Powieść, która stała się literackim trzęsieniem ziemi i pozwoliła debiutującej nią, zaledwie 23-letniej Clarice Lispector wejść z przytupem do grona największych światowych pisarzy.


„W pobliżu dzikiego serca” to historia o dojrzewaniu, rodzeniu się świadomości własnego ciała, buncie wobec zastanych konwencji i społecznych norm. W 1943 roku była tak świeża i nowatorska w formie, że z miejsca zachwyciła krytyków, przynosząc młodej autorce prestiżową brazylijską nagrodę Graçy Aranhi.

W powieści „W pobliżu dzikiego serca” dostrzegano wpływy Hermana Hessego, pisarza, którego Lispector lubiła od nastoletnich lat, ale też Jamesa Joyce’a i Virginii Woolf, do czego autorka się wyraźnie dystansowała – napisała bowiem swoją książkę, zanim miała okazję się zapoznać z utworami wielkich modernistów. Zresztą ta pierwsza, młodzieńcza powieść wybrzmiewała głosem osobnym, demolując dotychczasowe kanony i stając się utworem kultowym dla wielu pokoleń pisarek i pisarzy.

Lispector, podobnie jak w kolejnych swoich utworach, analizuje w debiutanckiej powieści „W pobliżu dzikiego serca” kondycję kobiety, ale jednocześnie ją przekracza, próbując dotrzeć do czystego, niezapośredniczonego przez kulturę doświadczenia. Tym samym rozsadza ramy języka, zrywa z logiką, łamie składnię, by dokopać się do tego, co jeszcze nie zostało unieruchomione przez ideę – co żywe, dzikie, nieludzkie.

***

• Byłaby Kafką, gdyby Kafka był Żydówką. Byłaby Rilkem, gdyby Rilke był brazylijskim Żydem urodzonym w Ukrainie. Byłaby Rimbaudem, gdyby Rimbaud był matką i dożył pięćdziesiątki. Byłaby Heideggerem, gdyby Heidegger umiał przestać być Niemcem.
– Hélène Cixous

• Clarice była obca na tej ziemi i przeszła przez świat tak, jakby w środku nocy przybyła do nieznanego miasta ogarniętego generalnym strajkiem komunikacji.
– Carlos Drummond de Andrade

• Najważniejsza pisarka żydowska od czasów Kafki.
– Benjamin Moser

• Ona jest lepsza niż J. L. Borges
– Elisabeth Bishop

• Jedna z najbardziej tajemniczych pisarek XX wieku.
– Orhan Pamuk

• Po prostu wybitna.
– Jonathan Franzen

• Czarująca, elokwentna, nastrojowa. Lispector to ta sama liga, co Kafka i Joyce.
– Edmund White

Clarice Lispector
W pobliżu dzikiego serca
Przekład: Gabriel Borowski
Wydawnictwo Filtry
Premiera: 28 czerwca 2023
 
 


Część pierwsza

Ojciec…

Maszyna tatusia stukała stuk-stuk… Stuk-stuk-stuk… Zegar obudził się z pozbawionym kurzu bim-bam. Cisza ciągnęła się zzzzz. Szafa mówiła co? Ciuchy-ciuchy-ciuchy. Nie, nie. Między zegarem, maszyną i ciszą było wsłuchujące się, wielkie, różowe, martwe ucho. Trzy dźwięki łączyły się w świetle dnia oraz odgłosie pocierających o siebie promiennych liści na drzewie.
Oparła czoło o błyszczącą chłodną szybę i popatrzyła na podwórko sąsiada, wielki świat kur-które-nie-wiedziały-że-umrą. I mogła poczuć, jakby pod samym nosem, ciepłą ubitą ziemię, pachnącą i suchą, w której, jak świetnie wiedziała, świetnie wiedziała, jakaś dżdżownica prężyła się, zanim zjadła ją kura, którą zjeść mieli ludzie.
To była wielka, nieruchoma chwila z pustym wnętrzem. W oczekiwaniu szerzej otworzyła oczy. Nic nie nadeszło. Pusto. Ale nagle, gwałtownie, dzień puszczono w ruch i wszystko znowu zaczęło działać, stukająca maszyna, dymiący papieros ojca, cisza, liście, nieopierzone kurczęta, jasność, rzeczy odżywające pospiesznie jak wrzący czajnik. Brakowało tylko bim-bam zegara, które było takie przyjemne. Zamknęła oczy, udała, że je słyszy, i w takt nieistniejącej rytmicznej melodii wspięła się na palce. Wykonała trzy bardzo lekkie, uskrzydlone, taneczne kroki.
Nagle spojrzała na to wszystko z obrzydzeniem, jakby ta mieszanina jej się przejadła. „Oj, oj, oj…” – jęknęła cicho ze zmęczenia i pomyślała: I co teraz teraz teraz? Jeśli nadal będzie czekała na coś, co ma się stać, to w żadnej kropli nadchodzącego czasu wciąż nic się nie stanie, rozumiesz? Odpędziła trudną myśl, poświęciwszy uwagę ruchowi bosej nogi na pokrytej kurzem drewnianej podłodze. Potarła stopę i spojrzała ukradkiem na ojca, czekając, aż on spojrzy na nią, zniecierpliwiony i rozdrażniony. Nic jednak nie nadeszło. Nic. Trudno zasysać ludzi, jakby się było odkurzaczem.
– Tatusiu! Wymyśliłam wiersz.
– Jaki nosi tytuł?
– Ja i słońce. – Nie czekając długo, zadeklamowała: – „Kury na podwórku zjadły już dwie dżdżownice, a ja tego nie widziałam”.
– No i? Co ten wiersz ma wspólnego z tobą i ze słońcem?
Patrzyła na niego przez sekundę. Nie zrozumiał…
– Słońce jest nad dżdżownicami, tatusiu, a ja wymyśliłam wiersz i nie widziałam dżdżownic… – Pauza. – Mogę od razu wymyślić inny: „Chodź się ze mną pobawić, słońce”. Albo jeszcze inny: „Zobaczyłam chmurkę, biedna dżdżownica, ona chyba jej nie widziała”.
– Piękne, skarbie. Piękne. Jak się wymyśla takie ładne wiersze?
– To nic trudnego, wystarczy ciągle mówić.
Ubrała już lalkę, rozebrała ją, wyobraziła sobie, jak idzie na bal, na którym błyszczy pośród wielu innych córek. Niebieskie auto przejeżdża po ciele Arlete, zabija ją. Potem przychodzi wróżka i córka ożywa. Córka, wróżka, niebieskie auto to wyłącznie Joana, w przeciwnym razie zabawa by ją nudziła. Gdy taka czy inna postać wysuwała się na pierwszy plan, ona zawsze znajdowała sposób, by obsadzić się w głównej roli. Pracowała z powagą, w milczeniu, z ramionami wzdłuż ciała. Nie musiała zbliżać się do Arlete, by się nią bawić. Władzę nad rzeczami miała nawet na odległość.
Pobawiła się kartonikami. Przyglądała im się przez chwilę, a one stawały się uczniami. Jeden dobrym, a drugi złym. Joana była nauczycielką. Tak, tak, i co z tego? Co teraz teraz teraz? I wciąż nic się nie stanie, jeśli ona… No właśnie.
Wymyśliła małego jak palec ludzika noszącego długie spodnie i muchę. Trzymała go w kieszonce szkolnego mundurka. Ludzik był prawdziwą perełką, perełką pod muchą, miał głęboki głos i pytał z kieszonki: „Księżniczko Joano, czy zechce mnie Wasza Wysokość posłuchać przez jedną chwilę, na jedną chwilę zaniechać nieustannych swych zajęć?”. I obwieszczał następnie: „Sługa uniżony, księżniczko. Wasze życzenie jest dla mnie rozkazem”.
– Tatusiu, co robić?
– Poucz się.
– Już się pouczyłam.
– Pobaw się.
– Już się pobawiłam.
– No to nie zawracaj głowy.
Obróciła się, zatrzymała i rozejrzała beznamiętnie po ścianach i suficie, które kręciły się i rozmywały. Wspięła się na palce i stąpała tylko po ciemnych deskach podłogi. Zamknęła oczy i chodziła z wyciągniętymi rękami, dopóki nie napotkała jakiegoś mebla. Między nią a przedmiotami coś się znajdowało, ale gdy próbowała złapać to jak muchę i zerkała, by sprawdzić, czy nie uciekło, odnajdywała wyłącznie własną różową, rozczarowaną dłoń. Tak, wiem, powietrze, powietrze! Ale to nic nie wnosiło, niczego nie tłumaczyło. To pozostanie jedną z jej tajemnic. Nigdy nie ośmieli się zdradzić nikomu, nawet tatusiowi, że nie udaje jej się pochwycić „tego czegoś”. Właśnie o tych najważniejszych rzeczach nie miała jak opowiedzieć. Z innymi rozmawiała o głupotach. Gdy zwierzała się ze swoich sekretów takiej Rute na przykład, tylko się potem na nią złościła. Najlepiej było milczeć. Inna sprawa: Jeśli coś ją bolało i w tym samym czasie patrzyła na wskazówki zegara, widziała, jak odmierzane zegarem minuty mijały, a ból nadal bolał. Albo gdy nic jej nie bolało, a ona stała przed zegarem i mu się przyglądała, wówczas to, czego nie czuła, także było większe od odmierzanych przez zegar minut. Dlatego gdy coś sprawiało jej radość lub złość, biegła do zegara i bez celu patrzyła na sekundy.
Podeszła do okna, zrobiła na parapecie krzyżyk i splunęła na zewnątrz. Jeśli splunie raz jeszcze – mogła to zrobić dopiero wieczorem – nie dojdzie do katastrofy, a Bóg zostanie jej bliskim przyjacielem, tak bliskim, że… Że co?
– Tatusiu, co robić?
– Już ci powiedziałem: idź się pobawić i daj mi spokój!
– Ale ja już się pobawiłam, naprawdę.
Tata się roześmiał.
– Ale zabawa się nie kończy…
– Właśnie że się kończy.
– To wymyśl jakąś inną.
– Nie chcę się bawić ani uczyć.
– W takim razie co chcesz robić?
Joana się zamyśliła.
– Coś, czego nie umiem…
– Chcesz latać? – zapytał rozkojarzony tatuś.
– Nie – odpowiedziała Joana. Pauza. – Co robić?
Tym razem tata ryknął:
– Wal głową w ścianę!
Joana odchodzi, plotąc warkoczyk z kosmyka rozpuszczonych włosów. Nauczyła się tego kiedyś. „Nigdy nigdy nigdy tak tak” – śpiewa cichutko. Rusza w stronę stolika z książkami i dla zabawy przygląda się im z pewnej odległości. Pani domu mąż dzieci, zielona to mężczyzna, biała to kobieta, czerwona to może być syn lub córka. „Nigdy” to mężczyzna czy kobieta? Dlaczego „nigdy” to nie syn ani córka? A „tak”? Och, tyle było rzeczy całkiem niemożliwych. Dało się o nich rozmyślać całymi popołudniami. Na przykład: Kto pierwszy powiedział „nigdy”?
Tata skończył pracę i odnalazł Joanę, siedziała i płakała.
– Co się stało, córeczko? – Podniósł ją, spojrzał bez niepokoju na płonącą i smutną buzię. – Co się stało?
– Nie wiem, co mam robić.
Nigdy nigdy tak tak. Wszystko było jak odgłos tramwaju przed zaśnięciem, zanim poczuje się odrobinę strachu i zaśnie. Usta maszyny do pisania zamknęły się jak usta staruchy, ale ścisnęło ją to za serce tak samo jak odgłos tramwaju, tyle tylko, że teraz nie zaśnie. W objęciach ojca. Ojciec zamyślił się na chwilę. Przecież nie można zrobić niczego za innych, można najwyżej pomóc. Dziecko chodzi samopas, takie chudziutkie i nad wiek dojrzałe… Westchnął krótko, potrząsnął głową. Jajeczko, no tak, żywe jajeczko. Co czeka Joanę?

Dzień Joany

To pewne, że stanę się zła – pomyślała Joana.
Czymże innym mogło być to odczucie, że kryję w sobie poskromioną siłę, która może lada moment gwałtownie się wyzwolić; to pragnienie posłużenia się nią z zamkniętymi oczami, w całości, z bezwiedną pewnością dzikiej bestii? Czyż nie jest tak, że tylko zło pozwala odetchnąć bez lęku, przyjąć powietrze i pogodzić się z płucami? Nawet rozkosz nie sprawiłaby mi takiej rozkoszy jak zło – pomyślała z zaskoczeniem. Czuła w sobie doskonałe zwierzę, pełne sprzeczności, egoizmu i życia.
Przypominał jej się mąż, który zapewne nigdy nie posądziłby Joany o taką myśl. Spróbowała przywołać z pamięci wygląd Otávio. Ale gdy tylko czuła, że wyszedł z domu, zachodziła w niej przemiana, Joana skupiała się na sobie i było tak, jakby przeszkodził jej tylko na chwilę, powoli snuła na powrót wątek dzieciństwa, mąż szedł w zapomnienie, a ona w głębokiej samotności krążyła po pokojach. Z cichej okolicy, z oddalonych domów nie docierał żaden dźwięk. Była wolna, ale nawet sama nie wiedziała, co myśli.
Owszem, czuła w swoim wnętrzu doskonałe zwierzę. Pomysł, by je kiedyś uwolnić, budził w niej wstręt. Być może ze strachu, bo to nie byłoby piękne. Albo z lęku przed jakimś objawieniem… Nie, nie – powtarzała – nie wolno bać się tworzenia. Może w głębi serca zwierzę budziło w niej wstręt, ponieważ wciąż miała w sobie pragnienie, by się podobać i by kochał ją ktoś tak potężny jak jej zmarła ciotka. By później mimo to ją deptał, gardził nią bez skrupułów. Ponieważ najlepsze, wciąż najmłodsze zdanie brzmiało: Dobroć przyprawia mnie o mdłości. Dobroć jest ciepława i lekka, pachnie przechowywanym od dawna surowym mięsem, które nie przegniło jednak do reszty. Odświeżanym od czasu do czasu, nieco doprawionym, dość, by pozostać kawałkiem ostygłego, milczącego mięsa.
Kiedyś, przed ślubem, gdy jej ciotka wciąż żyła, zobaczyła żarłoka przy jedzeniu. Przyglądała się jego wybałuszonym, lśniącym, ogłupiałym oczom, podczas gdy on starał się nie uronić nic ze smaku potrawy. I te dłonie, te dłonie. Jedna trzymała widelec wbity w sztukę krwistego mięsa – nie było letnie i milczące, ale bardzo żywe, ironiczne i niemoralne – a druga zaciskała się na obrusie, skubała go nerwowo z żądzy pochłonięcia jak najszybciej kolejnego kęsa. Pod stołem stopy poruszały się w takt niesłyszalnej muzyki, muzyki diabelskiej, czystej i nieposkromionej przemocy. Dzikość, bogactwo jego barw… Czerwonawe usta i nasada nosa, blade, sine cienie pod małymi oczkami. Joana wzdrygnęła się nad filiżanką poczciwej kawy, ale nie mogła później stwierdzić, czy ze wstrętu, czy z fascynacji i lubieżności. Pewnie z jednego i drugiego. Wiedziała, że ten mężczyzna to siła. Nie potrafiłaby jeść tak jak on, z natury była umiarkowana, ale widok nią wstrząsnął. Przeżywała również lektury przerażających, tragicznych opowieści, gdzie zło było zimne i wszechogarniające jak lodowata kąpiel. Jakby widziała wtedy kogoś, kto pije wodę i odkrywa, że czuje pragnienie, pragnienie głębokie i odwieczne. Może wołał w niej niedostatek życia? Żyła mniej, niżby mogła, i wyobrażała sobie, że jej pragnienie zaspokoi jedynie powódź. Może tylko parę łyków… „Ach, masz nauczkę, masz nauczkę – powiedziałaby ciotka. – Nigdy nie idź naprzód, nigdy nie kradnij, nie upewniwszy się, że to, co chcesz ukraść, uczciwie gdzieś na ciebie nie czeka”. Czy na pewno? Kradzież sprawia, że wszystko staje się cenniejsze. Smak zła – czerwone żucie, połykanie słodkawego ognia.
Nie oskarżaj się. Znajdź fundament swojego egoizmu: Nic z tego, czym nie jestem, nie może mnie obchodzić, nie da się być czymś więcej poza sobą – a jednak przekraczam siebie nawet przy pełni świadomości, prawie zawsze jestem czymś więcej niż tylko sobą. Mam ciało i wszystko, co robię, to przedłużenie mojego początku. Cywilizacja Majów mnie nie obchodzi, bo nie mam w sobie nic, co łączyłoby się z ich płaskorzeźbami. Przyjmuję wszystko, co ze mnie wypływa, bo nie wiem, skąd się bierze, i mogę nieświadomie zdeptać coś istotnego. W moim przypadku to szczyt pokory – domyślała się.
Najgorsze, że wszystko, co przyszło jej do głowy, mogła od razu wykreślić. Jej myśli wznosiły się jak posągi w ogrodzie, a ona przechadzała się między nimi, patrzyła na nie i ruszała dalej.
Tego dnia była wesoła i piękna. I miała lekką gorączkę. Skąd ten romantyzm: lekka gorączka? Ale naprawdę gorączkuję: te szkliste oczy, ta siła i ta słabość, to kołatanie serca. Gdy łagodny wietrzyk, wietrzyk letni, muskał jej ciało, przebiegały je dreszcze zimna i gorąca. Wówczas myślała bardzo szybko i nie mogła przestać. To dlatego, że jestem wciąż bardzo młoda i czuję, gdy się mnie dotyka lub nie dotyka – dumała. Pomyśl sobie teraz na przykład o złotowłosych strumieniach. Właśnie dlatego, że złotowłose strumienie nie istnieją, rozumiesz? Tak się ucieka. Tak, ale w złotych promieniach słońca, jakby złotowłose… Czyli tak naprawdę niczego sobie nie wyobraziłam. Zawsze ta sama przepaść: nie ma ani zła, ani wyobraźni. W tym pierwszym, w samym środku, wrażenie proste i pozbawione przymiotników, ślepe jak toczący się kamień. W wyobraźni, bo tylko ona ma siłę zła, jedynie powiększona i przeobrażona wizja, a pod nią niewzruszona prawda. Kłamie się i popada w prawdę. Nawet na wolności, gdy radośnie obierała nowe drogi, te w końcu okazywały się znane. Ostatecznie wolność oznaczała podążanie, czyli powrót na udeptaną ścieżkę. Zobaczy tylko to, co już w sobie ma. Utraciła apetyt na wyobraźnię. A tego dnia, gdy płakałam? – Pragnienie kłamstwa. – Uczyłam się matematyki i nagle poczułam, że nie wydarzy się żaden cud, i jakie to wielkie i zimne. Patrzę przez okno i jedyna prawda, prawda, której nie mogłabym wyjawić tamtemu mężczyźnie, gdybym do niego podeszła, boby ode mnie uciekł, jedyna prawda jest taka, że żyję. Naprawdę, żyję. Kim jestem? Cóż, to już zbyt wiele. Przypominam sobie Fantazję chromatyczną Bacha i tracę rozum. Jest zimna i czysta jak lód, chociaż można przy niej zasnąć. Tracę świadomość, ale to nieważne, największy spokój odnajduję w majakach. Ciekawe, że nie umiem powiedzieć, kim jestem. W takim sensie, że dobrze to wiem, ale nie potrafię powiedzieć. Przede wszystkim się boję, bo gdy tylko próbuję mówić, to nie tylko nie wyrażam swoich odczuć, ale w dodatku to, co czuję, przeobraża się powoli w słowa. A w każdym razie do działania skłania mnie nie to, co czuję, ale to, co mówię. Czuję, kim jestem, i to wrażenie znajduje się na szczycie mózgu, w ustach – głównie na języku – na powierzchni ramion, i biegnie w głąb, w sam środek mojego ciała, chociaż gdzie, gdzie dokładnie, nie umiem powiedzieć. Smak jest szary, czerwonawy, w starych częściach – siny, a porusza się jak galareta, powoli. Niekiedy staje się ostry i mnie rani, zderza się ze mną. No dobrze, teraz pomyślmy na przykład o błękitnym niebie. Ale skąd bierze się pewność, że się właśnie żyje? Nie, nie mam się za dobrze. Przecież nikt nie zadaje sobie takich pytań, a ja… Ale wystarczy tylko zamilknąć, żeby dostrzec pod wszystkimi rzeczywistościami tę jedną jedyną, niesprowadzalną do niczego innego: rzeczywistość istnienia. A pod wszelkimi wątpliwościami – Fantazja chromatyczna – wiem, że wszystko jest doskonałe, bo podąża po skali, dźwięk po dźwięku, ku nieuchronnemu. Nic nie umyka doskonałości rzeczy, tak to już jest ze wszystkim. Ale to nie tłumaczy, dlaczego wzruszam się, gdy Otávio kaszle i kładzie rękę na piersi, o tak. Albo gdy pali i popiół spada mu na zarost, a on tego nie widzi. Ach, uczucie, które wtedy żywię, to litość. Litość jest moją formą miłości. Nienawiści i przekazu. To ona pozwala mi stawiać czoła światu, tak jak jedni żyją pragnieniem, a inni strachem. Litość dla rzeczy, które dzieją się bez mojej wiedzy. Ależ jestem zmęczona pomimo dzisiejszej radości – radości, która bierze się nie wiadomo skąd, tak jak w letni poranek. Jestem zmęczona, teraz już na poważnie! Zapłaczmy razem, cichutko. Nad doznanym cierpieniem i rozkoszą brnięcia do przodu. Ból zniesiony we łzie pomieszczony – ale to już dążenie do poezji, przyznaję, Boże. Zaśnijmy, trzymając się za ręce. Świat się kręci i gdzieś są rzeczy, o których nie mam pojęcia. Prześpijmy się z Bogiem i tajemnicą, statek płynący cicho i niepewnie po morzu, oto sen.
Dlaczego była rozpalona i lekka jak uchodzące z odkrytej kuchni powietrze?
Dzień był jak każdy inny i może stąd właśnie wzięło się nagromadzenie życia. Obudziła się przepełniona, zalana światłem poranka. Jeszcze nim wstała z łóżka, pomyślała o piasku, morzu, piciu morskiej wody w domu zmarłej ciotki, odczuwaniu, głównie o odczuwaniu. Podniosła się, poczekała kilka sekund i jak gdyby nigdy nic przeżyła zwyczajny dzień. Wciąż nie uwolniła się od pragnienia-mocy-cudu z czasów dzieciństwa. Ta sprawdzona formuła działała bardzo często: poczuć rzecz, ale jej nie posiąść. Wystarczyło, by wszystko jej sprzyjało, pozwalając na bycie lekką i czystą, na czczo, by mogła przyjąć wyobraźnię. Z trudem, jakby latała i nie czuła gruntu pod nogami, wziąć w objęcia coś bezcennego, na przykład dziecko. Nawet gdy była sama, na pewnym etapie tej gry zacierało się w niej wrażenie, że kłamie, i bała się, że nie jest obecna we wszystkich swoich myślach. Zapragnęła morza i poczuła pościel na łóżku. Dzień ruszył dalej i pozostawił ją w samotności.
Nadal leżała, w milczeniu i prawie bez myśli, jak to się jej czasem zdarzało. Szybko omiotła wzrokiem dom, skąpany o tej porze w słońcu, szyby wyniosłe i lśniące, jakby same były światłem. Otávio już wyszedł. W domu nie było nikogo. I wewnątrz niej także nikogo nie było, więc gdyby tylko zechciała, mogłaby mieć myśli najmniej powiązane z rzeczywistością. Gdybym spojrzała na siebie na Ziemi z którejś z gwiazd, okazałoby się, że sama siebie opuściłam. Nie ma nocy, nie ma gwiazd, nie da się obserwować siebie z takiej odległości. W rozkojarzeniu przypominała sobie wówczas kogoś – wielkie szeroko rozstawione zęby, oczy bez rzęs – jak mówi, w pełni przekonany o swojej oryginalności, ale szczerze: „Moje życie jest mroczne jak noc”. Wypowiedziawszy te słowa, ten ktoś zamarł w bezruchu i milczał jak bydło po zmroku, a od czasu do czasu poruszał bez sensu i celu głową, by na powrót oddać się własnej głupocie. Budził we wszystkich niemy zachwyt. Ach, tak, to był ktoś z jej dzieciństwa, a obok wspomnienia o nim leżał świeży bukiet wielkich, iskrzących się życiem fiołków… Joana rozbudziła się i gdyby zechciała, poddała się jeszcze trochę, mogłaby ponownie przeżyć całe dzieciństwo… Krótki czas spędzony z ojcem, przeprowadzkę do domu ciotki, nauczyciela tłumaczącego jej, jak żyć, tajemniczo piętrzące się dojrzewanie, internat… Małżeństwo z Otávio… Ale wszystko to było znacznie krótsze, zaledwie jedno zaskoczone spojrzenie wyczerpałoby te wszystkie fakty.
Lekka gorączka, tak. Gdyby istniał grzech, zgrzeszyłaby. Całe jej życie to błąd, a ona sama jest zbędna. Gdzie podziała się posiadaczka głosu? Gdzie podziały się kobiety będące wyłącznie kobietami? I co z ciągiem dalszym tego, co zaczęła jako dziecko? Lekka gorączka. Pokłosie dni, gdy snuła się bez celu, po tysiąckroć porzucała i kochała te same rzeczy. Tych nocy żyjących ciemno i cicho, drobnych, migoczących w oddali gwiazd. Dziewczyna leżąca w łóżku, czujne oko w półmroku. Białawe łóżko dryfuje pośród ciemności. Zmęczenie pełznie jej po ciele, uważność umyka przed ośmiornicą. Strzępki snów, początki wizji. Otávio zajmuje drugi pokój. Nagle cała niemoc oczekiwania skupia się w nerwowym i szybkim ruchu ciała, niemym krzyku. Potem chłód i sen.

…Matka…

Pewnego dnia do ojca przyjechał przyjaciel z daleka, padli sobie w ramiona. Przy kolacji Joana ujrzała ze zdumieniem i skruchą, że na stole leży naga i żółta kura. Mężczyźni popijali wino i tamten od czasu do czasu powtarzał:
– Nie mogę uwierzyć, że dorobiłeś się córki…
Ojciec odwracał się ze śmiechem w kierunku Joany i odpowiadał:
– Kupiłem sobie w kiosku…
Był wesoły, ale zdarzało mu się poważnieć, ugniatał wtedy kulki z chleba. Od czasu do czasu popijał duży łyk wina. Mężczyzna spoglądał na Joanę i mówił:
– Wiesz, że świnka robi chrum-chrum-chrum?
Ojciec odpowiadał:
– Nadajesz się do tego, Alfredo…
Mężczyzna miał na imię Alfredo.
– Nie widzisz – ciągnął ojciec – że dziewczyna wyrosła już z zabaw w odgłosy zwierząt?
Wszyscy się roześmiali, Joana również. Ojciec dał jej kolejne kurze skrzydełko, które zjadała bez chleba.
– Jak to jest mieć córkę? – zapytał mężczyzna, przeżuwając.
Ojciec wytarł usta serwetką, przekrzywił głowę i odpowiedział z uśmiechem:
– Czasem jak trzymać w dłoni gorące jajo. Innym razem: nijak, wcale się o niej nie pamięta… A niekiedy dociera do mnie, że to moja córka, że nikt mi jej nie odbierze.
– Córka, córka, skórka, piórka, górka… – podśpiewywał zwrócony do Joany mężczyzna. – Kim zostaniesz, jak dorośniesz, zrobi się z ciebie już pannica i w ogóle?
– Jeśli chodzi o w ogóle, to ona nie ma o tym bladego pojęcia, przyjacielu – obwieścił ojciec. – Ale jeśli się nie obrazi, opowiem ci o jej planach. Powiedziała mi, że kiedy dorośnie, zostanie bohaterką…
Mężczyzna roześmiał się, śmiał się, zaśmiewał. Nagle przestał, chwycił Joanę za brodę, a gdy ją tak trzymał, ona nie mogła żuć.
– Nie rozpłaczesz się chyba, bo ktoś zdradził twój sekret, co, mała?
Później rozmawiano o rzeczach, które wydarzyły się zapewne, zanim przyszła na świat. Czasami nie chodziło nawet o wydarzenia, tylko o same słowa – ale również takie sprzed jej narodzin. Wolałaby po tysiąckroć, żeby padało, bo byłoby o wiele łatwiej zasnąć bez lęku przed ciemnością. Obaj mężczyźni sięgnęli po kapelusze, szykując się do wyjścia. Joana wstała i pociągnęła ojca za połę płaszcza.
– Zostań…
Mężczyźni wymienili spojrzenia i przez chwilę nie wiedziała, czy zostaną, czy jednak sobie pójdą. Ale gdy ojciec i jego przyjaciel na chwilę spoważnieli, a następnie wybuchli razem śmiechem, wiedziała już, że nie wyjdą. Przynajmniej dopóki sen nie zmorzy jej na tyle, by mogła zasnąć bez odgłosów deszczu, bez odgłosów ludzi, wolna od myśli o całej reszcie domu, czarnego, pustego i cichego. Usiedli i zapalili. Światło zaczynało mrugać jej w oczach, a nazajutrz, jak tylko się obudzi, pójdzie sprawdzić podwórze sąsiada, zobaczyć kury, bo dzisiaj zjadła pieczoną kurę.
– Nie mogę o niej zapomnieć – mówił ojciec. – Nie żebym wspominał ją bez przerwy. Ale raz na jakiś czas nawiedza mnie taka myśl, jakby przypomnienie, żeby później o niej pomyśleć. „Później” przychodzi, a ja nie mogę się nawet porządnie skupić. To takie szybkie bezbolesne ukłucie, jakby niewypowiedziane „ach!”, chwila mętnej zadumy, a potem nic. Na imię miała… – Spojrzał na Joanę. – Na imię miała Elza. Pamiętam, że nawet jej kiedyś powiedziałem: „Elza to takie imię jak pusty worek”. Była szczupła, wygięta – wiesz jak, prawda? – władcza. Taka surowa i prędka w wyciąganiu wniosków, taka niezależna i szydercza, że za pierwszym razem, gdy rozmawialiśmy, powiedziałem jej, że jest chamska! Pomyśl tylko… Roześmiała się, a potem spoważniała. Próbowałem sobie wyobrazić, co robi nocami. Bo wydawało się niemożliwe, żeby spała. Nie, nigdy nie dawała za wygraną. No i ta blada cera – na szczęście mała tego po niej nie ma – ta barwa zupełnie nie pasowała do koszuli nocnej… Pewnie całymi nocami się modliła, wpatrywała w ciemne niebo, czekała na kogoś. Mam słabą pamięć, nawet już nie pamiętam, czemu powiedziałem jej, że jest chamska. Ale nie na tyle słabą, żeby o niej zapomnieć. Widzę ją nadal, jak spaceruje po plaży, mocno stawia kroki, ma skupiony i nieobecny wyraz twarzy. Najdziwniejsze jest to, Alfredo, że nigdy nie było żadnej plaży. Mimo to ten widok uporczywie powraca, opierając się wszelkim próbom wyjaśnienia.
Mężczyzna prawie leżał na krześle i palił. Joana skubała paznokciem czerwoną skórę na starym fotelu.
– Kiedyś obudziłem się nad ranem z gorączką. Chyba nadal czuję w ustach tamten ciepły, suchy język, szorstki jak gałgan. Wiesz, jak bardzo boję się bólu, wolę już oddać duszę. No i pomyślałem sobie o niej. Nie do wiary. Miałem już ze trzydzieści dwa lata, o ile się nie mylę. Poznaliśmy się, gdy byłem dwudziestolatkiem, i wcale nie spędziliśmy ze sobą wiele czasu, ale w chwili niepokoju, mimo tylu przyjaciół – w tym ciebie, ale nie miałem pojęcia, gdzie się podziewałeś – w tamtej chwili pomyślałem o niej. Niech to diabli…
Przyjaciel się zaśmiał.
– Racja, niech to diabli…
– Nawet sobie nie wyobrażasz. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak się wściekał na innych, wściekał z głębi serca, żeby tak nimi gardził. A zarazem był tak dobry… Oschły, ale dobry. A może się mylę? Mnie ten rodzaj dobroci się nie podobał. Jakby sobie w ten sposób drwiła. Ale się przyzwyczaiłem. Nie potrzebowała mnie. Tak naprawdę ja jej także. Ale byliśmy razem. Jedno, czego do dziś chciałbym się dowiedzieć, dałbym za to wszystko, to o czym tyle myślała. Wiesz, jaki jestem, ale przy niej wziąłbyś mnie za największego prostaka. Więc wyobraź sobie tylko, jakie wrażenie zrobiła na mojej biednej nielicznej rodzinie. Jakbym przytargał na jej rumiane i obfite łono… pamiętasz, Alfredo? – Obaj się zaśmiali. – Jakbym przytargał zarazek ospy, heretyczkę, nie wiem, co jeszcze… W każdym razie wolałbym, żeby latorośl nie okazała się jej kopią. Ani moją, na Boga… Na szczęście mam wrażenie, że Joana podąży własną ścieżką.
– I co dalej? – zapytał mężczyzna.
– Dalej… Nic. Umarła przy pierwszej sposobności.
Po chwili mężczyzna powiedział:
– Patrz, córka ci prawie zasnęła… Zlituj się i połóż ją do łóżka.
Ale ona nie spała. Zmrużyła oczy i pozwoliła opaść głowie na ramię, bo działało to trochę tak, jakby padał deszcz, i wszystko delikatnie mieszało się ze sobą. Gdy się położy i przykryje, będzie już bliżej snu i nie poczuje ciążącej na piersi ciemności. Szczególnie dziś, gdy boi się Elzy. Chociaż nie wolno bać się własnej matki. Matka jest jak ojciec. Gdy niósł ją korytarzem do pokoju, wtuliła w niego głowę, poczuła silny zapach jego ramion. Powtarzała bezgłośnie: nie, nie, nie… Żeby dodać sobie otuchy, pomyślała: Jutro, jutro z samego rana pójdę zobaczyć żywe kury.
Ostatnie promienie słońca drżały za oknem na zielonych gałęziach. Gołębie dziobały przegrzebaną ziemię. Od czasu do czasu od strony szkolnego dziedzińca do klasy wpadały lekki powiew i cisza. Wszystko stawało się wówczas lżejsze, głos nauczycielki unosił się jak biała flaga.
– I później wraz z całą rodziną żyli długo i szczęśliwie. – Pauza. Drzewa zaszeleściły na podwórku, to był letni dzień. – Na następną lekcję napiszcie streszczenie tej historii.
Zanurzone wciąż w opowieści dzieci poruszyły się powoli, miały łagodne spojrzenia, zadowolone buzie.
– Co to daje, że ktoś jest szczęśliwy?
Głos Joany był jasną i cienką strzałą. Nauczycielka spojrzała na nią.
– Powtórz, proszę, pytanie…?
Cisza. Nauczycielka uśmiechnęła się i dalej składała książki.
– Zapytaj raz jeszcze, Joana, bo nie dosłyszałam.
– Chciałam się dowiedzieć, co się dzieje potem, jak już ktoś jest szczęśliwy? Co później? – powtórzyła wytrwale dziewczyna.
Kobieta przyglądała się jej z zaskoczeniem.
– Jak to? Chyba nie wiem, co masz na myśli. Jak to? Zadaj pytanie inaczej…
– Szczęśliwym jest się po co?
Nauczycielka oblała się rumieńcem. Nigdy nie było wiadomo, dlaczego się czerwieni. Spojrzała na klasę i kazała wszystkim pójść na przerwę.

 
Wesprzyj nas