izbę tortur? Albo życie po śmierci jako los-cywila-uwięzionego-między-rządowymi-bombami-a-minami-Tygrysów? Albo życie po śmierci jako los-aresztowanego-i-pobitego-kijami-z-powodu-nazwiska? Piekło jest wszędzie wokół, a sezon na nie trwa w najlepsze.
Kładzie sobie głowę na ramieniu i obraca nią jak peryskopem.
– Ja oczywiście wierzyłem w nic. W życie pozagrobowe, które nigdy nie nadejdzie, w życie pozagrobowe, którego brak w miejscu obsługi podróżnych. Dlaczego miałoby być coś? Czemu nie nic? Nicość wydaje się bardziej sensowna niż niebo czy odrodzenie albo przeżywanie w kółko i w kółko tego samego smutnego, zasranego życia. – Przechyla głowę w twoją stronę. – Nie spodziewałem się tylko tego całego przeklętego syfu.
– A ten typ, co to za jeden?
– Komunistyczna gnida z JVP. Trup, a dalej ględzi o rewolucji. Kolejny morderca, którego w końcu ktoś ubił. Nie powinieneś z nim rozmawiać. Idź poszukaj swojego Światła i wyrwij się stąd, póki jeszcze możesz. Mnie też trzeba było tak zrobić.
Martwy Ateista rozgląda się po jeziorze Beira, jakby analizował różne wersje życia pozagrobowego i liczne niezałatwione sprawy.
– Co robiłeś przez te tysiąc księżyców?
– Chadzałem do wszystkich świątyń i patrzyłem, jak ludzie się modlą.
– Dlaczego?
– Bawiło mnie, jak głupio wyglądają.
– To wcale nie tak źle.
– Siedem księżyców mija szybciej, niż myślisz – mówi. – Jeśli przestaniesz podążać za tą istotą, ona przestanie włóczyć się za tobą. Ale jeśli tu zostaniesz, wkrótce wszystko ci spowszednieje.
Kierujesz aparat na bezgłowego mężczyznę i pstrykasz mu fotkę z jeziorem i wschodzącym słońcem w tle. Jego głos rozwiewa się jak wszystkie dobre intencje. Rozglądasz się, ale nigdzie nie ma śladu ani jego, ani zakapturzonej istoty. Widzisz tylko trzy ciała leżące na brzegu zamulonego jeziora.
JEZIORO BEIRA
We wtorek czwartego grudnia 1989 roku, kilka minut po czwartej rano, dwaj mężczyźni w sarongach wrzucają do jeziora Beira cztery ciała. Zresztą nie po raz pierwszy, nie po raz pierwszy też po pijaku i o tej godzinie.
Tego dnia jezioro Beira cuchnie tak, jakby przykucnęło nad nim jakieś potężne bóstwo, wypróżniło się i zapomniało po sobie spuścić wodę. Mężczyźni upili się skradzionym arakiem nie dlatego, że przez lata pozbywania się zwłok stracili zimną krew czy zaczęło ich dręczyć sumienie, lecz dlatego, że oddychanie tym fetorem na trzeźwo przypomina wąchanie publicznego pisuaru.
Pierwsze ciało jest owinięte w worki na śmieci. Ma na sobie kurtkę safari z pięcioma dużymi kieszeniami, do których poupychano cegły. Tę modną stylizację dopełnia jeden sandał, trzy wisiorki i aparat fotograficzny na szyi. Mężczyźni przy użyciu sznura z włókna kokosowego przywiązują cegły do posiniaczonego tułowia. Wydaje im się, że znają się na węzłach, choć nie są marynarzami i nigdy nie byli w skautach.
Rzucają ciałem z gracją kulomiotów, a ono ląduje z pluskiem w wodzie w odległości nie większej od skoku na szkolnym podwórku. Pierwsza butelka araku pozbawiła ich poczucia obrzydzenia, druga – zdolności motorycznych. Węzły puszczają w chwili, gdy ciało uderza w ciepłą taflę jeziora, a cegły same toną w ciemnej wodzie.
Tego samego próbują z pozostałymi ciałami. Jedno idzie na dno, drugie unosi się na powierzchni. Kamienne posągi Buddy z pływającej świątyni spoglądają z góry na dryfującego trupa bez zainteresowania, ale też bez niepokoju. Zażywające porannej kąpieli warany prześlizgują się między zwłokami. Ptaki rzeczne toczą spór o to, który pierwszy będzie mógł wydziobać oczy.
Jezioro Beira było kiedyś trzy razy większe i służyło ukrywaniu wszelkiego rodzaju występków. Wiele ich pogrzebano w jego wodach przez te wszystkie stulecia, które minęły od czasu, gdy portugalski kupiec Lopo de Brito zmienił bieg rzeki Kelani, żeby pomieszać szyki grasującym w okolicy wojskom króla Vijayabahu. Jezioro rozciągało się aż do Panadury i okrążając od tyłu Kolombo, łączyło się z jeziorem Bolgoda. Gdy kontrolę nad nim przejęli Holendrzy, ścisnęli je i pokryli siecią kanałów. Z ich rąk jezioro odbili Anglicy i dali mu stałe zajęcie. W trzewiach zbiornika gniją ciała kupców, marynarzy, prostytutek, gangsterów i zupełnie niewinnych ludzi. Co dekadę jezioro wydaje z siebie czknięcie, które spowija Wyspę Niewolników zjełczałymi wyziewami.
– Ty durniu – wybekuje z siebie Balal Ajith. – Nie okleiłeś ich taśmą?
– Obwiązałem tylko sznurem. Kazałeś się spieszyć. Nie było czasu na taśmę – broni się Kottu Nihal.
– Te węzły były luźniejsze niż redda twojej ammy.
– Coś ty powiedział?
– O tam, na Navam Mawatha jest sklep żelazny, w którym sprzedają taśmę maskującą. Zajęłoby ci to pięć minut.
– Ale jest jeszcze zamknięty.
– To idź go otwórz.
– Aiyo, nie mogę! Abhithiya w świątyni zaczynają się już budzić. Nie mogę z samego rana bić mnichów.
Balal Ajith zdejmuje koszulkę, a przód sarongu przekłada między nogami i nad szparą w tyłku. Wydaje z siebie kolejne beknięcie. Curry z flaków wołowych wyskakuje z jego bebechów i wylatuje przez gardło. Balal Ajith ponownie czuje smak babath marynowanego w starym araku.
– Dlatego właśnie, Kottu aiya, ty i ja musimy iść popływać.
Z ciała trupa ściągnięto również koszulę, zapadnięte żebra przypominają pęknięty orzech kokosa. Starasz się nie patrzeć na połamane kości, kawałki mięsa w brodzie, brakujące części twarzy.
Lecz mimo to patrzysz. Znasz te zwierzęta. Pracują w kasynie i płacą im za to, żeby bili tych, którzy wygrywają, i ściągali forsę od tych, którzy przegrywają. Nie wiedziałeś, że pracują też jako śmieciarze. „Kunu kaaraya” to eufemistyczne określenie osób pozbywających się ciał ludzi, którym nie można wystawić aktu zgonu. Taniej wynająć śmieciarza niż dać w łapę urzędnikowi.
Od porozumienia pokojowego z Indiami w osiemdziesiątym siódmym roku w Sri Lance bardzo wzrosło zapotrzebowanie na usługi śmieciarzy. Siły rządowe, wschodni separatyści, południowi anarchiści i oddziały rozjemcze na północy dostarczają bowiem zabitych w dużych ilościach.
Kottu Nihal i Balal Ajith otrzymali swoje przydomki w więzieniu Welikada, obaj zawdzięczają je talentom kulinarnym. Kottu Nihal pracował w więziennej kuchni, gdzie specjalizował się w siekaniu placków roti do przyrządzenia kottu. Przybory kuchenne, które przemycał na teren więzienia, zapewniły mu w Welikadzie status handlarza bronią. Na powszechne uznanie zasłużył, przystawiając do gardła więziennego dręczyciela dwa zaostrzone kawałki talerza. Balal Ajith z kolei słynął z tego, że gotował dzikie koty, zwane balala, i serwował je jako curry, za które dostawał papierosy.
Stoisz na zwłokach, jakby to była deska surfingowa. Czy w twoim poprzednim życiu zdarzyło ci się kiedyś surfować? Twoje ciało wydaje się wprost do tego stworzone. Jakim byłeś wspaniale zbudowanym mężczyzną. Co za głupie marnotrawstwo. Szlochasz tak, jak nie szlochałeś nawet wtedy, gdy dada odszedł od ammy – a potem nagle przestajesz.
W sumie to zgadzasz się z Bezgłowym Ateistą. Przez blisko trzydzieści pięć lat z wielką żarliwością wierzyłeś w nic. Nie jest to wprawdzie najlepsze wyjaśnienie tego całego pandemonium, ale jedyne przekonujące. Zawsze miałeś się za mądrzejszego od tych stad baranów gromadzących się w świątyniach, meczetach i kościołach, a teraz okazuje się, że barany obstawiły mądrzej od ciebie.
W czasie swojej krótkiej, bezużytecznej egzystencji badałeś dowody i wyciągałeś wnioski. Jesteśmy tylko mgnieniem światła pomiędzy dwoma długimi snami. Zapomnij te wszystkie bajki o bogach, piekle i ponownych narodzinach. Wierz w szanse na wygraną i w sprawiedliwość, w znaczone karty, ustawione gry i w to, że należy jak najdłużej i jak najlepiej grać tymi kartami, które się dostało. Kazano ci wierzyć, że śmierć jest słodkim zapomnieniem, ale pomyliłeś się w obu tych przypadkach.
Jedynym bóstwem, w które wierzyłeś, był Narada, yaka niższej kasty. Narada miał osobliwą rolę: przysparzał ludzkości problemów. Jeśli nie potrafił się wywiązać ze swego zadania, eksplodowała mu głowa. Otrzymał standardowy pakiet nieśmiertelności i bonus w postaci wszechwiedzy. Podejrzewasz jednak, że jego główną motywacją była chęć pozostawienia czaszki w nienaruszonym stanie.
To nie zła powinniśmy się lękać. Obdarzone władzą stworzenia, które działają wyłącznie we własnym interesie: oto, co powinno napełniać nas trwogą.
Jak inaczej wytłumaczyć szaleństwo tego świata? Jeśli jest jakiś niebiański ojciec, to musi być taki jak twój: nieobecny, leniwy, najpewniej zły. Każdy wybór, przed jakim stoi ateista, jest natury moralnej. Pogódź się z tym, że jesteśmy sami, i dąż do zbudowania raju na ziemi. Albo przyjmij, że nikt nie patrzy, i rób, co ci się żywnie podoba. To drugie jest o wiele łatwiejsze.
A więc oto jesteś, przyglądasz się, jak mężczyźni, którzy w osiemdziesiątym trzecim palili domy Tamilów, próbują zatopić twoje zwłoki. To tyle, jeśli chodzi o słodkie zapomnienie i spokojny sen. Zostałeś skazany na to, że nie zmrużysz oczu. Skazany na to, że będziesz patrzył, lecz nigdy niczego nie dotkniesz, będziesz widział, lecz nie utrwalisz swojego świadectwa. Skazany na bycie pedałem i impotentem, ponnaya, jak niedawno nazwał cię przy okienku martwy dzieciak.
Z mroku wyłania się zakapturzona postać. Frunie z wiatrem i przysiada ze skrzyżowanymi nogami obok kamiennych posągów Buddy. Gdy mówi, nie porusza ustami, kryje się w cieniu i zasiewa w twojej głowie kolejne słowa; jej głos przypomina schrypnięty syk węża.
– Moje kondolencje, panie Maali. To pewnie spory szok. Musi pan pomedytować nad swoim ciałem.
– To pomaga?
– Niespecjalnie.
Kto nigdy nie zobaczył swojego zdjęcia i nie doszedł do wniosku, że jest na nim znacznie grubszy i brzydszy niż w rzeczywistości? Lustra okłamują nas tak samo jak wspomnienia. Ale po co kłamać: byłeś wspaniałym mężczyzną. Schludnym, zadbanym, z ładnymi włosami i niezłą cerą. A teraz jesteś truchłem na kamiennej płycie, odessanym z oddechu i barw. Koci rzeźnik wznosi nad tobą swój tasak.
– Jesteś moim Asystentem? – pytasz, lecz nie otrzymujesz odpowiedzi.
Postać zniknęła, więc czekasz, aż znowu się do ciebie podkradnie.
– Nie, sir. Niech pan zapomni o Asystentach. To wszystko ściema. Ci kretyni w białych strojach to tylko urzędnicy i strażnicy więzienni. Zamienili Pomiędzy w przytułek. Żałosne.
Bank Światowy i rząd holenderski przeznaczył kiedyś środki na odbudowę tych kanałów. Duża część tych pieniędzy wylądowała w szczelnie zaszytych kieszeniach. Studium wykonalności zostało odrzucone i włożone do teczki wraz z planami nigdy niewybudowanych autostrad i wieżowców. W Sri Lance wszystko jest budowane przez najtańszego wykonawcę albo – co najbardziej opłacalne – w ogóle niczego się nie buduje.
Kottu przytrzymuje twoje ciało, licząc na to, że woda wsączy się do środka przez otwory w czaszce. Woda obmywa twój mózg, lecz ciało wciąż unosi się na powierzchni. Kottu zaklina i pluje. Balal brnie w kierunku zwłok, tasak trzyma chwiejnie nad głową niczym żaba odgrywająca kelnera. Ostrze jest duże, stępione i brązowe, ani chybi od krwi tysięcy zabitych kotów.
Obserwowałeś takich jak oni, unikałeś ich na ulicach i w dżungli, wiesz, co to za jedni i że jest ich zbyt wielu, by zliczyć. Im też się wydaje, że nikt nie patrzy, nieświadomi tego, że właśnie plujesz im na włosy. Zbiry pracują dla nadzbira, którego wynajęły gliny na polecenie sił specjalnych, które są finansowane przez ministerstwo, które z kolei odpowiada przed radą ministrów, której siedziba znajduje się w rezydencji prezydenta.
Rok osiemdziesiąty ósmy upłynął pod znakiem marksistów z JVP, którzy trzymali cały kraj za gardło, a kolejny – pod znakiem rozprawy z rządem. Jeśli byłeś zaangażowany politycznie, zbiry zgarniały cię i przekazywały na przesłuchanie, a następnie – w zależności od jego wyniku – trafiałeś w ręce kata. Kaci rekrutowali się zwykle spośród sadystycznych byłych wojskowych i w większości nosili czarne kaptury z wyciętymi otworami, zupełnie jak członkowie Ku Klux Klanu, tyle że w ich przypadku odpadała oczywiście kwestia rasowa.
Wystarczy podążać za smrodem gówna, a w końcu doprowadzi cię do któregoś z członków parlamentu. Doktor Ranee Sridharan z uniwersytetu w Dżafnie stworzyła mapę zależności łączących komórki terrorystyczne Tygrysów i rządowe szwadrony śmierci. Ci od brudnej roboty w żaden sposób nie są powiązani z tymi u władzy, a zatem ci u władzy mogą zrzucić winę, na kogo tylko zechcą. Dobra pani doktor wykorzystała w książce twoje zdjęcia, nie poprosiwszy cię o zgodę. Zastrzelono ją, gdy jechała rowerem na wykład. Zginęła raczej za to, że występowała przeciwko Tygrysom niż za kradzież twoich fotek.
Poza tym przed twoimi oczami dzieją się znacznie poważniejsze rzeczy. Twój kręgosłup został porąbany na kawałki, podobnie jak kręgosłup tego drugiego trupa, którego twarzy nie widzisz. Jesteś przyzwyczajony do widoku krwi i flaków, ale tego nie możesz znieść.
Patrzysz, jak tym drugim zwłokom odcinają głowę, pozbawiają je rąk oraz stóp. Balal sieka, a Kottu ciągnie wąż od kranu przy świątyni. Spłukana krew znika w ciemnych wodach Beiry. Zakapturzony stwór odciąga cię, gdy jeden ze zbirów zbliża się do twojego przepołowionego ciała. Stwór zdejmuje kaptur i widzisz jego twarz. Jest młoda i mimo blizn oraz obłażących strupów sprawia dość sympatyczne wrażenie.
– Dobrze się czujesz, hamu? – pyta cię.
– Nie bardzo – odpowiadasz.
Marszczy brwi i kręci głową.
– Sir mnie nie pamięta.
Patrzysz na sińce na jego szyi i oparzenia na ramionach.
– Możesz przestać mówić do mnie „sir”?
Chłopak przypomina ci o torach kolejowych łączących Dehiwelę z Wellawatte, przypomina o bójce podczas wiecu komunistów w Wennappuwie, o ciemnej plaży w Negombo. Ty nie przypominasz sobie jednak jego czekoladowej skóry, szczupłej sylwetki ani cienkich ust, nie znasz też jego imienia.
Tymczasem tamte dwa bawoły kłócą się o wschodzące słońce, o krew, która nie daje się zmyć, i części ciał, które nie chcą zatonąć. Widzisz należącą niegdyś do ciebie głowę włożoną do torby foliowej zwanej siri-siri i wrzuconą do jeziora. Widzisz zapakowane do skrzyń swoje dawne kończyny. Zastanawiasz się, dlaczego twoja głowa, w odróżnieniu od Martwego Ateisty, wciąż tkwi na twoich ramionach.
– Nazywałem się Sena Pathirana. Byłem głównym działaczem JVP w Gampasze. Moje ciało wrzucono do tego brudnego jeziora przed wieloma księżycami. A my już kiedyś się spotkaliśmy.
Przesuwasz się w miejsce, w którym do foliowych worków pakowane są inne części ciał. Kończyny i głowy poporcjowane jak przed włożeniem do zamrażarki.
– Ja nie…
– Próbowałeś mnie pocałować podczas wiecu w Wennappuwie. Nie spodziewaj się, sir, że sobie przypomnisz.
Przyglądasz się, jak części ciał unoszą się przy brzegu jeziora, słyszysz, jak śmieciarze klną, i czekasz z niknącą nadzieją, aż powrócą do ciebie wspomnienia.